Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rzeka Amur oddziela Rosję od Chin. Ta ponoć najmocniej ufortyfikowana granica świata naznaczona jest zadawnioną nieufnością, której nie potrafi przełamać udawana serdeczność przywódców obu państw. Wzdłuż brzegu chowają się zapomniane przez świat wioski, starożytne grobowce, mongolskie świątynie, ruiny sowieckich instalacji – a wśród nich, w cieniu wielkiej historii, próbują przetrwać ludzie. Należą do różnych narodów i kultur, mówią wieloma językami i pielęgnują odmienne wspomnienia o przeszłości tych ziem. Niektórzy walczyli zajadle, żeby pozostać w swoich domach, inni znaleźli się tu wbrew własnej woli. Dżyngis-chan, Stalin, Putin – wszyscy oni odcisnęli bolesne piętno na życiu mieszkańców tych terenów, tak odległych od centrum wielkich imperiów.
Colin Thubron, który przemierza świat już od ponad pół wieku, jest wymarzonym przewodnikiem w tej literackiej podróży przez azjatyckie bezkresy i przed bezdroża dziejów.
„Niektóre rzeki to coś więcej niż woda. „Święta matka Onon” – mówią o Amurze buriaccy Mongołowie. Ale nawet jeśli nie bóstwo, to granica światów, bo na jednym jej brzegu Chiny, na drugim Rosja. Krajobraz starszy niż geopolityka i on, osiemdziesięcioletni piechur od ponad pół wieku w podróży. Tej książki nie mógł napisać nikt inny, bo nikt nie pisze jak Thubron.” Adam Robiński
„Thubron jest nostalgicznym przewodnikiem prowadzącym nas śladem rzeki, której znaczna część biegnie wzdłuż granicy między dwoma mocarstwami, jest bystrym obserwatorem w czasach gwałtownej geopolitycznej rekonfiguracji, ale przede wszystkim nieustraszonym podróżnikiem. Wysmakowana, melancholijna i chwytająca za serce lektura.” „Washington Post”
„Podróż od świętego źródła rzeki, która stanowi granicę między rywalizującymi ze sobą imperiami. Brytyjski mistrz podróżopisarstwa znalazł ukojenie w Amurze, którego surowe piękno zachwyca, a historia nie pozwala o sobie zapomnieć.” „Wall Street Journal”
„Weteran pisarstwa podróżniczego wędruje przez stepy, mokradła i lasy, spotyka Mongołów, Rosjan i Chińczyków, by zaraz potem zauważyć, że w przeciwieństwie do takich rzek jak Missisipi czy Nil Amur jest źródłem podziałów, a niepokój i nieufność można dostrzec na obu jego brzegach.” „The New Yorker”
„Zapierająca dech w piersiach opowieść o pięknie i surowości długiej na prawie tysiąc dwieście kilometrów rzeki, która wyznacza granicę między Rosją a Chinami. Thubron dokumentuje wzajemne oddziaływanie polityki i historii oraz ukazuje kontrast pomiędzy „stonowanym fatalizmem” Rosjan mieszkających w dorzeczu a żywym optymizmem Chińczyków, których rozświetlone restauracje i migoczące targi maskują oznaki niezadowolenia. Znakomity dziennik podróży.” „Publishers Weekly”
„„Amur” pokazuje nam Thubrona w szczytowej formie, potwierdzając jego pozycję jednego z największych brytyjskich prozaików. Jego najnowsza książka jest nie tylko piękna – jest to również dzieło o wielkim znaczeniu. Autor używa rzeki jako metafory, by opowiedzieć o relacjach pomiędzy dwoma krajami, które przez wielu postrzegane są za największe zagrożenie dla Zachodu [...].” „Daily Telegraph”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 387
SERIA ORIENT EXPRESS
Paul Theroux, Pociąg widmo do Gwiazdy Wschodu. Szlakiem Wielkiego bazaru kolejowego
Colin Thubron, Po Syberii
Ted Conover, Szlaki człowieka. Podróże drogami świata
Colin Thubron, Utracone serce Azji
Hugh Thomson, Tequila Oil, czyli jak się zgubić w Meksyku
Paul Theroux, Safari mrocznej gwiazdy. Lądem z Kairu do Kapsztadu
Wolfgang Büscher, Hartland. Pieszo przez Amerykę
Rory Stewart, Między miejscami. Z psem przez Afganistan
Colin Thubron, Góra w Tybecie. Pielgrzymka na święty szczyt
John Gimlette, Teatr ryb. Podróże po Nowej Fundlandii i Labradorze
Hugh Thomson, Biała Skała. W głąb krainy Inków
Colin Thubron, Za murem. Podróż po Chinach
Paul Theroux, Jechałem Żelaznym Kogutem. Pociągiem przez Chiny
Paul Theroux, Ostatni pociąg do zona verde. Lądem z Kapsztadu do Angoli
Paul Theroux, Wielki bazar kolejowy. Pociągiem przez Azję (wyd. 2)
Paul Theroux, Stary Ekspres Patagoński. Pociągiem przez Ameryki (wyd. 2)
Paul Theroux, Szczęśliwe wyspy Oceanii. Wiosłując przez Pacyfik
John Gimlette, Dzikie Wybrzeże. Podróż skrajem Ameryki Południowej (wyd. 2)
Magdalena Gołębiowska, Daleko. Buddyjskie Królestwo Mustangu
Donald Richie, Morze Wewnętrzne
Colin Thubron, Cień Jedwabnego Szlaku (wyd. 2)
Paul Theroux, Na równinie węży. Podróż po Meksyku
Tony Anderson, Chleb i proch. Wędrówka przez góry Gruzji (wyd. 2)
Ola Synowiec, Arkadiusz Winiatorski, Na poboczu Ameryk. Pieszo z Panamy do Kanady
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego The Amur River. Between Russia and China
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © by Alamy / Indigo
Copyright © by Colin Thubron, 2021
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2022
Copyright © for the Polish translation by Barbara Gadomska, 2022
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Ewa Pawłowska
Korekta Andrea Smolarz / d2d.pl, Edyta Chrzanowska / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Mapy Bill Donohoe
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-544-1
Dla Austina, Pauli i Eliseo
W samym sercu Azji, od wieków porośniętym lasostepem, łąki i pastwiska Mongolii ścielą się ku Syberii szarozielonym morzem.
Panującej tu ciszy niemal nic nie zakłóca. Mieszkańców prawie nie ma. Najdalsze rejony w pobliżu rosyjskiej granicy to blisko trzynaście tysięcy kilometrów kwadratowych zakazanych dla podróżnych. Te góry, niegdyś ojczyzna Czyngis-chana, to dziś niemal nietknięta ludzką stopą dzicz. Jedyny prowadzący w te ostępy szlak kończy się barierą i wartownią strażników leśnych. I w tym miejscu właśnie czekamy – przewodnik, dwóch konnych i ja – by wkroczyć na tereny, których żaden z nas w gruncie rzeczy nie zna.
To tam, gdzieś w głębi, wypływa jedna z najpotężniejszych rzek świata. Jej dorzecze ma powierzchnię dwa razy większą niż Pakistan, a na wiosnę zasila ją ponad dwieście, w tym kilka ogromnych, dopływów. Na długości ponad tysiąca sześciuset kilometrów biegnie nią granica między Rosją a Chinami: linia podziału spowita zadawnioną nieufnością.
Amur zdaje się nieuchwytny. Nawet pochodzenie jego nazwy pozostaje niejasne. Zachód postrzega go jako odległy i niedostępny; mało kto o nim słyszał. Oceny jego długości są dalece rozbieżne, mówi się, że to dziesiąta, a może nawet ósma co do długości rzeka świata. Chiński brzeg jest właściwie opustoszały, natomiast po stronie rosyjskiej na całej długości zasieki z drutu kolczastego i wieże strażnicze czynią z niej najgęściej umocnioną granicę na świecie.
Mija dzień, potem noc, a my wciąż czekamy, by wkroczyć w te zakazane góry. Strażnicy leśni w tej krainie, noszącej nazwę Obszar Ściśle Chronionego Rezerwatu Przyrody Chentej, nie bardzo chcą nas wpuścić, choć pokazuję zezwolenia dostarczone przez zaufanego agenta, który znalazł mi przewodnika i jeźdźców. Czuję pierwsze ukłucie niepokoju. Nasze trzy namioty, rozbite wśród łąkowych traw, wyglądają na zagubione, a podniecenie wywołane początkiem drogi – odczuwana głęboko ekscytacja, dreszczyk niepokoju – zmienia się w strach, że być może w ogóle nie wyruszymy. W nocy budzą mnie konie skubiące trawę tuż przy moim namiocie. To ta pora, gdy umysł pogrąża się w ciemności; i nagle sam pomysł wędrowania wzdłuż rzeki mającej cztery i pół tysiąca kilometrów długości (najczęściej podawana liczba), przepływającej przez południowo-wschodnią Syberię do granicy Chin, a następnie wpadającej do Oceanu Spokojnego wydaje się niewiele więcej niż snem.
Otwieram połę namiotu na zimną ciemność i aż się zachłystuję. Mój cień rysuje się czarną plamą na trawie. Noc nade mną rozjarzają gwiazdy, a Droga Mleczna płynie lodowatą strugą światła przez ogromne mongolskie niebo.
Jutrzenka rozpościera warstewkę blasku z innej planety. Świat wciąż wydaje się bez skazy. Daleko wokół nas słońce unosi lśniącą mgiełkę nad ciężkimi od rosy łąkami. Wygląda to tak, jakby nad równiną płonął wielki ogień. Przez chwilę przesłania okalające horyzont wzgórza, później opary rozwiewają się, jakbyśmy je sobie tylko wyobrazili. Robi się cieplej. Maleńkie dzienne ćmy unoszą się nad trawami, w których śpiewają niewidoczne gajówki, a powietrze wypełnia cykanie i ćwierkanie koników polnych. Spacer tu to brodzenie przez morze dzikich kwiatów: wielokolorowych astrów, gencjan, kremowożółtych pięciorników, pawiobłękitnych orlików. Na dalszych zboczach ciągnące się całymi kilometrami połacie szarotek nadają im mroźną bladość.
Potem wyłaniają się jeźdźcy, ciężcy w tradycyjnych płaszczach zwanych del, ze sztyletami u pasa, by sprawdzić, co się dzieje z przywiązanymi końmi. Jest już późny ranek, gdy pojawiają się strażnicy. Podjeżdżają do naszych namiotów motocyklami, w wysokich butach i pirackich chustach na głowach. Mają niewielkie teczki. Batmonch, mój przewodnik, który pochodzi ze stolicy Mongolii, tłumaczy, że czują się ważni, bo premier przybył tu z pielgrzymką do Burchan Chaldun, góry świętej dla Czyngis-chana. Siedzą z nami jednak długo, zjadając nasze ciasteczka i przeglądając uważnie papiery. Kraina przed nami jest niebezpieczna, mówią, i niemal nie do przebycia. Najdalszy dopływ Amuru, rzeka Onon, wypływa w odległych bagnach, a tego lata monsuny przyniosły obfite deszcze. Teraz, pod koniec sierpnia, ziemia jest nasiąknięta i zdradziecka. No i żyją tam niedźwiedzie. Gdy już wkroczymy na teren rezerwatu, nikt nie będzie mógł przyjść nam z pomocą.
Batmonch słucha ich bez większego zainteresowania. Wyjaśnia, że nie lubią intruzów na swojej ziemi. Nie rozumiem ani słowa z tego, co mówią, mam tylko cichą nadzieję, że nie zabronią nam wstępu. Czasami Batmonch lekceważąco odchodzi na bok, strażnicy natomiast kręcą się tu i tam, a nasi jeźdźcy śmieją się z nich, jako wolni ludzie kpią z biurokratów. W końcu strażnicy podsuwają nam do podpisu dokument uwalniający ich od wszelkiej odpowiedzialności i odjeżdżają, podskakując po stepie na chińskich motocyklach, umywszy ręce.
Powinniśmy byli ich posłuchać, oczywiście.
Zanim wyruszymy, niebo po raz ostatni ogromnieje i staje się bardziej niespokojne niż równiny. Horyzont od końca do końca wydaje się tonąć za krzywizną powierzchni Ziemi, a nad nami rozwija się panorama wielorakich chmur. Po jednej stronie są zaledwie smugami mgły; po drugiej w nieskończoność płynie armada cumulusów.
Na moment przystajemy na granicy rezerwatu; zaraz potem zagłębiamy się w zarośla, podążając wzdłuż rzeki Kerulen, gdzie spływa z położonego na wschodzie działu wodnego. Rośnie stromizna zboczy; ciemnieją, pokryte lasem. Odzywa się spóźniona kukułka. Nie całkiem świadomie pozostawiamy za sobą eurazjatyckie łąki, przekraczając granicę syberyjskiej tajgi; zapach dzikich kwiatów gniecionych kopytami słabnie, a nas ogarnia uniesienie, że wyruszamy w nieznane.
Wkrótce jednak teren staje się grząski. Od czasu do czasu konie brną przez mokradła, gdzie wciąż płynie woda. Raz, niebezpiecznie, ziemia pod jadącym na przedzie jeźdźcem się zapada, a jego ogier, ładny deresz, grzęźnie w rozpadlinie i tylko z najwyższym trudem udaje się mu wydostać.
Wczesnym popołudniem podążamy wzdłuż wzgórz nad rzeką. Nad jej rozlewiskami nisko latają myszołowy. Całymi kilometrami przedzieramy się przez zarośla karłowatych brzóz; ze zboczy, jak nadciągająca armia, schodzą modrzewie, wypełniając doliny. Jedyne dźwięki to te, które sami wydajemy. Powietrze robi się ostrzejsze, a ja czuję, jak ścieżka nas prowadzi coraz dalej, i wypełnia mnie znajome podniecenie, że wkraczam w nowy kraj.
Mój koń to dwunastoletni ogier bez imienia. Jeźdźcy nazywają go po prostu Białym Koniem; każda inna nazwa byłaby sentymentalna. Jest wytrzymały i ma blizny. Jedziemy luźną kawalkadą, dziewięć koni, w tym pięć niosących namioty i żywność. Te juczne konie są silne i lśniące po lecie spędzonym na pastwiskach; różnią się od chorowitych zwierząt pod koniec zimy. Mają krótkie nogi i duże łby, a pochodzą od niezmordowanych koni z czasów mongolskich podbojów, zdolnych pokonać galopem dziesięć kilometrów bez przerwy. Jeździmy na nich na sposób mongolski, z nogami zgiętymi w kolanach, na krótkich strzemionach. Jeźdźcy są tuż po czterdziestce, pasterze i myśliwi, o wysmaganych wiatrem twarzach i szczupłych ciałach. Oni także wyglądają na niezmordowanych.
Jednak pierwotnym habitatem ich przodków nie były stepy, ale lasy, z których wynurzyli się tysiące lat temu; przez długi czas nasza własna wędrówka jest nierówna, trawiaste zbocza wciąż przeplatają się z plamami lasów, my zaś cofamy się w czasie i stukot kopyt koni dawnych nomadów rozpływa się w ciszy lasów.
Pod wieczór spotykają nas pierwsze kłopoty. Jeden z jucznych koni jest wciąż na wpół dziki i jego energia pobudza pozostałe. Przed nami, w nisko położonym lesie zaczynają nagle rzucać się i obijać o siebie, a w końcu wyswobadzają się z więzów prowadzących je lin i trzy rzucają się z powrotem, skąd przyszły, ze strachem w oczach. Jeźdźcy ruszają za nimi.
Batmonch i ja przywiązujemy pozostałe do młodych drzewek i czekamy. Czekamy, jak się wydaje, godzinami. Gdy jeźdźcy wracają z końmi, okazuje się, że buntowniczy palomino zrzucił z siebie juki, które gdzieś się zapodziały – nie wiadomo gdzie – w otaczającym nas lesie. Jeźdźcy ruszają na poszukiwania, tymczasem Batmonch i ja zastanawiamy się zmartwieni, które z wielkich sakw przepadły. Uświadamiam sobie, że jeśli był w nich mój plecak, straciłem także mój paszport i wizy, to zaś oznacza koniec wyprawy. Brnę z powrotem drogą, którą uciekły konie, ale las rozciąga się wokół mnie, lukrowany ukrywającymi wszystko brzozowymi zaroślami. Szukam śladów kopyt spanikowanych zwierząt, połamanych gałęzi, idę tropami rozmywającymi się w szlaku jakiegoś zwierzęcia, które szło tędy dawno temu. Rżenie koni jeźdźców oddala się coraz bardziej, w miarę jak pole ich poszukiwań się rozszerza. Czasami z poszycia błyska bielą przewrócony pień brzozy, budząc na moment nadzieję – są jasne i gładkie jak porcelana – wkrótce jednak nie potrafię sobie wyobrazić, by w tej dziczy udało się cokolwiek odnaleźć.
Gdy wracam, Batmonch przegląda pozostały bagaż wciąż przypięty do naszych uwiązanych koni, przerażony, że przepadła nasza żywność i będziemy musieli natychmiast wracać. Ostrożnie, każdy w nadziei na coś innego, udaje nam się otworzyć jeden z juków, ale ogier się wyrywa – wszystkie są teraz podenerwowane – i ciągnie za sobą drewniane siodło. Możemy jedynie zatrzymać go i czekać.
Po godzinie z oddali dobiegają nas okrzyki. Batmonch mówi: „Chyba je znaleźli”. Wkrótce obaj mężczyźni wracają ze zgubionymi sakwami, wciąż nieporuszeni, jak gdyby ich odzyskanie było oczywiste. Gdy zaś rozpakowujemy je wieczorem na porośniętym drzewami stoku nad bagnami, odkrywamy, że bagaże te zawierały żywność.
O zmierzchu rozbijamy namioty na miękkiej od deszczu ziemi; jeźdźcy odrąbują gałęzie, by zbudować własne schronienie. Nasze rzeczy – skrzynki z żywnością, butelki z wodą, uprząż, siekiery, nawet brezentowy stołek – leżą rozrzucone na trawie, podczas gdy uwolnione od ciężarów konie skubią trawę pod drzewami. W tej pozbawionej ludzi samotności dziwnie jest uświadomić sobie, że nasze ognisko to jedyne ludzkie światło, a widzą je tylko wilki i obudzone niedźwiedzie.
W chłodzie nocy ognisko nas przyciąga, a dym trzyma z dala krążące wokół komary. Batmonch gotuje makaron i kawałki wołowiny na przenośnej kuchence, podczas gdy jeźdźcy piją soloną herbatę i palą. Początkowo wydawali mi się bliźniakami, teraz jednak rysują się różnice. Mongo robi wrażenie starszego, niż jest, opasany jak rozbójnik, o surowych rysach, gadatliwy; Ganpuriew wciąż wygląda jak chłopiec, ale bystry chłopiec, który często wpada w tarapaty. Jest najmłodszym synem w zubożałej rodzinie. Obaj noszą czapki z daszkiem i wysokie buty oraz kurtki z fałszowanymi metkami. Przy ognisku rozmawiają o praktycznych rzeczach – hodowli koni i pieniądzach. „Na tym terenie podczas ośmiu godzin jazdy da się pokonać zaledwie trzydzieści pięć kilometrów” – mówią. Ich papierosy rozżarzają się i przygasają w ciemności. Batmonch, płynnie mówiący po angielsku, czasami tłumaczy. Jednak ich świat to nie jego świat i wydaje się obcy zarówno dla niego, jak i dla mnie. Cisza, gdy w końcu zapadamy w sen, to cisza wyczerpania. Nawet konie śpią, stojąc nieruchomo w świetle gwiazd.
Źródła wielkich rzek są często niejednoznaczne. Spływają poplątanymi dopływami albo wyciekają z niedostępnych mokradeł i lodowców. Indus rodzi się z sześciu strumieni. Dunaj, jak się uważa, wypływa z sadzawki w Szwarcwaldzie. Jeśli zaś chodzi o źródła Amuru, to konklawe geografów z Rosji i Chin, którzy spotkali się, by to przedyskutować, z rozczarowaniem stwierdziło, iż jego najdalsze źródła leżą nie w żadnym z ich państw, ale w tych odległych mongolskich górach. Moi jeźdźcy znają rzekę jedynie jako Onon, „Świętą Matkę”; jednak jeśli ta matka gdzieś się rodzi, to niewiele osób poza Ganpuriewem wie dokładnie, gdzie to jest, a on sam był tam tylko raz, dziesięć lat temu.
To zarys grani okolicznych gór nas prowadzi, ale dla mnie, gdy słońce wstaje, są one zaledwie bezśnieżnymi cieniami. Poranne powietrze jest zimne i czyste. Rosa na namiotach zamarzła cienką warstwą, sierść uwiązanych koni lśni od szronu, ich oddechy unoszą się parą. Przez cały ranek trzymamy się płaskowyżu, jedziemy przez modrzewiowe lasy wzdłuż śladów gąsienic pozostawionych przez sowieckie czołgi podczas ćwiczeń wojskowych kilkadziesiąt lat temu. Granica rosyjska znajduje się sześćdziesiąt parę kilometrów na północ od nas. Teraz jednak ślady wypełniają strumyki, zarastane przez krzewy i trawę. Coś się też stało z lasami modrzewiowymi. Ciągną się wzdłuż falami ciemnej zieleni, czasami jednak nagle zaczynamy posuwać się wzdłuż zboczy zniszczonych pożarem. Drzewa są martwe, ale stoją, opalona kora odpada – ścieżka prowadzi wśród sczerniałych szubienic. Dwukrotnie przy tych zanikających szlakach napotykamy wysokie stosy ułożonych gałęzi, na których wiszą chusty wotywne, teraz niewiele więcej niż szmaty, pozostawione przez strażników leśnych lub kłusowników. Te owoo znaczą szczyt górskiej grani, znajdującej się w granicach władztwa miejscowego ducha. Takie duchy są zmienne, czasami gniewne, a tutejszych nie znamy. Mongo i Ganpuriew zsiadają z koni, by obejść wokół owoo, i w ofierze błagalnej pryskają wódką. Proszą, bym zrobił to samo, dla bezpieczeństwa naszej podróży.
Jednak przed południem grzęźniemy w innym terenie. Ścieżka zwęża się do szerokości jednego konia i niemal gubi wśród brzozowych zarośli, my zaś przedzieramy się na ślepo. Spod kopyt koni godzinami dobiega jedynie chlupot. Potem nagle wpadamy w strumienie o stromych brzegach, dopływy rzek, których nie znamy, a juczne konie idą za nami. Czasami zsiadamy z koni i je prowadzimy. Brodzimy w wodzie do pół łydki; moje wodoodporne adidasy są bezużyteczne, a wysokie buty pozostałych wypełniają się wodą.
Konie są do tego nienawykłe. To potomkowie konnicy nomadów, hodowani na stepach. Jadąc na nich, zapomina się o tym, czego nas nauczono. Nie ściągam już lejców Białego Konia, gdy ociera się pyskiem o zad jucznego konia idącego przed nim. Skłania się je do przyspieszenia nie piętami, ale sycząc chu-chuh. Nigdy nie głaszcze się ich po łbie. Gdy teren się podnosi, ruszamy szybciej, z ulgą. Jednak ulubionym krokiem Białego Konia nie jest swobodny cwał, tylko szybki trucht. Kilometr za kilometrem upiera się przy tym irytującym podskakiwaniu, przy którym bezużyteczne jest wpojone zachodniemu jeźdźcowi anglezowanie – tempo jest zbyt szybkie – zamiast tego stoi się więc w strzemionach, jak to robili mongolscy najeźdźcy.
Po jednym z takich wściekłych truchtów zatrzymujemy się i rzucamy na trawę. Pamiętam jej miękkość i ciężar własnego oddechu. Kilka minut później wstaję i nagle czuję zawrót głowy; odzyskuję przytomność u stóp Białego Konia, z podwiniętą w kostce nogą. Z niepokojem czuję pełznący ból. Batmonch pomaga mi wsiąść na konia. Przemyka mi myśl, że może upadłem z powodu wysokości – ale znajdujemy się na zaledwie dwóch tysiącach metrów. Z uporem uznaję, że kostka nie może być złamana, a rano będę już chodził. Potem czuję swobodę siedzenia znów na koniu, z nic nieważącą stopą w strzemionie, a doliny otwierają się przed nami lśniącym morzem zieleni. Towarzyszy temu ogarniający chłód: zimny cud podróżowania po ziemi bez pamięci czy blizn ludzkiej historii. Czasami rdzawe skały przebijają się przez zalesione szczyty, sugerując zbudowane przez człowieka mury i forty, ale to tylko iluzja. Ludzkie ślady zanikają, a jedyny korytarz powietrzny należy do sępów.
Jednak nawet tutaj pustka nie jest całkowita. Kłusownictwo, które rozwinęło się w latach chaosu po upadku Związku Radzieckiego, osłabło, lecz nie zniknęło, a rosyjscy myśliwi wciąż czasami przekraczają granicę, by zasilić chiński rynek tradycyjnymi lekami, co wymaga rzezi piżmowców syberyjskich i niedźwiedzi. Jednak moi towarzysze twierdzą, że fauna się odradza, i przez wiele dni jedyny człowiek, którego spotykamy, to starzec w łachmanach zbierający orzeszki piniowe.
Cienie przeszłości są tu starsze, głębsze. Bo jest to mongolskie centrum. Osiemset lat temu Czyngis-chan uznał doliny w górnym biegu rzek Onon i Kerulen za nietykalne sanktuarium, gdzie przebywać mogli wyłącznie członkowie rodziny władcy, służące jedynie do ich prywatnych rytuałów i jako miejsce pochówku. Tu znajdowało się źródło duchowej energii wielkiego imperium. „Nawet teraz – mówi Batmonch – podróżujący po tych górach spotykają się z potępieniem”. To święta ziemia. Gdzieś ku wschodowi zalesiony masyw wznosi się ku skalistej łysinie Chentej, czczonej jako Burchan Chaldun, na której stokach młody Czyngis-chan, samotny i bez środków do życia, znalazł schronienie przed plemiennymi wrogami. Na tej ochronnej wysokości, jak głosi mongolska epopeja, ukrywał się, biedny jak konik polny, a potem zwrócił się do góry w pełnym wdzięczności uwielbieniu – góry już wcześniej świętej dla jego ludu, bliskiej Wiecznemu Błękitnemu Niebu wielbionemu przez przodków. Ku tej górze także skierował cześć potomnych po wsze czasy, a sam powracał tu w chwilach kryzysu, by znów oddychać jej pierwotną mocą.
Rzeczywiste położenie Burchan Chaldun nie jest pewne, ale za nami, na dziale wodnym Ononu, dolinę wypełniają przeciwności losu, z jakimi borykał się przyszły zdobywca. Urodził się tutaj około 1162 roku, jako syn przywódcy klanu Kijan. Na brzegu tej rzeki jego matka, porzucona przez swój naród, wykopywała korzonki, by utrzymać przy życiu dzieci, podczas gdy chłopcy łapali w strumieniu ryby; i tutaj, uciekłszy z niewoli wrogich Tajcziutów, Czyngis zagłębił się w wodach Ononu, trzymając nad powierzchnią głowę osłoniętą drewnianym kantarem, którym go przedtem unieruchomiono; a potem się wymknął.
Rozbijamy obóz na cyplu twardej ziemi. Poza światłem rzucanym przez ognisko powietrze jest chłodne i nieruchome, las całkiem cichy. Jemy duszoną baraninę i rozmawiamy, podczas gdy niebo wypełnia się gwiazdami. Czasami twarze jeźdźców rozjaśnia kpina lub śmiech. Łączy ich jakieś stare podobieństwo. W ciemności ich rysy i wiek wydają się zbieżne, obaj urodzili się w Roku Konia (choć mówią, że to nie ma dla nich znaczenia). Batmonch tłumaczy pobieżne gardłowe i syczące spółgłoski ich rozmowy. Opowiadają o swoim narodzie jako ofierze: o rosyjskim baronie zbójcy dawno temu, który ukradł mongolskie złoto, jadąc drogą zbudowaną przez chińskich niewolników. „Nasi przodkowie to opowiadali”.
Batmonch upiornie się uśmiecha. Siedząc w obozie, pod tym rozmigotanym niebem, nagle zaczyna mówić o cudach natury, jak gdyby chciał zastąpić legendę jeźdźców czymś jeszcze dziwniejszym, a zarazem prawdziwym. „Gdzieś tam w górze – mówi – Tytan, księżyc Saturna, wydał z siebie pierwsze oznaki życia w Układzie Słonecznym”.
Jeźdźcy w milczeniu kiwają głowami. Nie sposób odgadnąć, jak przyjmują słowa Batmoncha ani czy wydaje im się to zaledwie odległą opowieścią, jak wiele innych. Ostatecznie całe to bajanie nie pomaga przecież nakarmić ich rodzin ani koni, które słyszymy w nocy.
Jednak Batmonch jest inny. W Ułan Bator ma żonę i dziecko, lecz jego głowę wypełniają refleksje i marzenia. Nigdy nie widziałem podobnego do niego Mongoła. Ma ciemną skórę, jest przystojny, z dużymi, wilgotnymi oczami. O drobniejszej budowie niż jeźdźcy, wydaje się równocześnie gibki i bardziej wrażliwy.
– Ludzie myślą, że jestem Hindusem – mówi cicho, choć jeźdźcy nie rozumieją. – Mój ojciec jest Angolczykiem, z południowej Afryki. Moja mama poznała go w Moskwie w sowieckich czasach, byli studentami z Trzeciego Świata. – Uśmiecha się na to określenie. – A ja jestem rezultatem tego spotkania.
W tamtych latach, pamiętam, Uniwersytet imienia Lumumby w Moskwie przyjmował wybranych studentów z mniej rozwiniętych krajów, wielu z Afryki, i dawał im darmowe wykształcenie, ubrane w sowieckie idee.
– Gdzie są teraz twoi rodzice? – pytam.
– Mama wróciła do Mongolii, jednak ojciec nie mógł z nią przyjechać. Nasz rząd nie pozwalał, biedny afrykański kraj…
Jego matka ponownie wyszła za mąż i miała więcej dzieci, on zaś dostał się na uniwersytet w Harbinie, gdzie skończył studia na wydziale geografii. – Ale gdy wróciłem, nie można było dostać dobrej pracy. Potrzeba mieć zaczepienie, a ja żadnego nie miałem…
– Kontakty? – zgaduję.
– Tak. – W jego głosie słychać iskrę buntu. – To rodzaj korupcji.
Zastanawiam się na głos, jakie uprzedzenia krzewiły się w Ułan Bator i czy jego pochodzenie stanowiło przeszkodę. Długi czas nie odpowiada.
– Nie, nie sądzę. Nie chodzi o kolor mojej skóry. Raczej o fakt, że moja rodzina nie jest znana. Nie znamy ważnych ludzi. Nie mamy władzy.
Czasami, w tych pierwszych zwierzeniach, wydaje się nagle zaniepokojony i milknie; potem jego uśmiech powraca z czymś w rodzaju delikatnych przeprosin.
– Mój dziadek zajął miejsce mego ojca i mnie wychował – mówi, a ja czuję, że już to wiedziałem. Starzec zmarł na kilka dni przed naszą wyprawą. Batmonch podzielił się ze mną mięsem ze stypy. Teraz wrzuca kilka gałęzi do ogniska i wpatruje się w płomienie. – Kochałem go – mówi.
Przychodzi to nagle. Zjeżdżamy w cieniu lasu, rozpryskując strumyczki po niedawnym deszczu. Różowe skały, przyniesione tu przez roztopy w innej epoce, wystają z aluwialnej ziemi. Zbliża się południe. Na południowym wschodzie niewyraźnie rysują się nieregularne góry: dwuszczytowy masyw góry Chentej, gdzie być może spoczywa Czyngis-chan. Nie potrafię powiedzieć, jak to daleko. Potem teren robi się płaski i jedziemy przez chłoszczące nas zarośla, z pochylonymi głowami, podążając przed siebie na ślepo. Kask jeździecki dwukrotnie ratuje mnie przed uderzeniem niskich gałęzi modrzewia.
Wreszcie zarośla kończą się przed marginesem pierzastej trawy. I tutaj, bez ostrzeżenia, napotykamy szeroką na niecały metr strugę wody. Konie już ją pokonały i zniknęły z naszego pola widzenia.
– Co to jest?! – krzyczę do Batmoncha.
– Onon! – odkrzykuje.
Ściągam uzdę. Oto Amur jako niemowlę. Oczywiście niezbyt różni się od innych strumieni, które pokonaliśmy, ale jest węższy, czystszy. Ma lekko torfowy odcień. W wyższym biegu nie wytryskuje w całości z ziemi, ale wyłania się w błyskotliwym połączeniu wód z bagien, otoczonych kostrzewą i wierzbami. Chcę się z niego napić, ale gdy zaczynam zsiadać z konia, przypomina się moja kostka i nie mogę się pochylić. U progu dzieciństwa tej rzeki ja sam nagle czuję się stary. Chwyta mnie za serce głupia czułość, jak do dziecka, które nie wie, co się przydarzy. Po pewnym czasie przestanie być Ononem, a przerodzi się w syberyjską Szyłkę, zmieniając płeć i stając się rosyjskim „Ojczulkiem”, aż w końcu na granicy z Chinami przemieni się w ogromny Amur.
Przez resztę dnia, widząc go lub tracąc z oczu, podążamy wzdłuż jego lśniącego biegu na wschód.
Jakże cicho. W nocy nie dobiegają żadne odgłosy dżungli ani ćwierkanie cykad. Przybliżamy się do ciszy rosyjskich lasów. W smolistej ciemności namiotu jestem wdzięczny za zmęczenie ciała, które pozwala ignorować to, gdzie śpi (na cienkiej karimacie), i delektuję się krótkim triumfem. Na zewnątrz Onon meandruje przez noc, ogarnia mnie leniwe uczucie spełnienia i zapadam w sen.
O świcie zaczyna padać lekki deszcz, jakby ktoś rzucał żwir na dach namiotu, niosąc chłód złych przeczuć. Przez cały ranek ziemia pod nami robi się coraz bardziej grząska, jakby cały ziemski świat zmieniał się w wodę. Onon zapada się niewidzialnie w trzęsawiskach wokół nas, gdzie żółknące trawy znaczą jego powolny spływ. Godzina po godzinie moja radość ze znalezienia go rozmywa się w chlupocie kopyt Białego Konia w coraz głębszym mokradle. Tam, dokąd jedziemy, deszcz nie pada, ale podświetlone chmury plamią niebo po obu stronach na bursztynowo i szaro. Tylko raz rozsuwają się, by przepuścić w dół żółtozłoty promień, który pada na rzekę jak błogosławieństwo.
Pod wieczór napotykamy jedyne w ciągu sześciu dni zamieszkane miejsce: chatę strażnika leśnego i prymitywne zadaszenie z drewnianych bali nad gorącymi źródłami przy rzece. Strażnik jest milkliwy, jakbyśmy mu przeszkadzali, i przydziela nam surowo zbudowaną chatę z tyłu swojej. Mongo i Ganpuriew słyszeli pogłoski o tych źródłach. Zwyczajne dla nich milczenie zmienia się w pomruki oczekiwania, a potem chłopięcą wesołość, gdy schodzą w dół, by się wykąpać. Roślinność wzdłuż brzegów rzeki cofnęła się przed trawiastym spłachetkiem przy źródłach, gdzie rzeka płynie szybciej i ciemniej. Źródła to cztery czy pięć sadzawek, obrzeżonych deskami i zadaszonych belkami. Robią wrażenie porzuconych. Mongo i Ganpuriew już się z nich w półmroku wynurzają, a ja schodzę. Ich nagie ciała nie są żylaste, jak się spodziewałem, ale gładkie i bezwłose. Ganpuriewowi zaczyna rysować się brzuszek. Wkrótce ruszają do chaty, zostawiają mnie samego.
Rozbieram się i opuszczam w ciepło, w nadziei, że pomoże to mojej kostce, która przybrała bursztynowoczarny kolor, jak niebo. Przez kilka minut unoszę się w wodzie, czując ból rozluźniającego się ciała, i zachwycam się tą gorącą erupcją do zimnej rzeki. Jej wody wydają się już wykorzystane i zmętniałe. Nade mną kilka gwiazd świeci przez szpary między belkami. Potem wdrapuję się na brzeg. Przez chwilę stoję wyprostowany w ciemniejącym schronieniu, nad enigmatyczną sadzawką. Nagle przeszywa mnie ból biegnący od kostki w górę i padam. Nie doceniłem trudów jazdy konnej, podstępnej słabości, i uderzam klatką piersiową o solidną ławkę z bali. Przez dobrą chwilę leżę, zastanawiając się, co się stanie, jeśli się poruszę. Co się złamało albo przebiło? Ostrożnie przemieszczam się i zaczynam ubierać, bezskutecznie usiłując uniknąć bólu, aż w końcu wspinam się ku chacie, chwytając garściami kostrzewę.
Nasza chata zbudowana jest z grubo ciosanych bali i zawiera dwie platformy do spania. Zardzewiały piecyk przebija kominem dach. Wewnątrz pełno jest śmieci pozostawionych przez tych, którzy szli tędy przed nami: paczki po papierosach, popiół, puste butelki. Tej nocy z górnej platformy, na której próbuję spać, z Batmonchem i jeźdźcami poniżej, patrzę na moją gorzką rekompensatę: blady w świetle księżyca Onon zakręcający pod samotnym modrzewiem. W prymitywnie wyciętym okienku zamarzł jak rycina, z nagimi brzegami, wodą zatrzymaną w ruchu: zagubiona rzeka, wypływająca znikąd.
Pożyczyłem od Batmoncha telefon satelitarny, nasz jedyny kontakt ze światem zewnętrznym, który nie może nam pomóc, i dzwonię do żony w Londynie, że wszystko jest w porządku poza trudnymi bagnami. Jak reflektor dociera do mnie jej głos.
– Dlaczego masz taki dziwny głos? Coś musiało się przydarzyć.
– Tak, kilka razy upadłem, ale na szczęście nie stłukłem okularów.
Śmieje się.
– Czy to złe połączenie? Wydajesz się tak daleko. Coś z orbitą satelity… – Widocznie mój głos brzmi smutno, bo nalega: – Nie myśl o mnie, dopóki nie wrócisz do domu. – Jej głosowi towarzyszy ciche, spóźnione echo. – Myśl o swojej podróży. W naszym ogrodzie kwitną róże – mówi – i przetrwają do zimy.
Wjeżdżamy na tereny nieznane nawet jeźdźcom. Przez cztery dni kierowali się górami, które teraz nas otoczyły. Ku południowi wznosiły się masywy gór Chentej i Asraltchajrchan uul – nie alpejskie szczyty, ale popielate sylwetki wysokości ponad dwóch i pół tysiąca metrów. Przed nami płynął niewidoczny Onon – niskim i płaskim biegiem – przez doliny wysokiej do kolan trawy. Czasami do bagien schodziły jodły i sosny albo cofały się przed gładkimi jak trawnik wzgórzami. Z odległości teren wydawał się niewinny, niemal jak urządzony ogród. Jednak po obu stronach rzeki jej dopływy przesączały się przez coraz szerszy obszar zalewowy, gdzie torfowiec i duszące ziemię trawy – kostrzewa, trawy iglaste – gnijąc przez tysiąclecia, stworzyły bezdenne bagno. Przenieśliśmy się na południowy brzeg rzeki, następnie z powrotem. Teraz rzeka była wyższa, szybciej płynąca, brzegi obrośnięte wierzbami. Nasze konie niechętnie wchodziły w wodę. Koryto rzeki było miękkie pod ich kopytami. Wkrótce straciłem rachubę mijanych dopływów. Niektóre wydawały się tak pełne i zagłębione, jak sam Onon. Batmonch odpędzał mnie od co bardziej niebezpiecznych brodów, ale Mongo i Ganpuriew pruli naprzód jak centaury, nurt obmywał im kolana, papierosy niezmiennie wisiały w kącikach ich ust. Raz, gdy zjeżdżaliśmy z brzegu Ononu, juczne konie spanikowały i się zaparły, i znów trzeba je było zaganiać, a jeźdźcy w odwecie bili je po bokach. Biały Koń był stary i ilekroć schodził z brzegu, strach ściskał mnie za gardło, ale mój wierzchowiec nigdy nie zwalniał w połowie nurtu i się nie potykał.
Nie było żadnej ścieżki, którą moglibyśmy podążać. Pod trawą ciągnęło się chlupoczące grzęzawisko, coraz głębsze w miarę jak się posuwaliśmy. Zgodnie z przewidywaniami jeźdźców, jadąc codziennie osiem godzin, pokonywaliśmy zaledwie około trzydziestu pięciu kilometrów. Często grunt znikał pod niskim buszem, więc ani koń, ani jeździec nie widzieli, co jest pod spodem. Czasami ta niepewna ziemia, usiana ukrytymi dołami, otwierała się pod nami jak zapadnia. Konie nagle wpadały aż po kłęby, a torfowa woda przelewała im się przez karki. Walczyły, by się wydostać, z wytrzeszczonymi białymi oczami, przednie nogi usiłowały znaleźć zaczepienie, tylne panicznie wierzgały, a nas rzucało w siodle do przodu i w tył.
To na takim terenie Biały Koń wpadł w dół i stracił grunt pod nogami. Przechylony na bok w tej gnijącej ziemi upadł i zrzucił mnie z siodła. Przez moment znalazłem się pod jego dyszącym bokiem, ze stopami wciąż w strzemionach, z rozsadzaną bólem klatką piersiową. Potem zerwał się w panice i rzucił przed siebie. Uwolniłem jedną nogę, ale druga zaklinowała się w strzemieniu. Zaczął mnie ciągnąć, ale dzięki temu, że mój adidas był luźny, zdołałem wyrwać z niego stopę, zanim koń nabrał szybkości. Przez chwilę leżałem w bagnie, dziwnie spokojny, a adidas się oddalał. Nie było mi jednak do śmiechu: miałem tylko jedną parę.
Po drugiej stronie grzęzawiska Batmonch zobaczył, że Biały Koń pojawił się tylko z jednym sportowym butem w strzemieniu. Jeźdźcy ruszyli, by go złapać, Batmonch zaś krzyknął w pustkę:
– Gdzie jesteś?! Czy możesz się ruszać?!
Jego głos niósł się nad mokradłem, żałosny i cienki. Wstałem i ruszyłem w jego stronę. To dość komiczne – pomyślałem (choć dopiero później) – uratowały mnie kupione na wyprzedaży adidasy, zbyt luźne, by mi mocno trzymać stopę. Pozostali mężczyźni nosili wysokie do kolan buty, do których wlewała się bagienna woda, moje natomiast zmieniły się w chlupoczące worki ciepła. Już dawno przestaliśmy się przejmować rozpryskującym się wokół nas błotem i wodą. Tylko w nocy nasze zdjęte obuwie parowało przy ognisku obok końskich derek.
Te godziny stały się czasem sennego koleżeństwa. Na osłoniętej drzewami grani lub wypiętrzeniu, pod rosnącym księżycem, Mongo i Ganpuriew opowiadali o łowieckich wyprawach, gdy byli przewodnikami przyjeżdżających na polowanie rosyjskich oligarchów.
– Zawsze wiązało się to z pewnym niebezpieczeństwem – mówili.
Wczesną wiosną, gdy niedźwiedzie się budzą, mogą być głodne i trochę szalone. Plądrują mrowiska, a kwas mrówkowy uderza im do głowy i wtedy wpadają w amok. Trzeba też się wystrzegać dzików, bo te, ranne, robią się wściekłe i przebiegłe. Mongo mógł o tym zaświadczyć głęboką blizną na udzie.
– Myślisz, że na nie polujesz, ale jeśli są ranne, to one zapolują na ciebie.
Nie, nie mieli nic do Rosjan. Rosjanie byli inni niż Chińczycy. Mongo podziwiał Putina, nawet Trumpa. Wielbił rządzących, którzy robili wrażenie silnych. Ganpuriew się nie odzywał, a Batmonch kręcił głową. Jeźdźcy zastanawiali się, kto rządzi Wielką Brytanią. Czyż nie rodzina królewska? Dziwne, że w tej mongolskiej głuszy słyszeli o brytyjskim księciu, który ożenił się z Amerykanką mieszanej rasy. W dodatku z rozbitej rodziny…
– To była też sytuacja mojej matki i moja – odezwał się nagle Batmonch. – Jej ojciec się na nią gniewał. „Wiesz, co ludzie powiedzą – mówił jej. – Wszyscy będą gadać. Wyjść za mąż za człowieka innej rasy. Trzeci Świat, Afryka. A po twoich dzieciach – czyli po mnie – też będzie to widać. Ale jeśli chcesz to zrobić, w porządku, zrób”. I zrobiła, choć musieli się rozdzielić, ale mój dziadek wspierał ją do końca.
Podzielił się tym z jeźdźcami w krótkich zdaniach.
– Ja myślę, że mieszane małżeństwa są dobre – powiedział z wahaniem Ganpuriew. – W Mongolii jesteśmy zbyt zamknięci na świat.
Nagle spoza gęstniejącej ciemności dobiegło nas wycie wilka. Początkowo była to tylko nitka dźwięku, jak odległy wrzask. Mongo podniósł się, otoczył usta dłońmi i odpowiedział. Wycie powróciło, bliższe, z odległych o sto metrów zarośli: bezcielesne zawodzenie wysokim tonem, później opadające rozpaczliwym lamentem. Gdy Mongo znów odpowiedział, jego wycie brzmiało tak samo, a odpowiedzi wciąż niewidocznych wilków wracały teraz echem do nas – a może między nimi. Konie poruszyły się niespokojnie.
– Dziś w nocy podejdą bliżej do naszych namiotów – powiedział Mongo. Wilki krążyły wokół, niepewne. Coś było nie w porządku. – Nigdy ich nie zobaczymy, ale one nas widzą – stwierdził Mongo – a teraz nasze ognisko ich niepokoi.
Przez jakiś czas siedzieliśmy w ciemności, a wycie zamarło w oddali. Wszyscy czuliśmy się znużeni. Jeźdźcy przyznali, że w ciągu dwudziestu lat wędrówek nie napotkali tak niedobrego terenu. Gdy księżyc zaszedł, a ognisko zgasło, żarzące się papierosy rozjaśniały ich twarze zwodniczą miękkością, potem poszli do namiotu.
Batmonch został, jak to często robił, wpatrując się w żar ogniska, a ja siedziałem z nim. Zazwyczaj lubił rozmawiać o tym, co czyta. Już dawno pozostawił za sobą starych sowieckich ulubieńców, takich jak Biały Kieł czy Ostatni Mohikanin, a teraz pochłaniał książki o historii świata i astronomii albo o pochodzeniu ludzkości, współczesnej sztuce wojennej i historii Hunów. Dziś jednak powiedział: „Mam powód, by się smucić”. Wspominał dziadka, silnego starca, przybranego ojca, którego pogrzeb opuścił, by mi towarzyszyć.
– To on mnie zachęcał. Gdy byłem przewodnikiem historyków i paleontologów na pustyni Gobi, powiedział, że to dobre zajęcie, że to mój wkład w życie świata. – Potem Batmonch wyraził odwieczny lament żałobników: – Nigdy mu nie powiedziałem, jak bardzo go kocham.
– Musiał to wiedzieć – pocieszyłem go.
– Rozumiał, że jego życie dobiega końca. Krew napływała mu do mózgu. Poszedł nad rzekę, żeby umrzeć. Znaleźli go po czterech dniach z butelką wódki, ledwie napoczętą. Zidentyfikowali go tylko po zegarku.
Świt sprowadza na ziemię miękkie światło, jak gdyby noc je oczyściła. W dolinie poniżej naszego obozu wciąż słabe słońce unosi długie pasmo mgły, tam gdzie rzeka płynie meandrami, pojawiając się i znikając w zaroślach rdzewiejących ku jesieni. Wstaję obolały po bezsennej nocy. Jednak pustka tej ziemi i głęboka cisza budzą iskrę zachwytu, jak gdyby świat znowu był młody. Bystre oczy jeźdźców wyszukują syberyjskich czerwonych jeleni pasących się blisko dwa kilometry dalej. Batmonch przykłada mi do oczu swoją lornetkę. Zwierzęta wysunęły się spod ochrony drzew i stoją na otwartej łące. Odległość i bladoróżowe światło nadają im nieco widmowy charakter. Wydaje się, że pasą się w innym niż nasz eterze, w spokoju innego światła słonecznego.
Dzień jaśnieje. Konie lśnią i podgryzają gałązki drzew, do których są przywiązane. Mongo i Ganpuriew śpiewają pod nosem ciche, bezmelodyjne pieśni, przerzucając nasze bagaże przez drewniane siodła i opierając się stopami o boki koni, by mocniej zaciągnąć popręg. Wyruszamy, nie wiedząc, gdzie to się skończy. Niemal od razu wjeżdżamy znów w bagno. Krążą wokół nas chmary meszek i komarów. Kierujemy się ku wyższemu terenowi, ale narowisty juczny koń szaleje, jego strach udziela się innym, które rozpierzchają się po zboczu. Tracimy wiele godzin, zbierając rozrzucone juki, i zatrzymujemy się, by odpocząć na wzgórzu, gdzie Mongo usiłuje poskromić nieokiełznanego konia. Gdy ten staje dęba, obaj mężczyźni chwytają grube gałęzie i biją go po łbie i karku. Ich krzyki i uderzenia jedynie go rozwścieczają i znów im się wyrywa. Te wytrzymałe, cierpliwe zwierzęta najwidoczniej ujarzmia się przemocą – w próbie woli – pojmuję więc teraz, skąd wzięły się szramy i blizny na karku Białego Konia. Batmonch protestuje, ale odpowiadają mu jedynie, że zawsze tak robili. „A gdy koń się starzeje – mówią – całkiem dobrze nadaje się do jedzenia”.
To być może najgorszy okres w naszej podróży – myślałem. Nie poznawałem sam siebie. Wiedziałem, że słabnę. Czasami jeden z jeźdźców podtrzymywał mnie na siodle, a schodziłem, przerzucając nogę nad szyją konia, by oszczędzać żebra. Drobne rzeczy – golenie się, mycie zębów – stały się udręką. Przestałem sprawdzać, czy nie mam kleszczy, i nie polowałem już na komary w ciemności namiotu. Straciłem apetyt. Pewnego wieczoru Batmonch spytał ze smutkiem: „Nie smakuje ci, co gotuję?”. Ale mnie dręczyło tylko pragnienie. Czasami łapałem spojrzenia jeźdźców i wydawało mi się, że czytam ich myśli: Jak długo jeszcze wytrzyma? Teraz jednak oni także słabli. Na bagnach juczne konie nieustannie się buntowały. Wieczorem to Batmonch rozstawiał mój namiot, nie ja sam, a jeźdźcy przestali już rozmawiać przy ognisku, tylko szli spać, wyczerpani, nie zdejmując butów. Ja zaś leżałem w pełni ubrany na cienkim materacu w namiocie, ulegając zmęczeniu, które przebijało wszelkie bóle.
Batmonch samotnie siadywał przy ogniu, rozmyślając. Wydawało się, że w sumie jest z nas wszystkich najodporniejszy. Zbyt późno było, by zawrócić, nawet gdybyśmy chcieli. Choć był lepszym ode mnie jeźdźcem, tego ranka spadł z konia, budząc śmiech konnych, ale nic mu się nie stało. Przejawiał chłopięcą dumę z naszego przedsięwzięcia.
– To najtrudniejsza podróż, jaką kiedykolwiek podjąłem – powiedział. – Za dziesięć lat wciąż będę o niej opowiadał.
Jednak nasza wyprawa trwała niewiele ponad tydzień, a pokonaliśmy w tym czasie zaledwie trzysta pięćdziesiąt kilometrów. To torfowiska nas wyczerpywały, grząski podziemny świat, który zmuszał nas do nadkładania drogi, próbował wciągnąć do środka i wywoływał popłoch wśród naszych koni.
Potem jednak nadszedł ranek, w którym zdaliśmy sobie sprawę, że coś się zmienia. Wzgórza zmieniły się na bardziej łyse i kamieniste. Trzęsawiska stały się płytsze. Nagle truchtaliśmy po szlakach ze startego na pył piaskowca, a wokół znów pojawiły się trawiaste stepy. Wkrótce wzgórza ustąpiły zboczom z pojedynczymi pomarańczowymi i szarymi urwiskami, a na niebie krążyły myszołowy o postrzępionych skrzydłach. Podpływające fale stepowej flory przypominały o jej krasie. Astry, słodka wyka, gencjana, fioletowe i czerwone koniczyny rozbrzmiewały brzęczeniem os i much, a nad nimi unosiły się maleńkie pożyłkowane motylki. Wkrótce pojawiły się czerwone admirały, a także śmigające rusałki i wiele innych, których nie znałem, nad rzeką zaś ostro ćwierkały pliszki. Sfatygowana tablica poinformowała nas, że opuszczamy obszar ścisłego rezerwatu przyrody. Pojawiły się ślady ludzkich siedlisk: połamane płoty, porzucone padoki, pojedyncze zagubione sztuki bydła. Samotny rolnik, który zbierał siano, ledwo na nas spojrzał. A pod koniec dnia dotarliśmy do dżipa, który dowiózł nas na początek tego regionu – ukraiński uaz z niewzruszonym szoferem – a następnie pokonał blisko pięćset kilometrów okrężnej drogi, by spotkać nas na szlaku.
Kraina wygląda na pustą. Rzeki spływające tu z gór uspokajają się i suną powoli przez falującą trawę. Ludzka obecność ogranicza się do rozsianych pasterzy, na wpół nomadów, których wojłokowe jurty, ger, majaczą na rozmywającym się w niebie horyzoncie. Na tych rozświetlonych równinach wspomnienie nieszczęsnych bagien powraca jedynie w torfiastym smaku wody Ononu, w zarysie zanikających za nami gór i być może w przenikającym ciało bólu.
Jednak w oczach mieszkańców, których szamanizm dostosował się do buddyzmu i przetrwał komunizm, cała kraina jest ożywiona. Muszą korzystać z niej delikatnie, bo właściwie nie do nich ona należy. Niewidoczne duchy panują nad nią ze szczytów, z których jedne zwieńczone są owoo, a inne wznoszą się całkiem nagie, ale wszystkie żyją w pamięci ludności miejscowej. Ziemia przez nie oddycha. Góry mają w sobie nieprzewidywalną moc, ustępującą jedynie wszechogarniającej egidzie Wiecznego Błękitnego Nieba, a płynące wody to fizyczny, życiodajny krwiobieg ziemi. Szczególnie Onon, wypływający z serca mongolskiej krainy, jest „Świętą Matką” lub „Królową Matką”. Nawet duchy przodków pozostają w śmiertelnym świecie, snując się niezaspokojone za wzgórzem, zakrętem rzeki albo za niewidocznymi drzwiami w zboczu góry.
W miarę jak o świcie nasz uaz podskakuje w koleinach stwardniałej gliny, telepiąc się na wschód, kraj rozszerza się i rozjaśnia. Mongo i Ganpuriew odjechali, poganiając przed sobą konie, zadowoleni z pieniężnego bonusu. Onon skręcił przejściowo na północ wysoką pętlą ocierającą się o rosyjską granicę, my zaś podążamy wzdłuż jego dopływu Egijn ku wiosce Batszireet. Nasz szofer Tochtor pochodzi z miasta, ma potężny tors i życzliwe oczy w całkowicie niewzruszonej twarzy. Nie widzę, żeby kierował się według jakichś punktów orientacyjnych.
Nawet stepowe wioski, gdy na nie natrafiamy, wydają się jedynie zwiewną ludzką obecnością na starodawnej ziemi. Otoczone palisadą chaty lśnią metalowymi dachami w jarmarcznych kolorach – szkarłatnym, pomarańczowym, błękitnym – jak zabawki upuszczone w trawę. Czasami na czyimś podwórku wyłania się przypominająca grzyb kopuła ger, jak gdyby rodzina wciąż śniła o dawnej swobodzie i pewnego dnia mogła po prostu stąd odejść. Najczęściej w zagrodach stoją jedynie wychodki, chińskie motory lub zepsute ciężarówki. Słabe palisady otaczające każde domostwo i chylące się wzdłuż szerokich, błotnistych ulic pogłębiają wrażenie, że kolejna burza może znieść osadę z powierzchni ziemi.
Batszireet, do którego docieramy w południe, jest pierwszym z tych miejsc wyglądających na przejściowe. Nie widać niemal nikogo. Za spłowiałymi reklamami G-Mobile i karaoke większość sklepów jest zamknięta lub zniszczona. Grupa kobiet w kwiecistych spódnicach i sukniach targuje się w sklepie z artykułami gospodarstwa domowego przy głównej ulicy. Mają policzki wysmagane zimowym wiatrem do czerwoności i włosy związane w kucyki. Śmieją się wspólnie, beztrosko.
Doliny robią się płytsze i otwierają ku wschodowi, przechodząc w czysty step. Wzgórza skurczyły się do usianych kamieniami fałd, a po pastwiskach wędrują ogromne, wielobarwne stada bydła, czasami liczące ze dwieście sztuk. Ku północy horyzont blednie za równiną rozmarzoną jeziorami okresowymi. Szlaki meandrują i zbiegają się; wydaje się, że Tochtor dość przypadkowo wybiera drogę. Podwozie podskakuje i trzęsie się na nierównych koleinach, ja zaś siedzę z otulonymi bagażem żebrami, przekonując sam siebie, że są jedynie stłuczone, a kostka tylko zwichnięta (choć zrobione miesiące później prześwietlenie wykaże dwa pęknięte żebra i złamaną przy kostce kość strzałkową).
Przez tę północno-wschodnią dzicz zmierzamy w stronę rosyjskiej granicy. Onon płynie jasnym łukiem ku północy, a krainy, którą przecinamy, nie zna nawet Batmonch. Nocujemy w napotkanych prostych obozach wędrowców, tyle że żadnych wędrowców tu nie ma. W gościnnych ger ściany są z ubitego wojłoku, grube i ciepłe, a śniadanie, jeśli mamy szczęście, składa się ze smażonych pierożków i domowego jogurtu. Pewnej nocy jacyś ogorzali pasterze zwalniają dla nas rodzinny ger, którego ściany obciążone są kłodami drewna dla ochrony przed wiatrem. W środku wciąż znajduje się wyposażenie nomadów. Wierzbowy szkielet rozchodzi się promieniście z okrągłego otworu dymnego, a stojący na klepisku piec wysyła w niebo zardzewiałą rurę. Z domowego ołtarza nie patrzą już fotografie partyjnych przywódców, bo wróciły na niego dawniejsze świętości. Prymitywne obrazy bóstw i strażników z buddyzmu tybetańskiego – łagodnej Białej Tary i groźnego Czarnego Mahakali – oparto o puszkę Imperial Best Quality Biscuits. Poniżej, obok miniaturowego młynka modlitewnego, pali się kilka jagód jałowca, a z tyłu wisi grudka suchego twarogu jako ofiara dla miejscowego ducha gór. Rodzina częstuje nas potrawą z zimnych baranich kości, a potem zostawia na noc: ja śpię w jedynym łóżku, Batmonch i Tochtor kładą się na kocach na podłodze.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie I