44,90 zł
W tym nowym dekadenckim tomie serii kryminalnej Verlaque i Bonnet nieoczekiwanie muszą ścigać mordercę na dalekiej wyspie skrzącego się Morza Śródziemnego.
Antoine Verlaque i Marine Bonnet znów są razem i mają nadzieję na odprężające wakacje na wyspie Sordou, ale ktoś ma inne plany.
Hotelarze Maxime i Catherine Le Bon wydali oszczędności życia na renowację hotelu znajdującego się na jednej z zalanych słońcem wysp archipelagu u wybrzeży Marsylii. By uczcić wielkie otwarcie, do Verlaque’a i Bonnet dołącza grupa uprzywilejowanych gości: najlepsza przyjaciółka Marine, osoba spontaniczna i niezależna, starzejący się gwiazdor filmowy, jego dużo młodsza żona i jej zdegustowany syn, para miłych amerykańskich turystów i zrzędliwe małżeństwo z Paryża. Jednak zamordowanie jednego z gości rzuca się cieniem na wakacjach wszystkich obecnych, a sprawy przybierają jeszcze gorszy obrót, gdy gwałtowny sztorm odcina wszelką komunikację z lądem. Czy zabójca uderzy jeszcze raz?
Podobnie jak Donna Leon i Andrea Camilleri, w tym tomie cieszącej się dużym uznaniem serii kryminałów M. L. Longworth oczarowuje miłośników tego gatunku smakami dobrego jedzenia i pięknymi krajobrazami.
„Urocza lektura z dobrze skrojoną intrygą i postaciami tak bogatymi i wyrazistymi jak bordeaux”. – Milwaukee Journal Sentinel
"Urodzona w Kanadzie M.L. Longworth mieszka w Aix-en-Provence od 1997 r. Jej malownicze powieści kryminalne wydają się wręcz wyrastać z żyznej miejscowej ziemi, która nadaje się zarówno do uprawy winogron, jak i do grzebania ciał. Wiele wspaniałych widoków, wiele butelek wina… Trzeba wybaczyć czytelnikom, że kręci im się w głowie". – New York Times
"Ta uważana za kryminał powieść jest niezwykle zajmująca. Dynamika relacji między Verlakiem a jego dziewczyną fascynuje. Ale tym, co tak naprawdę czyni pisarstwo Longworth wyjątkowym, jest jej głęboka znajomość francuskiej historii, krajobrazu, kuchni, a nawet współczesnych kawiarni i restauracji… To niezwykle nastrojowy kryminał, w którym zawarty jest pokaźny ładunek wiedzy". – Booklist
"Uwspółcześniona wersja klasycznej powieści detektywistycznej, okraszona często zjadliwym humorem, z interesującym wątkiem związku dwojga głównych bohaterów oraz eksperckie spojrzenie na popularne atrakcje turystyczne". – Denver Post
Mary Lou Longworth mieszka w Aix-en-Provence od 1997 roku. Pisała o tym regionie dla „Washington Post”, „Timesa” (Wielka Brytania), „Independent” (Wielka Brytania) i czasopisma „Bon Appétit”. Jest autorką dwujęzycznego zbioru esejów Une Américaine en Provence, wydanego przez La Martinière w 2004 roku. Czas spędza w Aix, gdzie pisze, oraz w Paryżu, gdzie prowadzi kursy pisarstwa na New York University.
W serii Verlaque i Bonnet na tropie ukazały się dotychczas:
Śmierć w Château Bremont
Morderstwo przy rue Dumas
Morderstwo w winnicy
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 370
M.L. Longworth
Morderstwo na Ile Sordou
Przekład:
Małgorzata Trzebiatowska
Sopot 2020
Tytuł oryginału:Murder on theîle Sordou
Copyright © Mary Lou Longworth, 2014.
Published by arrangement with Macadamia Literary Agency and Curtis Brown, Ltd.
All rights reserved. The moral rights of the author have been asserted.
Copyright © 2020 for the Polish edition by Smak Słowa
Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Trzebiatowska
Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być publikowana ani powielana w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.
Edytor: Anna Świtajska
Redakcja i korekta: Anna Mackiewicz
Skład: Piotr Geisler
Projekt okładki: Agnieszka Karmolińska
ISBN: 978-83-66420-16-8
Druk: Drukarnia Abedik
Smak Słowa
ul. Bohaterów Monte Cassino 6A
81-805 Sopot
tel. 507-030-045
Zapraszamy do księgarni internetowej wydawnictwa
www.smakslowa.pl
Dedykuję moim kuzynkom i kuzynom
U wybrzeży Marsylii leży wiele wysp. Niektóre nie są dostępne dla ludzi, ale z marsylskiego Starego Portu można wybrać się łodzią na Frioul i île d’If. Jednak Sordou jest wytworem mojej wyobraźni.
Widział stąd La Canebière zsuwającą się prosto w dół do Starego Portu i dzielącą centrum miasta na dwie równe części tak, jakby ktoś narysował patykiem linię na piasku. Nie było nic dziwnego w tym, że główna ulica wpadała do wody, ponieważ kiedyś była rzeką, La Lacydon. Eric Monnier próbował zaprzeć się biodrem o poręcz na łodzi, by ponownie zapalić to, co zostało z jego cygara. Zauważył, że im bardziej oddalali się od Marsylii, tym większe wydawały się góry za miastem, jakby na to miasto nacierały, wręcz wpychały je do morza. „Zabawne – pomyślał – kiedy jest się w mieście, nie dostrzega się kredowobiałych wapiennych wzgórz. Słyszy się tylko klaksony samochodów, krzyki mew, widzi kurz i czuje zapach morza i brudu”. Wiedział, że Marsylia nie starała się podobać turystom, i za każdym razem gdy wracał do miejsca, w którym się urodził, przez kilka dni uczył się kochać je na nowo.
Lacydon to tytuł jego pierwszego i jedynego tomiku poezji, napisanego na początku lat sześćdziesiątych, kiedy miał dwadzieścia dwa lata, i opublikowanego za bezcen przez jego przyjaciela z Arles. Była to oda do Marsylii i jej historii, jej jasnego światła i szybko mówiących mieszkańców. Sprzedał około dwunastu egzemplarzy na weekendowych pchlich targach, a resztę rozdał rodzinie i przyjaciołom. Wciąż miał pod łóżkiem kartonowe pudło z wierszami po korekcie – zrobionej przez starszą siostrę kolegi – i pięć pozostałych egzemplarzy cienkiej eleganckiej książeczki.
Ponieważ jego poezja nie odniosła sukcesu, Monnier podjął pracę w liceum w Aix-en-Provence, gdzie zamierzał nauczać do czasu, gdy jego wiersze zostaną docenione. Cioteczna babka ze strony ojca zostawiła mu w spadku mieszkanie przy Quartier Mazarin. Wciąż tam mieszkał, otoczony przez bogactwo – jego sąsiadami byli hrabia i hrabina (piętro niżej) oraz paryski architekt (piętro wyżej). I tak oto znalazł się tutaj, jako świeżo upieczony emeryt, skończywszy długoletnią pracę w tym samym zawodzie, w tej samej szkole. Nigdy więcej nie nadał swoim utworom formy książkowej. Nowe wiersze, spisane ręcznie, spoczywały w notesach w czarnej oprawie, kupionych u Michela na Cours Mirabeau. Wiedział, że kiedy tylko wychodzi ze sklepu, sprzedawcy nazywają go Le Poète, ale nie miał im tego za złe.
Oczy Monniera zaszły mgłą, gdy spojrzał na Marsylię. Zawsze kochał port, strzegące go średniowieczne forty z kamienia, złote w blasku słońca, i podobny do fortecy kościół, Saint-Victor, piękniejszy w swojej prostocie niż wymyślny dziewiętnastowieczny Notre Dame de la Garde. Obrócił się w prawo i zobaczył schrony, zbudowane przez Niemców w czasie drugiej wojny światowej na wzgórzu poniżej Palais du Pharo. Jako dzieci bawili się przy tych schronach, dopóki nie przegonił ich strażnik. W miarę jak łódź wypływała dalej w morze, dało się objąć wzrokiem coraz większą część Marsylii: znajdujący się nad schronami prywatny klub pływacki, w którym członkostwo wymagało obecnie lat czekania i licznych rekomendacji, a za nim trzygwiazdkowa restauracja Passédat.
Teraz odwrócił się tyłem do miasta, bynajmniej nie dlatego, że mu się nie podobało, ale by osłonić się od wiatru. Przy trzeciej próbie cygaro chwyciło ogień – w postaci ledwie widocznych ogników na krańcu – i Monnier zaciągnął się desperacko, by znów się rozpaliło. Stojąc plecami do miasta, widział, że zbliżają się do Île d’If, uwiecznionej przez Aleksandra Dumasa w powieści Hrabia Monte Christo. Dwie większe wyspy w archipelagu Frioul połączone były groblą z dużym naturalnym portem zwróconym na Marsylię. Zwieńczeniem obu wysp, znaczonych jasnozielonymi krzewami, były urwiste klify z piaskowca. To wszystko połyskiwało w promieniach późnolipcowego słońca na tle turkusowego morza. Kiedy był dzieckiem, jego wujek (matka, córka włoskich imigrantów, miała jedenaścioro rodzeństwa, ojciec zaś był jedynakiem) miał łódź na Frioul i Eric spędzał na niej całe tygodnie. Pływał, łowił ryby z kuzynami, a gdy był sam, pisał.
Wypływali coraz dalej w morze i fale rosły. Łódź uderzyła w jedną z nich i ciężko opadła. Poeta usłyszał głos, coś w rodzaju „Ju-hu!”, wydany przez parę w średnim wieku, która weszła na pokład tuż przed nim. To kobieta krzyknęła. Stała plecami do miasta, ramionami obejmowała barierki, podczas gdy jej mąż zabawnie skakał dookoła, starając się złapać równowagę, by zrobić zdjęcie. Miał na sobie białe tenisówki, które wydawały się na niego za duże, i jedną z tych czapek z daszkiem, przeznaczonych do ochrony przed słońcem, które miały otwór na czubku głowy. Zawsze uważał, że te czapki są bez sensu. Nie wiedział, jak się nazywały, lecz zarówno one, jak i okrzyk kobiety wskazywały, że tych dwoje to Amerykanie. Kobieta zobaczyła, że Monnier im się przygląda, uśmiechnęła się i pomachała.
– Wzburzone morze!
Monnier pomachał jej w odpowiedzi swoim kapeluszem panama, zrozumiawszy, że powiedziała coś o falach.
Poeta starał się nie gapić na nich, ale urzekała go radość tej amerykańskiej pary, ich wspólny entuzjazm. On sam miewał romanse, ale nigdy nie był żonaty. Kobieta, z którą miał się ożenić, zmarła przed prawie pięćdziesięcioma laty i chodzenie na randki już nigdy nie sprawiało mu przyjemności. Poezja służyła mu za pretekst do tego, by być samotnikiem, ludzie mu wierzyli, ponieważ pisanie wierszy było dla nich zbyt abstrakcyjne.
Tydzień na wyspie zafundował sobie w nagrodę za czterdzieści lat uczenia niewdzięcznych (z małymi wyjątkami) siedemnastolatków tego, jak piękne są powieści Flauberta. Jako emerytowany pracownik budżetówki będzie otrzymywał całe swoje wynagrodzenie – małe, bo wynoszące zaledwie dwa tysiące euro miesięcznie, ale to i tak więcej niż trzeba dla kogoś, kto nie płaci czynszu, nie ma dzieci i nigdy nie podróżuje. Zaciągając się cygarem, popatrzył na swoje odbicie w oknie łodzi i pomyślał, że wygląda jak każdy emerytowany nauczyciel, który uwielbia jeść i pić (właśnie na to wydawał pieniądze). Z okularami w kształcie półksiężyców, które zawsze zwisały mu na szyi, z wystającym brzuchem, w białych koszulkach guayabera, które przyjaciel kupił w czasie pobytu na Kubie (zauważył, że tę, którą miał teraz na sobie, poplamił wczoraj wołowym gulaszem), z czerwonym kartoflowatym nosem i zaniedbaną białą brodą, z przerzedzonymi miękkimi i białymi włosami.
Amerykanom najwyraźniej nadal kręciło się w głowie, a on cieszył się, że bariera językowa będzie wymówką, by nie utrzymywać z nimi kontaktów towarzyskich, kiedy już znajdą się na wyspie. Niezbyt społeczny nawet w swoim najlepszym okresie, Monnier pragnął ciszy, czasu na refleksję i pisanie. I wtedy usłyszał język francuski.
Po jego stronie burty pojawiła się nowa para – musieli być na sterburcie i wsiąść na pokład po nim i po Amerykanach. Byli jakieś pięć lat młodsi niż przybysze z Ameryki i może ze dwadzieścia od niego. Przynajmniej ona. Skinął głową, kiedy przechodzili obok, a oni w odpowiedzi uśmiechnęli się i pokiwali głowami. Kobieta była wysoka i szczupła, lecz nie chuda, z burzą kręconych kasztanowych włosów, które rozwiewał wiatr, tak jak u Élodie. Miała długi wąski nos, wysokie kości policzkowe, wąskie usta i dużo piegów. Jej partner był równie atrakcyjny, choć nie mógł się poszczycić jej klasyczną urodą. Był jej wzrostu, może nawet odrobinę niższy, szeroki w ramionach, z niewielkim brzuszkiem. Miał złamany nos… czy to wskutek wypadku? Kontuzja sportowa? Jego gęste czarne włosy przetykane były siwizną, oczy przybierały ciemniejszy odcień niż oczy kobiety, choć biła z nich taka sama inteligencja. Duże szerokie usta układały się w serdeczny uśmiech.
Monnier dokończył cygaro i odwrócił się do tyłu, by spojrzeć na Marsylię. Trudno już było dostrzec poszczególne części miasta, z wyjątkiem Notre Dame de la Garde, niegdyś kościoła dla żeglarzy, pełniącego funkcję latarni morskiej, usytuowanego na szczycie wzgórza na wschód od centrum, prawie tak jak paryskie Sacré-Cœur. Łódź opłynęła wyspę Frioul i kierowała się teraz dalej na morze, na południowy wschód, w stronę szerokiej na sto metrów i długiej na dwa kilometry wyspy.
– Czy pali pan kubańskie cygaro? – usłyszał z boku głęboki męski głos. To był Złamany Nos, ten z piękną piegowatą towarzyszką.
– A cóż by innego? – odparł Monnier. Być może był skromnym pracownikiem budżetówki, ale palił wyłącznie kubańskie cygara. – Upmann. Ale już się skończyło, trzymam je, bo nie chcę go wyrzucać za burtę.
– Mam upmanna w kieszeni – odpowiedział mężczyzna, poklepując się po lnianej marynarce, którą niewprawne oko Monniera oceniło jako bardzo drogą. – Magnum czterdzieści sześć. Ale zachowuję go na chwilę, kiedy dotrzemy do wyspy. Moja towarzyszka uważa palenie w płynącej po morzu łodzi za idiotyczne. Sądzę, że jej zdaniem cygaro i świeże powietrze nie idą w parze.
Monnier roześmiał się.
– Proszę to powiedzieć Kubańczykom. – Wyciągnął rękę. „Do diabła” – pomyślał. – „Mówią po francusku i będziemy razem na małej wyspie”. – Eric Monnier – przedstawił się.
– Antoine Verlaque – odrzekł Złamany Nos, ściskając jego dłoń. Spojrzał na Monniera i znowu się uśmiechnął. – Pan na wypoczynek?
– Mam nadzieję – odparł Monnier. – Właśnie przeszedłem na emeryturę po czterdziestu latach nauczania. A wy?
– My też na wakacje.
– Czy wziął pan ze sobą więcej cygar? – zapytał Monnier. – Nie jestem pewien, czy w hotelu będą je sprzedawać.
Verlaque skinął głową i uśmiechnął się. Zauroczyła go naiwność nauczyciela – hotele takie jak ten, do którego zmierzali, zawsze miały humidor. Zabrał ze sobą cygara, ale wiedział, że jeśli mu zabraknie, będzie mógł skorzystać z hotelowych zapasów.
– Zajmują mniej więcej połowę mojej walizki – odpowiedział Verlaque. – Ona nie wie. – W tym momencie obaj spojrzeli na towarzyszkę Verlaque’a, która fotografowała morze.
– Jest piękna – skomentował Monnier, zdziwiony swoją bezpośredniością.
– Tak, i świetnie sobie z tym radzi. Uroda gubi niektóre kobiety, ale nie Marine.
Monnier pomyślał, że ten mężczyzna, Antoine, był przyzwyczajony do komplementów pod adresem swojej dziewczyny czy żony, a przynajmniej wcale nie był zaskoczony komentarzem nieznajomego.
– Marine – powtórzył Monnier. – Odpowiednie imię dla kogoś, kto fotografuje morze.
Verlaque skinął głową.
– Zgadza się. Myślę jednak, że robi zdjęcia fal, bo tak naprawdę się ich boi.
Na twarzy Monniera pojawił się lekki uśmiech.
– Kiedyś znałem kogoś takiego jak pańska Marine. Cudowna dziewczyna…
Łódź uderzyła o falę i obaj mężczyźni chwycili się burty.
– Nigdy nie podróżowałem dalej niż na Frioul – powiedział Verlaque. – Wspaniale jest płynąć tak głęboko w morze i mieć widok na Marsylię.
– Musimy pokonać jeszcze dziesięć kilometrów – odparł Monnier. – Sordou była pierwszą wyspą, do której dopływali śródziemnomorscy marynarze, stąd znaczenie tamtejszej latarni morskiej. Pozostałe wyspy Archipelagu Riou są niezamieszkane…
– Tak, wiem…
– Chronione przez straż przybrzeżną, wykorzystywane tylko przez naukowców, nurków i mewy…
W Monnierze najwyraźniej odezwał się belferski nawyk i Verlaque czekał, aż choć na chwilę przerwie, ale nie miał szansy się odezwać.
– Neolityczni ludzie przybyli na Sordou w poszukiwaniu owoców morza – mówił Monnier.
– Uhm – mruknął sędzia. – Niewątpliwie dostaniemy na wyspie mnóstwo dobrych ryb. Słyszałem wiele dobrego o tym młodym szefie kuchni…
– Oczywiście jest tam masa królików i trochę rzadkich ptaków, jak chroniony burzyk żółtodzioby…
– Oczywiście, z żółtym dziobem i popielatymi piórami…
– Ale żółtodzioby ukrywają się w rozpadlinach skalnych, więc raczej żadnego nie zobaczymy.
Łódź zwolniła, a Marsylia stanowiła teraz złotą mgiełkę na horyzoncie.
– No to jesteśmy! – oznajmił Monnier, kapeluszem zasłaniając oczy przed słońcem. Teraz, kiedy łódź dobijała do portu, pasażerowie poczuli czerwcową gorączkę. Amerykańska para w podnieceniu wbiegła do wnętrza łodzi po walizki, kobieta przypomniała swojemu mężowi, Billowi, by uważał na kręgosłup.
– Och… Sordou – powiedział Monnier, patrząc na wyspę.
– Czy był pan tu wcześniej? – zainteresował się Verlaque. – Jak rozumiem, wyspa Sordou była opuszczona przez dziesięciolecia.
– Tak, kiedyś już tu byłem, mon ami, kiedyś już tu byłem.
– Proszę uważać – powiedział kapitan łodzi Le Sunrise do pasażerów, kiedy wysiadali i wskakiwali na główny pomost na Sordou. Chciał jak najszybciej popłynąć z powrotem do Marsylii, bo morze było coraz bardziej wzburzone i kiedy wróci, jego przyjaciele będą już przy drugiej anyżówce w Barze de la Marine.
Na gości czekał około trzydziestoletni przystojny mężczyzna o surowej urodzie, który miał pomóc im z bagażami. Hugo Sammut cieszył się, że ma tę pracę, zimą pracował w Alpach jako instruktor narciarski, ale musiał też zarobić trochę gotówki w sezonie letnim. Został więc ogrodnikiem i sternikiem – posiadał odpowiednie uprawnienia i mógł zabierać gości na przejażdżki łodzią, kiedy tylko sobie życzyli. Nie okazywał także zdumienia, gdy proszono go o wykonywanie prac dorywczych, takich jak witanie gości na pomoście – podczas pierwszego spotkania na początku maja był mocno zdziwiony, że personel hotelu składa się jedynie z sześciu osób oraz właściciela hotelu i jego żony.
– Tenez, madame – rzekł Sammut, podając ramię kobiecie w średnim wieku, która wysiadała z łodzi.
– Och, skorzystam! – odpowiedziała po angielsku i chichocząc, ujęła go pod opalone muskularne ramię.
– Shirley! – zawołał z tyłu jej mąż. – Musisz uważać z tymi Francuzami!
Kiedy tylko poczuła solidny grunt pod stopami, poklepała Sammuta po ręce i jeszcze raz mu podziękowała. Sięgnęła po walizkę męża, który podczas wysiadania z łodzi stracił równowagę.
– Chory kręgosłup – powiedziała głośno do Sammuta, wskazując na męża i kierując rękę na dół swojego kręgosłupa. – I parkinson – dodała.
Eric Monnier wzdrygnął się, otwartość kobiety w kwestii schorzeń jej męża wprawiała go w zakłopotanie.
– W takim razie, madame, proszę pozwolić, że zabiorę wasze bagaże do hotelu – rzekł Sammut, posługując się nienaganną angielszczyzną, w której wszakże pobrzmiewał francuski akcent. W górach taki akcent był szalenie lubiany przez anglosaskich narciarzy, w szczególności kobiety.
– Och, dziękuję ci…
– Hugo – odpowiedział.
– Hugo, dear. Jestem Shirley Hobbs, a to mój mąż, Bill.
– Miło mi cię poznać, synu – rzekł Bill Hobbs, ściskając dłoń Sammuta. Monnier był zdumiony bezpośredniością Amerykanów. Zauważył, że dłoń mężczyzny drżała przy powitaniu. Monnier nigdy nie był w Stanach, jak nazywali ten kraj – ku jego irytacji – niektórzy spośród byłych kolegów.
– Hugo, jesteś pewien, że dasz radę z dwiema walizkami? – zapytał Bill Hobbs. – Obawiam się, że nie bardzo mogę pomóc.
– Tak, sir. To nie będzie problem – odparł Sammut i poczuł ulgę na widok Serge’a Canzano, hotelowego barmana, szybko zmierzającego w stronę doku.
– Pomogę panu z walizkami, sir – zwrócił się Canzano do Monniera, podczas gdy Sammut posłał mu pełne wyrzutu spojrzenie, które mówiło: „Gdzie byłeś?”. Canzano nie miał jednak szansy wyjaśnić Sammutowi, że kiedy łódź dotarła do brzegu, przygotowywał dla jednego z gości drugie mojito. Kiedy skończył, zadzwonił do pracującej w pralni Marie-Thérèse, by obsługiwała bar, dopóki on nie wróci.
– A potem przyjdę po państwa bagaże – powiedział Sammut do Antoine’a Verlaque’a i Marine Bonnet.
– Nie, nie – zaprotestowali jednocześnie. – To nie będzie konieczne – odezwał się Verlaque. – Poradzimy sobie.
– Ja wezmę państwa walizki – usłyszeli gardłowy kobiecy głos. Cała grupa odwróciła się i zobaczyła drobną krótkowłosą kobietę około trzydziestki, która wbiegła na pomost i wzięła z rąk Marine jej torbę. – Witamy na Sordou – rzekła. – Jestem Niki Darcette, kierowniczka hotelu.
Marine spojrzała na chude opalone ręce i nogi Niki Darcette i oceniła, że kobieta nosi rozmiar zero. Darcette miała na sobie białą bluzkę z czystej bawełny z krótkimi rękawami, czerwoną spódniczkę mini i sandały na wysokich obcasach. Marine zerknęła na Verlaque’a, który poruszał brwiami w górę i w dół. Żartobliwie klepnęła go w pośladki.
– Mme i M. Le Bonowie, właściciele hotelu, powitają państwa w lobby – mówiła dalej Darcette. – Kilkoro gości dotarło już wcześniej, następnych dwoje przybędzie wieczorem późniejszą łodzią, a potem już nic nie przerwie naszego błogiego tygodnia.
Dla Marine zabrzmiało to tak, jakby Darcette nauczyła się tego powitania na pamięć. Dodanie słowa „błogi” było lekką przesadą. Ale podobał jej się niski ochrypły głos, nawet jeśli chrypkę należało przypisać najprawdopodobniej nadmiernemu paleniu.
– M. Verlaque – odezwała się Darcette, idąc obok sędziego. – Mam nadzieję, że podobała się panu podróż łodzią.
– O tak, dziękuję – odparł Antoine, obracając się, by puścić oko do Marine.
Marine z ulgą zauważyła, że Mlle Darcette nie powiedziała „panie sędzio”. Dziewczyna Antoine’a upierała się, by jego profesja – a pełnił funkcję sędziego śledczego w Aix-en-Provence – pozostała w tym tygodniu tajemnicą. To miały być wakacje, żadne z nich nie planowało udzielać darmowych porad prawnych. Skończyła semestr nauczania w maju, ale od tamtej pory prowadziła badania i pisała.
– Oj, oj, oj – odezwała się Shirley Hobbs, rozejrzawszy się wokół siebie, dodając do tego pogwizdywanie.
– Shirley, to cztery „oj” – powiedział do żony Bill Hobbs.
Port na wyspie otaczały strome białe klify, znaczone zielonymi krzewami, w niektórych miejscach ze skał wyrastały pinie. Klify opadały gwałtownie do turkusowego morza, jak calanques, które Hobbsowie widzieli w Cassis w trakcie poprzedniego pobytu w tej części Prowansji. To właśnie tamten rejs łodzią wycieczkową przed pięcioma laty, kiedy to odwiedzenie trzech calanques kosztowało, jak pamiętał Bill, piętnaście euro, przekonał ich, by zarezerwować ten luksusowy tydzień na Sordou.
– To jak miejsce z jednego z tych pism dekoratorskich, które zawsze czytasz, prawda, Shirley?
– Pisma dizajnerskie, nie dekoratorskie, Bill – poprawiła go żona.
Goście wpatrywali się w hotel – jasnoróżowy budynek z suszonej cegły, usytuowany na niewielkim wzniesieniu z widokiem na morze. Układał się łukiem wzdłuż wzgórza, nie narzucając się pofałdowanemu krajobrazowi, lecz się weń wpisując. Front hotelu znaczyła linia zaokrąglonych balkonów i tarasów, niektóre były wielkie z szerokim widokiem, inne zaś – małe i intymne. Ta część wyspy wychodziła na południe, oprócz białych klifów po obu stronach widać stąd było tylko morze. Po wejściu na najwyższy stopień schodów prowadzących do hotelu wszyscy goście jak na komendę odwrócili się, by jeszcze raz podziwiać ten widok.
– Morze i tylko morze aż do Afryki – zwrócił się do nich Hugo Sammut. Przebywał na wyspie od dwóch miesięcy i wciąż zachwycał go ten widok.
– Messieurs-dames – usłyszeli głos. W zwieńczonym łukiem wejściu do hotelu stał Maxime le Bon i podtrzymywał drzwi z podwójnego szkła. – Bienvenus – mówił dalej. – Welcome – zwrócił się do Hobbsów, wnioskując o ich pochodzeniu z przeciwsłonecznego daszku Billa Hobbsa. Le Bon miał na sobie strój odpowiedni na czerwcowe upały – lniane spodnie i białą koszulę z krótkim rękawem. Wyglądał schludnie i był opalony (jak reszta personelu). Marine Bonnet odniosła wrażenie, że jest szczerze uradowany przybyciem gości. – Moja żona, Catherine, czeka w środku. Wszyscy nazywamy ją Cat-Cat. Proszę…
Le Bon i Sammut przytrzymywali wielkie szklane drzwi, kiedy goście wchodzili do hotelowego lobby.
– Już żadnych więcej „oj”, Shirley – odezwał się Bill Hobbs, rozglądając się po sklepionym pomieszczeniu. Ściany pomalowano tu na ciepły kremowy kolor, a elementy wystroju – framugi okienne i oświetlenie – były czarne. Na prawo od drzwi wejściowych znajdowała się zwieńczona łukiem wnęka – Marine pomyślała, że kiedyś mogła pełnić funkcję kaplicy – a w środku stał zakrzywiony drewniany blat recepcji. Zza niego szybkim krokiem wyszła elegancka kobieta w średnim wieku.
– Bonjour – przywitała się z uśmiechem. – Jestem Catherine Le Bon. Proszę, nazywajcie mnie Cat-Cat. Wraz z Mlle Darcette zameldujemy państwa, a w tym czasie państwa walizki zostaną zaniesione do pokoi. Zapraszamy też wszystkich do baru… nazywamy go Barem Jacky’ego na cześć jednego z barmanów na Sordou z lat pięćdziesiątych… na gratisowy kieliszek szampana.
Eric Monnier zasalutował Mme Le Bon i skierował się prosto do baru, mówiąc:
– Sprawdzę to ostatnie. Meldujcie się pierwsi. – I wyszedł z lobby.
– Cóż, jesteśmy bardzo zmęczeni – rzekła Shirley Hobbs, gdy Niki Darcette przetłumaczyła powitanie Cat-Cat. – Bardzo chcę zobaczyć nasz pokój i wyciągnąć nogi do góry.
– Oczywiście, Mme Hobbs – odparł Maxime Le Bon. Wskazał na recepcję. – Proszę…
Verlaque zwrócił się do Marine:
– Jeśli chcesz iść do baru, to ja nas zamelduję.
– Mogę poczekać z tobą – odpowiedziała Marine.
– Nie chcesz poszukać Sylvie? – zapytał. Tak naprawdę wolał zameldować ich sam, bo zamierzał poprosić o pokój o wyższym standardzie.
– Masz rację – zgodziła się Marine. – Bar to dobre miejsce, by zacząć.
– Putain de merde! – zawołał jakiś nastolatek, przechodząc pomiędzy nimi tak, że oboje musieli zrobić krok do tyłu.
– Słucham? – odezwała się Marine, najwyraźniej poirytowana.
Chłopak odwrócił się i rzucił szybko:
– Przepraszam. – Następnie gwałtownie otworzył drzwi frontowe i wybiegł z hotelu.
– Brice! – krzyknęła za nim kobieta, która pospiesznie weszła do lobby.
– Pobiegł tędy – poinformował ją Verlaque, wskazując ręką kierunek.
– Merci, monsieur – rzekła kobieta. – Nastolatki! – Obdarzyła go przelotnym uśmiechem w drodze na zewnątrz.
– M. Verlaque – zawołał Maxime Le Bon. – Możemy już pana zameldować.
– Do zobaczenia za chwilę – odezwała się Marine. – Wiesz, gdzie mnie znaleźć.
*
Podczas gdy wystrój lobby cechowała toskańska elegancja, bar prezentował szalony styl Capri z około tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego. Marine stała w drzwiach z rękoma na biodrach i rozglądała się po barze z uśmiechem. Hugo Sammut przyniósł jej kieliszek szampana.
– Dziękuję – powiedziała. – To piękny bar.
Mężczyzna rozejrzał się, jakby nigdy wcześniej nie widział tego miejsca, wzruszył ramionami i odszedł.
– Hej! – zawołała Sylvie Grassi z końca białego wygiętego w łuk baru, znaczonego dużymi czarnymi kropkami. – W końcu!
Marine szybko podeszła do swojej najlepszej przyjaciółki, obdarzyła ją bise i uściskała.
– Tak się cieszę, że tu jesteśmy!
Sylvie uniosła w górę swoje mojito i stuknęła kieliszkiem w kieliszek Marine.
– Za letnie wakacje – powiedziała.
– Chin-chin – odparła Marine, sącząc wytrawnego szampana.
– Usiądź, bo się przewrócisz, kiedy ci powiem, kto tu jest – rzekła Sylvie, lekko przeciągając słowa.
Marine roześmiała się.
– Czy to twoje pierwsze mojito?
Sylvie pokręciła głową.
– Drugie, a potem mam zamiar udać się na popołudniową drzemkę. Nie ucięłam sobie drzemki, od kiedy urodziła się Charlotte.
– Jak ona się ma? – zapytała Marine, myśląc o swojej dziesięcioletniej córce chrzestnej.
– Rozmawiałyśmy wczoraj, zanim dotarłam na wyspę… Tak przy okazji, nie ma tu zasięgu telefonicznego – wyjaśniła Sylvie. – Była na dwugodzinnej wyprawie po alpejskich łąkach z moimi rodzicami, później mieli zamiar kupić jej lody na jej ulubionej farmie.
Marine westchnęła.
– To zbyt sielankowe.
– Uhm, podobnie jak to mojito i ten hotel! Czy ten bar to nie przesada?
Marine spojrzała na turkusowe i zielone wygięte sofy, które stały wzdłuż ścian, jasnozielone fotele, stoliki z brązu o szklanych blatach i białe żaluzje chroniące przed słońcem. Nad ich głowami powoli obracały się skrzydła wentylatora, nadającego barowi tropikalny sznyt. Zobaczyła Erica Monniera, który, jak powiedział jej Antoine, był emerytowanym nauczycielem. Teraz siedział samotnie przy okrągłym marmurowym stoliku pod ogromną czarno-białą fotografią kubańskiego rolnika. Zapisywał coś w notatniku i chyba wypił już swojego szampana, bo stała przed nim szklaneczka whisky.
– Marine – odezwała się Sylvie.
– O, przepraszam. Co?
– Muszę ci powiedzieć, kto tu jest. Jako gość.
– Dobrze. Więc kto?
– Proszę, okaż choć trochę entuzjazmu!
Marine roześmiała się i upiła łyk szampana.
– Przepraszam, sądząc z tonu twojego głosu, to jakaś gwiazda filmowa, a wiesz, że nie znam się na filmach. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam w kinie. Dla mnie gwiazdy to średnio zdolni ludzie, którzy wygrali urodę na loterii już przy urodzeniu i niewiele mają tutaj… – powiedziała, wskazując na swoją głowę.
– Mówisz o gwiazdach Hollywood. Tej osoby nie mogłaś ostatnio widzieć w filmie, chérie.
– Jej kariera się skończyła? – zapytała Marine.
Sylvie zmarszczyła brwi.
– Nagrywa teraz reklamy. Słyszałam, że na planie filmowym bywał trudny. Wciąż nie zgadłaś, kto…
– Hej, wy dwie – zawołał Verlaque, pochylając się nad Sylvie, by złożyć bise na jej policzku. – Nie wstawaj – powiedział.
– Nawet nie mogę – odparła Sylvie.
Verlaque głośno się roześmiał, a Marine szeroko uśmiechnęła, zadowolona, że dwie najbliższe jej osoby w tym tygodniu dogadują się ze sobą.
– Właśnie mówiłam Marine, że mamy wśród nas na Sordou francuskiego gwiazdora filmowego – rzekła Sylvie, głośno dopijając swoje mojito.
Verlaque uniósł brwi.
– Naprawdę?
– I ciągle dochodzi do awantur pomiędzy nim a jego żoną – która przeszła miliony operacji plastycznych – oraz jej opryskliwym nastoletnim synem.
– Widzieliśmy ich w lobby! – oznajmiła Marine, bardziej zainteresowana problemami chłopaka niż żoną gwiazdora.
– M. Verlaque, na pewno przyda się panu trochę dobrego schłodzonego szampana – powiedziała Niki Darcette, wręczając mężczyźnie coupe.
Sylvie Grassi spojrzała na Marine, a ta szepnęła:
– Chyba wszystkie kobiety tutaj z nim flirtują!
– Słucham? – zapytał Antoine.
Marine upewniła się, że Niki odeszła na tyle daleko, by ich nie usłyszeć, i powtórzyła swoje słowa.
Verlaque wybuchnął śmiechem.
– To wariactwo.
– Nie, to Sordou – wyjaśniła Sylvie. Antoine i Marine spojrzeli na przyjaciółkę, która nie wyglądała na czterdzieści lat i utrzymywała swoje szczupłe ciało w dobrej formie. „Zupełnie jak Mlle Darcette”– pomyślał Verlaque.
– Faceci z personelu robili do mnie słodkie oczy. Myślę, że po części z powodu piękna tej wyspy, ciepłego słońca na skórze i soli, która przyjemnie pozostaje na ciele po kąpieli morskiej.
Jej przyjaciółka roześmiała się.
– Nie bez znaczenia jest też fakt, że nie mogą opuścić wyspy, dopóki na przypłynie następna łódź – skomentowała.
Sylvie zmarszczyła brwi, ale po chwili wyszeptała z podnieceniem:
– Nie patrzcie teraz za siebie…
Marine i Verlaque jak na komendę odwrócili się, by spojrzeć w tył.
Sylvie jęknęła i próbowała ukryć twarz za szklanką po mojito.
– Alain Denis! – szepnął Verlaque.
– To jedyny gwiazdor filmowy, którego nazwisko pamięta moja mama – powiedziała Marine cicho. – Bardzo jej się podobał w tym filmie z lat sześćdziesiątych nakręconym w Wenecji…
– Aqua alta – podpowiedziała Sylvie.
– Moja mama też go uwielbiała – rzekł Verlaque, otwarcie wpatrując się w aktora, który stał teraz przy barze i zamawiał drinka. – Jeżeli dobrze pamiętam, Czerwona noc to był jej ulubiony film.
– Moim faworytem jest Długa droga do domu – oznajmiła Sylvie. – Ta świetna scena, nakręcona w czerni i bieli. Ekran podzielony na dwie części drewnianym słupkiem, on po lewej stronie, sam, ale zza kadru słychać kobiecy głos, ona mówi z płaczem…
– Ach, tak, Isabella Piccolini – pospieszył z podpowiedzią Verlaque, uśmiechając się. – Ona z kolei była skrytą ekranową miłością mojego ojca.
Marine dyskretnie spoglądała na aktora, wyglądał prawie tak jak w młodości: miękkie proste włosy nadal były nieco dłuższe, ale teraz już niemal siwe. Wciąż rzucał się w oczy jego długi orli nos, podobnie jak pełne, prawie dziewczęce usta oraz wydatne kości policzkowe. Ale jego skóra pozbawiona była zmarszczek, co, jak pomyślała Marine, zaskakiwało u kogoś, kto tak jak jej rodzice musiał dobiegać siedemdziesiątki.
– A tak w ogóle, jak potoczyła się jego kariera? – zapytała.
Sylvie pochyliła się do przodu.
– Zaczęło się od konfliktów na planie pomiędzy nim a Isabellą Piccolini – wyjaśniła szeptem, bawiąc się pustą szklanką po mojito i zastanawiając się nad zamówieniem trzeciego koktajlu. Czytała „Paris Match”, kiedy tylko miała okazję, była zbyt wyrafinowana, by to pismo kupować, ale zawsze zabierała je, gdy zobaczyła u dentysty lub u lekarza albo u swojej siostry. – Nie dość, że był leniwy, to jeszcze miał problemy z zapamiętaniem tekstu. – Sylvie dotknęła swojego nosa i chrząknęła. – I do tego napastował seksualnie swoje koleżanki, w tym Piccolini, szczęśliwie zamężną miłą włoską dziewczynę z czwórką dzieci: Daniellą, Dario, Davide i… nie pamiętam ostatniego…
– Mów dalej – rzekł Verlaque.
– W trakcie kręcenia filmu zaczął stawiać kolejne żądania, domagał się coraz więcej i więcej pieniędzy, z których spora część szła prosto do jego dilera kokainy.
– Jak uważasz, co on tutaj robi? – zapytała Marine.
– Przyjechał na wakacje – odparła przyjaciółka.
– Sądzę, że Marine ma na myśli, co robi tutaj, na Île Sordou, a nie w Saint-Tropez albo na Ibizie – zasugerował Antoine.
– Dobre pytanie – skwitowała Sylvie. – Może chciał uciec od światła reflektorów?
– Myślałam, że gwiazdy filmowe go pragną – powiedziała Marine.
Sylvie odchyliła się do tyłu na swoim stołku barowym i spojrzała z ukosa na Alaina Denisa.
– On zdecydowanie wygląda na kogoś, kto byłby szczęśliwy, mając kamery wycelowane prosto w twarz – stwierdziła. – Szczególnie od kiedy zdegradowano go do kręcenia reklam karmy dla psów. Ale kto wie?
Marine i Antoine spojrzeli na nią, zaskoczeni tym, że skończyła dyskusję o Alainie Denisie pseudofilozoficzną nutą.
– Czy mam wypić kolejne mojito, czy uciąć sobie drzemkę? – zapytała Sylvie.
– Drzemka – powiedzieli unisono Marine i Antoine.