W ciszy gór - Natalia Kulpińska - ebook + książka
BESTSELLER

W ciszy gór ebook

Natalia Kulpińska

4,5

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Joanna May odcina się od rodziny i znajomych, by w samotności przeżywać utratę swojej miłości. Ucieka w tym celu w góry, by móc się wyciszyć i przemyśleć całe swoje życie.

Podczas jednej ze swoich samotnych wędrówek poznaje mężczyznę. Zwykła znajomość ze szlaku, która kończy się następnego dnia, gdy kobieta opuszcza schronisko, pozostawia ślad w jej myślach. Dzieli ich jednak wszystko i Aśka wie, że nigdy nie mogłaby rozbić jego udanego związku. Tylko że tak trudno jest zapomnieć to ciepłe spojrzenie błękitnych oczu.

Powrót do dawnego życia nie przychodzi jej łatwo, a pielęgnowany od dawna żal wypływa w najmniej oczekiwanych momentach, utrudniając normalne funkcjonowanie. Serce Joanny już dawno zamknęło się na nową miłość, przez co nie dopuszcza do siebie myśli, że mogłaby być jeszcze kiedyś szczęśliwa.

Przyjaciele i rodzina nie poddają się w staraniach, by powróciła ta dawna, szalona i pełna optymizmu dziewczyna.

Opowieść o pasji, ogromnej miłości i jeszcze większej stracie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 414

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (102 oceny)
74
12
12
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
APMist

Nie oderwiesz się od lektury

Majstersztyk! Przepiękna, przepełniona emocjami i ogromną mądrością.
30
Fizioczek

Nie oderwiesz się od lektury

piękna ❤️
10
czytamwieccichosza1

Nie oderwiesz się od lektury

Dziekuej za tą książkę, jest cudowna i jednocześnie wyzwalajaca tyle refleksji.
10
Anna19711

Nie oderwiesz się od lektury

piękna historia
00
Ninka84

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia, polecam:)
00

Popularność




W CISZY GÓR

Copyright ©

Natalia Kulpińska

Wydawnictwo White Raven

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

Kopiowanie, reprodukcja, dystrybucja lub jakiekolwiek inne wykorzystanie niniejszej publikacji w całości lub w części, bez wyraźnej zgody autora lub wydawcy, jest surowo zabronione zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa o prawach autorskich. Niniejszy tekst stanowi wyłączną własność autora i podlega ochronie zgodnie z przepisami międzynarodowymi oraz krajowymi dotyczącymi praw autorskich.

Redakcja

Dominika Surma @pani.redaktorka

Korekta

Dominika Kamyszek @opiekunka_slowa

Redakcja techniczna i graficzna

Marcin Olbryś

www.wydawnictwowr.pl

Numer ISBN: 978-83-968713-7-4

W CISZY GÓR

Natalia Kulpińska

Dla każdego, kto przeżywa swój własny koniec świata.

Czasem droga na szczyt bywa trudna i żmudna, ale nigdy nie pozwólcie, by jedna sekunda zawahania zadecydowała o wieczności.

Te skały widziały niejedną tragedię i łzy szczęścia, słyszały wyznania miłości i ciche modlitwy. Były świadkami sukcesów, porażek, rozstań i powrotów. Są również i moim powiernikiem, odkąd pierwszy raz postawiłam nogę w Tatrach. Nigdy nie odpowiadają i nie oceniają. Trwają w ciszy, spoglądając na nasze ulotne, kruche ludzkie życie. Czekają nieruchomo, aż znów je odwiedzimy. Niektórzy odchodzą od nich na zawsze, inni wracają co jakiś czas. Są też tacy, którzy na zawsze w nich pozostają. Nie tylko sercem, ale i nierzadko ciałem. Wobec ich majestatu jesteśmy tylko nic nieznaczącymi pyłkami zdmuchiwanymi przez wiatr. Dzielimy się na tych, którzy kochają to miejsce, i tych, którzy go szczerze nienawidzą.

Kto jednak raz zakochał się w górach, już nigdy nie wyzbędzie się z serca tej miłości. Jest trwała jak skały i głęboka jak najdłuższe żleby i największe jeziora. Czysta, niczym niezmącona, nieznająca fałszu miłość. Bo góry to szczerość i prawda. Tutaj nie ma miejsca na udawanie.

Przyjeżdżam tu od dziesięciu lat. Nie licząc wielu odwiedzin u dziadków i spacerów dolinami, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką w dwóch słodkich warkoczykach, które zawsze zawzięcie robiła mi mama. I jest to zdecydowanie miłość od pierwszego wejrzenia. Zatraciłam się w widokach, wolności i tej ciszy, gdy wznoszę się coraz wyżej i dalej od miasta. To tutaj czuję, że żyję. Na zawsze moje serce pozostanie pośród szczytów, dolin i żlebów.

Gdy jestem szczęśliwa, smutna, szukam odpowiedzi nawet na najprostsze pytania – idę w góry. Nie szpilki i sukienki są moim ulubionym strojem, ale właśnie buty trekkingowe, wygodne spodnie i plecak, w którym jest wszystko, czego na daną chwilę potrzebuję.

Spoglądam w dół kamiennej przepaści. Od kolejnej półki skalnej dzieli mnie kilkumetrowa drabinka. Znam ją na wylot, przeszłam tę trasę kilkukrotnie i wiem, że jeden fałszywy ruch oznacza śmierć. Nie ma szans, by ktokolwiek przeżył spotkanie z ostrymi i bezwzględnymi skałami, które nie znoszą pomyłek. Trzeba być jednak bardzo nieuważnym, żeby wydarzył się wypadek. To miejsce nie jest dla takich osób.

Jest już późno, słońce niedługo zacznie zachodzić, więc nie spodziewam się tu absolutnie nikogo. Trasa jest trudna i wymagająca, więc większość ludzi już dawno ruszyła w drogę powrotną, by umknąć zmierzchowi, który tutaj zapada szybko i mąci w głowie bardziej strachliwym. Przyroda nigdy nie śpi, wydaje z siebie szmery i dźwięki, od których nie raz włos jeży się na głowie. Tańczące i ganiające się w ciemności cienie od światła latarki lub księżyca, trzaskające patyki czy ciche pomruki tworzą mroczny teatr dla najbardziej wytrawnych widzów.

Przysiadam na kamieniu i spoglądam na majaczące w niedalekiej odległości kolejne szczyty Orlej Perci. One nie są moim celem. Nie dziś, nie jutro i być może już nigdy.

Samotność mnie zabija. Nie radzę sobie z nią. Pierwszy raz od pięciu lat jestem tu sama. Odkąd się tylko poznaliśmy, towarzyszył mi mój chłopak, a później narzeczony.

Zdejmuję sportową rękawiczkę i spoglądam na serdeczny palec mojej prawej dłoni. Pierścionek wciąż tam jest. Nie zdejmuję go nigdy, nawet gdy idę w góry. Jest mój i stanowi swego rodzaju talizman. Mam wrażenie, że gdy go ściągnę, wszystko przepadnie, a ja zapomnę o tym, że kiedyś byłam szczęśliwa.

Nic nie jest już takie jak dawniej, zwłaszcza ja. Życie wszystko zweryfikowało, a czas rozszarpał na strzępy wspomnienia, których nigdy nie ułożę w całość. Nie ma też miejsca na przyszłość. Jest tylko dziś.

– Cześć! – słyszę za plecami standardowe powitanie, którym zawsze wymieniają się turyści w górach. Nie byłam na nie przygotowana i wzdrygam się wystraszona nagłym zmaterializowaniem się przy mnie człowieka. Przez moje zamyślenie nie słyszałam, że ktoś jeszcze za mną idzie.

– Cześć – odpowiadam z niechęcią, bo naprawdę nikogo się już dzisiaj tu nie spodziewałam. Myślałam, że to miejsce jest tylko dla mnie. Przeklinam w myślach przekorny los i niemal niezauważalnie kręcę głową. Gapię się gdzieś pod nogi, starając się zignorować przybysza i licząc na to, że zaraz sobie po prostu pójdzie.

– Myślałem, że będę sam – mówi z entuzjazmem w głosie młody mężczyzna.

