44,90 zł
W trzeciej porywającej powieści z kryminalnej serii: „Verlague i Bonnet na tropie” miasto Aix-en-Provence zalewa fala zbrodni.
Właściciel winnicy Olivier Bonnard jest zdruzgotany, gdy odkrywa, że z jego piwnicy zostaje skradziony zapas bezcennego, starego wina. Wkrótce potem w Palais de Justice pojawia się Monsieur Gilles d’Arras, by zgłosić kolejne tajemnicze zaginięcie. Jego żona Pauline zniknęła. Madame zawsze była bardzo silną kobietą, ale w ostatnich tygodniach wałęsała się po mieście w kapciach i bez powodu wybuchała płaczem.
Kiedy pojawia się mistral i łagodzi upały późnego lata, komisarz Paulik odbiera pilny telefon od Bonnarda – właśnie odnalazł on Pauline d’Arras w winnicy. Martwą. Verlaque i Bonnet po raz kolejny prowadzą dochodzenie w ich jak dotychczas najbardziej skomplikowanej sprawie.
Urodzona w Kanadzie M.L. Longworth mieszka w Aix-en-Provence od 1997 r. Jej malownicze powieści kryminalne wydają się wręcz wyrastać z żyznej miejscowej ziemi, która nadaje się zarówno do uprawy winogron, jak i do grzebania ciał. Wiele wspaniałych widoków, wiele butelek wina… Trzeba wybaczyć czytelnikom, że kręci im się w głowie. „New York Times”
Ta uważana za kryminał powieść jest niezwykle zajmująca. Dynamika relacji między Verlakiem a jego dziewczyną fascynuje. Ale tym, co tak naprawdę czyni pisarstwo Longworth wyjątkowym, jest jej głęboka znajomość francuskiej historii, krajobrazu, kuchni, a nawet współczesnych kawiarni i restauracji… To niezwykle nastrojowy kryminał, w którym zawarty jest pokaźny ładunek wiedzy. Booklist
Uwspółcześniona wersja klasycznej powieści detektywistycznej, okraszona często zjadliwym humorem, z interesującym wątkiem związku dwojga głównych bohaterów oraz eksperckie spojrzenie na popularne atrakcje turystyczne. „Denver Post”
Mary Lou Longworth mieszka w Aix-en-Provence od 1997 roku. Pisała o tym regionie dla „Washington Post”, „Timesa” (Wielka Brytania), „Independent” (Wielka Brytania) i czasopisma „Bon Appétit”. Jest autorką dwujęzycznego zbioru esejów Une Américaine en Provence, wydanego przez La Martinière w 2004 roku. Czas spędza w Aix, gdzie pisze, oraz w Paryżu, gdzie prowadzi kursy pisarstwa na New York University.
W serii Verlaque i Bonnet na tropie ukazały się dotychczas:
Śmierć w Château Bremont
Morderstwo przy rue Dumas
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 325
1
Wino dla aniołów
Olivier Bonnard siedział na dolnym stopniu schodów do swojej piwnicy, trzymając się za głowę tak, jakby chciał złagodzić bóle migrenowe. Przejechał zgrubiałymi dłońmi po gęstych siwiejących włosach i jęknął. Zerknął na skamielinę osadzoną w kamiennej ścianie piwnicy. Miała formę muszli przegrzebka. Pochylił się i delikatnie jej dotknął. To był jego sekretny rytuał – odkąd pamiętał, robił tak zawsze, kiedy wchodził do piwnicy. Skamielina przypominała, że miliony lat temu większość południowej Francji zalana była przez morze, słona woda przykrywała ziemię tam, gdzie teraz rosły winorośle. Jego przyjaciele też mieli w piwnicach wodne skamieliny, nawet tak daleko na północy, jak w Luberonie i Dolinie Renu, ale on najbardziej lubił swojego małego przegrzebka. Jeszcze raz przeczesał palcami włosy, próbując się nie rozpłakać. Ostatni raz płakał osiem lat temu, na pogrzebie matki.
Westchnął i zmusił się, by spojrzeć na półki na wino. Powoli wyjął ołówek i kawałek papieru z kieszeni pikowanej kurtki – temperatura w piwnicy stale utrzymywała się na poziomie szesnastu stopni i stąd to ciepłe okrycie, mimo że był początek września. Zaczął pisać. Na jego liście znalazło się białe wino w butelce magnum z 1975 roku, trzy butelki czerwonego z 1954 (jego ulubionego), dwie butelki z 1978 (za starego jak na białe i prawdopodobnie już zepsutego), trzy butelki czerwonego z 1946 roku (ulubionego wina jego ojca z pierwszego rocznika po sześciu latach wojny) oraz czerwone w butelce magnum z 1926 (ostatnia butelka z pierwszego rozlewania trunku przez jego dziadka).
Po kilku minutach pracy opuścił ołówek i zatrzymał się. Brakowało jeszcze innych butelek, ale on potrzebował przerwy. Chociaż wina należały do jego rodziny, nie potrafił oszacować wartości tych z 1929 czy 1946 roku – i te, i te stanowiły teraz obiekty kolekcjonerskie. Jego agent ubezpieczeniowy w Aix, Paul, pomoże mu w wycenie – ma w biurze katalogi aukcji win Sotheby’s i Christie’s. Ten stary przyjaciel ze szkoły średniej nigdy by go nie oszukał.
Bonnard czuł się zdruzgotany utratą win, spośród których wiele było butelkowanych przez jego ojca i dziadka, ale łzy napłynęły mu do oczu dopiero, kiedy uzmysłowił sobie, że złodziejem musiał być ktoś bardzo mu bliski. Chociaż drzwi do piwnicy zawsze zamykali, to jednak wszyscy w jego rodzinie wiedzieli, gdzie znaleźć klucz. Od kiedy Olivier był małym chłopcem, klucz wisiał na prawo od drzwi kuchennych. Kto jeszcze wiedział, gdzie go trzymano? Dostał wypieków, chociaż było mu zimno w dłonie, a stopy miał zdrętwiałe od chłodu. Przypominał sobie wszystkie twarze – przyjaciół, sąsiadów, znajomych. Czuł się okropnie, wyobrażając ich sobie jak na policyjnym okazaniu. Oto listonosz Rémy, który lubił podjeżdżać swoim starożytnym mobylette lub, kiedy nie pracował, swoją rozpadającą się furgonetką, tuż pod kuchenne drzwi. Hélène, zarządzająca posiadłością Oliviera oraz jego główny winiarz – ale ponieważ jej mąż jest policjantem, Olivier natychmiast usunął ją z listy podejrzanych. Cyryl, poza Hélène jedyny pełnoetatowy pracownik, który przez cały rok pomagał mu w winnicy. I Sandrine, studentka miejscowego uniwersytetu, prowadząca jego salę degustacyjną w weekendy oraz w wakacje, zatrudniona przez niego bardziej ze względu na urodę niż dla znajomości wina i umiejętności liczenia drobnych. Każdego roku pojawiało się wielu przybyszów z południowej Afryki, zbierających winogrona w czasie żniw, ale oni rzadko podchodzili blisko domu. Poza tym czułby się rasistą, posądzając ich o złodziejstwo. Oni tak gorliwie wykonywali tę wyczerpującą pracę, którą Olivier chętnie podejmował jako student, ale która nie odpowiadała teraz większości młodych Francuzów.
