Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jedwabny Szlak. Już sama nazwa podsuwa wyobraźni romantyczno-awanturnicze obrazy. Droga, którą wędrowali dawni kupcy, wioząc drogie materie i przyprawy, a wraz z nimi wędrowały idee i wynalazki. Trasa wiodąca przez kilkanaście krajów – marzenie chyba każdego podróżnika. A na pewno Colina Thubrona, gdyż Jedwabny Szlak biegnie przez tereny szczególnie mu bliskie: Bliski i Daleki Wschód, Rosję, dawne republiki radzieckie. Podróż zaczyna się w Xi’an, sercu Chin, gdzie spoczywa Żółty Cesarz, protoplasta Chińczyków, wynalazca pisma, muzyki, matematyki i jedwabiu. Dalej prowadzi przez góry środkowej Azji, północny Afganistan, Iran, aż do tureckiego portu w Antiochii. Łącznie to ponad jedenaście tysięcy kilometrów przebytych w ciągu ośmiu miesięcy – autostopem, autobusami, ciężarówkami, a nawet na wielbłądzie.
Ale Cień Jedwabnego Szlaku to nie tylko opis podróży, fascynujące krajobrazy, interesujące rozmowy – to również niezwykle wnikliwe obserwacje zmian zachodzących w dzisiejszej Azji. To opowieść o rewolucji ekonomicznej w Chinach, o rozpadzie tożsamości, o zepchniętych na margines mniejszościach. To piękna i ważna relacja ze współczesnej podróży tym starożytnym szlakiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 526
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Tytuł oryginału angielskiego SHADOW OF THE SILK ROAD
Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKA
Fotografia na okładce © by MABEL ALBERTA SPICER / NATIONAL GEOGRAPHIC SOCIETY / CORBIS / FOTOCHANNELS.COM
Copyright © by COLIN THUBRON, 2006
Copyright © for the Polish edition by WYDAWNICTWO CZARNE, 2013
Copyright © for the Polish translation by PAWEŁ LIPSZYC, 2013
Redakcja AGNIESZKA ŁODZIŃSKA
Korekta JOANNA BERNATOWICZ /D2D.PL, AGATA CZERWIŃSKA /D2D.PLRedakcja techniczna ROBERT OLEŚ /D2D.PL
Skład wersji elektronicznej: MAGDALENA WOJTAS / VIRTUALO SP. Z O.O.
ISBN 978-83-7536-637-2
Paulowi Bergne
Podróż opisaną w tej książce przerwały walki w północnym Afganistanie. Rok później, o tej samej porze, pokonałem brakujący odcinek podróży.
Z uwagi na niepokoje polityczne tożsamość kilku osób opisanych w książce została zmieniona.
O świcie ziemia jest pusta. Trakt biegnie przez jezioro po moście ze srebrzystego granitu, a w oddali, na bladym tle własnego odbicia, lśni świątynia. Światło jest czyste i nieruchome. Świątynne odgłosy ucichły, cisza wzmacnia pustkę – sztuczne jezioro, świątynię, most – jak kształty dawno zapomnianej ceremonii.
Po potrójnym tarasie wspinam się do świątyni położonej nieopodal ciemnej góry, po horyzont porośniętej wiekowymi drzewami. Moje kroki na schodach brzmią cicho. Nowy kamień i stare drzewa wprowadzają w umyśle łagodny zamęt. Gdzieś w lesie nade mną, wśród tysiącletnich cyprysów, znajduje się grób cesarza Huangdi (Żółtego Cesarza), mitycznego protoplasty Chińczyków.
Po dziedzińcu świątynnym spaceruje grupka pielgrzymów, na straganach pod żółtymi markizami sprzedawcy oferują żółte róże. Cisza jest gęsta od cieni. Cyprysy, które dokonały inwazji na teren świątyni, stoją szare i wiekowe, jakby zamieniały się w kamień. Uważa się, że jeden z cyprysów posadził sam Huangdi; na innym wielki cesarz Wudi, założyciel świątyni, dwa tysiące lat temu wieszał zbroję przed modlitwą.
Pielgrzymi robią sobie zdjęcia. Pozują z marsowymi minami, czerpiąc prestiż z magii tego miejsca. Tutaj ich przeszłość staje się święta. Słychać tylko szmer bambusów i ciche rozmowy gości. W tej świątyni składają hołd własnemu dziedzictwu, wyrażają dumę z miejsca zajmowanego w świecie. Przecież cesarz Huangdi wynalazł cywilizację. To on powołał do życia Chiny i mądrość.
Kobieta wpatruje się w głaz z odciśniętymi dwoma wielkimi śladami stóp. Dziewczęca, drobna, podskakuje na widok cudzoziemca. Cudzoziemcy tu nie przychodzą – kobieta śmieje się przez palce – przeprasza. Potem wyjaśnia, że ślady w kamieniu zostawił Huangdi.
– Chyba nie naprawdę?
– O, tak. Jedna z jego konkubin posługiwała się nimi przy wyrobie butów. On wynalazł buty.
Po chwili zbliżamy się do wyrytych w kamieniu imion dawnych cesarzy, a na końcu dziedzińca docieramy do sali założyciela ludzkiej cywilizacji. Na ołtarzu płoną świece, dymią kadzidła, leżą sterty plastikowych owoców. Kiedy zwracam się do kobiety, patrzy mi szczerze w oczy. Huangdi wynalazł pismo, muzykę i matematykę, wyjaśnia. Wynalazł jedwab. Wtedy zaczęła się historia. Ludzie przychodzą tu od pokoleń.
– Teraz przyszedł także pan. Pracuje pan dla rządu? – Jej wzrok ześlizguje się na moje znoszone spodnie i zakurzone sportowe buty. – Jest pan nauczycielem?
– Tak – kłamię. Oto rozwija się nowa tożsamość: nauczyciel lubiący historię, którego rodzina została w ojczyźnie. Chcę podróżować niepytany.
– To dlatego mówi pan po mandaryńsku – odpowiada kobieta (chociaż mówię słabo, prawie bez intonacji). – Dokąd pan jedzie?
W pierwszej chwili chcę powiedzieć, że do Turcji, nad Morze Śródziemne, ale wydaje się to niedorzeczne. Słyszę własny głos:
– Jedwabnym Szlakiem na północny zachód, do Kaszgaru. – Już to brzmi dostatecznie osobliwie. Kobieta uśmiecha się nerwowo. Czuje, że posunęła się za daleko, więc milknie. Niewypowiedziane pytanie: „Po co pan jedzie?”, zbiera się między jej oczami w kształcie ledwo dostrzegalnej zdumionej lilii. W Chinach rzadko pada pytanie: „po co?”. Jest zbyt wścibskie, zbyt dociekliwe. Idziemy w milczeniu.
Niekiedy podróż rodzi się z nadziei i instynktu, z pewności, która uderza do głowy, kiedy wodzisz palcem po mapie: Tak, tutaj i tutaj… jeszcze tu. Tędy biegną zakończenia nerwowe świata…
Sto powodów przynagla cię do podróży. Jedziesz, aby poznać konkretne osoby, zaludnić pustą mapę. Żywisz przekonanie, że tam bije serce świata. Jedziesz, by spotkać się z proteuszowymi kształtami wiary. Jedziesz, bo wciąż jesteś młody, żądny wrażeń, chrzęstu piachu pod butami; jedziesz, ponieważ jesteś stary i musisz coś pojąć, zanim będzie za późno. Jedziesz zobaczyć, co się wydarzy.
Podróż Jedwabnym Szlakiem przypomina jednak pogoń za duchem. Szlak wiedzie przez serce Azji, ale oficjalnie zniknął, pozostawiając siatkę niepokoju: fałszywe granice, ludy nieuwzględnione na żadnych mapach. Wszędzie, gdzie się znajdziesz, droga rozwidla się i błądzi. To nie jest pojedyncza droga, ale wiele dróg, cała sieć wyborów. Moja trasa liczy ponad jedenaście tysięcy kilometrów i miejscami jest niebezpieczna.
Ale w świątyni cesarza Huangdi wzrok kobiety powędrował na północ.
– Pochowano go tam, na górze – mówi. – Napisano, że kiedy cesarz szybował do nieba, ludzie chwycili go za ubranie i próbowali zatrzymać. Niektórzy twierdzą, że tam pochowano tylko jego strój, ale według mnie to nieprawda. – Kobieta mówi cicho, z nutką niewyjaśnionego smutku. – Grób jest bardzo mały, inny niż groby późniejszych cesarzy. W tamtych czasach życie było chyba prostsze.
Jeszcze przez minutę idziemy pod świątynnymi okapami. Nagle ciszę przerywa łoskot młotów pneumatycznych i jęk ciężarówek.
– Budują nową świątynię – mówi kobieta. – Na święta i konferencje. Ta jest za mała. Nowa pomieści pięć tysięcy osób.
Później patrzę z góry na plac budowy. Wyobrażam sobie łagodne, niezmienne chińskie pawilony świątynne, wyrastające z bladego granitu. To miejsce, Huangdi Ling, jest oddalone zaledwie o sto sześćdziesiąt kilometrów na północ od współczesnego Xi’anu, ale leży zatopione w innym czasie, w erozji i nędzy. Kto tu przyjedzie?
Cała okolica odradza się jako narodowe miejsce kultu, a w starszej świątyni pełno jest już stel pamiątkowych, ofiarowanych „ojcu narodu” przez chińskich przywódców. Oto kamień z kaligrafią Sun Jat-sena z 1912 roku oraz Czang Kaj-szeka, jak można się było spodziewać, dość toporną; jest stela od Mao Zedonga, który później potępił Huangdi jako feudała, a także Deng Xiaopinga i znienawidzonego Li Penga.
Kiedy wejdziesz wyżej, ścieżką wijącą się wśród cyprysów, łoskot budowy zamiera. Z oddali dobiega stukanie dzięcioła, ludzkie głosy niosą się echem i cichną. Gdzieniegdzie drogę znaczą żółte flagi na bambusowych tyczkach. Stopniowo cofasz się w czasie. Niedaleko szczytu droga przechodzi w kamienne schody, a drzewa przybierają fantastyczne kształty, poskręcane jak lizaki albo rozdarte wzdłuż błękitnych żył. Tutaj nawet największy mandaryn, nawet sam cesarz wysiadał z lektyki i do mauzoleum dochodził pieszo.
Prawie wszystkie odkrycia – od muzyki po kalendarz – przypisuje się cesarzowi Huangdi. Władca ów rządził przez sto lat do 2597 roku przed naszą erą, po czym wzbił się do nieba na smoku. To on ustanowił święto ziemi i jedwabiu. Rządzący po nim cesarze inaugurowali rok, orząc rytualną bruzdę, a ich małżonki składały w ofierze kokony i liście morwy na ołtarzu Lei-tsu, Pani Jedwabników.
Zgodnie z legendą Lei-tsu odkryła jedwab. Spacerując po ogrodzie, zauważyła dziwnego robaka zjadającego liście morwy. Przez kilka dni cesarzowa patrzyła, jak robak owija się w złocistą siateczkę i przyszło jej na myśl, że to dusza jednego z przodków. Ujrzawszy, jak robak się chowa, pomyślała, że umarł, ale po pewnym czasie z kokonu wyleciała odrodzona ćma. Zaciekawiona cesarzowa zaczęła się bawić maleńkim pękniętym całunem, aż niechcący wrzuciła go do herbaty. Pociągnąwszy za zmiękczone włókno, zaczęła je rozwijać, aż ze zdumieniem ujrzała długą, lśniącą nić jedwabną. Z czasem Lei-tsu została nauczycielką tkania jedwabiu i hodowli tajemniczych robaków. Po śmierci uznano ją za boginię i umieszczono na nieboskłonie w domu Skorpiona w gwiazdozbiorze Jedwabnego Domu.
W końcu docierasz na szczyt, nazywany przez starożytnych górą Qiao. Przez drzewa sączy się światło i kadzidlany dym. Ludzie składają tu ofiary od VIII wieku przed naszą erą, a cesarz Wudi kazał wybudować platformę do modlitw, która dzisiaj pomału niszczeje. Kotły wielkości betoniarek są pełne kadzideł, a zawieszona na sznurze kłoda uderza w gigantyczny dzwon, którego dźwięk wstrząsa lasami.
Za surowym murem, niemal całkowicie zasłoniętym przez cyprysy, wznosi się kopiec pogrzebowy cesarza Huangdi. Kopiec ma zaledwie cztery metry wysokości i jest zarośnięty krzakami. Ostrożnie okrążasz go ubitą ścieżką. Na steli pogrzebowej zatkniętej przed kopcem widnieje napis: „Jeździec na smoku na górze Qiao”. Mimo to zastanawiasz się, jak naprawdę umarł i kim był. Część historyków uważa, że smok to wspomnienie po meteorycie, którego upadek przypieczętował koniec cesarza. Resztki meteorytu odkryto nieopodal.
W miarę jak wędrujesz podnóżem gór, tajemnica się pogłębia. Okoliczne jałowe wzgórza nie należą do klasycznych Chin, ale do surowszego świata. W tym miejscu prowincja Shaanxi wysuwa się w kierunku Mongolii. Tym korytarzem barbarzyńskie plemiona Hunów, Turków i Mongołów zapuszczały się na południe, w głąb Chin, ku rojnym miastom nad Huang He. Dawniejsze, dokładniejsze historie mówią o cesarzu Huangdi jako o ich poprzedniku, wodzu klanu, który najechał z północnego zachodu i zjednoczył napotkane ludy. Jakby próbując unieruchomić w historii ten zalew nomadów, już w XI wieku mędrcy zaczęli nazywać zdobywcę swoim przodkiem. Cesarz przejął żółtą barwę gleby z głębi Chin, gdzie niesiony wiatrem less z północnych pustyń osadza się na żyznych polach. Ziemia barbarzyńców była czarna lub czerwona, biel zaś stanowiła kolor śmierci i Zachodu. Serce świata miało barwę żółtą.
Z mętlikiem w głowie zawracam do grobu. Nagle ten kopiec przestaje się jawić jako zabytek złotego wieku, lecz staje się prymitywnym kurhanem wodza nomadów. Ojciec Chin wcale nie był Chińczykiem.
Pani Jedwabników również znika z kart znanej historii. Sztuka wytwarzania jedwabiu rozprzestrzeniła się wzdłuż chińskich rzek wiele lat przed nią. Ponad sześć tysięcy lat temu mieszkaniec wioski neolitycznej wyrył jedwabnika na kubku z kości słoniowej, archeolodzy wykopali też kokon rozłupany ludzką ręką. Jedwab z końca trzeciego tysiąclecia przed naszą erą znaleziono w ruinach miasta w Turkmenistanie, a podczas prac wykopaliskowych na wczesnych stanowiskach odkryto narzędzia przędzarskie, a nawet jedwabne wstążki farbowane na czerwono.
Na leśnej polanie przy platformie modlitewnej jeden z pracowników wyciąga do mnie rękę po pieniądze, z nadzieją, że sprzeda mi kadzidło. Pod wpływem kaprysu wybieram jednak inną formę ofiary. Pomalowaną kłodą – porusza się szybciej i jest cięższa, niż się spodziewałem – uderzam w wiszący dzwon. Wibrujący dźwięk rozchodzi się po ciemnej polanie. Jeszcze długo po tym, jak puściłem kłodę, dźwięk dudni nad platformą, lasem i grobem niby melancholijna, w niejasny sposób niepokojąca wieść. Pielgrzymi odwracają głowy i patrzą. Dźwięk jest bardziej przenikliwy od wszelkich kadzideł i świec.
Słońce wzeszło nad nowym miastem. Wzdłuż alei aż po horyzont w Xi’anie zaszły oszałamiające zmiany. Osiemnaście lat wcześniej brnąłem przez zaniedbaną stolicę prowincji. Posępne mury obronne, które przetrwały rewolucję kulturalną, otaczały tylko betonowe biurowce i niemal opustoszałe państwowe domy towarowe. W pamięci utkwiły mi smród pyłu węglowego i jesienne błoto. Po widmowej siatce starodawnych ulic poruszały się zardzewiałe ciężarówki i rzeka rowerów. Na chodnikach dominowały przepisowy brąz, szarość i prążkowana niebieska wełna. Wydawało się, że historia zatrzymała się w tym śmiertelnie cierpliwym mieście.
Teraz jednak Xi’an wybuchł życiem. Prawie niczego nie rozpoznawałem. Miasto nie zastygło w przepychu jak Pekin, ale przeobraziło się w szaloną procesję zatłoczonych centrów handlowych, restauracji oraz zaawansowanych technologicznie przemysłowych przedmieść. Piętnastokilometrowe mury, które dawniej zdawały się nie otaczać niczego, teraz tryskały wigorem, masywne bramy przepuszczały ruch uliczny, korkujący bulwary na przestrzeni wielu kilometrów. Po ośmiopasmowych autostradach – z oblężonym pasem dla rowerów – łączących hotele z prestiżowymi apartamentowcami śmigały nowoczesne prywatne samochody oraz dziesięć tysięcy taksówek marki Citroën.
Dzwonnica z czasów dynastii Ming w centrum miasta stała się wysepką drogową. Kiedy okrążasz jej górną galerię, uderzając głową o poprzeczne belki, gigantyczne centrum handlowe zalewa cię z naprzeciwka komputerowymi reklamami, a tuż obok lśni przepastny McDonald; hasła krzyczą o nowych modelach skuterów, odtwarzaczy CD, telefonów komórkowych. Z tego miejsca ruch płynie ku czterem głównym punktom kompasu Ming. Na końcu każdego bulwaru żółcą się, chowając w smogu, profile bram, dalej piętrzą się podmiejskie wieżowce, niczym duch przyszłości czekający, by włamać się do środka.
Przyszłość się niecierpliwi. W całym mieście panuje gorączka budowy. Na co drugim placu widnieje wielki cyfrowy obraz tego, co ma tam powstać – instytuty ze szkła i dachówek, siedziby firm zwieńczone pochyłymi krokwiami i świątynnymi wieżyczkami jak czapkami z papieru, na dole kręcą się jasnowłosi przybysze, którzy dodają prestiżu i służą jako punkt odniesienia – w rezultacie długie odcinki alei przypominają futurystyczną scenografię teatralną. Ten krajobraz obiecuje, że jeśli wrócisz za rok, znajdziesz się w innym mieście. Xi’an staje się tym, czym chcą być całe Chiny.
Sklepy i billboardy przekonują cię, że masz tu w zasięgu ręki cały świat: Paryż, Nowy Jork, Londyn. W supermarketach piętrzą się produkty niewidziane jeszcze pięć lat wcześniej: ze wschodnich Chin napływa sprzęt elektryczny; osobom starszym sterty jedzenia muszą przypominać dziwaczny sen. Niektóre galerie handlowe w całości przenoszą do raju. Te chłodne pałace oferują bezpośredni dostęp do Zachodu: Givenchy, Arden, Bally, Gieves&Hawkes, Dior, L’Oréal. Sprzedawcy o pustym wyrazie twarzy są antyseptyczni, jakby instynktownie przystosowywali się do roli, natomiast klienci o wyglądzie nieśmiałych prowincjuszy – chłopięcy mężczyźni, dziewczęce kobiety – w oszołomieniu suną w górę i w dół po ruchomych schodach.
Czasami przymykałem oczy i usiłowałem na powrót wywołać z pamięci tamten obraz miasta. Za każdym razem przypominałem sobie jednak miejsce, co do którego nie byłem już pewien, czy istniało, gdzie pod murami rolnicy rozstawiali stragany, zaś aleje świeciły pustkami. Ten starszy Xi’an stawał się już w mojej głowie fotografią w sepii, która mimo prób jej ocalenia blakła z każdą godziną.
Wokół mnie tętniło życie nowego pokolenia. Ludzie chodzili bardziej nerwowo, w konkretnych kierunkach. Przy uszach migotały im małe srebrne komórki. Pamiętałem, że twarze rodziców tych ludzi wyrażały rezerwę lub pustkę; powłóczyli nogami. Teraz jednak przebudzili się ku odmianie – stali się bardziej niepewni, skrępowani, a przy tym wylewni. Niektórzy przypominali mi przyjaciół z Zachodu. Niemal oczekiwałem, że mnie rozpoznają. Pary spacerowały, trzymając się za ręce, nawet się całowały, co oburzało maoistów. Kobiety o włosach farbowanych na kasztanowo wyprowadzały małe pieski. Modne stały się długie, szpiczaste pantofle – jak buty błaznów – oraz jaskrawo wybielane dżinsy.
Oto wprowadzono licencję na coś, co nazywali Zachodem, a ja gapiłem się na to jak obcy. Wybuch indywidualizmu wydawał mi się nieco chybiony, bo z postawą zachodnią wiązał się pewien konformizm. Zachód co prawda dotarł do tych ludzi, ale oni natychmiast przeobrażali go w coś chińskiego. Wśród tłumów miejskiej młodzieży ulice przemierzali przybysze ze wsi – jak fale uderzeniowe z przeszłości – hałaśliwi mężczyźni i kobiety o opalonych twarzach i kędzierzawych włosach, a ich głosy wypełniały knajpy z makaronem.
Starsi ludzie patrzyli na to przeistaczające się miasto jak na bezduszne widowisko. Ubrani w czapki z czasów Mao i wystrzępione sukienne pantofle, sadowili się na rondzie albo w parku i godzinami obserwowali odmieniony świat. Trudno było patrzeć na nich bez wzruszenia. Mężczyźni i kobiety urodzeni podczas wojny domowej i japońskiej inwazji, którzy przetrwali lata Wielkiego Skoku i rewolucji kulturalnej, teraz wyłonili się i stwierdzili, że są zbędni. Spod siwych włosów wyzierały twarze spięte lub pozbawione wyrazu przez historię. Starzy palili nieustannie, o ile mogli sobie na to pozwolić, a nogawki podciągali nad kolana, żeby złapać trochę słońca. Niekiedy na ich twarzach pojawiał się wyraz spokoju, wręcz rozbawienia, aż zastanawiałem się zdziwiony, jakie wspomnienie może być aż tak słodkie.
Wystarczy zboczyć z którejkolwiek alei w obrębie murów, by zabłądzić w plątaninie starych przedmieść. Tuż za betonowymi bulwarami jak podświadomość miasta tętnią przedmieścia – kręcą i rozwidlają się w klaustrofobiczne podwórka, gdzie z zimowym chłodem walczą liche, drewniane ściany domostw z popękanymi oknami, pod dachami z szarej dachówki lub blachy falistej. Kiedy człowiek tu spaceruje, powraca ciężar przeszłości Xi’anu. Słychać tylko skrzypienie rowerów i stukot riksz, wysadzających wytrzęsionych pasażerów.
Na jednej z ulic, gdzie w mrocznych pracowniach mozolili się artyści i kaligrafowie, znalazłem wystawione na sprzedaż klasyczne kamienie pisarskie i rzędy niewielkich pędzelków z sierści ryjonosów (obok, jako gwarancja jakości, wisiał wypchany ryjonos piżmowy). Sprzedawcy bambusowych fletów i fletni z butelek grali na nich uwodzicielsko, gdy przechodziłem. Rozklekotane okapy i balkony w górze nieśmiało naprawiono, a cały zaułek nosił nazwę ulicy Dawnej Kultury. Nieco dalej uliczki, gdzie sprzedawano malowane wachlarze i kostiumy z opery klasycznej, przechodziły w targ masowych wyrobów z laki i porcelany, nefrytu i kości. Te reprodukcje naśladujące antyki zapełniły krainę cieni, w której tęsknota uczyniła z dawnego rzemiosła pożywkę dla turystów. Pośród tych ładnych, niekiedy nawet pięknych wyrobów znalazłem pamiątki po rewolucji kulturalnej, wytwarzane i sprzedawane jako osobliwości. Cytaty z dzieł Przewodniczącego Mao, tzw. czerwone książeczki, publikowane jako pośmiertne pamiątki; zapalniczki grające Wschód jest czerwony, kiedy się je zapalało. Na cyferblacie zegarka Mao Zedong machał dłonią urywanymi ruchami wraz z każdą sekundą.
– On cię nie wita. On się żegna – wyjaśnił z uśmiechem sprzedawca. – Odnosiło się wrażenie, że wszystkie te lata, z całą ich grozą, zasysał już strumień przeszłości. Ból je opuszczał. Zamieniały się w kicz.
Ale tamtego popołudnia sprzedawca podsunął mi inne Cytaty z dzieł Przewodniczącego Mao, egzemplarz liczący blisko czterdzieści lat. Zatłuszczony, podpisany nazwiskiem właściciela, Yang Shaomin. Na ten widok ogarnął mnie dawny niepokój. Nigdy w pełni nie opuściła mnie groza rewolucji kulturalnej, która pochłonęła nieprzeliczone miliony istnień, a jej znakiem rozpoznawczym było okrucieństwo psychiczne. Osiemnaście lat temu na każdym rogu spotykałem jej ofiary. Ostrożnie, niemal z czcią dotykałem książeczki, która zdawała się emanować wynaturzoną aurą. Przypomniały mi się zdjęcia Mao Zedonga besztającego czerwonogwardzistów – hunwejbinów na placu Tian’anmen oraz ocean czerwonych książeczek uniesionych w górę na jego cześć. Czy ta książeczka była jedną z nich? W dotyku wydawała się mała i szorstka. Z tyłu dołączono pożółkły gazetowy wycinek z myślami Mao. Kiedy tak wodziłem palcami po kartkach, koszmar znowu stał się realny i zacząłem się zastanawiać, co też się stało z Yang Shaominem i co takiego zrobił.
Potem wróciłem na ulicę skąpaną w świetle dnia. Samochody warczały, dzieci wracały ze szkoły. Przed laty szłyby posłusznie gęsiego za nauczycielką, najmłodsi połączeni długim sznurem. Teraz dzieci przepychały się, wrzeszczały i szalały. Na tornistrach miały napisy: Happy Journey i No.1 Cool Dog. Może to niemądre, ale ten widok dodał mi otuchy. W lokalnym kinie wyświetlano szanghajski melodramat Dlaczego ja, kochanie? oraz film Harry Potter i komnata tajemnic.
Zafascynowany i zdezorientowany szedłem dalej. Patrzyłem na lekko niepokojące reklamy ze zeuropeizowanymi modelkami. Oczy miały nienaturalnie okrągłe, zmarszczki nakątne usunięto chirurgicznie, nosy wygięto w subtelne łuki lub zwężono optycznie dzięki odpowiedniemu oświetleniu, usta podobne do pączków kwiatowych rozciągały się w zachodnim uśmiechu.
– Jesteśmy inni niż nasi rodzice. Nie mamy czasu ani poczucia bezpieczeństwa. Twierdzisz, że chodzimy inaczej niż starsi, cóż, właśnie dlatego. Jest w tym jakaś nerwowość.
Zdawało się, że młody, zaledwie dwudziestotrzyletni człowiek o bladej twarzy w kształcie serca, siedzący po drugiej stronie stolika w restauracji, się wykrzywił.
– Świat naszych rodziców był bezpieczniejszy: państwowe emerytury, gwarantowane zatrudnienie i mieszkanie. Oni chcą nadal żyć tak jak dawniej, ostrożnie, zachowawczo. Ale w przypadku mojego pokolenia świat należy do nas samych.
Mój rozmówca sprawiał wrażenie zaniepokojonego i podnieconego zarazem. Właśnie ta fala odmieniała oblicze Chin. Przyszłość zrobiła się nagle silniejsza od przeszłości. Zmiany sprawiały, że wiele rzeczy stawało się zbędnych. Wysokie wieżowce wdzierały się na stare przedmieścia, buldożery zmiatały komunalne podwórka, a na ich miejscu wyrastały rzędy mieszkań dla podstawowych komórek społecznych. Młody człowiek mówił, że całe dzielnice zmieniały się nie do poznania. Wymiana nie dotyczyła oczywiście tylko budynków, ale także reprezentowanych przez nie wartości.
– Dzieciństwo spędziłem na starych podwórkach hutongów. Tam panowały cieplejsze relacje między ludźmi. – Ściągnął usta, jakby poszukiwał utraconego smaku. Zastanawiałem się, czy przypadkiem po prostu nie żałuje, że jest dorosły. – Teraz mieszkamy na czternastym piętrze wieżowca, a ilekroć wychodzimy, zamykamy za sobą żelazne drzwi na klucz.
Mężczyzna stanowił koślawy produkt uboczny tego odmienionego świata. Kochał zwierzęta i zieleń – w dzieciństwie beznadziejnie tęsknił za psem – studiował ekologię z pewną dozą rozpaczy z powodu bezwzględności własnego kraju. Był jedynakiem.
– Większość moich przyjaciół to wynik polityki jednego dziecka, regulowanej przez państwo kontroli narodzin. Nazywają nas małymi cesarzami. Rodzice i krewni rozpieszczają tych jedynaków, ale moim zdaniem to nie przygotowuje nas do życia. Niedawno czytałem o dziesięciolatku, który utonął, próbując uratować przyjaciela. W ogóle nie umiał pływać. Wszyscy mówili: co za odwaga! Ale ja pomyślałem: typowy mały cesarz. Głupek. Wydawało mu się, że jest zdolny do wszystkiego. – Pałeczki mojego rozmówcy zawisły nad kurczakiem w chili. Prawie nie tknął jedzenia. – Pewnego rodzaju mądrości nikt nas nie uczy – powiedział. – Każda rodzina jest pełna milczenia.
Ze zdumieniem uzmysłowiłem sobie, że dla niego groza rewolucji kulturalnej to tylko historia. Mao Zedong, który umarł wiele lat przed jego urodzeniem, nie był człowiekiem, ale symbolem.
– Moi rodzice nigdy nie rozmawiali o tych czasach – powiedział. – Chyba nie chcą o nich pamiętać, dlatego nigdy nie dowiem się, co robili. Oczywiście należeli do czerwonej gwardii (Hongweibingu), słyszałem, że mój ojciec niszczył wszystko, co kojarzyło się z przeszłością. Może nawet kogoś zabił. Nigdy się nie dowiem.
– Dla moich przyjaciół rewolucja kulturalna to żart – zaśmiał się nagle. – Kiedy robimy sobie grupowe zdjęcia, śpiewamy głupie maoistyczne hymny. Tak się robiło wtedy. Przed zrobieniem zdjęcia śpiewano hymny. Zdarzało się, że ekspedient nie sprzedał ci aparatu fotograficznego, dopóki nie zaśpiewałeś dwóch czy trzech maoistycznych hymnów…
– Czy możesz sobie wyobrazić siebie i swoich przyjaciół w tamtych czasach? – spytałem. – Co byście wtedy robili? – Nad stołem zaległ dawny niepokój.
– Nie, naprawdę nie potrafię sobie tego wyobrazić… chyba że, cóż… nie, nie mogę. Prawda jest taka, że całe moje pokolenie ma dość polityki. Rząd jest zgniły. Ludzie wstępują do partii tylko po to, żeby przetrwać. Chcemy zmian, ale nikt nie chce za nie umierać.
Wtedy pomyślałem o masakrze na placu Tian’anmen. Może niezbornie, ale jednak ofiary oddały życie za zmiany. Już w chwili, gdy go o to pytałem, zdałem sobie sprawę, że miał wtedy dziewięć lat.
– Mój ojciec pracował wtedy w Pekinie, a ja chodziłem do podstawówki. Pamiętam huk i żołnierzy, później wszędzie na ulicach widzieliśmy krew. Wkrótce potem szedłem z matką przez ten plac i zrozumiałem, że wydarzyło się coś strasznego. Matka nic nie powiedziała. Dzisiaj nie myślimy o tym wiele ani nie rozmawiamy.
W jego czujnych, niespokojnych oczach dostrzegłem niepokój, przynajmniej tak mi się wydawało.
– Mimo to uważam, że oni byli dzielni.
Przez chwilę delikatnie skubał kurczaka, niekiedy ocierając rękawem kąciki ust. Potem stwierdził z nagłą paradoksalną lakonicznością swojego narodu:
– Boję się śmierci. I osamotnienia. Kiedy zamykam oczy, ogarnia mnie chłód. Myślę sobie: taka właśnie jest śmierć. Czerń, gdzie nie ma dotyku ani smaku. Myślę, że wielu młodych ludzi boi się śmierci. Starzy mogą wspominać bogate życie i się nie boją…
Oni mieli wszystko zapewnione, pomyślałem.
– …Ale my, młodzi, czujemy się niespełnieni, boimy się. Moi przyjaciele chodzą czasem do świątyni buddyjskiej, ale tylko dlatego, że czegoś chcą. Ja w to nie wierzę. Dla nas po śmierci nie ma nic.
º º º
Doliny rzek Wei He i Huang He, w których leży miasto Xi’an, to starodawne serce Chin. Na północy płaskowyż nanoszonego przez wiatr iłu wznosi się ku Mongolii Wewnętrznej; wilgotny klimat na południu sprawia, że na wzgórzach uprawia się tarasowo ryż i herbatę. W łagodnej niecce pośrodku, obecnie porośniętej pszenicą i bawełną, cesarz tyran Qin Shi Huangdi założył w 221 roku przed naszą erą pierwszą stolicę zjednoczonych Chin, gdzie pochowano go w grobowcu strzeżonym przez armię terakotowych niewolników, odkrytą ponad dwa tysiące lat później. Za jego panowania dawne państwa feudalne zostały brutalnie scalone: zunifikowano pismo, prawo, nawet historię. Cesarz wybudował Wielki Mur dzięki pracy milionów poborowych i wieśniaków, którzy umierali z wyczerpania i zamurowywano ich w murze jako wypełniacz. Kroniki wszystkich dynastii prócz cesarskiej wydano na pastwę płomieni, a niepokornych uczonych grzebano żywcem. Nie przetrwało nic, co nie należało do cesarza. W ten sposób zrodził się rozpoznawalny kraj, w którym różnorodność stanowiła moralne wykroczenie.
Terakotowa armia nadal maszeruje tam, gdzie ją znaleziono, w podziemnym lochu położonym dwadzieścia cztery kilometry na wschód od Xi’anu. Lęk przed wirusem SARS, który w kwietniu tego roku rozprzestrzenił się na północ, wstrzymał ruch turystyczny, dlatego oprócz mnie w zimnym tunelu nie było prawie nikogo. Żadne zdjęcie nie jest w stanie przygotować cię na widok tych nieziemskich legionów. Maszerują pod ziemią setkami, w kolumnach po jedenastu żołnierzy. Wykonani w jaskrawych barwach cynobru i zieleni, mieli niegdyś różową skórę i lśniące czarne zbroje, ale wyblakli na kolor widmowego beżu. Ich grube, luźne szaty zwisają na wklęsłych piersiach, włosy mają związane w koki lub ozdobnie zebrane za głową. Ramiona zasłaniają wysadzane ćwiekami zbroje z płytek. Zamiast tworzyć machinę wojenną złożoną z ludzi o kamiennych sercach, jakich domagałby się despota, zastygli w oczekiwaniu, czuwając w bezładnym szyku. Trudno znaleźć dwóch jednakowych wojowników. Oto stoją weterani o sumiastych wąsach i spadzistych ramionach, chudzi rekruci i wojacy o wyglądzie uczonych z rzadką bródką. W słabym świetle na ich twarzach maluje się wyraz oczekiwania, nawet niepokoju, jakby spodziewali się nieprzyjacielskiego natarcia.
Wszystkie drewniane przedmioty – cała broń – rozpadły się w proch. Dłonie lansjerów delikatnie chwytają pustkę. Po strzałach i lancach, halabardach i kuszach zostały tylko odłamki brązu. Niezaprzężone konie stoją przy rydwanach, które zniknęły, wyciągnięte dłonie woźniców chwytają powietrze.
Spacerując chodnikiem nad wojownikami, wyobrażasz sobie, że ten liczny, świetnie uzbrojony oddział, złożony z elitarnej zbrojnej piechoty oraz idących na pewną śmierć poborowych, jest przejawem samowystarczalności cesarstwa, kraju, za jaki Chiny chciały uchodzić. Ja jednak już marzyłem o drodze na zachód, a głowę wypełniały mi zawiłe przypływy i odpływy. Za końmi z terakoty na ziemi widniały ślady kół, które znikły, ponieważ w centrum armii cesarskiej toczyły się rydwany wojenne ze skórzaną uprzężą, wiozące arystokratycznych łuczników i zbrojnych lansjerów. Mimo to rydwan nie był chińskim wynalazkiem. Przez dwa tysiąclecia przed 221 rokiem przed naszą erą te wynalezione tysiąc lat wcześniej chyże pojazdy przecinały stepy Mezopotamii i południowej Rosji i Jedwabnym Szlakiem dotarły do Chin. Możliwe, że metalurgia brązu, która ukształtowała tę nieistniejącą już broń, również zrodziła się na stepach, a przodkowie koni – czekających w pogotowiu przy nieobecnych rydwanach w muzealnym pyle – przybyli szlakiem z zachodu.
Z szacowanych sześciu tysięcy wojowników odkopano niespełna siedmiuset. Wielu nadal leży pod dachami, które zawaliły się pod koniec dynastii Qin w 206 roku przed naszą erą: bezgłowe torsy i odłamane kończyny pokrył nagromadzony pył. W innym dole, pod zawalonymi belkami spoczywa około dziewięciuset wojowników i dziewięćdziesięciu rydwanów, plutony łuczników klękają, by oddać strzał. Zakrzywione palce ujmują broń, która zniknęła, ale odciśnięty w stwardniałym ile doskonały kształt dawno spróchniałej kuszy każe myśleć o średniowiecznej Europie. Kusza, wynaleziona w Chinach w IV wieku przed naszą erą, powędrowała Jedwabnym Szlakiem na zachód, uzbroiła armie królów normandzkich i Kapetyngów, by wreszcie spotkać swoje przeznaczenie w starciu z angielskimi łucznikami pod Crécy.
Ten obieg przedmiotów wprost roi się od znaków zapytania. Chińskie wynalazki wędrujące starożytnym szlakiem – druk i proch strzelniczy, śluzy, przekładnie pasowe, zegar mechaniczny, kołowrotek oraz uprząż konna, która przeobraziła uprawę roli – kwitły za Wielkim Murem przez stulecia, zanim jak feniks pojawiły się na Zachodzie. Ponad tysiąc lat wędrowała wiedza o innych genialnych wynalazkach, takich jak mosty zwodzone na żelaznych łańcuchach czy technika głębokiego wiercenia (w II wieku przed naszą erą za pomocą odwiertów Chińczycy wydobywali solankę i gaz z głębokości siedmiuset metrów).
Obraz Chin jako zamkniętego cesarstwa rozpadał się na moich oczach. Wydobyty z grobowca terakotowy posłaniec stał w gotowości, a za nim koń w uprzęży i z siodłem, ale bez strzemion. Ciężkie strzemię najwyraźniej wynaleźli Chińczycy dopiero w IV wieku naszej ery. Później powędrowało ono na zachód, stabilizując jeźdźca podczas bitwy i pozwalając dosiąść konia rycerzowi w ciężkiej, kosztownej zbroi. Z tym prostym wynalazkiem niektórzy wiążą narodziny całej epoki feudalnej w Europie; siedem wieków później ta sama epoka dobiegła kresu, kiedy zamki uległy innemu chińskiemu wynalazkowi, prochowi strzelniczemu. Można sobie wyobrazić, że narodziny i śmierć europejskiego średniowiecza przybyły Jedwabnym Szlakiem ze wschodu.
Podobne myśli towarzyszyły mi w mrocznych lochach cesarza Qin. On sam spoczywa półtora kilometra dalej pod stumetrowym kopcem, gdzie przed laty spacerowałem samotnie. Teraz kopiec odkryły chińskie biura turystyczne. Schody na szczyt prowadzą pośród jodeł i nagietków. Na szczycie opadła mnie chmara sprzedawców pamiątek, a orkiestra w strojach z czasów dynastii Qin – bębny, piszczałki i rogi – wkraczała co pewien czas, żeby zmącić ciszę.
Pod moimi stopami straszliwy cesarz spoczywa nadal – jeśli współczesne kroniki są dokładne – w rozległej i misternej kopii swego imperium, otoczony rzekami rtęci wprawianymi w ruch przez niewidzialny mechanizm, ze skazanymi na śmierć żonami u boku. Podobno w ostatnich latach panowania cesarza nad mauzoleum pracowało siedemset tysięcy robotników, a po ukończeniu prac tych, którzy za dużo wiedzieli, zamurowano przy kamiennych bramach. W komorze grobowej, wśród gór wyrytych w miedzi i miast z kamieni szlachetnych cesarz pływa w trumnie w kształcie łodzi po rtęciowej rzece, która wpada do rtęciowego morza pod nocnym niebem upstrzonym perłowymi gwiazdami.
Tak więc po śmierci ustanowił cesarz samowystarczalne lustrzane królestwo, nad którym sprawował absolutną kontrolę. Miasta z klejnotów miały istnieć na wieki, odbijając echem trwałość niebios. Wewnętrzne bramy i przejścia, w których ukryto naładowane kusze, zamknęły granice jego pośmiertnego państwa. Cesarz odgrodził się murami od przeszłości i przyszłości. Podobnie jak Huangdi, prawdopodobnie był z pochodzenia barbarzyńcą, ale Chiny noszą jego imię. Lampy zasilane foczym tłuszczem oświetlające jego grobowiec miały płonąć wiecznie.
º º º
Huang znalazł mnie przed hotelem i od tamtej pory nieustannie się tam pojawiał. Zastanawiałem się, czego chce. Jego bezdźwięczną angielszczyznę przerywały wybuchy mandaryńskiego; włosy wyrastały mu tak nisko nad czołem, że niemal stykały się z brwiami. Huang zaprosił mnie do siebie, żebym poznał jego rodzinę, ale wcale jej tam nie zastałem. Jakaś intensywna, jątrząca energia nie dawała mu spokoju.
Siedząc na twardym jak kamień obiciu krzesła w swoim trzypokojowym mieszkaniu, podzielił się ze mną obsesją, w której przejawiała się dawna ambicja jego narodu.
– Nie chcę, żeby moje życie pozostawało wciąż na tym samym poziomie. Mam wielkie marzenie. Chcę, żeby moje życie przebiegało tak! I tak! – Dłonią pokazywał wznoszące się schody. – Na każdym stopniu chcę zatknąć flagę! W górę, w górę z niczego, aż do śmierci.
Staccato głosu Huanga rozbrzmiewało w mieszkaniu, gdzie jego kobiety zostawiły po sobie woń smażonego oleju i kilka rozrzuconych lalek.
– Mój ojciec mawiał, że wszystko ma swój porządek: najpierw wykształcenie… potem praca, potem rodzina, potem przyjaciele. Ale na pierwszym miejscu jest wykształcenie! Jesteś jak drzewo, mówił. Picie, palenie, hazard to gałęzie, które należy obciąć. Obetnij je, a wyrośniesz wysoko. – Huang wyprostował się dumnie, choć miał zaledwie metr sześćdziesiąt wzrostu.
– Teraz czyha na nas wiele niebezpieczeństw. Nasze społeczeństwo zmieniło się w bardzo krótkim czasie. Ludzie uzależniają się od hazardu. Starzy przegrywają tylko kilka juanów (potocznie kuai), ale młodzi tracą wszystko. Wszędzie wyrastają salony masażu, nazywane salonami piękności. To zwykłe burdele. – Po jego wiejskiej twarzy przebiegł grymas i zniknął. – To przez współczesny Zachód, przez szybkie zmiany.
– Tak – wymamrotałem, czując się odpowiedzialny. W poprzednim pokoleniu taka sytuacja była nie do pomyślenia. Teraz co noc w moim pokoju hotelowym dzwonił telefon i szczebiotliwy kobiecy głos oferował amo, masaż.
– Ojciec przestrzegał mnie przed tym. Obserwował moich przyjaciół. Jeśli szanowali rodziców, ojciec ich aprobował. Jeśli nie szanowali, mówił, że są jak wilki, wyrządzają szkodę duchowi i powinienem zerwać z nimi stosunki. Przez nich twoje serce zachoruje, mówił.
Huang miał obsesję na punkcie ojca, prześladowanego podczas rewolucji kulturalnej za posiadanie książek.
– Wyłamali mu ręce ze stawów, założyli na głowę błazeńską czapkę i kazali w niej chodzić. – Z ust Huanga wyrwał się drżący chiński śmiech. – Teraz ojciec wrócił do domu. Jest na emeryturze; osiadł w swojej rodzinnej wsi.
– W tej wiosce, gdzie go prześladowali?
– Tak. Ale on wrócił do drzew, do płynącej wody, do gazety.
Owszem, ojciec wrócił na wieś, ale zostawił syna, w którym płonęło żarliwe pragnienie samodoskonalenia. Jak za czasów Mao Huang zgłosił się niedawno na ochotnika i pomagał rolnikom, zbierając warzywa do umocowanego na plecach worka.
– To na nic! – Huang przerzucił przez ramię niewidzialne główki kapusty. – Po dwóch dniach czułem się jak kaleka – skrzywił się. – Wkrótce potem ojciec poprosił mnie, żebym wstąpił do organizacji dobroczynnej. W górach żyją ludzie, którzy nie mają nic. Razem z żoną i córką ruszyliśmy w góry; dziewięć godzin w górę i w dół, do wioski, którą widzieliśmy w telewizji. Spotkaliśmy tam człowieka z czwórką dzieci, porozmawiałem z nim, powiedziałem, żeby się nie bał. Nie miał pieniędzy, jego synowie nie mogli chodzić do szkoły. Dałem mu pieniądze na pierwszy rok szkoły jego najstarszego syna. To była wielka lekcja dla mnie, mojej żony i córki. Poprosiłem córkę, żeby porozmawiała z dziećmi tego wieśniaka, a ona wybuchnęła płaczem na widok ich nędzy…
Na twarzy Huanga malowały się przesadzone, teatralne emocje. Dopiero później zacząłem się zastanawiać, czy ta opowieść była prawdziwa, czy może oglądał ją w telewizji i marzył o urzeczywistnieniu ideału ojca.
– Nie wiem, co rząd mógłby zrobić dla wieśniaków – mówił Huang. – Polityka mnie nie interesuje. Nie chcę się do niej zbliżać. – Jednym ruchem dłoni zmiótł na bok wszystkie kłopoty świata. – Pracuję w urzędzie miejskim jako księgowy. Po prostu siedzę przy komputerze. Ale mam już trzydzieści sześć lat i muszę zmienić swoje życie. Marzy mi się wyjazd za granicę. – Jego twarz rozjaśnił spięty, euforyczny uśmiech i już tam pozostał. – W zeszłym roku pomogłem pewnemu brazylijskiemu turyście. Jest prawnikiem i moim jedynym zagranicznym przyjacielem. Teraz mam jeszcze ciebie. – Nagle ogarnęła mnie obawa, że oto rozpoczyna się subtelna gra zależności, długów i próśb. Huang rzekł jednak: – Chcę wyjechać do Brazylii. W ciągu dnia podejmę pracę gdziekolwiek, ale wieczorami zamierzam uczyć chińskiego. Za darmo! Pieniądze oczywiście są ważne, ale nie najważniejsze. Najpierw przyjaciele. Przyjaciele będą dla mnie ważniejsi. – To była wypaczona wersja ojcowskiej rady. – Po roku będę miał może pięciu uczniów chińskiego, nowych przyjaciół. Tutaj!… Tu!… I tu! – Huang sadził ich wokół siebie w powietrzu jak nasiona. – Po pewnym czasie jeden z przyjaciół powie może: Panie Huang, mam dla pana dobrą wiadomość. Mój ojciec czy mój wujek pracuje w firmie, która potrzebuje…
Huang planował więc najbardziej pożądane obecnie posunięcie: przenosiny z administracji do biznesu. Wyrósł w nowych Chinach Deng Xiaopinga, kraju obfitych bogactw, który stał się areną wzrastającej mobilności społecznej.
Nagle ogarnęły mnie niedobre przeczucia.
– Czy cokolwiek wiesz o Brazylii? – spytałem.
– Leży w Ameryce Południowej. Mają tam problemy gospodarcze. Wielu ludzi nie ma pracy. Ale niektóre firmy radzą sobie lepiej niż tu, w Chinach. Nawiążę z nimi kontakty… – Znowu zaczął sadzić w powietrzu nasiona. – Kontakt… kontakt… kontakt! Znajdę firmę z dużą produkcją. Może produkują coś takiego. – Wziął ze stołu blaszany dzwonek. – Wyślę go do przyjaciół w Chinach, a oni znajdą firmę, która wyprodukuje go taniej. Potem odsprzedamy go firmie w Brazylii. To, to właśnie! – Uderza w dzwonek, który nie działa. Następnie przechodzi do innych przedsięwzięć, innych planów. W miarę jak żongluje procentami i hipotetycznymi transakcjami, moje obawy o jego los się rozwiewają, zaczynam za to niepokoić się o Brazylijczyków. Wyobrażam sobie, jak Huang podbija świat. W jego pulchnych dłoniach miejsce dzwonka zajmuje porcelanowy spodek, do którego dołącza dzbanuszek z octem. Przedmioty poruszają się po stole, przynoszą zysk w papierach wartościowych, w portfelu inwestycyjnym (straciłem rachubę). Huang mówi z szybkością karabinu maszynowego. Kalkuluje w chłodny, wyrachowany sposób. Angielski przechodzi w mandaryński. Jego oczy, utkwione w mojej twarzy, migoczą niewinną chytrością. – …Firma użyje oczywiście własnej nazwy produktu, ale jakość będzie ta sama! Potem…
Nie rozumiałem już nic z tego, co mówił, w żadnym języku, ale zgubiłem się w narkoleptycznym gąszczu liczb, skąd wyłoniłem się jakby po wielogodzinnym transie, a wtedy usłyszałem:
– Ale nie zostanę w Brazylii, bo ten kraj nie ma dobrej gospodarki. Pojadę do innego kraju…
º º º
Xi’an był kiedyś największym miastem świata. Po 618 roku naszej ery przez trzy stulecia, pod królewską nazwą Chang’an, Wieczny Pokój, ucieleśniało rozkwit i upadek niezrównanej dynastii Tang. W obrębie murów obronnych długości trzydziestu pięciu kilometrów mieszkały blisko dwa miliony ludzi, a kolejne mury zamykały ich w wewnętrznym labiryncie domów rozmieszczonych na rozległej szachownicy ulic. Piętnastokilometrowe mury dzisiejszego Xi’anu stoją w miejscu murów dawnego Chang’anu. Z jednej strony miasto zasysało daniny kanałami, sięgającymi Morza Południowochińskiego; z drugiej wznosiło się jak gwiazda przewodnia, na wschodnim krańcu Jedwabnego Szlaku, gdzie imperium Tang rozciągało się aż do Pamiru.
Arystokracja Chang’anu przetrwała na wilgotnych malowidłach ściennych w grobowcach, którymi upstrzona jest dolina Wei He. Na podziemnych ścianach kobiety spacerują w wydekoltowanych gorsetach i jedwabnych sukniach, gawędzą lub bawią się z oswojonymi cykadami. Bajeczne ptaki wyfruwają na moment z tynku. Poniżej włosów upiętych w kształt koron lub kocich uszu widnieją drobne usteczka i jaszczurcze oczy kobiet podobnych do wytwornych dzieci. Mężczyźni grają w polo, grę przywiezioną z Persji, szarżując na nieważkich koniach. W tych mrocznych lochach życie arystokratów zostaje odtworzone w próżni – kolory zblakły do rdzawego i szarego – a jednak wciąż jest uroczo dokładne. Kiedy ścigają zwierzynę, lamparty używane do polowań siedzą za nimi na siodłach, podobnie jak jeden sokół czy dwa, podczas gdy dwa juczne wielbłądy wloką się w tyle ze wzgardą.
Ludzie ci żyli w słynącym z wyrafinowania i przepychu mieście, zbudowanym na planie, który odzwierciedlał kosmiczny porządek. Wiosną bulwary tonęły w śnieżycy płatków moreli i brzoskwiń, kobiety szybowały w powietrzu na huśtawkach. To oni, koneserzy piwonii i kurtyzan, wznosili do ust wypełnione winem bursztynowe kielichy, które dziś można oglądać w miejskim muzeum. Muzealne gabloty nadal lśnią ich próżnością: złotymi spinkami do włosów, lusterkami w kształcie płatków, srebrnymi kadzielnicami do szaf.
Pod tym polorem oczywiście tętniła władza: potęga handlu. Na Zachodnim Bazarze, gdzie kończył się Jedwabny Szlak, działało dwieście gildii kupieckich o niesłychanym zasięgu. Gildie zatrudniały przedstawicieli niemal wszystkich narodów zamieszkujących ziemie od Arabii po Japonię: Persów, Turków, Sogdyjczyków z centralnej Azji, Hindusów, mieszkańców Baktrii, Żydów, Syryjczyków. Niekiedy całe zastępy dworzan – w tym strażników – dynastii Tang składały się z cudzoziemców. Lichwiarzami – czasami tak bezlitosnymi, że ludzie zastawiali niewolników i przedmioty liturgiczne – byli Ujgurzy z zachodu. Jedwabnym Szlakiem przywędrowały też muzyka i tańce z Turkiestanu – przez wiele lat panowała moda na straszliwe, wirujące flamenco – przybyli akrobaci, żonglerzy, artyści na trapezie. W zajazdach przy Bramie Wiosennej Jasności jasnowłose dziewczęta z Azji Środkowej śpiewały do muzyki fletów i mamiły poetów zielonymi oczami.
Chociaż cesarski nadzór nad cudzoziemskimi kupcami nadal był surowy i drobiazgowy, w powietrzu dawało się wyczuć nowe podmuchy tolerancji. Na jedwabiach i porcelanie z tego okresu skrzydlate konie i pawie – perskie motywy dekoracyjne – fruwają obok chińskich smoków. Żaden pochówek nie mógł się obyć bez figurek ryczących wielbłądów prowadzonych przez gnomicznego barbarzyńcę w czapce frygijskiej. W bardziej luksusowych domach publicznych dawano satyryczne przedstawienia lalkowe, w których wyśmiewano się z ludzi o dużych nosach w szpiczastych czapach na głowach. Moda nie pozostawała w tyle. Opończa, dotychczasowy strój dam dworu, zniknęła; na początku VIII wieku kobiety jeździły konno ubrane jak ludzie ze stepów, w butach, tureckich nakryciach głowy albo wręcz z gołymi głowami.
Zawiązywały się też głębsze relacje. Od dwóch stuleci w stolicy rozbrzmiewały gongi świątyń i klasztorów buddyjskich. W 645 roku mnich pielgrzym Xuanzang wrócił z Indii z ponad sześciuset zwojami, wszyscy mieszkańcy stolicy wylegli, by go powitać, a on osiadł w pagodzie, by zająć się ich tłumaczeniem. Pagoda stoi do dziś. Zaratusztrianizm, chrześcijaństwo, manicheizm akceptowano z dobrodusznym zaciekawieniem, podczas gdy rdzenne religie chińskie, taoizm i konfucjanizm, czekały dopiero na swój czas.
W X wieku miasto pełne blasku i przepychu leżało już w gruzach. Wierzby wzmacniające brzegi kanałów ścięto na barykady, z belek i kolumn posiadłości sklecono tratwy, na których mieszkańcy Chang’anu odpłynęli w bezpieczniejsze okolice na wschodzie.
Gdzieś na północnych przedmieściach rozpada się w pył pałac cesarski Chang’an. Nie mogę go znaleźć. Mieszkańcy tych przedmieść to niedawni imigranci i biedota. Trudno jest pukać do ich lepianek i pytać o pałac Wielkiego Światła. Tak czy inaczej, nie wiedzą, gdzie jest.
Tylko dzięki profesorowi Hu Ji, historykowi dynastii Tang – przyjacielowi przyjaciela – brama zakazanego obiektu otwiera się z łoskotem i wchodzimy na teren pałacu. W oddali dymią przedmieścia. Znajdujemy się na pobrużdżonym zboczu, które po jednej stronie schodzi ku rozpadającym się chałupom i warsztatom. Gdy zwracam wzrok na drugą stronę, przebiega mnie dreszcz zdumienia na widok masywnych tarasów grobowców, połyskujących w biało-niebieskim kamieniu. Niedawno odrestaurowano fundamenty pałacu.
Hu Ji jest drobnym, siwym człowiekiem. W dłoni trzyma materiałową torbę na zakupy i wygląda bardziej krucho, niż sugerowałby jego wiek. Ostry wiatr smaga tarasy. Hu Ji przyprowadził dwudziestoośmioletnią córkę Mingzhao, która, podobnie jak on, wygląda jak z porcelany. Jesteśmy sami. Hu Ji mówi, że kiedy poprzednio odwiedził to miejsce, fundamenty były stertą gruzu. A teraz coś takiego.
– To dziwne – mówi, a ja nie potrafię dociec, co myśli.
Długo wspinamy się wśród tej idealnej, niczym niezakłóconej geometrii. Pod nami jęczy skryte w smogu miasto. Córka Hu Ji ujmuje czasem ojca pod ramię, jakby go pocieszała. Próbuję wyobrazić sobie, jak Syn Niebios kierował państwem z tego zrytego wzgórza, jak spoglądał w dół na rozpłaszczonych urzędników albo przemarsz parady wojskowej. Kronikarze piszą, że pałac oglądany z dołu wyglądał tak, jakby szybował w chmurach. Dzisiaj pozbawione ozdób i kolorów platformy rysują się symetrycznie na tle wzgórza jak chłodne budowle azteckie.
– Spójrz… tu widać część starych kamieni… tu też. – Profesor odsłania plastikową plandekę i pokazuje fragment zrekonstruowanego muru. – Zobacz, jaki był wielki. W Japonii stoi pałac z czasów dynastii Tang, ale zmieściłby się w jednym skrzydle tego tutaj. – W dumnej wypowiedzi profesora jest coś posępnego. – Kiedy przyszedłem tu po raz pierwszy, blisko czterdzieści lat temu, pałac stał niemal w szczerym polu, a ludzie wywozili stąd kamienie na budowę… – Hu Ji drży na wietrze.
– Dlaczego tu przyjechałeś?
Myślę jednak, że wiem. Blisko czterdzieści lat temu, na początku rewolucji kulturalnej, hunwejbini zalali cały kraj.
– Tamtego lata wszędzie mogliśmy jeździć pociągami za darmo. Przez krótki czas byliśmy szczęśliwi – powiedział z naciskiem. Ówczesne plądrowanie pałacu cesarskiego dynastii Tang miało sens: masy pracujące demontowały feudalną przeszłość.
Hu przyjechał tu jednak dlatego, że kochał historię…
Hu Ji należał do straconego pokolenia, które wygnano na wieś, kiedy chaos za bardzo przybrał na sile. Hunwejbini – bez wiary, zmarnowawszy lata nauki szkolnej – wrócili po latach do świata, który o nich zapominał. Wielu z nich dźwigało brzemię niewypowiedzianych wspomnień. To cyniczne pokolenie, zbliżające się dziś do sześćdziesiątki, stanowi czarną dziurę w sercu Chin. Mimo to czuję, że Hu Ji zdołał uciec.
Kiedy wspinamy się do pałacu Linde, pawilonu rozkoszy dziewiętnastu kolejnych cesarzy Tang, córka profesora idzie obok mnie. Ładna i delikatna, ma dziecięce dłonie. Jej ojciec bada koła pozostawione przez kolumny sali bankietowej w ziemi dziś porośniętej kwiatami.
– Podczas rewolucji kulturalnej zesłano go do kopalni – mówi Mingzhao. – Ojciec spędził tam jedenaście lat. Potem długo chorował na pylicę krzemową. Nawet w kopalni kontynuował naukę. Widziałam jego stare notatniki, poryte maoistycznymi sloganami. – Jej ojciec pochyla się z zaciekawieniem nad wgłębieniem wyłożonym kamieniami: samotny detal w morzu zniszczeń. – Ojciec najbardziej zapamiętał swego starego nauczyciela – ciągnie córka – który popełnił samobójstwo tuż przed rewolucją, bo wiedział, czego się spodziewać. Ojciec czuje wobec niego wielki dług; a także wielki smutek spowodowany jego śmiercią.
Hu Ji stanął pośród duchów biesiadników z czasów Tang.
– Wyobraźcie sobie muzykę cesarzy! – mówi, a my zerkamy ponad kopcami na koślawe ceglane mury. – Cesarz Xuanzong miał orkiestrę i trupę taneczną złożoną z trzydziestu tysięcy osób!
Hu Ji wyjaśnia, że ten cesarz na zawsze zmienił instrumentarium, aby muzycy grali zachodnią muzykę, uwielbianą przez Chińczyków. Flety i harfy wciąż rozbrzmiewają wśród ścian grobowców. Hu Ji, podobnie jak ja, z radością myśli o tych przemianach: o tym, jak harfa wędrowała na wschód z Azji Środkowej, a flet na zachód; albo o tym, jak skrzypki w kształcie końskiej głowy – wynalezione ponoć przez mongolskiego księcia, który pragnął wyrazić swój żal umierającemu koniowi – wędrowały Jedwabnym Szlakiem, stając się przodkiem wszystkich instrumentów strunowych, nawet europejskich skrzypiec.
Hu Ji opłakuje teraz nieszczęsny los chińskiego cesarza Xuanzonga. Rządził przez czterdzieści lat albo dłużej, ale jego generałowie zostali pokonani przez Arabów. Profesor przywołuje epizod często opiewany przez poetów: żołnierze dokonali egzekucji ukochanej konkubiny cesarza, a wojna domowa na zawsze podkopała dynastię. Hu Ji mówi ze skrupulatnością, zniżając głos do szeptu. Nie mogę go sobie wyobrazić wśród hunwejbinów. Może jednak pewien pęknięty ideał zrósł się w racjonalnym blasku Tang.
Profesor uśmiecha się w sali bankietowej, która zniknęła.
– Cesarz miał czterysta pięknych koni! Nauczył je tańczyć…
Jedwabny Szlak zaczynał się przy zachodniej bramie starego Chang’anu. Dla upamiętnienia tego miejsca władze miejskie Xi’anu kazały wyrzeźbić w czerwonym piaskowcu wielbłądy w skali dwa do jednego. Dawną bramę pochłonął supermarket oblepiony reklamami kart kredytowych, wielbłądy stoją więc na wysepce na pobliskiej jezdni.
W czasach dynastii Tang nikt nie mówił o Jedwabnym Szlaku. Termin ten, ukuty w XIX wieku przez niemieckiego geografa Friedricha von Richthofena, odnosił się nie do jednej drogi, ale do zmieniającej się sieci arterii i żył, wiodących nad Morze Śródziemne. Historycy datują jego powstanie na II wiek przed naszą erą, ale ruch na szlaku zaczął się długo przed pierwszymi pisemnymi wzmiankami o nim. Chiński jedwab z 1500 roku przed naszą erą znaleziono w grobowcach na północy Afganistanu, jedwabne nici wpleciono we włosy egipskiej mumii z X wieku przed naszą erą. Cztery wieki później, w epoce żelaza, jedwab zawędrował do książęcego grobu w Niemczech. Świetlisty pas jedwabiu został też wprawiony w końską derkę scytyjskiego wodza. Dwadzieścia cztery wieki temu zabrano go jako daninę albo wymieniono na futra.
Jedwab nie wędrował samotnie. Karawany wyruszające z Chang’anu – liczące niekiedy tysiąc wielbłądów – wiozły żelazo i brąz, wyroby z laki i ceramikę, natomiast te powracające z zachodu przywoziły artefakty ze szkła, złota i srebra, indyjskie przyprawy i klejnoty, wełniane i lniane tkaniny, czasem niewolników oraz zadziwiający wynalazek: krzesła. Rozpoczęła się także skromna, ale brzemienna w skutki wymiana owoców i kwiatów. Z Chin wieziono na zachód pomarańcze i morele, morwy, brzoskwinie i rabarbar, a prócz nich pierwsze róże, kamelie, piwonie, azalie, chryzantemy. Z Persji i Azji Środkowej przywędrowały i zakorzeniły się w Chinach: winorośl, figowiec, len, granatowiec, jaśmin, daktylowiec, oliwka oraz cała masa warzyw i ziół.
W spokojnych czasach, kiedy wielkie imperium Han rozlało się na terenie Azji Środkowej w stronę starożytnego Rzymu albo gdy w imperium Mongołów zapanował nieoczekiwany pokój, Jedwabny Szlak kwitł. Nawet wtedy jednak karawany nie przejeżdżały całej trasy. Rzymianie nie spacerowali bulwarami Chang’anu, chińscy kupcy nie wprawiali w zdumienie mieszkańców Palatynu. Towary wymieniano w niekończącej się sztafecie i stawały się coraz droższe, oblekając się aurą egzotyki.
Obok rzeźbionych wielbłądów na wysepce drogowej córka Hu Ji zapytała nagle:
– Jak długo trwa twoja podróż?
W cieniu rzeźbionych poganiaczy wielbłądów – Sogdiańczyków z Azji Środkowej, którzy na pięćset lat zdominowali handel na Jedwabnym Szlaku – wszelka współczesna podróż blakła. Moja odpowiedź – osiem miesięcy – nic by nie znaczyła dla tych ludzi. Oni czasem podróżowali całymi latami. Czasem bez końca. Ich kości leżały w piachu. Na glazurowanych glinianych naczyniach postacie Sogdiańczyków – najczęściej przedstawionych w krasnoludkowych czapach – wyglądają trochę komicznie. Wyłupiaste oczy i kartoflowate nosy upodabniają ich do chińskich karykatur. Mimo to mocno trzymają krnąbrne zwierzęta, a czuby ich butów są podwinięte w górę tylko po to, by zmniejszyć tarcie piasku. Możliwość śmierci – z rąk bandytów, w burzy piaskowej bądź powodzi – mieli wkalkulowaną jako ryzyko, twardo naliczoną jako procenty. W porównaniu z tym czyhające na mnie niebezpieczeństwa – na przykład afgańskie miny – wydawały się śmiechu warte. Tej nocy, przed zaśnięciem, dla zabawy wyobraziłem sobie jednego z tych posiwiałych przedsiębiorców.
On: Po co jedziesz?
Ja [nabożnie]: Po zrozumienie. Żeby odegnać lęk. A ty, po co jechałeś?
On: Żeby wymieniać indygo i sól z Hetianu. Czemu zrozumienie miałoby odegnać twój lęk, idioto?
Ja [zaniepokojony]: To prawda, mogłoby go tylko wzmocnić.
On: Czy w takim razie się boisz?
Ja: Boję się, że nic się nie wydarzy, że nie przeżyję niczego. Tego właśnie boi się współczesny podróżnik (wybacz mi). Pustki. Wtedy człowiek słyszy tylko siebie.
On: „Nic się nie wydarzy”. Ofiarowałem za to Buddzie dwa funty kadzidła. Co do ciebie, i tak to usłyszysz. Znam pewnego czarownika z Buchary, który sprzedaje lustra z brązu. Mówi, że na świecie jesteś tylko ty. Reszta jest złudzeniem. Jesteś tylko ty. Nikogo więcej. To dlatego wyruszasz samotnie? Tylko pielgrzymi i szaleńcy podróżują samotnie. Kim jesteś? [Milczenie]. Powinieneś wziąć sobie konkubinę. [Szarpie się za brodę]. Z jakiego kraju pochodzisz?
Ja: Z Anglii…
On: Anglia nie istnieje. [Milczenie]. Mówisz o sercu świata, ale świat nie jest osobą, idioto. Żadna jego część nie jest ważniejsza niż inna. Nawet na Syberii można znaleźć bursztyn. [Łagodniej]: Może zacznij handlować cyną. Na cynie można zarobić…
º º º
W słabo oświetlonej sali miejskiego muzeum, niemal niewidoczny, wisi najstarszy kawałek papieru na świecie. Jego powierzchnia – koloru kawy z mlekiem – jest pomarszczona i pokryta liniami jak rzeźbiona mapa, krawędzie są postrzępione. Papier wykonano w czasach panowania cesarza Wudi, około setnego roku przed naszą erą, z włókien konopi i miejscowych pokrzyw. Na papierze nic nie napisano. Wygląda tak, jakby wielbłąd otarł się o ścianę muzeum i zostawił kawałek skóry.
Kiedy patrzysz na tego pomarszczonego protoplastę, masz poczucie zachwiania czasu. Dopiero tysiąc dwieście lat później umiejętność wyrabiania papieru dotarła do Europy. Tymczasem w Chang’anie z papieru wytwarzano odzież, zbroje, chusteczki, latawce, paski, pieniądze. Zaczęto wyrabiać przepięknie barwiony papier welinowy (największym wzięciem cieszył się papier z Sali Czystego Serca, produkowany w zwojach długich na siedemnaście metrów). Biblioteka cesarska posiadała dwieście tysięcy zwojów owiniętych w papier wysadzany kryształami górskimi i zdobiony miką; wszystkie zwoje zostały skatalogowane na kolorowych fiszkach z kości słoniowej. Już w VI wieku produkcja świętych tekstów tak się rozpowszechniła, że pewien wybitny mandaryn zabronił rodzinie używać ich jako papieru toaletowego.
Dopiero po 751 roku naszej ery, kiedy Arabowie pokonali Chińczyków pod Tałas, zazdrośnie strzeżona tajemnica wyrobu papieru powędrowała z wziętymi do niewoli chińskimi rzemieślnikami na zachód, do Samarkandy. Do Europy miała dotrzeć dopiero trzy wieki później. W cichym muzeum ta pierwsza kartka wygląda zbyt szorstko, by dało się na niej pisać. W setnym roku naszej ery listy pisane na korze morwowej podróżowały już Jedwabnym Szlakiem. Archeolog Aurel Stein, prowadząc badania wieży strażniczej na pustyni Lop, znalazł skrzynię niedoręczonej korespondencji z listami po sogdiańsku z 313 roku naszej ery. Listy te, najstarszy znany zapisany papier, napisano węglowym tuszem. W jednym z nich skarży się zaniedbywana żona: „Wolałabym być żoną psa lub świni niż twoją!”. W innym czytamy o bolączkach państwa chińskiego – o plądrowaniu miast, ucieczce cesarza – i wpływie tych wydarzeń na handel. Reszta listów, zachowana we fragmentach, przypomina schludny bilans handlowy firmy: „W Guzangu 2500 ryz papieru czeka na załadunek… Kharstang był ci winien 20 staterów srebra… Dał mi srebro, zważyłem je, ale było tylko 4,5 statera. Spytałem…”.
W restauracji z pierożkami, której czerwone lampiony wiszą niedaleko miejskiej baszty, Hu Ji i jego córka nad czymś debatują. Mają takie same drobne usta i wąskie nosy. Ona studiuje dynastię Song, jak jej ojciec studiował Tang. Co pewien czas Mingzhao wybucha śmiechem, on zaś się uśmiecha. Hu Ji pisze zbiór skomplikowanych, prowokacyjnych esejów, które rzucą nowe światło na dawne nabożne tematy.
– Mamy opowieści pochodzące z zamierzchłych czasów. – Zamawia pierożki, jakby to były wspomnienia. – Zamierzam je zakwestionować, opisać w nowy sposób, który poda w wątpliwość znane interpretacje.
Jedna z takich opowieści pochodzi z czasów dynastii Tang. Profesor opowiada, jak dowódca oblężonego garnizonu stwierdził, że jego oddział złożony z sześciuset żołnierzy jest bliski śmierci głodowej. Zamiast się poddać, najpierw zabił żonę i nakarmił nią żołnierzy, potem kolejno zabijał najsłabszych ludzi i karmił nimi silniejszych. W końcu oddział zmniejszył się do setki. Garnizon padł trzy dni przed nadejściem odsieczy.
– Tę opowieść zawsze przytaczano jako wspaniały przykład idealnej służby państwu! Ja opisałem ją w innym duchu. Jak powinniśmy ją oceniać? – Profesor marszczy z żalem brwi. – Widzisz, w Chinach nie ma tradycji szacunku dla ludzkiego życia. To po prostu w naszej historii nie istnieje. – Uniósł dłonie z kolan i zacisnął na piersi. Są bardziej szorstkie, niż powinny być dłonie uczonego; przypominam sobie o latach spędzonych w kopalni. – Na tym polega nasz problem: na nieludzkości.
Muskam dłonią jego ramię. Jego współczucie nieoczekiwanie mnie porusza, aż pojmuję, że złe przeczucia co do tego surowego kraju nigdy mnie nie opuściły. Wiem, że jest to pozostałość po rewolucji kulturalnej.
– Właśnie dlatego mogło dojść do masakry na placu Tian’anmen – mówi cicho Hu Ji.
– Czy mogłaby się powtórzyć? – pytam nieoczekiwanie dla samego siebie.
– Chyba nie – odpowiada po chwili. – Za bardzo otworzyliśmy się na świat. Znaleźliśmy się pod nadzorem.
Czy to jedyny powód? Mam wątpliwości. Czy w takim razie nic tak naprawdę się nie zmieniło? Rozglądam się po restauracji. Dwadzieścia lat temu lokal wypełnialiby nadęci biurokraci w wyprasowanych garniturach, z kołnierzykami zapiętymi pod szyją. Teraz widzę rodziny, kolegów z pracy, flirtujących nastolatków. Przez chwilę, pod wpływem niepokoju, wyobrażam sobie, że wszystko jest jak dawniej, a ci ludzie w czarnych lub szarych garniturach przebrali się tylko w inne uniformy.
– Nasza kultura naprawdę zaczyna się zmieniać – mówi jednak cicho Hu Ji, patrząc na córkę.
Profesor widzi te zmiany we własnej córce. Mingzhao odpowiada na moje niewypowiedziane pytanie:
– Nie wiem, co ludzie z mojego pokolenia robiliby podczas rewolucji. Myślę jednak, że są bardziej samolubni. Mają sumienie. Sami muszą decydować o sobie.
Mingzhao patrzy na mnie niewinnie. Mimo dwudziestu ośmiu lat wygląda jak dziecko. W pierwszej chwili jej nie rozumiem; zrównanie samolubności z sumieniem brzmi osobliwie. Dziewczyna sugeruje, że po rewolucji kulturalnej – kiedy moralnością rozporządzali niemal mistyczni przywódcy – lina ratunkowa łącząca cnotę z władzą została zerwana. Odpowiedzialności nie można już było przenosić w górę, ale spoczęła w zakamarkach świadomości, czemu towarzyszyło poczucie winy. Ze słów Mingzhao można wyczytać zgon całego konfucjańskiego ładu, który każdą osobę umieszczał w niezmiennej hierarchii pod niebiosami. Odwzajemniając jej uśmiech, wyobrażam sobie gigantyczne tąpnięcie pod powierzchnią chińskiego społeczeństwa. Oto ponadczasowa rezygnacja z indywidualności na rzecz grupy rozpada się na życie jednostek.
Te myśli nadal wprawiają w oszołomienie, gdy ostatnie pierożki znikają w naszych ustach. Rozluźniony Hu Ji wzdycha nad kieliszkiem wina ryżowego. Opowiada, że w młodości pracował jako sekretarz pisarza Shen Congwena, który zamilkł w czasach komunizmu. Odnoszę wrażenie, że łagodność i liberalizm tego starego człowieka przetrwały w osobie profesora.
– To nieprawda, że hunwejbini nie czuli winy – mówi Mingzhao. – Mój nauczyciel został brutalnie pobity, a jeden z jego dawnych uczniów do dziś nie może spojrzeć mu w oczy. Po trzydziestu siedmiu latach wciąż nie jest w stanie.
– Byliśmy bardzo młodzi – mówi Hu Ji, odstawiając kieliszek. – To było jak gorączka.
W jego słowach pobrzmiewa mimowolna nagana pod adresem cudzoziemca. Jak on może to pojąć? Nie zrozumie tego intelektualnie, nie mówiąc już o sercu. Społeczeństwo, w którym przyszedłem na świat, jest nieludzkie z innych powodów.
Zanim ogarnie nas ponury nastrój, Mingzhao, która lubi takie zabawy, pyta mnie wesoło:
– W jakiej epoce chciałbyś żyć?
– To zależy, czy byłbym bogaty, czy biedny – śmieję się. – A ty?
– Zależy, czy byłabym mężczyzną, czy kobietą.
To samo pytanie zadajemy jej ojcu, pewni, że chciałby żyć w czasach Tang. On jednak uśmiecha się i mówi nieśmiało:
– W przyszłości.
Jedwab przelewa się chłodno przez moje dłonie. Nasycone kolory są nieznacznie nienaturalne. Kobieta żąda czterdziestu pięciu juanów (równowartość pięciu dolarów) za niecałe 0,1 m² (stopę kwadratową). Mówi, że materiał pochodzi z dawnych ośrodków wyrobu jedwabiu w Hangzhou i Suzhou na wschodzie, a ja wyobrażam sobie, że wzory nie zmieniły się od czasów dynastii Song. Kipią smokami i feniksami albo pokrywają tkaninę złotą siateczką kwiatów.
Trudno sobie wyobrazić, kto miałby to nosić. Jedwab tchnie luksusem dawnego wyszukanego rzemiosła. Jest niezwykle odporny, wchłania barwniki, jest prawie niezniszczalny. Kiedy człowiek go nosi, nie jest mu ani za zimno, ani za gorąco. Gdy cała zawartość grobowców z czasów dynastii Han sprzed dwóch tysięcy lat rozpadła się w proch, jedwabne dary i całuny przetrwały, często zredukowane do bezbarwnych pasemek, ale niekiedy zdumiewająco kolorowe. W czasach Han wszystkie kobiety zajmowały się produkcją jedwabiu, a cały dwór cesarski migotał hierarchią skomplikowanych stopni: jedwabnych jednorożców, pawi, piwonii i koni. Ociekających jedwabiem cesarzy Tang portretowano w naturalnej wielkości na jedwabiu albo jadących w powozach z jedwabnymi zasłonami, nad którymi powiewały jedwabne proporce.
Chińczycy odkryli zdumiewającą wytrzymałość jedwabiu na rozciąganie. Z nici jedwabnej wytwarzano cięciwy łuków, struny lutni czy żyłki wędkarskie. W wodoszczelnych jedwabnych torbach przewożono płyny, pojawiły się lakierowane czarki z jedwabiu. Obok kości i drewna jedwab stał się pierwszym materiałem, na którym pisano. Uświęcał edykty cesarskie, a podczas rytualnych ceremonii na jedwabiu przekazywano wiadomości dla zmarłych. Jeszcze długo po wynalezieniu papieru księgi wróżebne i magiczne spisywano na jedwabiu, podobnie jak imiona wszystkich duchów przodków.
Jedwab stał się też niezwykle cennym podłożem malarskim. Dawne wielkie cesarskie zbiory jedwabnych zwojów nie przetrwały – zbuntowani żołnierze zrobili z nich namioty i plecaki – pozostały jedynie kopie i fragmenty. Malarstwo krajobrazowe stało się sztuką niemal mistyczną. Na surowy jedwab przenoszono bezkres nieba lub niewidzialnego oceanu, góry i ludzi, niekiedy tylko zaznaczonych pędzelkiem z sobolowej sierści albo mysich wąsów. Świetlista pustka jedwabiu stała się żywą obecnością. Taoiści twierdzili, że wszystkie przedmioty trwałe czeka unicestwienie. Jedwabna pustka była bardziej rzeczywista niż one: była czystym duchem.
Przede wszystkim jednak przez ponad tysiąc lat jedwabiem opłacano i przekupywano nomadów, szalejących za Wielkim Murem. Często jedwab stawał się walutą. Równie trwały jak monety, był środkiem płatniczym, podatkiem, daniną. W I wieku przed naszą erą Hunowie wymieniali swoje konie za piękny jedwab. W Rzymie, na drugim krańcu Jedwabnego Szlaku, zaczął fascynować bogaczy i podkopywać gospodarkę. Wiele lat później Wizygoci Alaryka I, którzy oblegali zmęczone miasto, dali się przebłagać okupem złożonym z czterech tysięcy chińskich wyrobów z jedwabiu.
º º º
Feng miał wydatny nos, nalane policzki i łukowate krzaczaste brwi. Jak powiedział, jego arabscy przodkowie przybyli Jedwabnym Szlakiem siedemset lat temu, a jeden z nich był generałem pierwszego cesarza dynastii Ming. Lud Hui, z którego pochodził, stał się przystojniejszy bardziej dzięki krwi arabskiej i perskiej niż chińskiej, śmiał się Feng. W jego więdnących dziąsłach czerniły się pieńki zębów, poza tym cierpiał na nadwagę.
Kupcy przybyli Jedwabnym Szlakiem już w VII wieku, kiedy ich islam był jeszcze młody, albo przeniknęli tu przez porty nad Morzem Południowochińskim. Z czasem, w wyniku mieszanych małżeństw, upodobnili się do otaczających ich ludzi. Może tylko powtarzająca się cyklicznie historia kolejnych dławionych buntów, a także chińska etykietka „Hui” przekonały ich, że są odrębnym narodem. Obecnie w Xi’anie żyje ich sześćdziesiąt tysięcy, nadal są zapalonymi kupcami, a do rozmowy wtrącają arabskie słowa.
O zmierzchu spacerujesz ulicami po ich dzielnicy, wyczuwając odmienne życie. Ludzie chodzą w wysokich, białych nakryciach głowy podobnych do czap kucharskich; niektórzy są brodaci. W uliczkach pod zielonymi kopułami meczetu urzędują sprzedawcy kebabów, mężczyźni wyrabiają pięciometrowy makaron, na straganach rzeźników wisi jagnięcina i wołowina halal.
W głównym meczecie mariaż Chin z islamem przypomina wyszukany teatr. Idąc przez połączone dziedzińce, na przykład w pałacu Ming, mijasz stele, na których wyryto napisy po arabsku lub mandaryńsku, i minaret wyrastający z krytej porcelaną pagody. Gdzieniegdzie zwijają się i drzemią kamienne smoki i żółwie, nieświadome muzułmańskiego zakazu tworzenia wizerunków. Dachy przekrzywiają się i kołyszą nad barwnymi krokwiami, chińskie ptaki i kwiaty na nadprożach otaczają inskrypcje koraniczne. Kazanie imama dudni z głośników oświetlonej jarzeniówkami sali modlitewnej. Głos jest żarliwy, nadmiernie wzmocniony, więc trudno mi wychwycić choćby jedno słowo.
Obok mojej dezorientacji wyrasta podniecenie: oto rzeczy ulegają przemianie, ludy mieszają się z sobą i wzajemnie się przekształcają. Oto rzeczywistość kupiecka: wszystko jest w ruchu, zmienia się jak w kalejdoskopie. Czystość kulturowa, nawet czystość kultury chińskiej, staje się złudzeniem. Ten meczet-hybryda jest obietnicą albo ostrzeżeniem. Dawno temu zrodził go Jedwabny Szlak. Teraz pojmuję, że nic, co napotkam na swej drodze, nie będzie stałe, jednorodne. Podążać drogą to podążać za różnorodnością w strumieniu splątanych głosów, przekrzykujących się w tumanach pyłu.
º º º
Huang wciąż śnił swój wielki sen, miał też chyba nadzieję, że stanę się jego częścią. Pewnej nocy, gdy wracałem do hotelu, chwycił mnie konspiracyjnie za ramię. Oznajmił, że zna człowieka, który zbiera różne rzeczy. Rozumiesz, r z e c z y.
– On zna ludzi ze wsi, rolników. A oni znajdują groby. Opuszczają się na linach, z lampą i w nocy wydobywają różne rzeczy. Na dzień zakrywają otwór.
– W jaki sposób ten człowiek je zdobywa?
– Zatrzymuje się w wiosce na parę dni i dopytuje się, kto ma stare przedmioty. Potem idzie do takiej osoby. W niektórych wioskach ludzie bardzo się wzbogacili.
Znając nędzę tych wieśniaków, mówię bezcelowo:
– Oni niszczą historię.
Huang milknie.
– Poza tym to musi być niebezpieczne.
– Powietrze w grobach jest bardzo niedobre. Niektórzy od tego umarli.
Tej nocy w ślepej uliczce Huang zawołał w stronę zasłoniętego okna. Kobieca sylwetka pojawiła się i znikła. Zapadła cisza. Huang wyjaśnił, że przemytnik jest ruchomym celem. Sklep wynajmuje tylko na kilka miesięcy, podobnie jak dom.
– Nie musisz kupować. Tylko popatrz. Tylko popatrz.
WYDAWNICTWO CZARNE SP. Z O.O.www.czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlicetel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75e-mail: mateusz@czarne.com.pl,tomasz@czarne.com.pl, dominik@czarne.com.pl,honorata@czarne.com.pl, ewa@czarne.com.pl
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowatel. +48 18 351 00 70e-mail: redakcja@czarne.com.pl
Sekretarz redakcji: malgorzata@czarne.com.pl
Dział promocji: ul. Andersa 21/56, 00-159 Warszawatel./fax +48 22 621 10 48