Sądzę, że może mieć około dwudziestu siedmiu, maksymalnie trzydziestu lat. Nie przyglądam mu się zbyt dokładnie, jedynie obrzucam przelotnym spojrzeniem, które ostatecznie lokuję daleko w Koziej Dolince. Dostrzegam w niej drobniutkich jak mrówki ludzi wracających do schroniska albo nawet dalej, w dół do miasta.

– Odpoczywasz? – pada pytanie, a ja teatralnie przewracam oczami. Nie widzi tego, bo wciąż znajduje się za mną. Słyszę tylko, jak szuka czegoś w plecaku, co oznacza, że tak łatwo mi nie odpuści. Zaciskam usta w wąską kreskę, a dłonie w pięści, aż paznokcie boleśnie napierają na skórę. Żałuję, że ściągnęłam te cholerne rękawiczki.

– Można tak powiedzieć – mówię. Nie chcę być niegrzeczna czy opryskliwa, ale wolałabym zostać tu sama.

– Pierwszy raz tutaj?

Matko! Czy on nigdy nie przestanie?

– Piąty – odpowiadam, mrużąc oczy, by przyjrzeć się czemuś w oddali. Nie zamierzam patrzeć na mojego rozmówcę. Chcę, by zniknął.

– Wow! Ja dopiero drugi, a całości jeszcze nigdy nie zrobiłem.

– Dzień się zaraz skończy – stwierdzam i w końcu odwracam się do niego nieco zbyt raptownie, aż zaplecione w warkocz włosy uderzają mnie w twarz. Napotykam najpiękniejsze niebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widziałam, i na ułamek sekundy zastygam zaskoczona ich intensywnością i blaskiem, jaki z nich bije.

– Mam czołówkę – odpowiada z uśmiechem. – Nie jesteś zbyt rozmowna, co? – Bierze kęs kanapki, której tak intensywnie poszukiwał, i nie spuszcza ze mnie wzroku.

– Dzisiaj wolałabym być sama – wzdycham i silę się na nieśmiały uśmiech, który chyba wychodzi mi bardziej jak grymas.

– Gorszy dzień?

– Gorszy miesiąc. – Uśmiecham się nieznacznie, a delikatny powiew wiatru omiata moje ciało. – Albo i nawet rok – dodaję cicho.

Jest wprawdzie sierpień, ale tutaj, na górze, pogoda lubi zmieniać się gwałtownie. Zbliżający się wieczór zaczyna przynosić również lekkie ochłodzenie. Przeszywa mnie dreszcz, który zmusza do dalszej wędrówki. Nie zamierzam zakładać na siebie kolejnej warstwy ubrań, bo i tak za chwilę się rozgrzeję.

– Dokąd idziesz? – pyta, a ja już wiem, że mam pięćdziesiąt procent szans na samotną, spokojną wędrówkę, bo nie sądzę, że on pójdzie dalej w górę.

– Do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów. – Zaklinam w duchu wszelkie świętości, by szedł w drugą stronę.

– To świetnie, bo ja też! Mam tam nocleg.

Kurwa!

– Czas ruszać! – nakazuję, bo nie chcę, by zastała mnie ciemność. Ten dzień miał się skończyć zupełnie inaczej, ale nie chcę już więcej o tym myśleć. – Kawał drogi przed nami.

Pogodzona z losem, że przez co najmniej trzy i pół godziny jestem skazana na towarzystwo tego sympatycznego wprawdzie, ale

wciąż przeze mnie niechcianego towarzysza, robię pierwsze, ostrożne kroki.

Spoglądam ostatni raz w dół i schodzę bez najmniejszego problemu pionową drabinką. Utrzymuję swoje dość szybkie tempo, licząc, że intruz nie nadąży i zostanie w tyle. Ten jednak z uporem maniaka dotrzymuje mi kroku. Jest w świetnej kondycji, a wszelkie ekspozycje nie robią na nim wrażenia. Czyżby wytrawny górołaz?

– Nie boisz się chodzić sama po górach? – pyta, gdy uchodzimy już kawałek trasy.

Przed nami wymagający odcinek, naszpikowany licznymi łańcuchami, i wolałabym się skupić, a nie pieprzyć o głupotach. Nie chcę wyjść jednak już całkowicie na buca, którym przecież nie jestem, a ten człowiek w żaden sposób nie zasłużył sobie, bym wyładowywała na nim frustrację.

– Nigdy nie chodziłam sama – mówię. – Zawsze ktoś mi towarzyszył. Przyjaciele, a ostatnimi czasy mój narzeczony. A czy się boję? Raczej nie, skoro tu jestem.

– Nie mógł z tobą przyjechać?

– Powiedzmy – zbywam go, bo nie chcę mówić o Szymonie. To dla mnie zbyt bolesny temat, który w żadnym stopniu nie powinien go interesować.

Na szczęście mój współtowarzysz okazuje się raczej inteligentnym stworzeniem i nie drąży tematu, co przyjmuję z ogromną ulgą.

– Mam się zamknąć? – pyta w końcu, gdy schodzimy w bardziej bezpieczne partie.

– Nie – odpowiadam i parskam śmiechem. – Przepraszam, mam naprawdę kiepski okres w życiu. Nie zawsze jestem taką naburmuszoną laleczką.

– Mój poziom kultury również mówi sam za siebie, bo nawet się nie przedstawiłem. Mam na imię Artur. – Wyciąga do mnie rękę odzianą w rękawiczkę.

– Aśka. – Odwzajemniam uścisk. – Skąd jesteś? – Postanawiam podtrzymać rozmowę. Sama nie wiem, po co, ale z drugiej strony przecież nie będziemy milczeć, skoro wędrujemy razem. Jeśli już mam z kim rozmawiać, to szkoda tego nie wykorzystać, choćby po to, by odgonić złe demony i zagłuszyć świszczące myśli.

– Z Warszawy. A ty?

– Od pięciu lat mieszkam tutaj w małej wioseczce.

– Zazdroszczę.

– Nie wiem, czy jest czego. – Uśmiecham się. – W sezonie jest tylu turystów, że o ciszy i spokoju można zapomnieć. Wieczne korki, wszędzie pod górkę… – Milknę na chwilę i spoglądam rozbawiona na niego, a jego uniesiony w sceptycznym uśmiechu kącik ust mówi wszystko. – No dobra, kocham to miejsce. Masz mnie.

– Jest już późno. Zamierzasz schodzić do miasta?

– Nie – uspokajam go. – Mam wykupiony nocleg w schronisku.

– Całe szczęście, bo jeszcze by cię jakiś niedźwiedź pożarł.

– Jeśli zjadłby mnie ze smakiem, to na zdrowie. – Wzruszam ramionami, a Artur parska śmiechem.

– Muszę cię rozczarować, ale one chyba wolą jagody, mrówki i ewentualnie jakieś mniejsze zwierzątka, o ile te nie uciekają i nie trzeba ich gonić.

– Ich strata. – Uśmiecham się szeroko, zaskoczona tym, jak łatwo nawiązaliśmy ze sobą kontakt.

Po godzinie marszu spoglądam za siebie, wpatrując się w majestatyczne, mroczne o tej porze dnia szczyty. Obezwładnia mnie nostalgia ujawniająca się pod postacią jednej, małej łzy, którą pośpiesznie wycieram. Ten dzień, to miejsce i ten czas nie były bez znaczenia, ale to już stało się przeszłością. Kolejne trzysta sześćdziesiąt pięć dni przede mną, by móc tu wrócić i zrealizować mój plan. Nie wcześniej i nie później.

Długie cienie depczą nam po piętach, jakby chciały nas uchwycić i przyciągnąć z powrotem bliżej zboczy, abyśmy zostali z nimi na zawsze. Robi się chłodno i ciszej niż za dnia. Jedynie odgłos ciężkich, górskich butów stąpających po twardych skałach zagłusza ten magiczny stan, którym upajam się, ładując baterie na kolejne stracie z rzeczywistością.