Następnie Olivier pomyślał także o swojej najbliższej rodzinie, tyle że w jego wyobrażeniu nie stali oni na okazaniu w Palais de Justice, ale siedzieli przy obiedzie – jednak nie w eleganckiej jadalni, gdzie tak lubiła jadać jego żona, tylko przy długim kuchennym stole przed huczącym w kominku ogniem. Ta podnosząca na duchu wizja zwykle wywoływała u niego uśmiech, ale dziś tylko ścisnął mu się żołądek. Niemożliwe, by Élise, jego żona od dwudziestu lat, ruszała te butelki. Chociaż w pełni wspierała winnicę Bonnardów, była abstynentką i bardziej interesowała się sklepem z wyrobami designerskimi, który prowadziła wraz z przyjaciółką w Aix, niż syrahem, grenachem czy mourvèdre. Nie mógł sobie też wyobrazić, z jakiego powodu Victor, jego osiemnastoletni syn, zafascynowany ziemią i winoroślą od kiedy tylko nauczył się chodzić, miałby ukraść te cenne butelki. Nie zrobiłaby tego również trzynastoletnia Clara, jego duma i radość, zawsze z książką przed nosem, najlepsza uczennica w każdej klasie, poczynając od grupy przedszkolnej. Z rodziną Oliviera mieszkał także jego ojciec – na parterze oddzielnego skrzydła ich osiemnastowiecznego domu. Albert Bonnard miał osiemdziesiąt trzy lata i chociaż cieszył się dobrym zdrowiem, to jednak ostatnio łatwiej się męczył i zaczął tracić pamięć. W ubiegłym tygodniu Olivier zobaczył ojca idącego wolno wzdłuż rzędów winorośli i rozmawiającego z roślinami – dziękował im za bujność w tym roku.
Olivier wstał i rozprostował zesztywniałe nogi – siedział na stopniu schodów w otępieniu prawie od godziny. Obrócił się gwałtownie, słysząc, że ktoś się zbliża. Spodziewał się, że stanie twarzą w twarz ze złodziejem wracającym, by zabrać jakieś wina z lat sześćdziesiątych, których wcześniej nie wziął (lub nie wzięła – Olivier nie chciał być seksistą).
– Zobaczyłam światło. Czy wybierasz wina na jutrzejszy obiad? – zapytała męża Élise Bonnard. Po czym dodała: – Widzę po twojej minie, że zupełnie zapomniałeś o obiedzie z Poyersami!
Olivier nawet po tak wielu latach małżeństwa zawsze cieszył się na widok żony, a tego popołudnia cieszył się jeszcze bardziej niż zwykle. Chociaż nie piła alkoholu, była świetnym degustatorem. Uwielbiała towarzyszyć mężowi w jego zawodowych podróżach po Francji, a także za granicą. W ubiegłym roku pojechali do Argentyny, na wymianę pomiędzy winiarzami z Ameryki Południowej i z Francji. Dzisiaj, ujrzawszy żonę, Olivier zdał sobie sprawę z tego, jakie ma szczęście i jak bardzo jej potrzebuje. Do oczu napłynęły mu łzy, pochylił ramiona i zaczął drżeć.
Élise Bonnard popatrzyła na swego zwykle opanowanego męża, uśmiech zniknął z jej twarzy, zbiegła szybko z kilku pozostałych stopni i otoczyła mężczyznę ramionami.
– Mon amour?
W tym momencie ciało tego prawie dwumetrowego mężczyzny rozluźniło się i łzy popłynęły strumieniami, czemu towarzyszyło głębokie szlochanie. Élise Bonnard wyjęła z kieszeni kilka chusteczek i podała je mężowi. Olivier szeptem podziękował, kilkakrotnie wydmuchał nos i westchnął. By się uspokoić, zrobił kilka głębokich wdechów i wydechów, tak jak zawsze uczyli dzieci, gdy się przewróciły lub były zdenerwowane. Dopiero wtedy obrócił się, odsłaniając puste półki na wino.
– Co takiego...? – Élise głęboko zaczerpnęła powietrza. Podeszła bliżej do półek, jakby nie wierząc własnym oczom. Od kiedy pod koniec dziewiętnastego wieku pradziadek Oliviera kupił ziemię i rozsypujący się duży wiejski dom, cztery pokolenia Bonnardów produkowały wino w tej posiadłości położonej w pobliżu Rognes, pół godziny na północ od Aix-en-Provence. W międzyczasie dom został w pełni odnowiony i wpisany na listę zabytków. Wiele spośród ich wczesnych trunków zyskało uznanie czołowych krytyków win, a Mr Colter przyjeżdżał z Ameryki raz w roku, by spróbować i ocenić wyroby Bonnardów. Élise pomyślała przez chwilę o tym krytyku – sławnym na całym świecie i ogromnie wpływowym, jak zawsze przypominał jej Olivier, lecz mimo to bardzo skromnym, otwartym na ludzi, żywo zainteresowanym wszystkim, co było związane z ich regionem. Raz nawet zapytał Élise o jej przepis na gougère.
– Ile butelek zginęło? – Élise w końcu zapytała męża.
Na jedną czy dwie sekundy zamknęła oczy i wypowiedziała cichą modlitwę dziękczynną. Widząc płaczącego męża, zmartwiła się, że zachorował on na raka albo że zostali bez grosza. Tamtych win oczywiście nie da się zastąpić. Ale wyprodukują nowe, będą następne wybitne roczniki. Jej lęk budziło tylko to, że ktoś wtargnął do ich domu niezauważony.
– Przestałem liczyć przy dwudziestej trzeciej, niektóre były półtoralitrowe. Kiedy się trochę uspokoję, wrócę do liczenia. Zostały zabrane przypadkowo, jedna butelka tu, druga tam. To bardzo dziwne.
– Czy ktoś mógł zostawić drzwi do piwnicy otwarte? – zapytała Élise.
– Kiedy przyszedłem przed godziną, były zamknięte, a klucz wisiał na haczyku koło kuchni. Czy złodziej zadałby sobie trud, by zamknąć drzwi z powrotem i go odwiesić? Poza tym pracowałem dzisiaj cały ranek na podwórzu, usiłowałem naprawić ten cholerny traktor. Stamtąd wyraźnie widziałem drzwi.
Élise westchnęła, ale się nie odezwała. Byli właścicielami posiadłości wartej miliony, a jej mąż ciągle upierał się przy samodzielnym naprawianiu maszyn i silników.
– A kiedy ostatnio byłeś w tej części piwnicy? – dociekała.
Bonnard skrzywił się. – Dobre pytanie. Głupio mi to przyznać, ale wiele miesięcy temu.
Piwnice Bonnardów ciągnęły się pod ich kamiennym domem w nieskończoność. Normalnie można było znaleźć Oliviera w tej części posesji, gdzie wyrabiano wino, zlokalizowanej w zaadaptowanych stajniach za stodołą. Obszerne pomieszczenia mieściły wielkie zbiorniki ze stali nierdzewnej, a w salach wewnętrznych ustawiono rzędy dębowych beczek. Teraz znajdowali się w ancienne cave, jak zawsze nazywali to zlokalizowane tuż pod kuchnią miejsce, gdzie przechowywano cenne wina pochodzące z ich upraw. Miało ono polepę ziemną z warstwą ubitych kamyczków na wierzchu, stała tam też stara beczka używana jeszcze przez dziadka Oliviera, a teraz służąca za stół. Élise kupiła cztery stołki z katalogu La Redoute. Nad stołem zawiesili białe lampki klubowe i spędzili tu wiele wieczorów w towarzystwie swoich przyjaciół. Wszyscy, ubrani w grube swetry, kosztowali win.
– Musi być jakieś racjonalne wyjaśnienie – powiedziała Élise, trzymając ręce na biodrach.
– Jakie? Parowanie?
– Posłuchaj, kochanie, zawołam Victora, by pomógł ci zrobić inwentaryzację, on przecież od kiedy skończył pięć lat, zna te butelki na pamięć. – Élise roześmiała się i starając się trochę rozładować atmosferę, dodała: – Victor nie potrafił liczyć w szkole, ale w piwnicy zawsze był mistrzem. – Odwróciła się do wyjścia, ale Olivier chwycił ją za rękaw.
– Co takiego? – zapytała.
– Victor – rzekł jej mąż z wyrazem twarzy, w którym dostrzegła przerażenie, a jednocześnie ogromną złość.
Élise wzruszyła ramionami. Ostatni raz, kiedy widziała u męża taką minę, sprawa także dotyczyła Victora – miał wtedy czternaście lat i zwędził ich samochód dla zabawy, pojechał nim do wsi.
Élise zrozumiała obawy męża.
– Victor? Nie myślisz chyba...? Dlaczego miałby zabierać te butelki?
– Dla pieniędzy – odparł Olivier, wzruszając ramionami. Na jego twarzy ponownie pojawił się przestrach. – Nie podobają mi się te dzieciaki z Aix, z którymi spędza czas, może go do tego namówiły? Może został nawet zmuszony, no wiesz, zastraszony? On zawsze podążał za innymi, nigdy nie był liderem. – Powstrzymał się przed dodaniem, że w rodzinie to Clara była liderką.
Élise przygryzła górną wargę, jak zawsze, gdy była zdenerwowana.
– Ja też nie za bardzo lubię tych jego przyjaciół, ale Victor ostatnio niewiele się z nimi spotyka. Myślę, że to był tylko taki etap. Dzisiaj wieczorem wychodzi do kina z Jérôme’em i Thomasem.
Jérôme i Thomas Clergue byli braćmi, synami najbliższych sąsiadów Bonnardów, którzy także wytwarzali wino. Po przejściu na wcześniejszą emeryturę Jean-Jacques Clergue zrobił sobie prezent i kupił ziemię. Zarobił sporo pieniędzy, pracując dla Goldmana Sachsa w Londynie, „zainkasował” je, jak mówili miejscowi, i osiadł na prowincji jako emeryt w wieku zaledwie trzydziestu siedmiu lat, gdy jego synowie byli jeszcze berbeciami. Dwie rodziny natychmiast się zaprzyjaźniły. Élise była przekonana, że żona Jean-Jacques’a, Lucy, która urodziła się i wychowała w Londynie, nie wytrzyma na francuskiej wsi dłużej niż dwa miesiące. Ale to Lucy pokazała Élise, jak piec placek z morelami posypany kruszonką, i to Lucy każdej zimy pomagała Olivierowi przycinać winorośle. A największą niespodzianką było to, że po odbyciu intensywnego kursu enologicznego Jean-Jacques Clergue robił fantastyczne wina. To Clergue, Olivier Bonnard i Hélène Paulik, która odpowiadała za produkcję wina, oraz Marc Nagel z Var podnieśli standardy tego trunku w południowo-wschodniej Francji. Inni wytwórcy win na tym obszarze uczyli się od tych trojga i lokalne apelacje[1] osiągały coraz wyższy poziom.
Olivier i Élise zamarli, kiedy na schodach usłyszeli kroki kogoś zbiegającego najprawdopodobniej w tenisówkach, kto pozostawiał za sobą chmury kurzu.
– O wilku mowa – mruknął do siebie Olivier Bonnard.
– Hej! Wszędzie was szukałem! – powiedział Victor. – Kiedy będzie obiad, mamo? Film zaczyna się o ósmej w Aix, więc musimy złapać autobus o siódmej dziesięć. – Chłopak spojrzał na matkę, ale ona się nie odezwała. Potem zerknął na ojca, który także milczał. W pierwszej chwili pomyślał, że rodzice się kłócili. Serce podeszło mu do gardła. Może planują się rozwieść, tak jak rodzice Luca.
Ojciec odwrócił się do półek z winem i machnięciem ręki zwrócił na nie uwagę syna.
– Co do...? – zawołał chłopak.
– Dokładnie to samo powiedziała twoja matka.
Victor Bonnard zaczął biegać w tę i z powrotem wzdłuż półek, jak spanikowane zwierzę. Élise patrzyła na męża z uniesionymi brwiami, jakby chciała powiedzieć: „Widzisz, jest tak samo zaskoczony jak my”.
– Brakuje wina z 1929! Putain! – krzyczał, nie przestając biegać. Schylał się często, by popatrzeć na butelki. – Czy dziadek wie?
– Nie. Teraz położył się na drzemkę. Boję się mu powiedzieć – odparł Olivier.
– Kto mógłby to zrobić? – zapytał Victor, nie mając nikogo konkretnego na myśli.
– Właśnie o to miałem ciebie zapytać – odrzekł mu ojciec. Ale dokładnie w chwili, gdy wypowiedział te słowa, pożałował tego.
Victor był wstrząśnięty.
– Co masz na myśli, tato? – Twarz młodzieńca zaczerwieniła się, kiedy uderzył pięścią w wilgotną kamienną ścianę i zadrapał dłoń. – Wielkie dzięki! – krzyknął i pobiegł z powrotem w górę schodów, zatrzaskując za sobą drzwi do piwnicy.
– Brawo, chéri – odezwała się Élise, wznosząc oczy ku niebu. Ona także weszła na szczyt schodów i skierowała się na zewnątrz, na późnopopołudniowe słońce.
– Bon – powiedział do siebie Olivier Bonnard z westchnieniem. Pójdzie przeprosić Victora, potem wybierze się do Aix spotkać się z przyjacielem zajmującym się ubezpieczeniami. Nie był w mieście od tygodni, zamartwiał się, że w końcu sierpnia wyjątkowo dużo padało. Wcześniej razem z Hélène przeniósł ich roczne wino, w beczkach, do piwnicy na wina dwuletnie, by zrobić miejsce na nową produkcję. Kiedy zakończyli, Olivier i Cyril przenosili sprzęt i porządkowali przestrzeń na tłoczenie i wyciskanie nowych zbiorów – dopóki nie zepsuł się traktor. Dużo było pracy w piwnicy, Bonnard napełniał beczki, tłumacząc znudzonej Sandrine, że pięć procent wina wyparowywało przez drewniane ścianki beczek. Normalnie Victor z przyjemnością asystował w tej pracy, ale tym razem Olivier poprosił Sandrine, by mu towarzyszyła, mając nadzieję, że nauczy ją czegoś o procesie wytwarzania wina. Chciał, by Victor skoncentrował się na szkole. Wcześniej umówili się, że w tym ostatnim roku szkoły średniej przysiądzie nad książkami, by przynajmniej otrzymać godne oceny na egzaminie Bac – wyczerpującym sprawdzianie kończącym rok szkolny. Kiedy Victor był małym chłopcem, ojciec nauczył go określenia tej pięcioprocentowej straty – „wino dla aniołów”. Tak samo w czasach dzieciństwa Oliviera wytłumaczył mu to jego ojciec, Albert. Olivier uśmiechnął się na wspomnienie sześcioletniego Victora, który badawczo przyglądał się beczce, obchodził ją dookoła i próbował złapać w złączone dłonie czerwone wino, wyobrażając sobie, jak wycieka ono na zewnątrz.
Kiedy Bonnard załatwi sprawy w Aix, pójdzie do domu Jean-Jacques’a Clergue’a i zaprosi go do siebie. Jacques będzie mógł mu coś poradzić, a on ma ochotę wypić wino z przyjacielem, w otoczeniu tego, co zostało z nagradzanych roczników. Jako winiarze Bonnard i jego koledzy vignerons zawsze uważali, by nie wypić za dużo. Ale tego wieczoru czuł, że chętnie przestałby się kontrolować. Jean-Jacques był bon vivantem, więc może przyniesie kilka kubańskich cygar. Olivier wypalił jedno z sędzią z Aix, kiedy tamten ostatni raz bawił tu z wizytą, i naprawdę mu zasmakowało. Élise zafundowała mu potem ciche dni, ale nie dbał o to.
Wspiął się po schodach, wyłączył światła i zamknął drzwi na zamek. Tym razem włożył klucz do kieszeni.
[1] Appellation d’origine contrôlée (AOC) – „kontrolowane oznaczenie pochodzenia”, francuski system certyfikacji przyznawanych pewnym regionom geograficznym, które specjalizują się w produkcji ściśle określonych, oznaczonych wyrobów spożywczych, m.in.: win, serów, masła. Informacje o przyznaniu certyfikatu umieszczane są na etykietach wyrobów. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
2
Ostatnie zakupy na rynku
Był zwyczajny wtorek, kiedy Mme Pauline d’Arras wyruszyła na rynek po zakupy, ostatnie, jakie ją czekały w życiu. Sierpień był ciepły, ale kobieta miała na sobie lekki bawełniany sweter założony na jedwabną bluzkę. Poranne słońce świeciło wysoko i jasno na błękitnym niebie. Im bardziej zbliżała się do Palais de Justice, tym większy panował wokół hałas. Jej suczka, Coco, próbowała wybiegać do przodu z podekscytowania, czując, że to dzień targowy. Madame pociągnęła za smycz i uśmiechnęła się do Coco. Piesek uwielbiał rynek, a w szczególności policjantów z drogówki na motorach.
Mme d’Arras szła zygzakiem, mijając wielkie stragany z warzywami i patrząc gniewnie na właścicieli. Żaden sprzedawca, który handlował bananami, ananasami i limetkami, z całą pewnością nie uprawiał własnych warzyw i owoców w Prowansji, ale kupował je hurtowo z magazynów w Marsylii. Jej ulubiony sprzedawca, Martin, rozkładał małe stoisko na odległym końcu rynku. Oferował organiczne warzywa, które hodował sam w gospodarstwie na północ od Aix. Madame przecisnęła się obok grupy turystów, którzy fotografowali przyprawy, i mocno szturchnęła ich koszykiem.
„Czy nie zdają sobie sprawy, że niektórzy naprawdę muszą robić zakupy i gotować?” – pomyślała.
Uśmiechnęła się, podchodząc do stoiska Martina, ale uśmiech zniknął z jej twarzy, gdy zobaczyła długą kolejkę.
„A więc inni mieszkańcy Aix także poznali się na wspaniałych produktach Martina”.
Będzie musiała postać w kolejce i lunch opóźni się co najmniej o kwadrans. Ale jeżeli popracuje szybko po przyjściu do domu i nie zrobi sobie przerwy na herbatę, może uda jej się przygotować wszystko na czas. Wzięła jedną z plastikowych misek Martina stojącą na kupce czerwonych pomidorów i zaczęła wybierać warzywa do pot-au-feu, które przygotuje po południu na kolację: rzepy, marchewki, ziemniaki, pory, cebule i czosnek. Wołowinę kupi w Boucherie du Palais.
„Bez wątpienia czeka mnie tam następna kolejka”.
Na lunch, który zjedzą z Gilles’em, poda kotlety wieprzowe i fasolkę szparagową. To było szybkie i łatwe danie, a Gilles je uwielbiał.
– Ty też, prawda, Coco? – zawołała, patrząc na psa.
Spojrzała w górę, zaskoczona, gdy zorientowała się, że ktoś do niej mówi.
– Madame – rzekł Martin z uśmiechem, ale oczy zdradzały troskę.
Mme d’Arras zebrała się w sobie i odwzajemniła uśmiech.
„Jakie piękne ma ręce, chociaż trochę brudne. Ciekawe, od jak dawna mnie wołał”?
Pamiętała, że mówiła do Coco, ale jak długo? Wręczyła Martinowi miskę z wybranymi jarzynami.
– Voilà – powiedziała.
– Chyba dziś wieczorem będzie pot-au-feu? – zapytał sprzedawca.
– O tak – odparła. – Pyszny obiad, a przy tym niedrogi... No może z wyjątkiem wołowiny.
Spojrzała w kierunku Boucherie du Palais z nadzieją, że zdoła dostrzec, jak długa jest tam kolejka, ale nie widziała wnętrza sklepu. Być może to dobry znak, że kolejka nie wychodziła za drzwi, jak zdarzało się w soboty.
Martin starannie ważył jarzyny. Wiedział, że Mme d’Arras wpatruje się w wagę jak jastrząb. Popatrzył na jej starannie ułożone jasne włosy i designerskie okulary – należała do tych mieszkanek Aix, których wiek był nie do określenia, może gdzieś pomiędzy sześćdziesięcioma a siedemdziesięcioma pięcioma laty. Mme d’Arras to była twarda starsza babka, ale lubił ją. Należała do jego pierwszych klientek, od czasów, kiedy tylko zaczął sprzedawać tu organiczne warzywa i owoce. Przez lata czekał na pozwolenie z ratusza na prowadzenie stoiska, a przedpłaty nieomal doprowadziły go do ruiny, ale teraz stragan zdecydowanie się zwracał, zwłaszcza z obrotów w soboty. Zazwyczaj udawało mu się sprzedać wszystkie swoje produkty do południa.
Madame zaczęła rozmawiać z inną kobietą z kolejki – obie gotowały dziś pot-au-feu i porównywały przepisy. Martin nie wiedział, czy się wcześniej znały. Pracował i sprzedawał w Aix, ale w porównaniu z osadą, w której mieszkał, na północ od Manosque, to miasto stanowiło dla niego kompletnie obce – bogate i uprzywilejowane – terytorium. Nigdy nie wiedział, czy Mme d’Arras jest rzeczywiście czymś zainteresowana i dlatego odwraca się, by z kimś porozmawiać, czy jest po prostu wścibska. Uznał, że jej ciekawość służyła zapewne jej własnym celom, ale to go nie uspokoiło. Martwił się o nią. Była wprawdzie w stanie poruszać się po mieście i robić zakupy i najwyraźniej pamiętała przepisy, ale przez ostatnie tygodnie wydawała się coraz bardziej roztargniona – nie słyszała, kiedy do niej mówił, a jej oczy zachodziły mgłą, stawały się prawie żółte.
– Proszę, Mme d’Arras. To będzie razem siedem euro i trzynaście centów. – Włożył do jej koszyka także pęczek pietruszki jako bonus.
Mme d’Arras z namysłem wyjęła portmonetkę na drobne od Hermèsa – prezent od siostrzeńca – i powoli odliczyła pieniądze. Martin uśmiechnął się i podziękował, a ona poniosła swój koszyk z powrotem przez tłum kupujących i sprzedających, zatrzymując się, by podziwiać słoneczniki oferowane przez jednego z farmerów. Postanowiła jednak ich nie kupować, ponieważ zbyt już była objuczona warzywami – ziemniaki i cebule ważyły niemało – i poszła dalej w kierunku Boucherie du Palais. Wewnątrz długiego i wąskiego sklepu mięsnego ustawiła się spora kolejka. Madame szybko udała się na tyły sklepu, gdzie uformowała się druga, niewielka, kolejka dla uprzywilejowanych klientów albo tych, którzy o tym zwyczaju wiedzieli. Skinęła głową i uśmiechnęła się do znajomych. Czekała, starając się uspokoić coraz bardziej rozdrażnioną Coco. Przed nią stała młoda Amerykanka, zajęta przemawianiem do swojego małego synka, siedzącego w spacerówce. Mme d’Arras pochyliła się, udając, że patrzy na mięso. Zaczęła powolutku przesuwać się do przodu przed l’Amèricane, która z pewnością tego nie zauważy albo będzie zbyt uprzejma, by powiedzieć coś na temat starszej pani wpychającej się do kolejki. Ale kiedy Mme d’Arras wyprostowała się, jej stopy trafiły prosto na wózek, który Amerykanka popchnęła do przodu, blokując przejście.
– Il faut attendre, madame – powiedziała młoda kobieta dobrą, choć zabarwioną ciężkim akcentem, francuszczyzną.
Mme d’Arras naburmuszyła się, udając, że nie rozumie, i zaczęła mówić do Coco. Była poruszona tym, że ta młoda kobieta nie tylko zablokowała jej przejście do przodu w kolejce, ale także znała sekret dwóch kolejek.
– Mme d’Arras – zakrzyknął Henri, rzeźnik i właściciel sklepu, kiedy w końcu przyszła jej pora. – Czyż nie wygląda pani dzisiaj pięknie?
Kobieta zarumieniła się i odparła:
– Musimy się jakoś prezentować, niezależnie od dnia, prawda?
– W rzeczy samej – odpowiedział rzeźnik. – A co piękna madame przygotowuje dzisiaj dla swojego męża szczęściarza?
Wbrew swojej woli zdradziła:
– Pot-au-feu.
– W takim razie proponuję jeden z moich wybranych kawałków wołowiny oraz trochę cielęciny.
– Cielęciny? – zająknęła się Mme d’Arras. To znacząco podniesie cenę. Inni rzeźnicy w tym sklepie sprzedawali jej tylko wołowinę.
– Oczywiście... cielęcina! Ale jeśli madame sobie nie życzy...
– Nie, pewnie ma pan rację... Trochę cielęciny wspaniale wpłynie na smak, non? – Nie chciała, aby Henri, a już zwłaszcza ta wścibska Mme de Correz, myśleli o niej, że jest skąpa.
Henri, doświadczony sprzedawca, uśmiechnął się, odkroił kawałek delikatnej cielęciny i dodał ją do wołowiny.
Mme d’Arras wzięła zakupy i stanęła w jeszcze jednej kolejce, by zapłacić, ale z doświadczenia wiedziała, że córka Henriego, która pracowała przy kasie, była niezwykle szybka i sprawna. Za chwilę madame szła z powrotem rue Émeric David do swojego mieszkania. Niosła Coco, która umierała teraz ze zmęczenia i głodu. Zanim doszła do domu, zatrzymała się, mijając numer szesnaście, i zmarszczyła brwi. Jej sąsiad, młody nowobogacki, stał na zewnątrz Hôtel de Panisse-Passis i rozmawiał z robotnikami, którzy ustawiali rusztowanie. Philippe Léridon kupił rezydencję przed kilkoma laty, ale stała ona pusta – i cicha. On w tym czasie przebywał w Maroku i, jak poinformował Mme jej mąż, zarabiał miliony na sieci luksusowych hoteli. Léridon kupił ten podupadły, ale wciąż elegancki osiemnastowieczny budynek pod wpływem kaprysu, kiedy przebywał w Aix na wakacjach. W tym roku, po sprzedaniu swoich hoteli, przeprowadził się na stałe do tego miasta. Robotnicy przez całe tygodnie wchodzili do rezydencji i wychodzili, przez okrągły tydzień panował tam hałas, nawet w soboty. Ponieważ używali wiertarek udarowych, w jej mieszkaniu pojawiły się rysy na ścianach. Przypomniała sobie, by późniejszym popołudniem zadzwonić do prawnika, i przyspieszyła kroku – cieszyła się, a nawet czuła dumę, że potrafiła radzić sobie z takimi sprawami bez pomocy męża.
Z zamyślenia wyrwało ją pozdrowienie Philippe Léridona:
– Bonjour, Mme d’Arras! – Ale ona szła o jeden budynek dalej, do Hôtel de Barlet pod numerem 18. Zanim włożyła klucz do zamka, obróciła się do Léridona i wykrzyknęła, celowo prezentując mu swój wyborny akcent: – Bonjour à vous, monsieur! Skontaktuje się z panem mój prawnik!
Ledwie usłyszała jego protesty, kiedy szybko zamknęła za sobą drzwi prowadzące do znakomicie zachowanej osiemnastowiecznej rezydencji. Rzeźbione drzwi budynku, choć nie tak zdobne jak te w Panisse, były jej zdaniem bardziej eleganckie i zgrane z resztą budowli. Z wejścia do Hôtel de Panisse wręcz wylewały się rzeźbione liście, miecze, korony i wstęgi, tak krzykliwe jak ich właściciel, z jego ciężkim akcentem z Oksytanii i wielkim zagranicznym samochodem, który ledwie mieścił się na rue Émerald David.
Mme d’Arras stanęła w hallu frontowym i westchnęła, zbyt zmęczona, by wziąć pocztę, którą listonosz zostawił na marmurowej konsoli. Powoli ruszyła schodami do swojego mieszkania na drugim piętrze. Kiedy posadziła Coco na podłodze, suczka zaskomlała i szybko pobiegła do góry. Madame otworzyła drzwi, a to zawsze trochę trwało, gdyż zamontowane były w nich trzy zamki, po czym razem z Coco weszła do środka. Udała się do kuchni, z suczką przy nogach, i postawiła zakupy na blacie. Ciężko usiadła przy białym stoliku, który był wystarczająco duży dla niej i dla Gilles’a na ich wspólne śniadania. Coś nie dawało jej spokoju, ale nie wiedziała co. Czy to kolejki? Nie, one nie były aż tak straszne. Być może spotkanie z pyszałkowatym sąsiadem, z jego wymyślnym samochodem i dorobkiewiczostwem? Uświadomiła sobie, że M. Léridon przerwał tok jej myśli, a właśnie wspominała swoją młodszą siostrę, Clothilde, i małą romańską kaplicę, gdzie śpiewały razem jako dziewczynki. Dokładnie pamiętała tę świątynię, jej okrągłą absydę widziało się od razu przy wjeździe do Rognes. Coco zaskomlała, przypominając, że czas na jej lunch.
– Tak, już ci nakładam – madame przemówiła pieszczotliwie do psa, po czym przypomniawszy sobie własny lunch, znowu usiadła, oparła głowę na dłoniach i zaczęła szlochać. Zapomniała kupić kotlety wieprzowe.
3
Zmartwiony mąż
Chociaż Gilles d’Arras od ponad czterdziestu lat mieszkał niespełna sto metrów od Palais de Justice w Aix, nigdy nie postawił tam nogi. Teraz siedział naprzeciwko rosłego, łysego policjanta, który patrzył na niego łagodnie i delikatnie doń przemawiał. M. d’Arras rozejrzał się i zobaczył innych policjantów, którzy coś pisali, rozmawiali lub chodzili w różne strony, nosząc dokumenty. Podobnie jak w jego biurze, z tą różnicą, że niektórzy mężczyźni i kobiety mieli na sobie mundury. Znów przeniósł wzrok na swego rozmówcę i zdał sobie sprawę, że teraz to on miał się odezwać. Jednak słowa z trudem przechodziły mu przez gardło.
– Przyszedłem do domu na lunch o zwykłej porze, trochę po dwunastej. Pauline – to znaczy Mme d’Arras – zazwyczaj miała wszystko gotowe na dwunastą trzydzieści. Tak było od dnia, kiedy się pobraliśmy, czterdzieści dwa lata temu.
Oficer zanotował te informacje, spojrzał na M. d’Arras’a i zapytał:
– Czy pokłócili się państwo dzisiaj rano, zanim poszedł pan do pracy?
– Nie – odparł Gilles d’Arras, najwyraźniej zaskoczony pytaniem.
– I wtedy ostatni raz widział pan żonę?
– Tak. Wyszedłem za kwadrans dziewiąta. Kiedy nie zastałem jej w domu w porze lunchu, zacząłem dzwonić do przyjaciół, zatelefonowałem też do starszej siostry Pauline, Natalie. Pytałem, czy może jest u kogoś z nich. Myślę, że wyszła w pośpiechu, gdyż Coco – nasza suczka – została sama w mieszkaniu. Pauline zwykle jej nie zostawia.
– Rozumiem, że nie odbiera telefonu komórkowego?
M. d’Arras potrząsnął głową.
– Ona ich nie znosi. Chciałem kupić jej taki telefon, kiedy po raz pierwszy się pojawiły, ale zdecydowanie odmówiła.
Komisarz Paulik przez chwilę nic nie mówił, a potem odezwał się tak łagodnie, jak tylko potrafił:
– Zgodziłem się z panem spotkać, M. d’Arras, ponieważ tak bardzo pan nalegał. Ale muszę powiedzieć, że zgłoszenie jest przedwczesne. Pańskiej żony nie ma od południa, a teraz jest dopiero wpół do szóstej. Ona może być wszędzie.
– No właśnie. Wszędzie – naciskał d’Arras. – Nigdy bym panu nie zawracał głowy, gdyby to nie było pilne. Ona może być wszędzie\... głodna, zziębnięta, obolała. Jadamy razem lunch codziennie od ponad czterdziestu lat. Tylko raz nam się nie udało, dwudziestego marca 1983 roku. Tego dnia miałem spotkanie w Paryżu. I nigdy się nie zdarzyło, by nie powiedziała mi o swoich planach na dany dzień. Nigdy.
Paulik poczuł dreszcz na swych potężnych przedramionach i powiedział:
– Oficer Flamant poinformował mnie, że sprawdził pan szpitale. – Nie pamiętał, kiedy ostatnio jadł lunch ze swoją żoną, Hélène, oboje byli zbyt zajęci. „Och, to łatwe życie starszych bogatych Francuzów” – pomyślał.
– Tak. Właściwie do szpitali zadzwoniłem od razu na początku.
Komisarz Paulik wyglądał na zaskoczonego.
– No cóż, moja żona nie była ostatnio sobą. Stała się roztargniona, płaczliwa. Miała nieobecne spojrzenie, jakby nie słuchała, co się do niej mówi. Według mnie to początki alzheimera, ale nie chciała iść na badania.
– Ach, bon. Czy to nie jest wyparcie, M. d’Arras? – Paulik zauważył, że Mme d’Arras odmawiała korzystania z pewnych rzeczy: telefonów komórkowych, badań lekarskich.
– Tak, pewnie wyparcie. Ale miała też dużo na głowie. Podczas ostatnich badań ogólnych nasz lekarz rodzinny zauważył u niej guzek w gardle. Badano ją w kierunku raka tarczycy... to chyba nazywano punkcją... w szpitalu, ale wyniki nie były jednoznaczne. Zatem w zeszłym tygodniu spotkaliśmy się ze specjalistą, który powiedział nam, że skoro punkcja nie wykazała, czy guz jest złośliwy, to pozostaje tylko operacja. To bardzo przygnębiło Pauline. Nienawidzi szpitali. Nigdy nie ufała lekarzom.
„Nienawidzi też szpitali” – zauważył Paulik w myślach.
– Jest za wcześnie, by stawiać służby w stan pogotowia z powodu zaginięcia, lecz jeśli żona nie wróci do domu do rana, obiecuję to zrobić. Czy przyniósł pan jakąś aktualną fotografię Mme d’Arras?
Starszy mężczyzna wyjął z teczki szarą kopertę. Paulik był pod wrażeniem – większość ludzi zapomina zabrać ze sobą zdjęcie bliskiej osoby, która zaginęła, pewnie z powodu paniki i stresu. Paulik spojrzał na fotografię i podziwiał poważną, ale wytworną Mme d’Arras. Może ma kochanka? Była bezsprzecznie atrakcyjną kobietą, choć już niemłodą, za to bardzo dobrze zakonserwowaną. Jej nieobecność trwała tylko jeden dzień, a właściwie kilka godzin. Komisarz był prawie pewien, że M. d’Arras odbierze niedługo pożegnalny telefon albo, co gorsza, list od swojej żony.
Paulik włożył zdjęcie do teczki i wstał, dając do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca. M. d’Arras wyglądał na rozczarowanego i nie od razu podniósł się z krzesła. Paulik obszedł biurko, położył dłoń na ramieniu starszego mężczyzny i zapytał:
– Zadzwoni pan, kiedy tylko będzie pan coś wiedział, prawda?
– Oczywiście – odpowiedział M. d’Arras szeptem.
– Odprowadzi pana oficer Flamant. – Paulik spojrzał na Flamanta, który pracował w pobliżu, i dał mu sygnał szybkim ruchem głowy wskazującym na M. d’Arras’a. Oficer podskoczył i zaraz znalazł się u boku starszego pana. Ujął go pod ramię i delikatnie przeprowadził obok biurek w stronę hallu.
Komisarz Paulik ominął swoje biurko i skierował się na tyły dużego biura, gdzie był mały gabinet Mme Girard.
– Jest u siebie? – zapytał ją, wskazując na większe pomieszczenie za czarnymi zamkniętymi drzwiami.
– Tak. Mówiłam mu, że chce pan z nim rozmawiać – odparła Mme Girard.
Paulik uświadomił sobie, że kobieta wygląda jak młodsza wersja Mme d’Arras – starannie uczesana, z dyskretnym makijażem, w designerskiej garsonce z krótką spódniczką.
– Proszę wejść – powiedziała, wskazując ołówkiem na drzwi.
– Dziękuję.
Paulik zapukał i wszedł do środka. Sędzia siedział za biurkiem pogrążony w lekturze dokumentów. Na widok komisarza zdjął okulary i podniósł się. Uścisnęli sobie dłonie, bo choć współpracowali ze sobą od blisko roku, nie wymienili la bise. Pomiędzy mężczyznami szybkie cmoknięcie w oba policzki zarezerwowane było dla bardzo bliskich przyjaciół i członków rodziny.
– Jak idzie? – zapytał sędzia Verlaque. – Widziałem cię z tym starszym mężczyzną... skądś go znam, ale nie pamiętam skąd.
– Och, mieszka kawałek dalej na tej ulicy, mnie też wydał się znajomy. Aix jest zabawne pod tym względem, non? Przyszedł zgłosić zaginięcie. Jego żony nie ma mniej więcej od rana.
Verlaque wyglądał na zaskoczonego. – Od rana? Może być wszędzie. Choćby w Monoprix. Albo u fryzjera.
– Wiem, ale monsieur był tak zrozpaczony. Obawia się, że żona cierpi na alzheimera. Zgadzam się, ona może spędzać czas z przyjaciółką albo z kochankiem, ale mogła też gdzieś zawędrować i teraz nie potrafi znaleźć drogi powrotnej. Mój wuj Jean na to cierpiał.
– Co za strata czasu – mruknął Verlaque. – Czy to właśnie o tym chciałeś ze mną rozmawiać? – Dopiero wypowiedziawszy te słowa, sędzia zdał sobie sprawę, że wykazał się brakiem wrażliwości wobec wujka Jeana.
Paulik zakasłał. – Nie... – Zawahał się, zanim zaczął mówić dalej. – Bez wątpienia będzie pan uważał, że to taka sama strata czasu, ale na chwilę zanim przyszedł M. d’Arras, zadzwoniła do mnie niezwykle jak na nią roztrzęsiona Hélène.
– Twoja żona? Wszystko u niej w porządku? A u twojej córki, Léi? – Verlaque przepadał za Hélène Paulik, która pracowała jako winiarz w prywatnym château na północ od Aix. Dziesięcioletnia córka Paulika uczyła się śpiewu w szkole muzycznej w Aix i podobno wspaniale jej to szło.
– O tak, obie mają się dobrze, dziękuję. Chodzi o posiadłość Beauclaire, gdzie Hélène pracuje. Okradziono ich. Wiem, że kradzież nie podlega pańskiej jurysdykcji, ale muszę głośno pomyśleć.
– Oczywiście. Co zginęło? Pieniądze?
– Gorzej. Wina. Stare, nawet z 1929 roku.
Verlaque zagwizdał i odchylił się do tyłu na krześle.
– Jaka strata. Wiedzą, ile butelek zginęło?
Paulik potrząsnął głową.
– Hélène i jej szef, Olivier Bonnard, dopiero przeprowadzają inwentaryzację. Hélène ledwo mogła mówić, tak była zdenerwowana. Jak powiedziała, Olivier zasugerował, że podejrzewa swego nastoletniego syna. Najwyraźniej ten dzieciak kręcił się z jakąś miejscową bogatą młodzieżą... No cóż, to może ma sens, bo Bonnardowie też są bogaci... W każdym razie ci młodzi organizują sobie huczne przyjęcia z szampanem, narkotykami... la jeunesse dorée. Jest taki nocny klub, gdzie płacą czterdzieści euro za samo wejście.
– „La Fantaisie” – sprecyzował Verlaque.
– Tak, właśnie. W każdym razie ten biedny facet cierpi na samą myśl, że jego syn mógł sprzedać należące do rodziny wina po to, by mieć pieniądze na te przyjęcia.
– Powiedz Bonnardowi, by nie wyciągał pochopnych wniosków. To nie tajemnica, że jego posiadłość jest najbardziej prestiżową winnicą w Aix. Niektórzy złodzieje specjalizują się w kradzieży win. Tak naprawdę... – Verlaque zamilkł na chwilę, założył okulary i popatrzył na swój telefon blackberry – ...jest taki były złodziej win, który rozpoczął nowy rozdział w życiu i współpracuje teraz z paryską policją. Wątpię, aby tutejsi złodzieje coś o nim wiedzieli. Współpracuje także z domami aukcyjnymi Christie i Sotheby. Ciekawy człowiek, z tego co wiem. – Popatrzył na ekran smartfona i przewijał informacje w dół, aż znalazł to, czego szukał. – Voilà. Mam tutaj nazwisko sędziego śledczego w Saint-Germain. Zadzwoń do niego – może będzie w stanie pomóc Olivierowi Bonnardowi i skontaktować go z ekspertem od kradzieży win. – Na kartce papieru zapisał nazwisko i numer telefonu i wręczył ją komisarzowi.
– Dziękuję – odparł Paulik. – Zaraz do niego zadzwonię. Mam nadzieję, że jest jeszcze w biurze.
– Tak się zastanawiam... Jutro muszę jechać do Paryża w sprawach rodzinnych – odezwał się Verlaque. – Zdobądź mi nazwisko i adres tego eksperta, a ja spróbuję go odwiedzić. On mnie od dawna intryguje.
– To wspaniale – ucieszył się Paulik. – Stokrotnie dziękuję.
Verlaque zdjął okulary i spojrzał na Paulika.
– Zatem jakie jest twoje zdanie o sprawie Mme d’Arras?
– Sądząc z jej zdjęcia, równie dobrze może być u fryzjera. Hélène miała kiedyś kaprys, żeby pofarbować sobie włosy, i zajęło to cztery cholerne godziny. Była wściekła. Może Mme d’Arras nadal siedzi pod jedną z tych suszarek? – powiedział Paulik, rękoma pokazując półkole ponad swoją głową.
– Mam nadzieję – odparł Verlaque. Udało mu się powstrzymać uśmiech, kiedy jego komisarz, zawodnik rugby, uniósł ręce nad głową i obrócił się szerokim ruchem. Co zaskakujące, przypominał nawet trochę baletmistrza.
4
Wyznania złodzieja win
Verlaque miał mieszane uczucia wobec tej okolicy. Wychował się w pierwszej arrondissement, pod numerem 6 na Place des Petits Pères, i bardzo mu się tu podobało: można było dotrzeć pieszo do każdego miejsca w Paryżu, a przynajmniej tam, gdzie chciał coś zobaczyć. Ale to była dzielnica dla turystów, miłośników piękna i wspaniałych zabytków, a nie obszar mieszkalny. Niewielu znajdowało się w la première dobrych rzeźników i sklepów spożywczych i punkty te mieściły się z dala od siebie. Mieszkańcy tego obszaru jadali poza domem lub – tak jak jego rodzice – mieli służących, którzy biegali po mieście w poszukiwaniu dobrych produktów spożywczych. Sędzia zatrzymał się na Place Vendôme, spojrzał na brukowany plac przy Hotelu Ritz i uśmiechnął się na myśl o zaprzyjaźnionym miłośniku cygar – Papie Hemingwayu, który wyzwolił hotelowy bar w 1944 roku.
Szedł dalej w górę rue De la Paris, skręcając w drugą arrondissement. Zadzwonił pod numer 15 i po dłuższej chwili usłyszał przez domofon ostre: – Qui. – Podał swoje nazwisko, po czym rozległo się bzyczenie otwieranych drzwi. Wszedł do wypełnionego freskami lobby i skierował się ku szerokim kamiennym schodom. Na każdym piętrze zatrzymywał się, by przeczytać mosiężne plakietki przy podwójnych drewnianych drzwiach. To, czego szukał, znalazł na trzecim piętrze – M. Hippolyte Thébaud, Expert des Vins. Delikatnie zapukał w drzwi, a one otworzyły się niemal natychmiast. Widok, jaki Verlaque napotkał, odjął mu mowę. Znawca win odsunął się na bok, by sędzia mógł wejść. Wbrew oczekiwaniom Verlaque’a Hippolyte Thébaud nie był podstarzałym złodziejem i ekspertem od kradzieży win w jednej osobie. Sędzia nie dostrzegł u niego żadnych tatuaży, żadnych oznak czasu spędzonego w więzieniu. Gospodarz z pewnością całkiem niedawno przekroczył dopiero trzydziestkę, a ubrany był nienagannie w niebieską sztruksową marynarkę i białe lniane spodnie oraz jasnoniebieskie skórzane buty. Jego koszula i krawat miały niebieskie i białe paski – grube poziome na krawacie i cienkie pionowe na koszuli. Miał jasne włosy, ułożone starannie na czubku głowy, długi i cienki nos, pełne usta. Wysoki i szczupły, z szerokimi ramionami zdradzającymi, że regularnie odwiedza siłownię, Hippolyte Thébaud był po prostu piękny.
Uścisnęli sobie dłonie, a gospodarz wskazał Verlaque’owi drogę przez hall wejściowy do salonu. Zaproponował kawę i kiedy sędzia skinął głową, z gracją opuścił pokój, nieomal kręcąc piruet. Verlaque usłyszał szum nalewanej wody i odgłos włączania ekspresu do espresso. Już wchodząc do salonu, zwrócił uwagę na feerię żywych barw w tym wnętrzu, ale dopiero teraz miał trochę czasu, by się rozejrzeć. Przedmioty wypełniające ten obszerny pokój najwyraźniej zostały kupione w różnym czasie i w różnych miejscach, ale zostały bardzo harmonijnie zestawione. Długa rzeźbiona sofa obita jasnoczerwonym jedwabiem wyglądała według sędziego na wenecką. Obok niej stała zielona aksamitna sofa bez oparcia, także z rzeźbionymi drewnianymi nogami i podłokietnikami, a tuż przy niej niebieski głęboki fotel, którego okrągła rama została wykonana z cienkich prętów ze stali nierdzewnej i przypominała klatkę dla ptaków. Fotel, najpewniej amerykański i pochodzący z lat sześćdziesiątych, stał dumnie przy dwóch dwustuletnich europejskich sofach. Każdy stół miał inną podstawę, a niektóre nogi wyglądały jak przedziwne, odlane z brązu kości. Na wszystkich wolnych powierzchniach rozmieszczone były małe rzeźby, a szklane klosze chroniły, czy też uwydatniały wiele spośród nich. Dywaniki i ozdoby na ścianach także mieniły się żywymi kolorami za wyjątkiem zasłon, uszytych z białego lnu z tasiemką czerni na krawędziach. Była to, jak odnotował Verlaque, ta odrobina spokoju, której pokój potrzebował.
Hippolyte Thébaud podał gościowi małą filiżankę i usiadł, elegancko krzyżując nogi. Verlaque podziękował za kawę i dodał:
– Dziękuję, że zgodził się pan ze mną spotkać tak szybko. Jak mówiłem panu przez telefon, obrabowano Domaine Beauclaire, a pan jest znanym we Francji ekspertem od kradzieży win. – Zgadywał, że młody człowiek jest łasy na komplementy.
– Ekspertem od win, kropka – odparł Thébaud.
Verlaque uniósł brwi z niedowierzaniem.
– Czy nie jest pan trochę za młody jak na znawcę win?
– Szybko się uczę – odpowiedział gospodarz z uśmiechem.
Verlaque odwzajemnił uśmiech i odezwał się:
– Tak. Czytałem w pańskich aktach, że po raz pierwszy aresztowano pana jako dziewiętnastolatka. Za kradzież wina z trzygwiazdkowej restauracji, gdzie pracował pan jako kelner.
– Dopiero co skończyłem wtedy dziewiętnaście lat. Najpierw kradłem wina, żeby je sprzedać, przekonawszy się, jakie wygórowane ceny ludzie chcieli za nie płacić. Byłem naiwny i nie znałem radości, którą daje świetne wino. To wysublimowane poczucie, że kiedy kosztujesz Romanée-Conti, doświadczasz historii, geografii i geologii w jednej butelce. I to, że zawartość kredy w glebie ma tyle samo wspólnego ze smakiem wina co ręka i głowa winiarza. Że nieszczęśliwy winiarz wyprodukuje wino zamknięte, trudne dla podniebienia, a zakochany stworzy wino otwarte, takie, które się zmienia, kiedy wędruje po twoim podniebieniu i jeszcze zyskuje, gdy ześlizguje się po gardle. – M. Thébaud rozprostował długie, chude nogi i położył lewą rękę na podłokietniku sofy, sygnalizując, że skończył mówić.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Death in the vines
Copyright © Mary Lou Longworth, 2013.
Published by arrangement with Macadamia Literary Agency and Curtis Brown, Ltd.
All rights reserved.
Copyright © 2018 for the Polish edition by Smak Słowa
Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Trzebiatowska
Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być publikowana ani powielana w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.
Edytor: Anna Świtajska
Redakcja i korekta: Anna Mackiewicz
Projekt graficzny: Agnieszka Karmolińska
Projekt okładki: Agnieszka Karmolińska
Zdjęcie na okładce: © shutterstock.com / sianstock
ISBN 978-83-65731-87-6
Smak Słowa
ul. Sobieskiego 26/4
81-781 Sopot
tel. 507-030-045
Szukaj nas także na:
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.eLib.pl