44,90 zł
W nowym, zachwycającym kryminale M.L. Longworth w okolice Aix sprowadza się słynny pisarz, a Verlaque i Bonnet próbują wyjaśnić, czy prześladuje go coś więcej niż tylko jego przeszłość.
Pewnego gorącego, letniego wieczoru Aix-en-Provence obiega wieść, że znany, kontrowersyjny autor powieści Valère Barbier, który niegdyś jadał obiady z francuskim prezydentem i uczestniczył w całonocnych popijawach z gwiazdami rocka, wprowadził się właśnie do Bastide Blanche, wielkiego, liczącego kilka wieków domu, niezamieszkanego od całych dziesięcioleci. Jednak marzenia pisarza o spokojnej emeryturze nie mogą się ziścić. Przez dom nieustannie ktoś się przewija a to córka sąsiadów, a to wygadana, lubiąca plotki gospodyni Valère’a, wreszcie: rywalizująca z nim autorka książek. Co więcej, zarówno w dzień, jak i w nocy pojawiają się także goście, których nie widać, a których zamiary najwyraźniej nie są dobre...
Podczas gdy Antoine Verlaque zgłębia tajemniczą historię Valère’a, jego żona i partnerka, Marine Bonnet, zastanawia się, dlaczego posiadłość tak długo była opuszczona. To co udaje im się odkryć, przynosi jednak więcej pytań niż odpowiedzi. Czy Valère tylko wyobraża sobie ślady czyjejś obecności i szepty wypełniające dwór nocami? Czy traci zmysły? A może dręczą go duchy przeszłości?
O AUTORCE:
Mary Lou Longworth mieszka w Aix-en-Provence od 1997 roku. Pisała o tym regionie dla „Washington Post”, „Timesa” (Wielka Brytania), „Independent” (Wielka Brytania) i czasopisma „Bon Appétit”. Jest autorką dwujęzycznego zbioru esejów Une Américaine en Provence, wydanego przez La Martinière w 2004 roku. Czas spędza w Aix, gdzie pisze oraz w Paryżu, gdzie prowadzi kursy pisarstwa na New York University. Śmierć w Château Bremont to jej pierwsza powieść.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 365
M. L. Longworth
Verlaque i Bonnet na tropie
Tom 7
Tajemnica Bastide Blanche
Przekład:
Małgorzata Trzebiatowska
Sopot 2022
W SERII UKAZAŁY SIĘ:
Śmierć w Château Bremont
Morderstwo przy rue Dumas
Morderstwo w winnicy
Morderstwo na Île Sordou
Tajemnica odnalezionego płótna Cézanne’a
Klątwa fontanny
Tytuł oryginału: The Secrets of The Bastide Blanche
Copyright © Mary Lou Longworth, 2018.
Published by arrangement with Macadamia Literary Agency and Curtis Brown, Ltd.
All rights reserved. The moral rights of the author have been asserted.
Copyright © 2022 for the Polish edition by Smak Słowa
Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Trzebiatowska
Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być publikowana ani powielana w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.
Edytor: Anna Świtajska
Redakcja i korekta: Anna Mackiewicz
Skład: Piotr Geisler
Projekt okładki: Agnieszka Karmolińska
Druk: Drukarnia Abedik
Konwersja do EPUB/MOBI:
http://www.epubio.pl
https://www.facebook.com/epubio
ISBN: 978-83-66420-84-7
Wydawnictwo Smak Słowa
ul. Bohaterów Monte Cassino 6A
81-805 Sopot
tel. 507-030-045
Zapraszamy do księgarni internetowej wydawnictwa
www.smakslowa.pl
Dla Kathy, Bev and Sue
Je te tiens, tu me tiens, par la barbichette; le premier de nous deux qui rira aura une tapette!
(Ja trzymam ciebie, ty trzymasz mnie za brodę; kto pierwszy się roześmieje, dostanie w policzek!)
– Piosenka z francuskiej zabawy dziecięcej, w której dwoje dzieci stoi naprzeciwko siebie, trzymając się nawzajem za brody, i śpiewa te słowa.
Gdy noc swą ciszę w tajne zmienia dźwięki.1
– Percy Bysshe Shelley,Alastor, czyli duch samotności
Przypisy:
1 Percy Bysshe Shelley, Poeci angielscy. Wybór poezyi, przeł. Jan Kasprowicz, Lwów 1907, s. 201.
Justin Wong dorastał w Nowym Jorku, ale nigdy dotąd nie przemierzał ulic tego miasta tak szybko ani tak zdecydowanie, jak tego popołudnia. Czuł się tak, jakby potrafił latać. Minęło dopiero siedem lat, od kiedy ukończył wydział nauk humanistycznych na nowojorskim uniwersytecie, i oto znalazł się tutaj, pracował w dużym domu wydawniczym – co z tego, że na poślednim stanowisku zastępcy redaktora – i właśnie miał się spotkać z jednym z najsłynniejszych pisarzy na świecie. Laureatem Nagrody Goncourtów z 1982 roku. Kawalerem Orderu Francuskiej Legii Honorowej z 1986 roku. Nominowanym do Nagrody Nobla w 1987. Z milionami sprzedanych książek, tłumaczonych na czterdzieści dwa języki. Justin zatrzymał się, by złapać oddech. Oparł ręce na biodrach i lekko się pochylił.
– Nie spieprz tego – powiedział do siebie. – Musisz jeszcze dzisiaj doprowadzić do tej umowy. Może wtedy mama i tata wybaczą ci, że nie studiowałeś medycyny.
Wyprostował się i spojrzał na swoje odbicie w designerskim oknie wystawowym. Średniego wzrostu, szczupły, z kruczoczarnymi, świeżo przyciętymi włosami, w nowych ubraniach, kupionych specjalnie na ten wieczór. Spodnie typu chinos, biała, wyprasowana koszula i dla dodatkowego efektu kamizelka w niebiesko-zieloną kratę oraz niebieskie półbuty, które, choć z wyprzedaży, przekroczyły jego budżet. Jest gotowy.
Skręcił przy Flatiron i zwolnił, zbliżając się do Est Twentieth Street. Dobrze znał tę okolicę – z kilkoma kumplami chadzał tu kiedyś do taniego klubu jazzowego. Nie tylko szef Justina, ale także jego wydawczyni spotkali się z nim, by zdecydować o miejscu dzisiejszego wydarzenia. Wybrali restaurację słynącą nie tylko z menu, ale też z bogatej piwnicy francuskich win. Pisarz był znany ze swej miłości do wina i cygar. Justin lubił i jedno, i drugie, ale to nie dlatego został wybrany na to spotkanie. Zamiast niego chętnie wziąłby w nim udział redaktor naczelny albo wydawczyni. Justina wytypował sam wielki pisarz – jego prawnik napisał do Nowego Jorku list na bardzo staroświeckim, wytłaczanym papierze firmowym. Justin szedł teraz wolno – miał jeszcze sporo czasu – z szerokim uśmiechem, który pojawił się na jego twarzy, kiedy po raz tysięczny przypomniał sobie fragment listu: „Mój klient, Valère Barbier, chciałby się spotkać z panem Justinem Wongiem, pracownikiem Państwa szacownego domu wydawniczego. M. Barbier przyjedzie do Nowego Jorku na trzy dni w sierpniu. Merci beaucoup. Maître Guillaume Matton, 15 Avenue Hoche, 75008, Paryż”.
Ten list zaskoczył Justina tak samo, jak wydawczynię, która natychmiast wezwała go do swojego gabinetu na jedenastym piętrze. Spotkali się wówczas po raz pierwszy, gdyż wydawnictwo zatrudniało bardzo wiele osób.
– Czy dzwonił pan do prawnika Barbiera, niejakiego Maître Mattona? – wykrzyczała, przemierzając pokój. – Skąd znał pańskie nazwisko? Nie można tak po prostu kontaktować się ze światowej klasy autorem bez pozwolenia szefowej!
Jej twarz poczerwieniała, osiągając prawie taką samą barwę, jak żakiet od Chanel, który miała na sobie. Justin wpatrywał się w podłogę, skrywając szeroki uśmiech. Zawsze się śmiał, kiedy był przerażony. Usiadł na skórzanym krześle i oparł spocone dłonie na udach. Musiało istnieć jakieś wytłumaczenie. „Pomyśl”. Co mogło go łączyć z tym francuskim pisarzem? Przez rok studiował na Uniwersytecie Nowojorskim w Paryżu, ale wtedy w ogóle nie czytał dzieł Valère’a Barbiera. Był zbyt zajęty uganianiem się za francuskimi dziewczętami. Poza tym Barbier w tamtym czasie zmienił swój rodzaj pisarstwa, czym doprowadził do furii krytyków, ale zyskał jeszcze więcej czytelników.
Clothilde uznała to niegdyś za doskonały żart. „To bardzo do nas pasuje!” – Śmiała się znad szklanki z piwem w Dzielnicy Łacińskiej. „My, Francuzi, jesteśmy takimi snobami! A Valère Barbier rzuca nam to w nasze galijskie twarze!” – Wyciągnęła rękę i pogłaskała Justina po policzku. Pamiętał to bardzo dobrze. „Jesteś takim uroczym nowojorczykiem!” – stwierdziła. „Tak uroczym, że zamierzam zabrać cię dziś wieczorem do mojego mieszkania!”
– Clothilde – powiedział na głos.
– Co? – zapytała wydawczyni. – Kim jest Clothilde?
– To Francuzka, którą spotkałem, kiedy studiowałem w Paryżu – zaczął wyjaśniać Justin. To jedyna nić wiążąca go z pisarzem, jaka przyszła mu do głowy. – Pisała pracę magisterską o Barbierze.
– I co z tego? – naskoczyła na niego. – Wielu ludzi o nim pisało – przynajmniej do czasu, gdy zboczył ze swojej wybranej ścieżki.
– Clothilde spotykała się z nim i wykonywała dla niego różne prace sekretarskie. Kilka dni temu wysłała mi dziwnego maila. Nie rozumiałem…
– Proszę mi go przeczytać.
Justin wyjął telefon komórkowy i przewijał wiadomości w dół, aż znalazł tę właściwą. Zaczął czytać, omijając seksualne aluzje na początku tekstu. „Justin, chérie, wkrótce będziesz musiał odświeżyć swoją wiedzę na temat francuskich win. Od tego może zależeć twoja kariera. Bisous!”
Wydawczyni zatrzymała się na środku pokoju.
– To cały Barbier. Kiedyś przepytywał trzech wydawców z wiedzy o winach, zanim zdecydował się podjąć z którymś współpracę. – Spojrzała na swojego młodego redaktora. – Zna się pan na francuskich winach? Ja nie piję.
Justin skinął głową.
Zerknęła na zegarek.
– W Paryżu jest teraz wieczór. Niech pan napisze do tej Clothilde esemesa albo maila. Proszę zapytać, co się dzieje.
Justin przejrzał listę kontaktów i ze zdumieniem stwierdził, że zachował numer komórki Clothilde. Wysłał jej esemesa i kiedy czekali na odpowiedź, przejrzał swoją stronę facebookową i upewnił się, że jego przyjaciółka wciąż widnieje na liście znajomych. Mogła więc bez trudu sprawdzić jego status zawodowy. Podobnie jak on, rzadko zamieszczała zdjęcia czy wiadomości, ale odczytał jej ostatnie wpisy. Pracowała teraz w Canal Plus, jednym z dużych, francuskich producentów telewizyjnych i filmowych. Zupełnie go to nie zaskoczyło.
Po kilku minutach jego telefon zabrzęczał. Wydawczyni odwróciła się od okna, przez które patrzyła na rzekę Hudson. Justin przeczytał esemesa od Clothilde, ponownie omijając treści erotyczne. „Chér Justin, nadal jestem w kontakcie z Valère’em Barbierem. Któregoś dnia wpadłam na niego w pracy i wypiliśmy kilka mojito. Wyobraź sobie! Mojito z Barbierem! Brzmi jak tytuł filmu, n’est-ce pas? Powiedział mi, że jest niezadowolony ze swojego wydawcy – waszej poważnej konkurencji – i przekazałam mu twoje nazwisko. Chce napisać kolejną książkę – autobiografię! Voilà! Powiedziałam mu, że kochasz Francję”. Justin przerwał i powiedział:
– To prawda… i kocham jego nowe książki. – Spojrzał na wydawczynię i potrząsnął głową, krzywiąc się. Cicho przeczytał resztę wiadomości: „La vie est belle. Ciao, kochanie! Trop cuuute!”
Tymczasem wydawczyni usiadła i skrzyżowała ręce na biurku.
– No cóż, klamka zapadła – powiedziała. – Kto by się spierał z Wielkim Człowiekiem?
Ku jego wielkiej radości zgodziła się, by to on rozmawiał z Barbierem. Wstał, uścisnął jej dłoń i podziękował. Odwzajemniła uścisk i uśmiechnęła się.
– Na studiach licencjackich byłam taka głupia. – Justin spojrzał na nią zdumiony. – Też studiowałam przez rok w Paryżu, ale nie miałam żadnej przygody miłosnej.
Kiedy Justin doszedł do restauracji, wciąż szeroko się uśmiechał. Spojrzał na zegarek – był dziesięć minut przed czasem. Otworzył ciężkie, szklane drzwi i wszedł do środka. Szefowa zamówiła najspokojniejszy stolik. Przedstawił się hostessie i podążył za jej długimi nogami przez prawie pustą salę do stolika w przytulnej niszy. Ściany zostały tu pomalowane na złotawy odcień, lampy rzucały przyćmione światło, a w ciągnących się od podłogi do sufitu drewnianych wnękach dumnie prezentowały się niezliczone butelki wina. Justin był zaskoczony, ponieważ w sali nie czuł klimatyzacji. Być może jednak stały tam tanie wina albo takie, które się szybko sprzedawały.
– Jeśli potrzebuje pan więcej prywatności, mamy tu zasłonę – powiedziała hostessa, lekko pociągając aksamitne beżowe kotary po obu stronach wejścia do niszy.
– Dziękuję – odparł Justin. – Pozostawmy je rozsunięte, dopóki przyjdzie mój, hm, znajomy. – Justin prawie nazwał Valère’a Barbiera swoim przyjacielem. Za duży wpływ nadaktywnej Clothilde. Trop cuuute! To raczej starszy człowiek. Po sześćdziesiątce. Z gęstymi, siwymi włosami i francuskim akcentem.
Hostessa skinęła głową.
– Czy ma pan ochotę na drinka w oczekiwaniu na spotkanie?
– Poproszę wodę. – Justin zakasłał, zdając sobie sprawę, jak bardzo jest zdenerwowany. – Gazowaną. – „Mógłbym równie dobrze zamówić wszystko” – pomyślał. „To moja pierwsza kolacja na koszt firmy”.
– Zapomnij o wodzie gazowanej – zza hostessy rozległy się słowa wypowiedziane z francuskim akcentem. – Proszę o dwa kieliszki waszego szampana.
Justin szybko wstał, a hostessa chłodno skinęła głową w kierunku Francuza i odeszła.
– Tutejszy szampan będzie dobry, non? – zapytał Valère doskonałym angielskim, choć z intonacją zdradzającą jego narodowość.
– Oui – odparł Justin, znowu pokasłując. – Il est très bon.
– Możemy rozmawiać po angielsku – rzekł Barbier. – Mieszkałem w Nowym Jorku przez pięć lat, by uciec przed francuską prasą po mojej niesławnej zmianie gatunków. – Uśmiechnął się. – Skąd wiesz, że domowy szampan jest dobry?
– Przed przyjściem tutaj sprawdziłem listę win. To Drappier.
– Wspaniale! – powiedział Valère. – Odrobiłeś… devoirs!
– Pracę domową. Tak, mam nadzieję. Proszę usiąść.
Valère Barbier usiadł naprzeciwko redaktora. Zaskoczyło go, że był taki młody, ale Clothilde powiedziała, że Justin Wong jest jej przyjacielem, więc oczywiście musieli być mniej więcej w tym samym wieku. Tuż przed trzydziestką. Valère zdał sobie sprawę, że on sam dużo osiągnął do tego wieku.
– Lubię ludzi po osiemdziesiątce i przed trzydziestką. Jedna z moich najlepszych przyjaciółek w Aix-en-Provence ma jedenaście lat. Lata pomiędzy są pełne la merde! Ile masz lat?
– Dwadzieścia dziewięć – odrzekł Justin. – Za rok zamienię się w une merde.
Valère klepnął w stół.
– Enorme! Quel garçon!
Justin uśmiechnął się, zastanawiając się, czy Barbier pił, zanim tu przyszedł. Ale tak naprawdę nie miało to znaczenia. Hostessa wróciła z dwoma kieliszkami szampana. Valère szybko zdjął je z tacy.
– Merci beaucoup!
– Którą z moich książek lubisz najbardziej? – zapytał Valère, podnosząc swój kieliszek i mocno stukając w kieliszek Justina. – Santè!
– No cóż – zaczął Justin. – Kiedy dowiedziałem się, że się spotkamy, zacząłem czytać Mężczyznę honoru.
Valère pochylił się do przodu.
– I skończyłeś?
– Jestem w środku.
– Enorme, ce garçon. Nie skłamiesz i nie powiesz, że uwielbiasz wszystkie moje książki?
– Nie.
Valère upił duży łyk szampana.
– Więc dlaczego zacząłeś od tej książki?
– Napisał ją pan jako pierwszą, i to będąc w moim wieku. W wieku dwudziestu dziewięciu lat. Zanim…
– Zanim stałem się dupkiem! – zawołał Valère.
Justin uśmiechnął się z zakłopotaniem, nie tak zamierzał zakończyć zdanie.
– Przystąpmy do rzeczy.
– Négociations? Déjà?
Justin roześmiał się.
– Nie, M. Barbier. Spójrzmy na dzisiejsze menu i na listę win.