Wdycham głęboko świeże powietrze, zastanawiając się, co właściwie mam zrobić ze swoim życiem. Przyszłam tu po odpowiedź i rozwiązanie, ale ich nie otrzymałam. Wciąż ogarniają mnie pustka i strach. Do niedawna miałam cel i osobę, która zmierzała ze mną w jego kierunku. Samej jest trudniej i jakby tak bardziej bez sensu.

Mam kochającą rodzinę i przyjaciół, ale nie wypełnią mi pustki w sercu, która powstała wraz z odejściem Szymona. Wątpię, by była na świecie osoba, która jest w stanie to zrobić.

– Skoro mieszkasz tak blisko gór, dlaczego nocujesz w schronisku? – przerywa uporczywą ciszę, wyrywając mnie z natłoku myśli i wspomnień, które każdego dnia wyniszczają mnie od środka.

– Bo kocham ten klimat. Wieczorne przesiadywanie na zewnątrz i wsłuchiwanie się w szepty lasu. Ludzie grający na gitarach, wspólne śpiewy, grzane wino i dyskusje aż po świt. Kocham być tak blisko natury.

– Opowiadasz o tym z taką pasją i namiętnością, że mógłbym słuchać cię godzinami – zachwyca się.

Jest w nim coś przyciągającego. Ma takie dobre i wrażliwe spojrzenie, piękny uśmiech i ciemne włosy. Jest zupełnym przeciwieństwem Szymona, który miał brązowe oczy i jasne włosy. Z natury był strasznie poważny i rzadko kiedy wybuchał niekontrolowanym, głośnym śmiechem. Opanowany do granic możliwości, nigdy nie ruszający bez konkretnego planu. Zorganizowany, poukładany i stateczny. Odmienny ode mnie w każdym aspekcie, ale chyba przez to tak dobrze się dogadywaliśmy. A przynajmniej tak mi się wydawało.

– Darzę to miejsce bezgraniczną miłością. Oddałam całe swoje serce wędrówkom i tym widokom. Najchętniej zostałabym tu na zawsze, przemierzając granie całymi dniami. – Zatrzymuję się nagle, gestem dłoni sugerując mężczyźnie, by zrobił to samo. – Zobacz – szepczę, pokazując palcem ścieżkę przed nami.

Stado około dziesięciu kozic wyszło z kryjówek, by poskubać trawę rosnącą wzdłuż naszej dróżki. Te niesamowite stworzenia za dnia są niemal nieobecne, jakby w jakiś magiczny sposób znikały, ale gdy tylko ludzie odchodzą, a dookoła zapada cisza, dzieją się czary.

– Są piękne – stwierdza Artur, wyciągając telefon, by uwiecznić ten moment.

– I strasznie ciekawskie – mówię, po czym ruszam przed siebie. – Jeśli nie będziemy robić hałasu, nie odejdą za daleko. Przyzwyczaiły się już do obecności ludzi, ale zawsze mam wrażenie, że lubią tylko tych przychodzących bardzo wcześnie i powracających jako ostatni. Jakby chciały powitać i pożegnać tych najbardziej nadgorliwych. Przynajmniej ja tak to sobie tłumaczę. – Uśmiecham się i zakładam kosmyk włosów, który uwolnił się z warkocza i zaczął łaskotać mnie w twarz i szyję.

– Są w Tatrach miejsca, w których nie byłaś? – dopytuje z zaciekawieniem.

– Coś pewnie by się znalazło – odpowiadam rozbawiona jego pytaniem.

– Ja niedawno zacząłem, więc wszystko przede mną.

– Choćbyś był po dziesięć razy w jednym miejscu, wierz mi, ono i tak nigdy się nie znudzi. O każdej porze roku jest inaczej. Ba! Nawet w ciągu całego dnia potrafi się mocno zmienić.

O dziwo, choć byłam niechętna na początku, teraz nawet spodobała mi się ta wspólna wędrówka. Artur nie jest uciążliwym kompanem, a dzięki temu, że przez resztę trasy rozmawiamy głównie o szczytach i szlakach, sama nie wiem, kiedy czas mija tak szybko.

Dostrzegam dach schroniska wyłaniający się spośród skał, a wizja zupy pomidorowej i kubka grzanego wina dodaje siły moim nogom.

– To była świetna wyprawa – mówi z zadowoleniem mężczyzna.

Mnie nie dane jest się odezwać, bo nagle podbiega do nas szczupła blondynka ubrana w obcisłe leginsy i sportowy top, po czym rzuca się Arturowi na szyję, prawie go wywracając. Cóż za powitanie. Nie sądziłam, że ktoś na niego może tutaj czekać.

– Nareszcie! – Całuje go namiętnie w usta i dodaje z pretensją w głosie: – Ile można łazić po tych górach? Umarłam tu prawie z nudów. Nic tu nie ma, a zasięg jest tak słaby, że nie można pracować. Ostatni raz dałam się namówić na taką wycieczkę.

– To moja dziewczyna Klaudia. – Chrząka, jakby czuł zażenowanie jej zachowaniem. Jest zbyt głośna i natarczywa, przez co zaburza nasz cudowny spokój, który między sobą wytworzyliśmy. – A to moja nowa znajoma, którą poznałem na szlaku.

Kobieta dopiero po jego słowach dostrzega moją obecność, wychylając się zza jego ramienia.

– Aśka jestem. – Wyciągam rękę na powitanie, a blondyna szeroko się do mnie uśmiecha.

– Podziwiam, że wam się chce biegać po tych skałach, pocić się tylko po to, żeby cyknąć fotkę, i znów zejść na dół. Totalnie bez sensu.

Nie czuję się urażona jej wypowiedzią, ale też nie rozumiem komentowania czyichś pasji.

– Co kto lubi – odpowiadam. – Ja nawet zdjęć nie robię. Wolę te widoki zachować w swojej głowie. Znam je zresztą na pamięć. Przepraszam was, ale pójdę się odświeżyć. Umieram z głodu.

– Ty też powinieneś się umyć! Śmierdzisz nieprzeciętnie – rozkazuje swojemu chłopakowi dziewczyna. – Jak to dobrze, że jutro wracamy już do domu. Nienawidzę gór.

Wymijam parę, uśmiechając się pod nosem, i ruszam do swojego pokoju. O ile jakiekolwiek towarzystwo na szlaku jeszcze było dla mnie znośne, o tyle niestety nie dźwignę tej dziewczyny. Artur? Ujdzie. Ona? Zdecydowanie nie. Zresztą jego mina mówi sama za siebie. Po co ludzie wiążą się z kimś, za kogo później się wstydzą? Różnice zarówno charakterów, jak i stylu życia są u nich tak widoczne, że wystarczyło mi pięć minut, by wiedzieć, że dobrali się kompletnie nieodpowiednio. Być może uzupełniają się na innych płaszczyznach, bo w przeciwnym razie nie wróżę im udanej przyszłości.

Nie jest to jednak moim zmartwieniem i jedyne, co mogę zrobić w takiej sytuacji, to współczuć. Poza tym nie jestem jakimś ekspertem od związków. Sama miałam ich niewiele, a prawdziwy w zasadzie jeden.

Ciepła woda przynosi niebywałe ukojenie, zmywając ze mnie wszelki stres. Po chwili czuję się jak nowo narodzona i gotowa na ostatni wieczór w dziczy. Czas wrócić do rzeczywistości i naprawić kilka głupstw, które w ostatnim czasie popełniłam. Aż się boję ich konsekwencji.

Przyglądam się swojemu odbiciu w lustrze, szukając skrawków dawnej mnie. Moje zielone oczy jakby nieco przygasły i już nie bije z nich ten sam blask co kiedyś. Przez rozpacz, któraodebrała mi wszelkie chęci do życia, zaniedbałam włosy i cerę.

Gdzie się podziała ta przebojowa, pełna życia i nowych pomysłów dziewczyna, którą byłam jeszcze tak niedawno? Mam dwadzieścia siedem lat i właściwie życie mogłoby się dla mnie skończyć. Noszę w sobie niewyobrażalny ból, o którym wiem tylko ja. Nikt nie jest w stanie wczuć się w moją sytuację. Nikt też nie może mi pomóc.

Od roku niczym mantrę powtarzam, że wszystko jest w porządku. Codziennie zakładam na twarz maskę, by inni myśleli, że jakoś sobie radzę. Otóż nie radzę sobie, a jedynym miejscem, które pozwala mi normalnie oddychać, bez dławienia się własnym żalem, są właśnie góry. Gdy zmęczę się na tyle, że nie mam siły nawet na użalanie się nad sobą, jest mi zdecydowanie łatwiej.

Suszę swoje długie do pasa, kruczoczarne włosy, które u wszystkich wiecznie wzbudzają zachwyt i zazdrość, i splatam je w warkocz. Naciągam na siebie czarne spodnie dresowe i bluzę w tym samym kolorze. Wychodzę na stołówkę, z zaskoczeniem stwierdzając, że jest w niej wyjątkowo mało ludzi.

Na zewnątrz panuje już noc. Wróciliśmy dosłownie w ostatniej chwili. Nie przeszkadza mi ciemność, ale jeśli mogę, to unikam jej na szlaku, by nie zakłócać spokoju prawowitym mieszkańcom tych terenów.

Nie wiem, czy są na świecie osoby, które nie kochają zupy pomidorowej z górskich schronisk. Nie mam pojęcia, jak oni je gotują, ale nie mają sobie równych. Nie ma nic lepszego niż danie jedzone pod rozgwieżdżonym niebem, przy którym chowają się wszystkie gwiazdki Michelin.

Najedzona do syta zamawiam podwójnego grzańca i z parującym kubkiem wychodzę na zewnątrz. Zaszywam się w najbardziej ustronnym miejscu i spoglądam w niebo. Noc jest piękna, a księżyc i gwiazdy odbijają się w tafli spokojnego jeziora. Zegarek na mojej ręce pokazuje wpół do jedenastej. Ci, którzy jutro skoro świt wyruszają w trasę, grzecznie leżą już w łóżkach. Kilka osób krząta się wokół budynku. Nie da się słowami opisać atmosfery tego miejsca, w którym po zajściu słońca zaczyna się dziać prawdziwa magia.

Pomimo zmęczenia nie chce mi się spać. Nigdzie też się jutro nie spieszę. Rozkoszuję się spokojem i samotnością, która dosłownie po chwili zostaje mi odebrana, a ja nie wierzę, że to się znów dzieje.

– Tak myślałem, że to ty. – Głos Artura wyrywa mnie z rozmyślań. Jest zbyt głośny, na co wzdrygam się, a serce na chwilę mi przyspiesza.

– A gdzie twoja dziewczyna? – Zaglądam, czy nie drepcze gdzieś za nim. Przeraża mnie świadomość, że miałabym z nią o czymś rozmawiać. Nie przypadła mi do gustu, a zazwyczaj mam świetną intuicję co do ludzi. Nie mam też za bardzo ochoty uciekać już do pokoju. Ostatecznie będę musiała tak zrobić, gdy ta dwójka stanie się dla mnie utrapieniem.

– Śpi – oznajmia z delikatnym uśmiechem, na co ja reaguję wewnętrzną radością. – Mogę się przyłączyć? – pyta nieśmiało, jakby wiedział, że być może trochę mi się narzuca.

– Pewnie. – W zasadzie nie przeszkadza mi jego towarzystwo, a nawet z radością je przyjmuję. – Dlaczego nie towarzyszysz Klaudii?

– Emocje z dzisiejszego dnia nie dają mi spać. – On w przeciwieństwie do mnie trzyma w ręku piwo.

– Często tu przyjeżdżasz? – pytam, upijając łyk wina, a kubek z jego zawartością przyjemnie ogrzewa mi dłonie.

– Nie – odpowiada ze smutkiem.

– Rozumiem. Praca?

– To nie to. Jestem programistą i mógłbym tak naprawdę pracować z każdego miejsca na świecie. – Milknie na chwilę, jakby szukał odpowiednich słów. – Jak zapewne słyszałaś, mamy z dziewczyną nieco inne pojęcie o wymarzonych wakacjach. – Uśmiecha się cierpko pod nosem. – Wierz mi, że to i tak sukces, że przyszła tutaj ze mną.

– To jeszcze nie koniec świata – zapewniam. – Na pewno w pozostałych kwestiach dogadujecie się świetnie. Na urlop zawsze znajdzie się jakiś kompromis.

– Tak, powiedzmy, że tak… – Zamyśla się, a ja nie drążę dalej tego tematu. Nie sprawia jednak wrażenia szczęśliwego.

Odkąd wróciliśmy, z Artura jakby zeszło całe powietrze. Widziałam to szczęście i euforię, gdy byliśmy na szlaku, ale ten ogień już przygasł, a on sam jest smutny i zrezygnowany, chociaż bardzo stara się to ukryć pod uśmiechem.

– A ty, czym się na co dzień zajmujesz?

Czułam, że to pytanie w końcu padnie. Od jakiegoś czasu bardzo nie lubię o sobie mówić komukolwiek.

– Jestem lekarzem, a właściwie rezydentem. Nie wiem jednak, czy to jest dla mnie.

– Dlaczego tak uważasz?

– To trudny zawód, obarczony ogromną odpowiedzialnością – tłumaczę.

– To już wiedziałaś, wybierając studia medyczne. Jest jeszcze coś, prawda?

Nie wiem, jak on to robi, ale bezbłędnie odczytuje moje myśli.

– Tak. Śmierć. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę potrafiła sobie z nią poradzić – mówię, spoglądając jednocześnie na oświetlone światłem księżyca skały przed nami. Są niczym strażnicy, którzy nie pozwalają opuścić tego miejsca, tworząc barierę od świata zewnętrznego.

– To trudny temat – potwierdza. – Myślę jednak, że żaden lekarz, ratownik czy ktokolwiek, kto spotyka się z nią na co dzień, nie oswoił śmierci. Nie da się przejść nad nią do porządku dziennego. Nie czyni to z ciebie złego lekarza. Jesteś wrażliwa, a to chyba dobra cecha.

– Znajduję się aktualnie na mocnym rozstaju dróg. Moje życie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni, a ja nie wiem, w którą stronę mam się udać – stwierdzam ze smutkiem w głosie. – Przepraszam, mówię za dużo. Ciebie to przecież nie interesuje.

– Hej! – Kładzie mi rękę na kolanie, a ja zamieram, czując, jakby skóra paliła mnie od jego dotyku, który jest jednocześnie niepożądany, ale i bardzo przyjemny. – Przepraszam. – Cofa ją zawstydzony swoją bezpośredniością.

– Nic nie szkodzi. – Uśmiecham się delikatnie pod nosem.

– Chciałem tylko powiedzieć, że każdy ma w życiu gorszy czas i jeśli masz potrzebę wygadania się, ja chętnie posłucham. Przed nami cała noc.

– Nie – zaprzeczam stanowczo. – Dość już użalania się nad sobą.

Ze smutkiem odkrywam, że nie mam już wina, a restauracja jest zamknięta. Robi się też strasznie zimno. Perspektywa pójścia teraz do pokoju i zostawienia tego człowieka, którego widzę być może ostatni raz w życiu, nie napawa mnie entuzjazmem. A jeszcze niedawno nie miałam ochoty na jego towarzystwo. Ma w sobie jakiś dziwny magnes, który mnie przyciąga i sprawia, że czuję się dobrze.

– Mam butelkę wina w pokoju – mówi nagle Artur. – Masz ochotę?

– Jak to mówią? Raz się żyje – odpowiadam ze śmiechem.

– Poczekaj, zaraz przyniosę.

Odchodzi na chwilę, a ja, nie wiedzieć czemu, uśmiecham się do siebie. Nie chcę być dzisiaj sama, chociaż jeszcze rano uważałam inaczej.

Artur zjawia się po krótkiej chwili z butelką białego wina i dwoma kocami.

– Pomyślałem, że będzie nam cieplej – mówi i wręcza mi jeden z nich.

– Dzięki. – Okrywam się, a po chwili przyjemne ciepło otula moje ciało.

– Cholera, nie mamy korkociągu. – Unosi butelkę, wpatrując się w jej zamknięcie.

Zostaliśmy sami. Całe schronisko pogrążyło się w głębokim śnie. Znów jest cicho i spokojnie. Gdzieś w oddali słychać szelest zwierząt, które z ciekawości podchodzą bliżej, utrzymując jednak bezpieczny dystans.

– Poczekaj, coś na to zaraz poradzimy – mówię i podrywam się z ławki, na której oboje siedzimy.

Szymon podarował mi kiedyś scyzoryk, w którym jest dosłownie wszystko, w tym mały korkociąg. Wygrzebuję go z plecaka i z radością wracam do mężczyzny.

– W końcu się na coś przyda. – Wręczam mu go i po chwili możemy cieszyć się smakiem pysznego, wytrawnego wina.

– Czuję się jak na studiach, gdy wszyscy piliśmy z jednej butelki. To były najlepsze imprezy. Ta młodzieńcza beztroska była taka niesamowita. Nie martwiliśmy się o pieniądze, o przyszłość ani o to, czy to, co robimy, zapewni nam szczęście. Żyliśmy z dnia na dzień. – Zamyśla się wpatrzony w ziemię. Jego też dręczą jakieś wewnętrzne demony. Nie tylko ja przeżywam swój koniec świata. Każdego z nas drążą jakieś korniki smutku i tęsknoty.

– Teraz nie jesteś szczęśliwy? – pytam, chociaż nie wiem, czy potrzebuję odpowiedzi. Bardziej chyba chciałam to pytanie zadać we własnej głowie, ale krnąbrny język zamienił je w słowa.

– To skomplikowane – odpowiada, po czym upija łyk wina prosto z butelki i mi ją oddaje.

– Chcesz pogadać? – Również raczę się trunkiem i dodaję: – Podobno obcym ludziom łatwiej się zwierzyć niż najbliższym.

– Nie wystarczyłoby nam na to nocy – stwierdza z rozbawieniem. – Szkoda tych pięknych okoliczności przyrody i tak wspaniałego towarzystwa, by użalać się nad swoim losem. Wraz z nastaniem świtu znów przyodziejemy swoje maski, by stawić czoła życiu. Ja wrócę do Warszawy i mojego nudnego życia. Ty do swojej pracy i pacjentów. Zazdroszczę ci, że w każdej chwili możesz tu uciec.

– Ty też tak możesz – odpowiadam. – Wystarczy wsiąść w samochód.

– Może kiedyś tak właśnie zrobię – stwierdza rozmarzony. – Wsiądę w samochód, zostawiając w tyle wszystko, co mnie rani. Przeprowadzę się tutaj i będę wypasał owce i kręcił oscypki.

– Owce to świetne zwierzęta – stwierdzam ze śmiechem. – Życzę ci, aby twoje marzenia się spełniły.

– A ty, Joanno? O czym ty marzysz? – pyta, obdarzając mnie tym swoim spokojnym, pięknym spojrzeniem.

Jest tak blisko mnie, że czuję zapach jego żelu do kąpieli.

– O czym marzę? – powtarzam bezsensownie jego pytanie. – Nie wiem – mówię zgodnie z prawdą, bo przez ostatni rok nie miałam odwagi marzyć i planować.

– Każdy czegoś pragnie – dodaje.

Ja do dzisiaj pragnęłam zniknąć. Stać się niewidzialną. Naprawdę chciałam, by świat o mnie zapomniał. Bym ja zapomniała o wszystkim, co się stało.

– Kiedyś może ci odpowiem na to pytanie – wyznaję. – Dzisiaj nie potrafię. Przepraszam.

– Trzymam cię za słowo – szepcze. Jego wzrok hipnotyzuje, a smutny uśmiech dosłownie rani serce. Piękny człowiek ze zranioną duszą. W sumie oboje chyba tacy jesteśmy.

Nieoczekiwanie Artur przyciąga mnie do siebie i mocno przytula. Nie bronię się przed tym, bo odkrywam, że właśnie tego od bardzo dawna potrzebowałam. Najzwyklejszego przytulenia, bez poklepywania po plecach i pustego gadania, że będzie dobrze. Nie wiem, czy będzie, więc tym bardziej ktoś inny nie ma takiej mocy i wiedzy. „Będzie dobrze” to takie uniwersalne, gówniane zdanie, które nic, kompletnie nic nie znaczy. Ma na celu ukojenie duszy tego, kto je wypowiada, bo wtedy ma poczucie, że zrobił coś dobrego.

– Chciałbym cię jeszcze kiedyś spotkać – wyznaje, a ja zbywam to milczeniem, by nie rzucać obietnic, których mogę nigdy w życiu nie spełnić.

Nigdy wcześniej nie przeżyłam czegoś takiego jak z Arturem. Nigdy wcześniej nie rozmawiało mi się z nikim tak dobrze jak z nim, nie czułam takiego spokoju i beztroski. Nie mam tu na myśli jakichś miłosnych uniesień, motylków w brzuchu i innych z tym związanych dyrdymałów. To już za mną i raczej nigdy nie będzie mi dane kochać po raz drugi.

Tutaj chodzi o zwykłą bliskość, zrozumienie, wysłuchanie. Niby tak niewiele, ale dla mnie i mojego obecnego stanu psychicznego to najpiękniejsza rzecz, jaką mógł podarować mi drugi człowiek. Słowa pocieszenia od rodziny i przyjaciół już nie koją ran. Oni powiedzą mi wszystko, bym poczuła się lepiej, tak naprawdę nie wiedząc, jak bardzo umieram od środka.

Nie powiedziałam o sobie zbyt wiele, praktycznie nic, a jednak poczułam pewną lekkość, jakbym wyspowiadała się z najcięższych grzechów. Spadł mi z serca niewyobrażalnie ciężki kamień.

Wszystko, co dobre, jednak się kończy. Nasza rozmowa do drugiej w nocy też, a wraz z nią również nasza znajomość. Wątpię, by los jeszcze raz połączył nasze ścieżki. Jesteśmy z dwóch różnych światów i na różnych etapach życia. On ma dziewczynę, pracę, mieszkanie w Warszawie, a przede wszystkim poukładane życie. Ja? No cóż. Stoję na rozstaju, a każda droga wydaje się niewłaściwą i prowadzić donikąd. W dodatku mam roztrzaskane serce i poturbowaną duszę. Kto by chciał stworzyć coś dużego z kimś, kto sam jest niczym domek z kart, który może rozsypać się w każdej chwili. Jestem zbudowana z nietrwałego materiału. Potrzebny jest wytrawny budowlaniec, a raczej cudotwórca, który na tych kruchych fundamentach postawi trwały budynek.

Potrzebowałam jakiegoś bodźca, dlatego tutaj przyszłam. Mój plan nie wypalił, a to nieoczekiwane spotkanie jeszcze mocniej namieszało mi w głowie. Nie zapomnę chyba już nigdy tych pięknych oczu i ciepła, którym mnie obdarowały. Będę pielęgnować to wspomnienie, by w złych momentach ogrzewało moje zbolałe serce.

Nastawiam budzik na bardzo wczesną godzinę, by mieć pewność, że więcej nie spotkam Artura. Pakuję swoje rzeczy i wychodzę, zanurzając się w sennym, mglistym poranku. Powietrze jest rześkie, a rośliny dookoła pokryte rosą.

Przystaję na chwilę, by rozejrzeć się i nacieszyć oczy tym magicznym miejscem. Wzdycham nad swoim życiem, ocieram łzę

i ruszam, by stawić na nowo czoła rzeczywistości. Nie było mnie zaledwie dwa dni, a czuję, jakbym wracała po bardzo długiej podróży. Właściwie w mojej głowie taka właśnie była. Przemierzyłam tysiące kilometrów wspomnień i przemyśleń. Fizycznie czuję się świetnie, psychicznie wyniszczona do cna.

Napawam się każdym postawionym krokiem, by zaczerpnąć jak najwięcej energii z tego miejsca. Gdy tylko pojawi się okazja, zapewne znów ucieknę w moją ukochaną dzicz, bo ostatnio lepiej mi się żyje z przyrodą niż między ludźmi. Ci drudzy zdecydowanie zbyt mocno działają mi na nerwy, wtykając nos w nie swoje sprawy. Udzielają niepotrzebnych rad i sztucznie klepią po ramieniu, wmawiając, że wszystko się ułoży.

Nie ma chyba gorszych słów, bardziej pustych, bez jakiegokolwiek pokrycia i gwarancji, niż „będzie dobrze”.

Wybieram ścieżkę wiodącą przy wodospadzie Siklawa, żeby posłuchać jej grzmiącego nurtu i być może spotkać dzikie zwierzęta, które jeszcze przez moment będą miały góry tylko dla siebie. Niedługo zjawią się tu tłumy wrzeszczących ludzi, płosząc na długie godziny wszystko, co żywe. Łącznie ze mną.

Jest chwilę po czwartej rano. Niedługo powinnam zacząć spotykać pierwszych ambitnych śmiałków, którzy założyli sobie na dzisiaj jakieś wymagające trasy. Do parkingu powinnam dotrzeć, zanim jeszcze zacznie się wypełniać turystami.

Zastanawiam się, co pomyśli Artur, gdy zorientuje się, że już nie ma mnie w schronisku. Może nawet tego nie zauważy, będąc skupionym na swojej pięknej dziewczynie. Byłam dla niego jedynie chwilowym przerywnikiem i kompanką do niezobowiązującej wymiany zdań. Połączyła nas wspólna pasja, o której moglibyśmy rozmawiać godzinami, ale to wszystko. Dlaczego więc ten mężczyzna tak mocno wrył się w moją głowę?

Mój telefon dosłownie na chwilę odzyskuje zasięg, o który tutaj jest strasznie trudno.

Liz: Gdzie Ty, do cholery, jesteś? Umieram ze strachu. Pewnie znowu szlajasz się po górach. Odezwij się, jak tylko przeczytasz tę wiadomość. Chcę wiedzieć, czy żyjesz. Widziałam ogłoszenie w internecie. Zwariowałaś?

Liz to tak naprawdę Luiza. Moja przyjaciółka, z którą nawiązałam więź, jak tylko zamieszkałam na Podhalu. Było dokładnie tak, jak z Arturem – wpadłyśmy na siebie u kosmetyczki i z każdym kolejnym słowem rodziło się między nami porozumienie, a po miesiącu nie potrafiłyśmy bez siebie żyć.

Kocham tę wariatkę i wiem, że jeśli tylko byłaby taka potrzeba, skoczyłaby za mną w ogień. Do tej pory wiedziała o mnie wszystko. Ostatnimi czasy jednak zaczęłam się jej wymykać. Unikam poważnych rozmów i nie mówię, dokąd idę czy jadę. Nikomu niczego nie mówię. Zamknęłam się w sobie, próbując przepracować swoje żale i wyciszyć demony, które nawiedzają mnie dosłownie każdej nocy. Nie chcę obarczać jej problemami, żeby wciąż wysłuchiwała tylko o mnie i o tym, jak jest mi bez Szymona źle i paskudnie.

Samotne dni są do bani, ale noce to już zupełnie inny wymiar bólu. Dlatego tak chętnie uciekam do schronisk. Byleby tylko nie być sama i nie wyć kolejny raz w poduszkę, by rano wstać ze spuchniętymi oczami i niechęcią do siebie i całego świata.

Przyspieszam kroku, mijając szumiący wodospad, bez zatrzymywania się przy nim. Omiatam jedynie spojrzeniem jego okolicę w poszukiwaniu dostojnych jeleni, które mogły przystanąć, by napić się wody. Dzisiaj nie ma żadnego.

Niedługo widoki się skończą, a ja wejdę w gęsty las, który tylko chwilami nieco się przerzedzi, by pokazać nieśmiałe wierzchołki wystające znad koron drzew.

– Cześć! – mówię, gdy mijam roześmianą parę. Po ich strojach wnoszę, że idą w te trudniejsze partie gór. Nie są zwykłymi turystami. Może pójdą tam, gdzie ja byłam wczoraj? Zazdroszczę im, ale wiem, że niedługo znów tam wrócę.

Im jestem niżej, tym więcej spotykam osób. Uśmiecham się do każdej po kolei i coraz bardziej marzę, by znaleźć się już w swoim aucie, a później w domu.

– Jak było? – pyta pracownik obsługujący parking, gdy pakuję swój ciężki plecak do bagażnika.

Nie pamiętam nawet, jak ten mężczyzna ma na imię, ale zawsze zamieniamy ze sobą kilka zdań, gdy akurat się widzimy.

– Wczorajsze warunki były świetne – odpowiadam. – Orla Perć była dla mnie wyjątkowo łaskawa – dodaję z uśmiechem.

– O tak, pogoda tam potrafi pokazać, że to nie jest trasa dla byle kogo. – Krzyżuje ręce na klatce piersiowej i przygląda mi się z zaciekawieniem. – Ostatnio często tu bywasz. Trenujesz do jakichś zawodów?

– Ja i zawody? – Wybucham śmiechem. – Mam więcej czasu, więc uciekam tam, gdzie czuję się szczęśliwa.

– Też najchętniej uciekłbym w jakieś odludne miejsce – zgadza się ze mną. – Za chwilę będzie tu piekło. Od rana widać, że pogoda dopisze przez cały dzień. Za kilka godzin parking będzie pękał w szwach, a tłumy ludzi zajmą każdy centymetr szlaku.

– Na szczęście mnie już nie będzie – mówię i otwieram drzwi. – Powodzenia! – Wsiadam do auta i jedyne, o czym teraz marzę, to długa kąpiel w wannie pełnej pachnącej wody.

– Przyda się. Do zobaczenia!

– Do zobaczenia.

Zaszywam się we własnym domu, licząc na spokojny weekend. Książka, wino i kocyk to towarzystwo na najbliższe dni. Oprócz posprzątania po wyjeżdżających turystach nie planuję robić niczegowięcej.

Wykładam się w gorącej wodzie, postawiwszy wcześniej kubek z kawą na półce obok wanny, i włączam spokojną muzykę. Przymykam oczy, a wyobraźnia znów podsuwa mi ten cudowny błękit tęczówek. Czuję, jak spina się całe moje ciało, a w dole brzucha rozlewa się przyjemne ciepło. W głowie tworzę mapę jego dotyków, choć było ich tak bardzo niewiele. Uśmiecham się do własnych myśli.

Nie mogę. Nie wolno mi. Szymon odszedł rok temu. Nie jestem gotowa, by kogokolwiek wpuścić do mojego serca. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę.

Artur jest zajęty. Ma dziewczynę, którą na pewno bardzo kocha i jest z nią szczęśliwy.

Kogo ja oszukuję? Widziałam przecież na własne oczy, że to nie ma przyszłości. Dawno nie spotkałam tak bardzo źle dobranej pary.

Boże! Co ja robię? Myślę o człowieku, którego spotkałam przypadkiem. Zamieniliśmy ze sobą trochę miłych słów. No dobra, więcej niż trochę, ale wciąż zbyt mało, bym tak namiętnie o nim myślała. Muszę z tym jak najszybciej skończyć i wrócić na ziemię. On dzisiaj wraca do Warszawy i nigdy więcej się nie spotkamy.

Dzwonek mojego telefonu bezlitośnie rozrywa spokój unoszący się wraz z parą wodną w łazience.

Wzdycham przeciągle i odbieram, bo wiem, że osoba, która do mnie dzwoni, nie odpuści.

– Otwieraj! – krzyczy wściekła Liz do słuchawki.

– Co mam otwierać? – pytam, upijając łyk kawy, która nie wiem, jakim cudem, zdążyła już ostygnąć. Krzywię się na ten smak i odstawiam kubek.

– Drzwi otwieraj! Nie zamierzam siedzieć na wycieraczce jak pies. Dobijam się do ciebie od dobrych kilku minut – mówi. – Spałaś?

Tak, ja i sen. To akurat ostatnimi czasy nie jest połączenie idealne. Kładę się spać późno i wstaję zazwyczaj naprawdę bardzo wcześnie, a później chodzę niczym zombie, bo moim jedynym paliwem są hektolitry kawy, od której prędzej czy później wysiądzie mi serce.

– Biorę kąpiel – odpowiadam. – Dopiero co wróciłam z gór.

– Pospiesz się! – popędza mnie.

– Już idę!

Wycieram się niechlujnie ręcznikiem, zakładam na siebie puszysty szlafrok Szymona i niechętnie człapię do drzwi wejściowych, za którymi stoi uśmiechnięta jak zawsze przyjaciółka. W ręce trzyma bukiet moich ukochanych frezji, w drugiej pudełko z drożdżówkami z naszej ulubionej kawiarni i wino. Unoszę jedną brew na ten widok.

– Nie za wcześnie? – Skinieniem głowy pokazuję na butelkę. – Dziesiąta rano to godzina bardziej odpowiednia na picie kawy, a nie alkoholu.

Wpuszczam ją do środka. Jej obecność poprawia mi humor. Zawsze tak na mnie działa. Jest niezwykle pozytywną kulką emocji, która niczym indukcyjna ładowarka wtłacza we mnie moc za każdym razem, gdy znajduję się blisko niej.

– Wino jest na zapas – odpowiada, stawiając słodkości na stole w salonie. – Musimy szczerze pogadać.

– Ja nie odczuwam takiej potrzeby – jęczę, bo zdaję sobie sprawę, że czeka mnie solidna pogadanka. Liz czasem zachowuje się jak moja matka, a nie przyjaciółka.

– Dlaczego wystawiłaś dom na sprzedaż? – Wlepia we mnie swoje duże, ciemnobrązowe oczy, otoczone gęstą woalką mocno wytuszowanych rzęs. – Czy ty już do reszty zwariowałaś?

Jej surowa mina zdradza, że jest daleka od żartów, a temat jest naprawdę bardzo poważny. Bo jest i ja o tym wiem, ale nie zamierzam jej tego potwierdzać.

– Chyba nie chcę tu mieszkać – mówię cicho i obie wiemy, że kłamię. Kocham ten dom, to miejsce i ludzi, którzy mnie otaczają. Już dawno temu przyznałam się głośno, że to jest moje miejsce na ziemi.

Powinnam nazywać siebie szczęściarą, bo gdy ludzie zapożyczają się na miliony złotych, przysięgając sobie jednocześnie, że nie opuszczą się do końca spłaty kredytu, czyli jak by nie było, do końca życia, ja zwyczajnie ten dom odziedziczyłam. Tak po prostu.

Moi dziadkowie osiedli tu po wojnie. Nie wiem, czy można wymarzyć sobie piękniejsze miejsce do życia. Tata jednak uznał, że to nie jest miejsce dla niego, i gdy wyjechał na studia aż do Wrocławia, już tam osiadł. Poznał mamę, ożenił się, a owocem ich ogromnej miłości jestem ja. Szczęśliwa jedynaczka, która zdecydowanie urodziła się pod dobrą gwiazdą.

Mama z tatą uznali, że nie chce im się już bawić w remonty, a górski dom jest dla nich zdecydowanie za duży i kłopotliwy. Ja nie opierałam się ani minuty. Rzuciłam dawne życie i motywowana przez Szymona osiadłam tu na stałe.

Było ciężko, a generalny remont pochłonął masę pieniędzy. Gdyby nie mój facet, nigdy bym tego nie dokonała.

Dlaczego więc chcę go sprzedać? Powód znam tylko ja i póki żyję, nikt inny go nie pozna.

– Takie bajki to ty możesz wciskać małym dzieciom, a nie mnie – prycha oburzona, że próbowałam ją zbyć byle jaką wymówką.

– Każdy centymetr tego pieprzonego domu przypomina mi o nim i o tym, jak nam tu było dobrze – odpowiadam łamiącym się głosem, gestykulując przy tym nadmiernie rękoma.

– Kiedy przestaniesz rozdrapywać stare rany? – pyta, zmęczona już tą całą sytuacją. – Czas się chyba wziąć w garść, nie sądzisz? Zawodzisz jak kopnięty szczeniak. Minął rok, Aś! Cały cholernie długi rok.

– Nie potrafię. Może dla ciebie rany są stare, mnie bolą tak samo jak na początku – stwierdzam.

– Chcesz skończyć jako zgorzkniała baba, która jedyne, co ma, to stare wspomnienia sprzed lat?

– Która to już taka nasza rozmowa? – rzucam zniecierpliwiona, a myśli kieruję w stronę gór. Jeszcze kilka godzin temu czułam się w miarę szczęśliwa. Tam nie musiałam się z niczego tłumaczyć.

– Nieważne która – mówi. – Ważne, żeby nie było już ich zbyt wiele. Wiesz przecież, że chcę dla ciebie dobrze. – Podchodzi do mnie od tyłu, gdy siedzę na jednym z krzeseł, i przytula mnie mocno. Pachnie obłędnie, ale nie jestem w stanie rozpoznać perfum, jakich użyła. Ma ich tyle, że pewnie sama się w nich gubi. – Chcę, żebyś była szczęśliwa, to wszystko – szepcze.

– Wiem, kochanie. – Kładę ręce na jej przedramionach i zamykam oczy. – Też bym chciała, ale wciąż nie wiem, jak mam to zrobić. Nie potrafię tak po prostu zapomnieć.

– Wyjść do ludzi, a nie wiecznie uciekasz w tę dzicz. – Uśmiecha się i siada z powrotem naprzeciwko mnie. – Kiedy zamierzasz wrócić do pracy?

– Chyba nie zamierzam – mówię z ciężkim sercem. – Wynajem pokoi idzie świetnie. Mam rezerwacje nawet na rok do przodu.

– Kochasz być lekarzem! – jęczy. – Aśka, minął rok. Dwanaście pieprzonych miesięcy. Czas żyć – podkreśla raz jeszcze.

Dla niektórych to rok, a dla mnie niezliczona ilość godzin spędzonych na przypominaniu sobie jego twarzy, litry łez wylanych po tym, gdy za każdym razem uświadamiałam sobie, że on już nie wróci. To miliony sekund, w których moje serce wyrywało się z piersi, by pobiec za nim. Dla innych to chwila, dla mnie cała wieczność.

– Wiem. Doskonale zdaję sobie sprawę, że marnuję życie, ale gdy już myślę, że pozbierałam się do kupy i oswoiłam przeszłość, jakaś niewidzialna siła ciągnie mnie w tył, nie pozwalając zrobić kroku na przód.

– Czego się boisz najbardziej? – pyta.

Nie znam jednej konkretnej odpowiedzi, bo każdego dnia przepełnia mnie nowy lęk.

– Że nie będę już umiała pokochać kogoś tak, jak kochałam jego. Że nieświadomie mogę kogoś skrzywdzić, bo nie odwzajemnię tego, co mi ofiaruje.

– Bzdury gadasz! – zaprzecza. – Potrafisz kochać, tylko musisz poznać osobę, która ci w tym nieco pomoże. Musisz wyjść do ludzi. Co ty robisz w tym telefonie? – pyta oburzona, że jej nie słucham.

– Usuwam ogłoszenie – mówię, uśmiechając się delikatnie.

– Nie wiem, po co je w ogóle publikowałaś – prycha.

– Zawsze robię coś głupiego, gdy za mocno zanurzę się we własnej rozpaczy. Przedwczoraj cała zaryczana stwierdziłam, że nienawidzę całego świata, napisałam ogłoszenie i wyszłam w góry. To był impuls – kłamię. Tak naprawdę planowałam to od roku. Pokój w schronisku miałam zarezerwowany od kilku miesięcy.

Wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej.

Przypominam sobie o kopercie, która cały czas leży na łóżku w mojej sypialni.

– Przepraszam, muszę do toalety – przerywam naszą rozmowę i wychodzę. Chwytam kopertę, chowam ją w kieszeni szlafroka, zabieram kilka ubrań i znikam w łazience na dłuższą chwilę.

Siadam na brzegu wanny, wpatrując się we własne pismo, które układa się w słowo „przepraszam”. Drę papier na drobne kawałki i wyrzucam do toalety, po czym spłukuję wodę.

Zakładam dżinsowe szorty, czarną koszulkę z krótkim rękawem i wychodzę do Liz.

Moja przyjaciółka ma rację. Przepłakałam już wystarczająco dużo nocy i dni. Życie toczy się obok mnie, a ja uparcie tkwię w miejscu, coraz mocniej grzęznąc we własnej rozpaczy.

– Przyszłam właściwie po to, żeby wyciągnąć cię na wycieczkę – mówi Luiza, gdy zjawiam się z powrotem już w nieco lepszej formie psychicznej.

– Jaką wycieczkę? – pytam, patrząc łakomym wzrokiem na drożdżówki, które przyniosła. Chwytam z kuchni dwa talerze i wykładam na nie te pyszności. Od zawsze kocham słodycze, a ta cholera o tym doskonale wie.

– Motocyklową.

– Och! – zamieram. – Wiesz dobrze, że nie jeździłam od roku.

Prawo jazdy na motocykl zrobiłam przez Szymona. Zaraził mnie miłością do jazdy. Pokochałam tę wolność i adrenalinę, gdy popędzałam konie mechaniczne, zmuszając je do niebezpiecznie szybkiej prędkości.

Odkąd nie ma Szymona, nie ma też dawnej mnie i wszystkiego, co kochałam. Wyzbyłam się wszelkich przyjemności na rzecz umartwiania się i smutku.

– Tego się nie zapomina. Czas odkurzyć maszynę i znów poczuć wiatr we włosach – mówi rozradowana.

– Dokąd chcecie jechać? – Wiem, że mi nie odpuści, a ja chcę spróbować wrócić choćby w minimalnym stopniu do dawnego życia.

– Na koniec wakacji, a właściwie nawet w połowie września, planujemy przejechać z gór na Mazury, zahaczając o Warszawę. – Podekscytowanie w jej głosie jest niewyobrażalne. Liz nie ma prawa jazdy, ale jej narzeczony już tak. Jeździła z nami na wszystkie zloty i wycieczki. Brakuje mi tego. – To prawie za miesiąc. Mam nadzieję, że znajdziesz czas. Mówię to specjalnie z takim wyprzedzeniem, żebyś niczym się nie wykręciła.

– Warszawa, powiadasz? – Zamyślam się na chwilę.

Wiem, że prawdopodobieństwo spotkania jednego człowieka w niemalże dwumilionowym mieście jest praktycznie niemożliwe. Ja jednak chwytam się tego pomysłu i zanim zdążę pomyśleć, odpowiadam:

– Jadę! – Wprowadzam tym przyjaciółkę w niezłą konsternację.

– Czy ty w tej łazience podczas sikania, czy co tam robiłaś, przeżyłaś jakieś katharsis? Może rządzą tam jakieś magiczne moce? – dopytuje, prześwietlając mnie wzrokiem niczym rentgen.

Mam wrażenie, że zaraz wyczyta z moich oczu wszystko, co widziałam i o czym aktualnie myślę.

– Nie spodziewałam się takiej pozytywnej reakcji. Już ułożyłam w głowie scenariusz i wymyśliłam tysiące powodów, dla których zrezygnujesz.

– Zwyczajnie mam już dosyć twojego biadolenia – rzucam żartobliwie i pierwszy raz od bardzo dawna szczerze się uśmiecham. – Może faktycznie doznałam jakiegoś wewnętrznego oczyszczenia?

– Nie wiem, co lub kto cię tak nagle odmienił, ale proszę, zostań już w tej postaci. Nie do twarzy ci ze smutkiem – mówi.

Rozmowę przerywa nam dzwoniący telefon.

– Czy ty wystawiłaś dom dziadków na sprzedaż? – Pokłosie moich decyzji popełnionych w afekcie właśnie odbija się głośnym echem w mojej słuchawce, objawiając się w głosie matki.

– Nie, mamo – kłamię. – Ktoś zrobił głupi żart.

– I tak się złożyło, że ten ktoś znał również numer ojca? – pyta z ironią w głosie. – Co ty wyprawiasz? Miałaś kolejne załamanie? – Jak ona mnie dobrze zna.

Przewracam oczami, biorę głęboki wdech, próbując trzymać się kupy, bo gdy słyszę głos mamy, budzi się we mnie mała dziewczynka, która chciałaby pobiec wprost w jej ramiona i zapomnieć o całym świecie.

– Powiedzmy – stwierdzam.

– Mam przyjechać? – Moja mama zawsze jest gotowa rzucić wszystko i przyjechać, byleby tylko posiedzieć ze mną chwilę.

– Nie, mamuś. Wszystko jest dobrze. Już zdjęłam ogłoszenie. To było jedno wielkie nieporozumienie – wzdycham, przyznając się do wszystkiego.

– Kilka osób zdążyło już jednak zadzwonić – chrząka. – Wiesz, jakie było nasze zdziwienie? Dlaczego podałaś nasz numer, a nie swój?

– Nie wiem – znów kłamię. – Obiecuję, że to się nie powtórzy.

– Martwimy się o ciebie.

– Wiem, ale dam sobie radę, naprawdę – zapewniam.

– Pozdrów mamuśkę – szepcze przyjaciółka.

– Liz cię pozdrawia – powtarzam grzecznie.

– Daj mi ją! – nakazuje mama, a ja bez zastanowienia oddaję telefon.

– Dzień dobry – rzuca Luiza. – Tak, nie, nie wiem. – Patrzy na mnie podejrzliwie, mrużąc oczy. – Wygląda normalnie. To znaczy jak zbolały cocker spaniel, czyli tak jak zawsze. Spokojnie, zajmę się nią. Pa.

– Co chciała? – pytam, gdy się rozłącza.

– Pytała, czy moim zdaniem potrzebny ci już psychiatra, czy jeszcze się wstrzymujemy.

– Jesteście okropne – prycham wzburzona.

– Ty jesteś okropna i doprowadzisz nas wszystkich do załamania nerwowego. Chodzące zombie. Wymieniaj te rozładowane baterie i bierzemy się za twoje życie, póki jeszcze jesteś młoda i jędrna.

– Łatwo ci mówić.

– Masz rację, łatwo, bo nie siedzę w twojej głowie – potwierdza. – Ale co mam niby mówić? Jeśli myślisz, że będę biadolić nad twoim losem, to się mylisz. Już wystarczy. Wycierpiałaś swoje, teraz czas na szczęście.

– Tak, żeby to było takie proste – obruszam się. – Pstryknę palcami i nagle będzie różowo i słodko.

– Dobrze wiesz, że nie o to tu chodzi. Im dłużej jednak będziesz się zagłębiać w tym marazmie, tym ciężej będzie ci wrócić do normalności. Jesteś młoda, piękna, a przed tobą całe życie. Nie zmarnuj go.

Po wyjściu Liz wchodzę do garażu i zdejmuję pokrowiec ochronny. Spoglądam na moją ukochaną czarną bestię, która przemierzyła ze mną pół Polski i Słowacji. Moje najpiękniejszewspomnienia wiążą się z tym motocyklem. Nie da się opisać tej wolności, jaką się czuje, gdy wiatr wraz z adrenaliną szumią w głowie, a problemy zdają się zostawać daleko w tyle.

Wzdycham, ale po chwili uśmiecham się szeroko. Wracam do domu, zaplatam włosy w warkocz, a z dna szafy wygrzebuję mój skórzany, robiony na zamówienie kombinezon. Czas ruszyć z miejsca.

Wlewam paliwo, odpalam silnik i ruszam przed siebie, by znów poczuć się jak kiedyś. Chcę znów być tą szaloną, pełną pozytywnej energii dziewczyną, która kocha świat i ludzi dookoła. Czuję, że znalazłam odpowiedź na moje pytania i wątpliwości. Być może los nie bez powodu postawił tamtego mężczyznę na mojej drodze. Być może była to tylko chwila, ale czasem jedna sekunda może znaczyć więcej niż dni lub tygodnie.

Z każdym przejechanym kilometrem czuję, że wraca do mnie to, co utraciłam. Nadzieja na lepsze jutro i siła, by to wszystko wziąć znów na swoje barki. Potrafiłam wstać z kolan, muszę teraz nauczyć się na nowo chodzić.