* * *
Justin starał się nie spierać zanadto o wina. Był tutaj, by przygotować grunt pod umowę z Valère’em Barbierem, a nie popisywać się swoją wiedzą. Poprosił o listę win domu, a nie o imponująco długą listę win ekskluzywnych, nie chcąc wydać całych pieniędzy wydawnictwa. Tak został wychowany. Uważał też, że w dobrej restauracji z pewnością znajdzie się wspaniałe wino w rozsądnej cenie. Podzielił się tą myślą z Barbierem, który zgodził się z nim bez wahania. Pisarz w skrytości ducha pomyślał, że każdy inny redaktor zdecydowałby się na wina ekskluzywne. Ostatecznie wybrali kilkuletniego burgunda z Puligny-Montrachet.
– Popisujemy się – stwierdził Valère. – Chociaż cena jest dobra.
– Wiem – zgodził się Justin. – Ale nigdy tego wina nie piłem.
Valère roześmiał się. Wszedł młody kelner z piegami i ciemnymi, rudymi włosami i zapowiedział przystawki:
– Krab peekytoe w zwoju z ogórka. – Umieścił dania przed każdym z gości. – Oraz zupa z wędzonej ryby, a także sorbet z żółtego pomidora z balsamicznym sosem winegret.
– Merci – podziękował Valère, kiedy kelner odchodził. Pochylił się do Justina i zapytał:
– Co to jest krab peekytoe?
– To ostatni krzyk mody w Nowym Jorku. To po prostu krab atlantycki, którego nogi zaginają się do środka.
Valère uniósł brew i powiedział:
– Wydaje się, że sporo wiesz o jedzeniu i winie. Kiedy byłem w twoim wieku, moje książki już się sprzedawały, ale wciąż liczyłem moje centimes.
Justin uśmiechnął się.
– Lubię czytać czasopisma kulinarne. Ale zawsze z pełnym żołądkiem.
Valère roześmiał się, wybrał łyżkę i zanurzył ją w sorbecie pomidorowym.
– Bon appétit.
– Nawzajem – rzekł Justin. – Podoba mi się ten sorbet. Wygląda jak żółtko jaja.
– Dokładnie to samo pomyślałem – odparł Valère. – Równie dobrze mogłoby to być zabajone. Bardzo pomysłowe…
Justin skończył jeść i spojrzał na Barbiera.
– Dużo czytałem o pańskim życiu i mam kilka pytań.
Valère odłożył sztućce i popatrzył na młodego człowieka.
– Pytaj, proszę.
Justin zauważył, że coś się w oczach pisarza zmieniło. Do tej pory był bon vivantem, człowiekiem pozbawionym trosk. Nagle wydał się starszy i bardziej melancholijny. Jego duże, brązowe oczy zwęziły się, a na czole pojawiło się kilka zmarszczek.
– To château, które kupił pan w Aix-en-Provence… – zaczął Justin.
– Bastide– poprawił go Valère. – La Bastide Blanche.
– Właśnie. Czytałem kilka artykułów o pożarze i o wszystkim, co się stało tamtego lata. To stało się moją obsesją.
– Powiedz mi, co wiesz.
– No cóż, kiedy bastide się spalił, bez obrazy, ale niektórzy ludzie oskarżali pana – choć nic nie zostało udowodnione.
– Tak, to prawda.
– Ale był pan tam, kiedy to się stało.
Valère skinął głową i zaczął jeść.
– Niewiele pamiętam z tamtej nocy. Mówiono mi, że krzyczałem coś o Agathe…
– Pańskiej zmarłej żonie.
– Zgadza się – odparł Valère. – Był czas, gdy Agathe była bardziej sławna niż ja. Ale dość krótko. Czy coś o niej wiesz?
– No cóż – zaczął Justin. – Wiem, że była artystką, że długo byliście małżeństwem i że zmarła w 1988 roku. – Justin oparł się pokusie, by dodać „w tajemniczych okolicznościach”.
Valère uśmiechnął się i podniósł swój kieliszek.
– Wierzysz w duchy, Justinie?
„Czy Barbier mówi o Agathe?” – Justin oparł brodę na złożonych rękach i starał się wymyślić uczciwą odpowiedź, która jednocześnie skłoniłaby Barbiera do mówienia. Przypomniał sobie, że w noc pożaru Barbier twierdził, iż jego dom jest nawiedzony.
– Tak, wierzę – odparł. – Wierzę, że zmarli kręcą się nocami po starych budynkach, bo myślą, że wciąż tam mieszkają. Kiedy byłem w szkole średniej, musieliśmy nauczyć się na pamięć wiersza. Wybrałem Shelleya. Teraz pamiętam tylko „Gdy noc swą ciszę w tajne zmienia dźwięki”.
– „W tajne zmienia dźwięki”… Nie mogłem spać w La Bastide – powiedział Valère, wzdychając. – To był czas ich aktywności.
– Czas ich aktywności? – zapytał Justin.
– To długa historia – odparł Valère, dopijając szampana. – Ale mamy cały wieczór. Jeżeli mam napisać ostatnią książkę, to mój potencjalny wydawca musi wysłuchać mojej historii i w nią uwierzyć. Jesteś na to gotowy?
– Oui, monsieur.
Jak wskazuje sama nazwa, La Bastide Blanche miał tynkowaną fasadę malowaną na biało, ale popękaną, z farbą odchodzącą od ścian. Dom był dokładnie symetryczny, tak jak zazwyczaj bastides – w środku znajdowały się drewniane drzwi frontowe, szerokie prawie na metr i flankowane z każdej strony dwoma wysokimi oknami. Okna ponad nimi miały identyczny rozkład, a nad wejściem mieścił się portfenetr. W jego balustradę, wykonaną z kutego żelaza, wpisana była duża litera B. Na drugim piętrze, nie tak wysokim jak pozostałe kondygnacje, umieszczono pięć eliptycznych, poziomych okien. Dach z czerwonej dachówki – obowiązkowy w Prowansji – tworzył patchwork z nowych i starych dachówek w różnych odcieniach czerwieni, pomarańczu, a nawet żółci, wymienianych przez stulecia. Wyobrażałem sobie, że kiedyś w przyszłości zmienię sypiący się tynk na elewacjach i pomaluję je na żółto, a czerwone i już spłowiałe okiennice zyskają oliwkowozieloną barwę.
Kiedy ostatniej zimy kupiłem La Bastide Blanche, byłem przygotowany na gorące i suche prowansalskie lata. Wystarczająco często spędzaliśmy wakacje na Południu, bym zapamiętał wczesnoranny rytuał zamykania okiennic w każdym pokoju i otwierania ich późnym wieczorem. Agathe upierała się, by w domach, które wynajmowaliśmy, wykonać nasz obowiązek jeszcze przed siódmą. Jestem z natury leniwy i uwielbiam długo spać. Bardzo lubię ją taką wspominać: kiedy stoi przy naszym łóżku, z rękoma na biodrach i mówi mi, że czas wstawać. „Les volets! Les fenêtres!” – wołała, po czym sięgała pod bawełnianą pościel i łaskotała mnie w palce u nóg. Usiłowałem protestować: „Je suis en vacances!” i naciągałem na siebie kołdrę. Ale prawda jest taka, że Agathe zawsze była bardziej pracowita niż ja. I silniejsza fizycznie. Pracowała jako garncarka, choć powinienem raczej powiedzieć ceramist. Ale ty to wiesz.
Jedno z moich najwcześniejszych wspomnień z La Bastide Blanche pochodzi z piątego lipca – kiedy zaczęły się wszystkie problemy. Otworzyłem okna, potem okiennice i wrzasnąłem: „Przestańcie!”. Pamiętałem upały, ale zapomniałem o cigales. Wydajesz się zaskoczony. To po francusku cykady. Była dziewiąta rano, a one już śpiewały. Podszedłem do jednego z wielkich okien sypialni, otworzyłem je, a potem rozsunąłem wiekowe okiennice. Jeszcze więcej cigales włączyło się do chóru, ich pieśń rozbrzmiewała głośniej niż tuzin paryskich alarmów samochodowych lub tysiące małych pił łańcuchowych. Dla większego efektu krzyknąłem jeszcze raz: „Powiedziałem przestańcie!” i zamknąłem okiennice, a potem ze złością zatrzasnąłem jednoszybowe okna. Czułem, jakby Agathe mnie obserwowała, niezadowolona z tego, że już tak późno. Przebiegłem po wykładanej płytami posadzce, której chłód czułem na podeszwach stóp, i zamknąłem dwa okna wychodzące na południe.
Kiedy spędzałem wakacje w Prowansji, cigales wydawały mi się urocze – stanowiły symbol Południa, lata, przyjaciół i różowego wina, niekończących się lunchów, sjest, aperitifów i kolacji. Byliśmy wtedy na wakacjach, nie musieliśmy nic robić. Tamtej nocy pracowałem do trzeciej i zasnąłem około czwartej.
Ale to nie był spokojny sen. Wrócę do tego później.
Zanim zamknąłem ostatnią okiennicę, spojrzałem na krajobraz i starałem się przypomnieć sobie, dlaczego kupiłem ten wielki dom. Tuż poniżej ogrodu znajdował się wysypany żwirem taras, który zagospodarowałem meblami kupionymi od pretensjonalnego marszanda w L’Isle-sur-la-Sorgue. Wokół tarasu rósł rząd lawendy, która w czasie, gdy zaczyna się moja opowieść, była w pełnym rozkwicie. Poniżej rozciągał się srebrnozielony sad oliwny, który zamierzałem sam uprawiać. Czy zbieranie oliwek każdej zimy mogło być trudne? Za oknami roztaczały się też winnice, których część należała do mnie, a reszta do mojego sąsiada. Jego wiejski dom, zbudowany ze złotawego kamienia, widniał na krańcu rzędu winorośli i pysznił się świeżo pomalowanymi okiennicami. Niedaleko leżała wioska Puyloubier, od stuleci usadowiona bezpiecznie na białych skałach. W bastide podobało mi się także to, że od Aix dzieliło go piętnaście minut jazdy samochodem. Nie znam wielu miast tak niedużych jak Aix – ile ono ma mieszkańców, sto pięćdziesiąt tysięcy? – które mogą się z nim równać urodą i spokojem. Ale jak na ironię tamtego lata prawie w nim nie bywałem.
Starannie posłałem łóżko, opierając się pokusie, by znów się do niego wsunąć. Kiedy rozejrzałem się po przestronnym pokoju, dostrzegłem ogrom pracy, jaka mnie czekała. Pod ścianami stały kartonowe pudła, czekające na rozpakowanie. Przeważnie książki. Rozmaitej wielkości walizki z czasów, kiedy podróżowaliśmy. Oczywiście, można je wynieść do budynku gospodarczego albo na strych. Moje ubrania były upchnięte pod łóżkiem w bezładną stertę. Podniosłem je i wrzuciłem do wiklinowego kosza na brudną bieliznę po drugiej stronie pokoju.
Wtedy sobie przypomniałem, że na popołudnie zaprosiłem sąsiadów na herbatę, co było dla mnie bardzo nietypowe. Spotkałem ich poprzedniego dnia na skraju podjazdu – nasze skrzynki na listy stały obok siebie. Wiedziałem, że Hélène wytwarza wino – widywałem jej zdjęcia w czasopismach winiarskich. Jej mąż ze swoją słuszną postawą i łysą głową wyglądał na brutala, ale temu wrażeniu przeczyły brązowe szczenięce oczy z ciemnymi, długimi rzęsami. Ich córka, na oko dziesięcioletnia, była po prostu czarująca. Zaprosiłem ich pod wpływem chwili właśnie ze względu na nią. Dzieci nigdy specjalnie mnie nie interesowały. I kiedy z Agathe dowiedzieliśmy się, że – przepraszam za wyrażenie – strzelam ślepakami, nie przejęła się tym. Miała już syna, tego niedojdę, który pojawi się w dalszej części mojej opowieści. Ale ta dziewczynka, Léa, była wyjątkowa.
Producentka win, Hélène, najwyraźniej była przejęta, kiedy podawaliśmy sobie dłonie – ale jestem do tego przyzwyczajony. Jej mąż udawał obojętność, jednak i z tym już się wiele razy spotkałem. Ich córka wyskoczyła z samochodu, by popatrzeć na winogrona zwieszające się grubymi kiśćmi ze starych, gruzłowatych gałęzi. Nie zwróciła uwagi ani na mnie, ani na nieznośny skwar.
– Léa, chodź i przywitaj się z naszym nowym sąsiadem – powiedziała Hélène, wzięła córkę za rękę i razem podeszły do mnie. Dziewczynka uśmiechnęła się, a ja się pochyliłem, by mogła złożyć bise na moich policzkach.
– Bardzo mi miło pana poznać – powiedziała. – Ładnie tu, prawda?
– Przepięknie – odparłem. Gdy jej pulchny policzek znalazł się blisko mojej twarzy, poczułem świeże powietrze, kurz i coś jeszcze. Jabłka.
– Winogrona są zielone, ale wkrótce się zaczerwienią – mówiła dalej. – Zobaczy pan.
– Zapraszam na herbatę – odezwałem się, zanim zdążyłem się zastanowić, czy nie zmienić zdania. Mieszkałem w moim nowym domu już prawie tydzień i czułem się samotny. – Jutro po południu, około szesnastej. Nie mam jeszcze elektryczności, ale jest kuchenka gazowa, więc mogę przynajmniej zagotować wodę.
– Dziękujemy panu. Przyniosę ciasto – zaoferowała Hélène. – Boulangerie w wiosce jest całkiem dobra i pieką tam kilka rodzajów ciasta. Mamy szczęście.
Wielki facet uśmiechnął się i objął żonę ramieniem.
– A więc do jutra – powiedziałem. Szarpałem się z moimi listami, usiłując wyjąć je jak najszybciej. Hélène i jej mąż udawali, że tego nie zauważają, ale Léa mnie obserwowała. Dostrzegła moje zakłopotanie. Od śmierci Agathe trudno mi było patrzeć na szczęśliwe pary.
Zatem tamtego ranka, kiedy schodziłem do kuchni szerokimi, kamiennymi schodami, wciąż w piżamie, powiedziałem głośno, do nikogo:
– Co za śmieszny, dziwny dom.
Pochodzące z połowy XVIII wieku freski nad schodami wymagały odnowienia. Wpatrywały się z nich we mnie dwie damy w białych perukach, a także trzej dżentelmeni, którzy udawali, że rozsuwają ciężką, czerwoną, aksamitną zasłonę, tak jakby byli na scenie. Za nimi rozpościerał się prowansalski krajobraz, mniej więcej taki, jaki przed chwilą podziwiałem z okna sypialni. Malarz był amatorem: wysmukłe cyprysy na pierwszym planie miały tę samą wysokość, co szlachcianki i szlachcice, a budynki w oddali wyglądały bardziej jak weneckie niż francuskie. Ale namalowane postacie były urocze, zwłaszcza wysoka kobieta w bladoróżowych szyfonach w centrum grupy, która sprawiała wrażenie, że zaraz wyskoczy z kamiennego balkonu wprost na moje schody.
Matton, mój prawnik, prawie zemdlał, gdy po raz pierwszy zobaczył nieostre zdjęcie bastide tuż przed rozpoczęciem aukcji. Powiedział:
– Jeśli ty tego nie kupisz, Barbier, ja to zrobię.
Matton jest moim prawnikiem od dziesięcioleci, ale zawsze zwracamy się do siebie po nazwisku, jak uczniaki. Dopiero teraz zdałem sobie z tego sprawę.
Zdjęcia z aukcji nie kłamały. Razem z domem kupowało się ścienne i sufitowe malowidła, liczące kilka wieków płytki podłogowe, okna z drobnym podziałem i marmurowe gzymsy nad kominkiem w każdym pokoju. Ale fotografie pokazywały też potłuczone szyby, rodzinę gołębi, która z dumą opanowała salon, oraz butelki po piwie i dziurę wypaloną w podłodze jadalni przez miejscowych nastolatków. Jeden z nich zaznaczył nawet swoją obecność na ścianie ze sztucznego marmuru: „Dylan et Maéva toujours!”
– Co za dziwaczne imiona – powiedziałem do Mattona.
Kiedy aukcja się skończyła – jakimś cudem przebiliśmy projektanta mody oraz chińskiego miliardera – Matton mi pogratulował, po czym pochylił się w moją stronę i szepnął:
– Nie martw się. Mam bratanicę, która mieszka niedaleko Puyloubier i może posprzątać dom przed twoim przyjazdem. To prezent ode mnie.
„Prezent?” – pomyślałem. Maître Matton został sowicie opłacony za to, że towarzyszył mi podczas aukcji, jego obecności wymagało francuskie prawo. Ale jednak to było coś. Przez wszystkie lata od kiedy go znałem, nigdy nie był szczodry. Kiedy się nad tym zastanowię, właśnie to zdecydowało, że wybrałem go na mojego prawnika.
Muszę przyznać, że jego bratanica wykonała kawał dobrej roboty. Zacząłem robić kawę. Na kuchennym blacie zostawiła notkę, podpisaną Sandrine Matton. Pisała, że mam do niej zadzwonić, jeśli będę potrzebował jakiejkolwiek innej pomocy. „Wciąż jest dużo do zrobienia” – dodała i zostawiła swój numer telefonu. W tekście znalazł się jeden błąd ortograficzny, co nie zmienia faktu, że Sandrine była osobą dobrze zorganizowaną. Wiedziałem, że będę musiał do niej zadzwonić. Już wystarczająco długo mieszkałem wśród kartonowych pudeł, a że EDF2 rzucało mi kłody pod nogi z powodu przedpotopowej instalacji, wciąż nie miałem elektryczności. Sandrine nawet wybrała się do Ikei, by kupić wszystkie niezbędne rzeczy, których, jak słusznie założyła, nie przywiozłem z Paryża: miotły i szufelki, sprzęt kuchenny, komplet bardzo porządnych białych talerzy i misek, ściereczki kuchenne, ręczniki kąpielowe i białą, lnianą pościel. „Stryjek Guillaume musiał dobrze ci zapłacić, i to z góry” – pomyślałem. Lniana pościel była kosztowna, nawet w Ikei. Spojrzałem na pudło po komplecie naczyń, które stało puste na podłodze. Wydrukowany czcionką blokową napis głosił: „Zestaw na początek”. Uśmiechnąłem się. Tak, w wieku sześćdziesięciu ośmiu lat zaczynałem od nowa. Albo po prostu zaczynałem.
Niewiele zrobiłem tamtego ranka. Zadzwoniłem jedynie do Sandrine Matton i zostawiłem wiadomość z prośbą, by przyjechała najszybciej, jak może. Po kilku godzinach usłyszałem pukanie do drzwi i musiałem oprzytomnieć. Wcześniej zasnąłem na czarnym, skórzanym szezlongu Miesa van der Rohe. Kupiliśmy go z Agathe jako nowożeńcy, kiedy oboje pracowaliśmy na swoje nazwiska i uważaliśmy się za młodych, kulturalnych mieszkańców miasta. Niepewnym krokiem skierowałem się do drzwi i w holu zerknąłem do lustra ze złoconą ramą. Przyklepałem moje gęste, siwe włosy i energicznie potarłem twarz. W młodości szybko się opalałem i wtedy Agathe mawiała, że mam „surowy” wygląd. Teraz się nie opalam – lekarz mi zabronił.
Słyszałem, jak rozmawiają na progu.
– Je suis ici! – zawołałem, zadowolony, że przed moją nieplanowaną sjestą przebrałem się w czystą, białą koszulę i lniane spodnie. Otworzyłem połowę drewnianych drzwi i hol wypełnił się odgłosami cigales. – Wejdźcie, proszę – powiedziałem, gestem pokazując im drogę. – Schrońmy się przed tymi hałaśliwymi insektami.
Zauważyłem, że Hélène trzyma w rękach pudełko i przypomniałem sobie o jej obietnicy.
– Dziękuję za ciasto, pani Hélène – odezwałem się.
– Jeżeli to nieodpowiedna pora… – rzekł jej mąż. Dostrzegłem wyraz jego twarzy – nie chciał tu być, miał nadzieję, że zapomniałem o tej wizycie.
– Nie, nie – zaprotestowałem. – Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Wezmę tylko ciasto do kuchni, wyłożę je na talerz, a potem nastawię wodę na herbatę. Chyba że jest za gorąco na herbatę?
– Nie tutaj – odparła Hélène. – Te stare domy sprawiają pewne problemy, ale na szczęście pozostają chłodne w lecie.
– Także w zimie – zażartował jej mąż.
– Przepraszam, może mi pan przypomnieć pańskie… – zacząłem.
– Bruno. Bruno Paulik – odpowiedział. Objął córkę ramieniem. – A to jest Léa.
Jej imię także umknęło mi z pamięci. Spojrzałem na dziewczynkę, zauroczoną freskiem nad schodami.
– Léa, jeśli chcesz, idź popatrzeć na malowidła – zaproponowałem.
Skinęła głową i powoli poszła w górę wyślizganych, kamiennych schodów, trzymając się balustrady z kutego żelaza.
– Usiądziemy w dużym salonie – powiedziałem jej. – Kiedy zejdziesz ze schodów, będzie po lewej stronie.
– D’accord – zawołała.
Polubiłem ją. Nie była gadułą, nie próbowała przerywać innym i dominować w rozmowie, jak to robią niektóre dzieci – oczywiście, gdy im się na to pozwala. Była bystra, widziałem to w jej oczach i zmarszczonych brwiach. I z pewnością utalentowana, choć jeszcze nie wiedziałem, jaki jest jej talent. Może jazda konna. Albo rysowanie.
– Przepraszam – usprawiedliwiałem się, wskazując ręką na pokój. – Wciąż się rozpakowuję. – W salonie, chociaż umeblowanym, pod ścianami nadal stały pudła, brakowało zasłon i oświetlenia – zostały rozkradzione przez lata, kiedy dom stał pusty. – Proszę, rozgośćcie się, ja wrócę za kilka minut.
– Dziękujemy – powiedziała Hélène. – I proszę zawołać, jeśli będzie pan potrzebował pomocy.
Posłałem jej mój zwycięski uśmiech – uśmiech Belmondo, jak mawiała Agathe, kiedy się ze mną drażniła – i wyszedłem.
Pośpieszyłem do kuchni z nadzieją, że Sandrine Matton kupiła jakiś sok lub napój gazowany. Otworzyłem lodówkę i odetchnąłem z ulgą, widząc tam sok pomarańczowy. Nie znam się dobrze na dzieciach, ale byłem prawie pewien, że dziesięciolatki nie piją herbaty.
Słyszałem Hélène i Brunona, jak chodzą po olbrzymim pokoju. Okiennice były zamknięte z powodu upału, w powietrzu unosiła się lekka woń stęchlizny i delikatna nuta cytrynowej pasty do podłóg. Goście coś szeptali, bez wątpienia o mnie. Przestali szeptać i Hélène odezwała się normalnym głosem:
– Kominek jest taki jak u nas.
– Pomarańczowo-żółte marmury z Sainte-Victoire. Nie trzeba było daleko jechać – zauważył Bruno.
– Jest taki jaskrawy – odparłem, wchodząc do pokoju z tacą zastawioną kubkami, dzbankiem herbaty i sokiem pomarańczowym dla Léi. – Pozostałe kominki zbudowano tu z białego marmuru. – Zdałem sobie sprawę, że wychodzę na snoba, tym bardziej że, jak właśnie powiedział Bruno, oni mieli taki sam kominek.
Bruno wzruszył ramionami:
– Zawsze go lubiłem.
– Czy mogę w czymś pomóc, M. Barbier? – zapytała Hélène.
– Nie, ale dziękuję.
Właśnie się obróciłem, kiedy do pokoju wpadła bez tchu i z wypiekami na twarzy Léa. Podbiegła prosto do ojca i wtuliła się w niego. Wpatrywałem się w nią, niezdolny do ruchu. Taca zaczęła mi się trząść w rękach.
– Chérie? Ҫa va? – zapytała Hélène.
Léa wzięła kilka głębokich oddechów i odwróciła głowę, by spojrzeć na matkę, wciąż obejmowała ojca w pasie. Hélène podeszła do córki i dotknęła jej czoła.
– Jesteś rozpalona – rzekła.
– Wszystko dobrze, mamo – odparła Léa, łapiąc oddech.
Hélène popatrzyła na mnie, a ja czułem, jak krew odpływa mi z twarzy.
– Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha – zaśmiał się Bruno.
Spojrzałem na buzię dziewczynki i zastanawiałam się, jak odpowiedzieć jej ojcu. Wtedy ona się odezwała:
– Tak naprawdę to żadnego nie widziałam…
– Myślę, że powinnaś się położyć – stwierdziła Hélène. – Chyba masz gorączkę.
– Mais ça va, maman!
– To ten upał – mówiła dalej Hélène.
– Możemy spotkać się kiedy indziej – zasugerowałem. Odłożyłem tacę na bardzo stary stół ze zdobionego drewna, jeden z wielu przywiezionych z Paryża. „Tylko nie ta mała dziewczynka” – pomyślałem. Nagle poczułem się bardzo zmęczony.
– Obawiam się, że musimy tak zrobić – powiedział Bruno. – Powinniśmy zabrać córkę do domu.
* * *
– Co się przydarzyło Léi? – zapytał Justin.
Odstawił kieliszek, kiedy zdał sobie sprawę, że ściska jego nóżkę obiema rękami. Nagle dotarły do niego dźwięki z sali restauracyjnej – stukanie sztućców, przytłumione głosy. Zapomniał, gdzie się znajduje.
– Ogarnęła mnie panika, kiedy się pojawiła w pokoju – odparł Barbier. – Jakiż byłem nieodpowiedzialny, pozwalając jej samotnie krążyć po domu.
– Ale co zobaczyła?
Valère wzruszył ramionami.
– Co zobaczyła? Nie wiem. Cokolwiek dostrzegła czy poczuła, najwyraźniej zachowała to dla siebie.
– Nie przeraziło jej to?
– Właśnie nie – odparł Valère. – Ale ja prawie wyzionąłem ducha.
– Proszę mówić dalej. Przerwałem panu.
* * *
Tamtego wieczoru zjadłem na obiad mniej więcej jedną trzecią ciasta od Hélène, popijając je whisky. To zaskakujące, jak dobrze single malt pasuje do słodkiego ciasta. Przeszedłem się po ogrodzie, wciąż było ciepło i jasno i nie miałem ochoty siedzieć w domu. Poczułem się jak przekłuty balonik. Usiadłem na jednym z designerskich szezlongów, zapaliłem kubańskie cygaro i myślałem o Agathe.
Może to z powodu przeprowadzki i rozpakowywania rzeczy, ale złapałem się na tym, że wspominam nasze pierwsze lata razem, w Paryżu w latach siedemdziesiątych. Klepaliśmy biedę, ale któregoś dnia Agathe zdobyła kontrakt w Le Bon Marché na zaprojektowanie linii naczyń stołowych. To pozwoliło mi odejść z „Le Monde” i poświęcić się wyłącznie pisaniu. Niektóre z naczyń Agathe z Bon Marché można kupić na eBayu za astronomiczne ceny. W tym samym czasie moje książki zaczęły zbierać pozytywne recenzje i ich sprzedaż rosła. Po wyjątkowo entuzjastycznym artykule w „Le Figaro” wydawcy, dziennikarze i sławni pisarze zaczęli zapraszać mnie na lampki wina i na kolacje. Agathe czasem wybierała się na te przyjęcia, czasem nie. Uważała je za głupie i pretensjonalne. Kiedy wydana w 1975 roku Czerwona ziemia została zaadaptowana na film fabularny, który zdobył Złotą Palmę w Cannes, zacząłem cieszyć się większą sławą niż moja żona. Widziałeś Recepcjonistkę? Powinieneś zobaczyć. Gra tam Alain Denis, zabity przed kilkoma laty na Ȋle Sordou, na wybrzeżu w pobliżu Marsylii. Pisałem kolejne książki, zdobywałem nagrody i z każdą następną czułem się coraz bardziej bezwartościowy. Jak oszust.
Moje reminiscencje w ogrodzie bastide przerwał dźwięk telefonu komórkowego. Ładowałem go za pomocą gadżetu podłączonego do zapalniczki w moim mercedesie. Dzwoniła Sandrine Matton, by poinformować, że przyjedzie następnego dnia. Podobał mi się jej głos – miała silny prowansalski akcent. Przywiezie paing, co miało znaczyć pain, i czy ja potrzebuję czegoś jeszcze? Kawy? Mleka? Słowa płynęły z jej ust wartkim potokiem. Poczułem ulgę, że zjawi się ktoś, kto mi pomoże.
Podziękowałem jej i się rozłączyłem. Zauważyłem, że wreszcie jest cicho. Cigales umilkły. Ponownie zapaliłem kubańskie cygaro i siedziałem w ciemności. Widziałem stary, kamienny dom Paulików, teraz rozświetlony, i próbowałem wyobrazić sobie, co robią. Czy Hélène, teraz, kiedy jej winorośle śpią, zajmuje się papierkową robotą? Czy Bruno jej pomaga? Zdałem sobie sprawę, że nie wiem, jak M. Paulik zarabia na życie.
Było tak spokojnie bez śpiewu cigales, że gdy usłyszałem dobiegający z oliwnego zagajnika chrzęst łamanych gałązek, aż wypuściłem z ręki cygaro. Kiedy je podniosłem i umieściłem w popielniczce, pochyliłem się, by się uważnie przysłuchać. Jeszcze kilka trzasków i dźwięk przypominający chrząknięcia przekonał mnie, by wrócić do domu, zanim dzik, czy cokolwiek to było, zdecyduje się podejść bliżej. A i tak czułem się zmęczony – choć spokojny i lekko zawiany, i szczęśliwy po cygarze i whisky.
Przeklinałem EDF za to, że nikt się nie zjawił w tym tygodniu, by wymienić instalację, i na wszelki wypadek przy wejściu trzymałem cały kosz ze świecami. Włożyłem jedną do pustej butelki po winie i zapaliłem. Potem przeszedłem dookoła i otworzyłem okna i okiennice na dole. Latem złodzieje mieli łatwy dostęp do prowansalskich domów. Być może dlatego wielu mieszkańców montowało te wielkie, okropne bramy przed podjazdami do swych domów. Wolałem takiej nie mieć, podobnie jak Paulikowie.
W połowie schodów zatrzymałem się. Kobieta w różu uśmiechała się do mnie i mógłbym przysiąc, że jej wymalowana twarz zarumieniła się od blasku świecy. Życzyłem jej bonne nuit, celowo mówiłem głośno, starając się, by mój głos brzmiał jak najbardziej beztrosko. Przeszedłem obok niej i otworzyłem okiennice, by wpuścić do domu wieczorną bryzę. Ale nawet o dziesiątej wciąż było gorąco, szczególnie na górze. Zdawało się, że pokoje wypełnione są zatęchłym kurzem i upałem. Poproszę Sandrine, by wymyła podłogi w każdym pokoju.
Tak jak zwykle, zostawiłem mój pokój na koniec i kiedy powoli otwierałem drzwi, czułem, że dama w różu obserwuje mnie ze schodów i uśmiecha się znacząco. Pomyślałem o małej Léi i o tym, co mogło jej się przydarzyć po południu. Czy pamiętasz, kiedy wspomniałem o literze „B” z kutego żelaza na balkonie pierwszego piętra? To dziwny przypadek, że moje nazwisko zaczyna się od tej samej litery. Kupiłem tę nieruchomość pod wpływem chwili i początkowo uznałem, że „B” pochodzi od „Bastide Blanche”. Ale kiedy już podpisałem czek na niewiarygodną sumę i dom według prawa stał się moją własnością, Matton zaczął kopać w jego przeszłości. Wpadł w obsesję na tym punkcie i był zachwycony, gdy mógł mnie poinformować, że pierwszymi właścicielami była famille de Besse. Stąd to „B”. Od tamtej pory całe pokolenia grubych, leniwych de Besse’ów, niejednokrotnie zawierających małżeństwa z członkami własnej rodziny, zamieszkiwały bastide. Dopiero na początku XX wieku pewien notariusz kupił go od ostatnich spośród tych wspaniałych szlachciców, którzy roztrwonili rodzinny majątek. Matton dzwonił nieustannie, za każdym razem z nową ciekawostką, ale najbardziej szokująca była historia Hugues’a de Besse, syna pierwszego właściciela. Hugues urodził się w 1688 i niestety żył do 1760, więc miał całe dziesięciolecia na znęcanie się nad innymi mieszkańcami bastide. Później opowiem ci więcej o tym zwyrodnialcu.
Trzymałem świeczkę i omiotłem pokój jej światłem. Nie sądziłem, że coś zobaczę, ale musiałem się upewnić, że jestem sam. Obszedłem najdalsze kąty, po czym zbliżyłem się do łóżka. Pamiętasz, Justinie, że starannie je wcześniej pościeliłem. Moją specjalnością są kopertowe narożniki, które doprowadzały Agathe do pasji. Była wysoka i narzekała, że kiedy to ja ścielę, ona nie może swobodnie ruszać stopami. W każdym razie tamtej nocy zobaczyłem, że moja strona łóżka jest nietknięta, z poduszką starannie przykrytą narzutą. Ale ktoś musiał leżeć na narzucie po drugiej stronie – tak się działo każdej nocy, od kiedy się wprowadziłem. Na poduszce widniało owalne wgniecenie, a na narzucie wyraźnie zarysowały się wgłębienia w miejscach, gdzie spoczywały ramiona i biodra. Gość był wysoki, jak Agathe. Postawiłem świecę na stoliku nocnym i potrząsnąłem głową. Agathe drażniła się ze mną, kiedy marudziłem, że nie zasługuję na wszystkie te nagrody literackie. „Valère, ty naprawdę masz niezwykłą wyobraźnię” – mówiła. Ale czy to była moja wyobraźnia, Justinie, kiedy tej samej nocy obudził mnie ktoś, kto mościł się obok w pościeli?
Przypisy:
2Électricité de France – francuski koncern energetyczny (przyp. tłum.).
– Przepraszam za spóźnienie – powiedział Antoine Verlaque, całując Marine Bonnet.
Wysunął spod stołu kawiarniane krzesło i usiadł naprzeciwko niej. Właśnie minęła dziewiętnasta i plac otoczony kamiennymi budynkami w kolorze miodu, pośród których wyrastał imponujący aixański ratusz, wypełniony był ludźmi. Wokół centralnej fontanny rozstawione były stoły i krzesła, a z wiekowych platanów dochodziły przejmujące dźwięki cigales.
– Nie ma problemu – odparła Marine. – Mam dobrą książkę.
Verlaque pochylił się i spojrzał na tytuł.
– Claude Petitjean – nowa powieść! Mogę później przeczytać?
– Pożyczyłam od Sylvie. Ale zapytam.
– O czym jest? Tak jednym słowem.
– Jednym słowem to historia dwojga przyjaciół, chłopaka i dziewczyny, dorastających w Paryżu w latach pięćdziesiątych. Są sąsiadami z trzynastej dzielnicy. Wyjeżdżają na studia i oboje osiągają sukcesy, potem spotykają się znowu w latach siedemdziesiątych.
Podszedł kelner i Verlaque wskazał na pastis Marine.
– Le même – rzekł.
– Podziwiam kobiety, które piją pastis – powiedział kelner. – Nieczęsto się je spotyka.
– Zgadzam się – odparł Verlaque z uśmiechem. A gdy kelner odszedł, zwrócił się do Marine: – W „Le Monde” piszą, że ta książka jest tak dobra, jak wczesne powieści Valère’a Barbiera.
Marine skinęła głową.
– Zgadzam się. Jest w niej podobne poczucie humoru, przenikliwość z domieszką melancholii i sarkazmu w stylu Barbiera.
Verlaque się roześmiał, odchylił do tyłu na krześle i rozejrzał po placu. Rankiem wypełniały go kwiaty i inne rośliny na sprzedaż, parujące w porannym słońcu. Teraz zastąpiły je stoły zastawione piwem, winem, pastis i napojami gazowanymi.
– To zabawne – powiedział. – Mamy piękne mieszkanie ze wspaniałym tarasem, ale czasami miło…
– Posiedzieć na zatłoczonym placu, w otoczeniu innych ludzi?
– Właśnie. Słyszeć rozmowy i śmiech…
– I pijanego ulicznego muzyka grającego na gitarze – dopowiedziała Marine, patrząc przez ramię. – Ten facet jest tu od stu lat.
Mieszkała w Aix przez całe swoje życie, z wyjątkiem lat studiów spędzonych w Paryżu.
Wrócił kelner z pastis dla Verlaque’a. Ten wzniósł toast:
– Za aktywne życie uliczne.
Rozmawiali o wydarzeniach dnia, ale często przerywali im przyjaciele czy koledzy Marine, Verlaque’a albo obojga. Wymieniali wtedy najważniejsze informacje i uściski dłoni, a z bliskimi przyjaciółmi także bises. Sędzia śledczy poczuł ulgę, widząc, że sąsiednie stoliki były już zajęte. Miał za sobą długi dzień i cieszył się czasem, który mógł spędzać ze świeżo poślubioną żoną.
– Jeszcze jedno? – zapytał Marine, kiedy w końcu zostali sami.
– Dlaczego nie? Chociaż zapomniałam, że gdy siedzi się naprzeciwko ratusza w ciepły, letni wieczór, to przez cały czas ktoś ci przeszkadza. Całe to gadanie o znaczeniu intensywnego życia na ulicach!
– Po prostu jesteś zbyt popularna.
– Może powinniśmy iść do domu…
– Za późno – odparł Verlaque. – Właśnie zbliża się do nas para, którą chyba znamy. Zwalniają i uśmiechają się do nas.
Po chwili Verlaque rozpoznał w nich sąsiadów z tej samej ulicy. Uścisnęli sobie dłonie, a on był pod wrażeniem, że Marine pamięta nie tylko ich imiona i nazwiska, ale nawet to, że spędzili wakacje w Lizbonie.
– Żyliśmy tam jak rodzina królewska – powiedział mężczyzna. – Wszystko kosztowało o połowę mniej niż w Aix.
Verlaque wzdrygnął się – nie lubił, gdy turyści z zamożnego kraju wykorzystywali złą sytuację ekonomiczną innego. Ale w miarę jak słuchał, coraz bardziej podobała mu się ta para. Ze szczerym entuzjazmem opowiadali o mieście, które sam chciał kiedyś odwiedzić, a teraz to pragnienie stało się jeszcze większe. Oboje z Marine ożywiali się przy opowieściach sąsiadów o wspaniałych lizbońskich muzeach, doskonałym jedzeniu i winach oraz o staroświeckich tramwajach sunących szybko w górę i w dół wąskich ulic na wzgórzach miasta. Przed oczyma stanął mu zużyty egzemplarz Podróży po Francji i Włoszech Tobiasa Smolletta3 i przez chwilę nie wiedział, dlaczego. Szybko jednak to sobie uświadomił: angielski autor już przed ponad dwoma wiekami narzekał na drożyznę w Aix.
– Och, to Petitjean! Najnowsza powieść – zawołała kobieta, widząc książkę, którą trzymała Marine.
– Bardzo nam się podobała – odezwał się jej mąż. – Jest prawie tak dobra, jak wczesne książki Barbiera.
– Właśnie to samo mówiliśmy – włączył się Verlaque, uznając, że może uczestniczyć w rozmowie, chociaż jeszcze nie czytał książki. Ale kiedy Marine wyjęła notes, który zawsze nosiła ze sobą, i zaczęła notować nazwy restauracji w Lizbonie polecanych przez sąsiadów, jego myśli zaczęły dryfować. Ponownie przypomniał sobie Smolletta, który uważał mieszkańców Aix za dobrze wychowanych, wesołych i towarzyskich. Ta para idealnie pasowała do jego opisu – kobieta, najprawdopodobniej około sześćdziesiątki, mogła się poszczycić nienaganną opalenizną i świetną fryzurą. Była szczupła i atrakcyjnie ubrana – w długie, lniane spodnie i jedwabną bluzkę. Jej mąż, być może o kilka lat młodszy, był wysportowany, ubrany w różową koszulkę polo firmy Lacoste oraz starannie wyprasowane bawełniane spodnie. Byli przyjacielscy, ale nie wścibscy, najwyraźniej obyci i skromni. Bien élévés. Pożegnali się i odeszli, ramię w ramię.
– Marzysz o Lizbonie – stwierdził Verlaque, podczas gdy Marine wpatrywała się w przestrzeń. – I słuchasz raczej chropawej wersji Norwegian Wood4.
– Ach, to on właśnie to gra? – zapytała Marine, obracając się, by spojrzeć na gitarzystę. – Ale masz rację. Od lat nie byłam w Portugalii. – Podniosła z miseczki czarną oliwkę i włożyła ją do ust.
– Co więcej – zaczął Verlaque – nie tylko marzysz o Lizbonie, ale tęsknisz do tych kolorowych płytek ceramicznych, które Portugalczycy umieszczają dosłownie wszędzie.
– Azulejos – sprecyzowała. – Gdybym miała wybór, też umieściłabym je dosłownie wszędzie.
Przypisy:
3T. Smollett,Travels through France and Italy. Książka została wydana po raz pierwszy w 1766 roku (przyp. tłum.).
4 Piosenka zespołu The Beatles z płyty Rubber Soul, opublikowanej w 1965 roku (przyp. tłum.).
Bruno Paulik uwielbiał lato. O tej porze roku w Prowansji żyło się jeszcze wolniej niż zwykle. Nadal nie brakowało pracy do wykonania, ale kiedy koledzy opowiadali o swoich planach na wakacje i wymieniali informacje o plażach z najlepszym piaskiem i z najsmaczniejszymi moules-frites, rozmowy zawsze się przeciągały. Léa nie chodziła do szkoły, tylko na próby chóru i lekcje notacji muzycznej w konserwatorium. A winogrona w winnicy Hélène, duże, ale wciąż zielone, zwisały ciężko z winorośli. Raz w tygodniu budzik Hélène dzwonił o czwartej, wtedy ubierała się, szła do stodoły i wsiadała do traktora. Pracowała mniej więcej do szóstej, spryskując winnicę siarką, by ochronić ją przed mączniakiem. To było zadanie na wczesny ranek, kiedy jeszcze nie wiał wiatr. Bruno miał poczucie winy, że Hélène wstaje praktycznie w środku nocy, i dopiero gdy wychodziła z sypialni, wkładał do uszu zatyczki. Traktor robił diabelnie dużo hałasu.
Tego ranka Bruno zawiózł Léę do konserwatorium, zaparkował przy Pałacu Sprawiedliwości i ruszył w kierunku cours Mirabeau, by wypić kawę w Mazarin. Wiedział, kogo zastanie w kawiarni: swojego szefa – sędziego śledczego Antoine’a Verlaque’a, jego żonę, Marine Bonnet, która niedawno zrezygnowała z profesury na uniwersytecie, by w pełni oddać się pisarstwu, oraz prawnika Jean-Marca Sauvata, zaprzyjaźnionego z Marine od dzieciństwa. Na pewno nie zabraknie też różnych sąsiadów, stałych gości kawiarni i pierwszych turystów – zazwyczaj Niemców i Holendrów. Bruno rzadko chadzał do Mazarin, tak naprawdę nie czuł się tutaj swojsko. Jako chłopak z gospodarstwa w Luberonie uważał, że kawiarnie to miejsca, gdzie gra się z kumplami w piłkarzyki, a nie sprzecza o politykę z przyjaciółmi, którzy studiowali prawo na najlepszych francuskich uczelniach. Lubił jednak towarzystwo Antoine’a, który był współwłaścicielem winnicy Hélène i zawsze chciał wiedzieć, w jakim stanie są winogrona. Lubił przebywać z Marine, a także z Jean-Markiem. Poza tym dzisiaj miał ważne wieści.
Dochodziła dziewiąta, kiedy przeszedł szybko przez zatłoczony taras, pomiędzy wiklinowymi krzesłami i okrągłymi stolikami chronionymi przed słońcem przez czerwone markizy. Wiedział, że jego przyjaciele będą w środku, i nie miał czasu, by przywitać się czy wymienić bise ze znajomymi, którzy znali go jako komisarza policji w Aix. Nieomal wpadł na elegancko ubranego kelnera niosącego tacę zastawioną filiżankami z kawą i szklankami ze świeżo wyciskanym sokiem pomarańczowym.
– Bonjour, Fréderic – powiedział Paulik, przytrzymując drzwi.
– Bonjour, monsieur le commissaire – odparł kelner, mrugając okiem. – Ma pan szczęście – pański przyjaciel, sędzia, nie zjadł jeszcze wszystkich brioszek.
– Zachowaj dla mnie dwie, Fréderic.
Bruno wszedł do środka i po biało-czarnej posadzce pokrytej cienką warstwą trocin przeszedł do dalszego narożnika sali. Rozjaśnione złotym światłem wnętrze kawiarni pozostało niezmienione od dziesiątków lat.
– Salut, Bruno! – zawołał Verlaque zza stolika, który zwykle zajmowali. Podniósł mały koszyk i nim potrząsnął. – Przepraszam, wszystkie brioszki już poszły.
W Mazarin podawano ciasta wyłącznie z ciastkarni Michauda – chyba najlepszej w mieście – znajdującej się po przeciwnej stronie ulicy.
– Kłamca – odparł Bruno, odkładając swoją teczkę na puste krzesło. Złożył bise na policzkach Marine i uścisnął dłonie Verlaque’a i Jean-Marca.
– Miło cię tu widzieć, Bruno – odezwała się Marine. – Czy to nowy zwyczaj na poniedziałkowe poranki?
– Być może. – Bruno usiadł, zamówił espresso u innego kelnera i położył swoje duże dłonie na stoliku. – Przejdę od razu do rzeczy. Nigdy nie zgadniecie, kim jest nasz nowy sąsiad.
– W La Bastide Blanche? – zapytał Jean-Marc.
– Tak – odparł Bruno, szukając wzrokiem kelnera.
– A więc – powiedział Verlaque – nieznany nabywca się ujawnił?
– Albo ujawniła – dodała szybko Marine.
Bruno podziękował Frédericowi, który właśnie podszedł z dwiema brioszkami na porcelanowym talerzu.
– Ja zjadłem tylko jedną – zarzekał się Verlaque, wskazując na wypieki.
– Ty naprawdę nie potrafisz kłamać – roześmiała się Marine. – Mów dalej, Bruno.
– Więc zgadnijcie, kto to jest – powiedział Bruno, robiąc pauzę na kęs brioszki.
– Zagrajmy w dwadzieścia pytań – zaproponowała Marine. – Najwyraźniej to ktoś sławny. Z rodziną?
– Nie.
– Mężczyzna? – zapytał Jean-Marc.
– Tak.
– Aktor? – zgadywał Verlaque. – Oni wręcz najeżdżają Aix. Chciałbym, żeby wszyscy przeprowadzili się do Saint-Tropez albo do Luberonu. Jedna z sekretarek z Pałacu Sprawiedliwości któregoś dnia widziała na cours Brada Pitta.
– Nie!
– Zatem nie aktor. Gwiazda futbolu? – dociekała Marine.
– Nie, ale dobre pytanie.
– Masz mówić tylko tak lub nie, Bruno – upomniał go Verlaque. – Polityk?
– Też nie.
– Pisarz? – zgadywał Jean-Marc.
– Tak.
Marine zaklaskała w dłonie.
– To ekscytujące. Czy pisze beletrystykę?
– Tak.
Marine drążyła dalej:
– A czy ja lubię jego książki?
Paulik odłożył zjedzoną w połowie brioszkę i spojrzał na sufit.
– Tak. Nie.
Popatrzyła na niego ze zmarszczonymi brwiami.
– Nie wiesz?
Paulik wzruszył ramionami.
– On może odpowiedzieć tylko tak albo nie – roześmiał się Verlaque.
– Może Marine lubi niektóre z jego książek, a innych nie – zasugerował Jean-Marc.
– Tak!
– Ponieważ po zdobyciu przeróżnych nagród i zaadaptowaniu jego książek na filmy zmienił gatunek literacki! – zawołała Marine.
Verlaque chrząknął.
– Tak! – zawołał Paulik.
– Rany Julek – odezwał się Jean-Marc. Był to nieśmiały i grzeczny mężczyzna i „rany Julek” było najbardziej nieprzyzwoitym zwrotem, jakiego w ogóle używał. – To Valère Barbier.
Paulik skinął głową. Nie mógł mówić, bo właśnie kończył jeść.
– Niezła bomba – odezwała się Marine. – Jaki jest nasz mistrz?
– Na początku wydał nam się trochę dziwny – odparł Bruno, kiedy przełknął. – Spotkaliśmy go przy skrzynce na listy, a on prawie nie patrzył nam w oczy. Ale od razu polubił Léę i ni z tego, ni z owego zaprosił nas na kawę następnego dnia.
– Byliście u niego w domu? – zapytał Verlaque.
– Widzieliście ceramikę Agathe Barbier? – zainteresowała się Marine.
– I nagrody Valère’a Barbiera? – Jean-Marc pochylił się do przodu.
– Zdjęcia z Mitterrandem? Albo z Jakiem Brelem? – dodał Verlaque. – Barbier bywał na całonocnych imprezach z Brelem i Georges’em Brassensem. Pod jego wpływem zacząłem palić cygara.
Bruno pomachał ręką.
– Nie wszyscy naraz, proszę.
– Kiedy studiowałam prawo, przeznaczyłam część mojego stypendium na miskę wykonaną przez Agathe Barbier – wspominała Marine. – Bardzo małą.
– Której raz użyłem do płatków śniadaniowych.
– No cóż, miałeś szczęście, że ci wybaczyłam i za ciebie wyszłam – skomentowała Marine.
– Masz dzieło Agathe Barbier? – zdziwił się Jean-Marc. – Teraz są nie do kupienia.
– Czy pamiętacie, gdzie byliście, gdy po raz pierwszy czytaliście Recepcjonistkę? – zapytał Verlaque. – Książki Barbiera były takie ważne dla naszego pokolenia.
– W stodole – odparł Paulik. Wszyscy się roześmiali, a on mówił dalej: – Nie żartuję. Wymigiwałem się od prac w gospodarstwie i czytałem. Ukrywałem się pod stosem płóciennych worków.
– Nie pamiętam, ile miałem lat, kiedy poznałem tę powieść, ale na pewno pamiętam Alaina Denisa w filmie – oznajmił Jean-Marc. – Od razu się w nim zakochałem.
– Ja również – rzekła Marine z uśmiechem.
– Odpowiadając na pańskie pytanie – mówił dalej Bruno. – Gospodarz dopiero się wprowadza. Wszędzie pudła, trochę stylowych, designerskich mebli, ale żadnych terakotowych donic, żadnych nagród i fotografii ze świata celebrytów. Budynek wygląda imponująco z zewnątrz, zawsze trochę nas przytłaczał swoim rozmiarem. Ale w środku robi zupełnie inne wrażenie – jest duży, ale zniszczony i… wyblakły… I to jest urocze. Ściany obłażą, pokazując kolejne warstwy farby – od niebieskiej poprzez różową aż do bladożółtej. Wiele starych płytek podłogowych popękało i trzeszczą, kiedy się po nich chodzi. Można sobie wyobrazić fotografa z „Vogue’a” robiącego w tych wnętrzach zdjęcia pięciu lub sześciu chudych modelek w powiewnych, białych sukienkach i z papugą, która przysiadła na ręce jednej z nich.
Verlaque uniósł brew.
– Hélène od czasu do czasu kupuje „Vogue’a”. W każdym razie bastide ma wielki potencjał – powiedział Bruno, wgryzając się w drugą brioszkę.
– O czym rozmawialiście? – zapytała Marine.
– Nie mieliśmy wiele czasu na rozmowę – odparł Bruno. – Barbier wyszedł do kuchni i kiedy wrócił, musieliśmy już wychodzić.
– Dlaczego? – cała trójka zapytała unisono.
– Léa weszła w górę po schodach, by spojrzeć na fresk, i kiedy wróciła, zachowywała się tak, jakby właśnie zobaczyła ducha. Była rozpalona i nie mogła złapać tchu.
– To zupełnie niepodobne do Léi – zauważył Verlaque. Przepadał za córką Brunona, która śpiewała w młodzieżowej operze. Była uprzejma, bystra i myśląca. – To taka rezolutna mała dziewczynka.
– Wiem – przytaknął Bruno. – Dlatego usprawiedliwiliśmy się i wyszliśmy. Léa jest uparta i czasami przemądrzała, ale nie udaje. Trochę się przelękliśmy. Ale, co dziwne, nie wydawała się wystraszona. Raczej zmartwiona i… skonsternowana. Ale nie wystraszona.
– Co na to Barbier? – zainteresowała się Marine.
Bruno Paulik pomyślał przez chwilę, zanim odpowiedział:
– Wyglądał na przerażonego.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej