Wiśniowe Lato - Natalia Kulpińska - ebook
BESTSELLER

Wiśniowe Lato ebook

Natalia Kulpińska

4,4

29 osób interesuje się tą książką

Opis

Willow Cox dziedziczy po dziadkach urokliwy domek, położony nad jeziorem. Zajmuje się fotografią przyrodniczą i w przeszłości wygrała wiele konkursów, które przyczyniły się do prowadzenia całkiem wygodnego życia z dala od miejskiego zgiełku. Oprócz tego zajmuje się sadem wiśniowym dziadka.

Willow przeżyła wiele zła w poprzednim związku, z którego uwolniła się jedynie dzięki temu, że jej partner zginął w wypadku samochodowym, który sam spowodował.

Liczy, że w Ann Arbor nad jeziorem Belleville odnajdzie upragnioną ciszę i spokój i nauczy się na nowo szczęścia, a w przyszłości może znajdzie również miłość. Tę prawdziwą.

Asher Ramos to pewny siebie, zdystansowany i bogaty pan architekt, który po rozstaniu szuka swego miejsca na ziemi. Trafia do Ann Arbor po części przez przypadek, gdy znajduje w internecie ogłoszenie o sprzedaży nieruchomości położonej nad jeziorem.

Jego obecność zburzy święty spokój Willow i mocno zniechęci do nowego sąsiada. W dodatku mężczyzna postanowi przekształcić uroczy domek sąsiadów w luksusową willę, co bardzo nie spodoba się kobiecie.

Wojna między tą dwójką będzie nieuchronna, ale jak wiadomo – nienawiść i miłość dzieli bardzo cienka granica.

Czy dwoje zniszczonych przeszłością ludzi, których połączy niechęć do siebie, odnajdzie w końcu to, czego oboje pragną najbardziej?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 230

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (126 ocen)
75
30
14
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chlystek

Z braku laku…

Pomysł dobry, historia fajna i to by było na tyle zalet. Książka strasznie spłycona. Mam wrażenie że bohaterka płacze na co drugiej stronie . Skrzywdzona, tragedia goni tragedie, gość coś ciągle zle rozumie. No nie. Trzeba było temat rozwinąć, książkę pociągnąć i jakoś bardziej oddać emocje bohaterów.
K4rolin4

Nie polecam

Powierzchowna. Czegoś w niej zdecydowanie brakuje.
20
carri91

Całkiem niezła

Na początku książka wydawała się naprawdę fajna, jednak od około połowy… Cóż, absurd gonił absurd (zwłaszcza rozdział przed epilogiem 🤯), a najgorsze było to, jak płasko była napisana ta książka. Nie za bardzo przeżywałam wydarzenia razem z bohaterami, denerwowały mnie ich zachowania, brakowało tam głębi. Szkoda, bo ta historia miała potencjał.
10
Izabela_1977

Nie oderwiesz się od lektury

dwa złamane serca, nieporozumienia i chowanie się w swojej skorupie, by uniknąć zranień, a jednocześnie odwaga by marzyć, kochać. lektura dobra na jesienną słotę
00
Mirka40

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




 

Na­ta­lia Kul­piń­ska

 

Wi­śniowe

Lato

 

RO­MANS OBY­CZA­JOWY

 

Co­py­rigth©Na­ta­lia Kul­piń­ska

All ri­ght re­se­rved

WSZEL­KIE PRAWA ZA­STRZE­ŻONE

GO­RZÓW WIEL­KO­POL­SKI 2024

 

Re­dak­cja: Do­mi­nika Surma

Ko­rekta ję­zy­kowa: Na­ta­lia Kul­piń­ska

Pro­jekt okładki: Na­ta­lia Kul­piń­ska

Źró­dło zdję­cia: www.fre­epik.com

Ła­ma­nie, skład i kon­wer­sja

do pli­ków mo­bil­nych: Mał­go­rzata Wi­śniew­ska

 

Wy­da­nie I

 

ISBN: 978-83-971797-5-2

 

 

Pro­log

 

Wil­low

 

Gdy przy­je­cha­łam do Ann Ar­bor pew­nej desz­czo­wej je­sieni, by po­że­gnać ostatni raz moją uko­chaną bab­cię, a parę mie­sięcy póź­niej rów­nież dziadka, nie są­dzi­łam, że kie­dy­kol­wiek tu jesz­cze wrócę. I to na stałe.

Los okrut­nie ze mnie za­drwił, pod­sta­wia­jąc mi nogę i na­bi­ja­jąc so­lid­nego guza. Wszystko, co zna­łam i co nie­ko­niecz­nie ko­cha­łam, ale było moje, le­gło w gru­zach, gdy naj­mniej się tego spo­dzie­wa­łam.

Ro­dzice nie chcieli sprze­da­wać domku nad je­zio­rem i sadu, bo­wiem zgod­nie twier­dzili, że nie było cu­dow­niej­szego i bar­dziej uro­kli­wego miej­sca niż to po­ło­żone nad je­zio­rem Bel­le­ville. A ja z ko­lei nie chcia­łam tu ni­gdy za­miesz­kać, po­nie­waż ko­cham wiel­ko­miej­skość i jej ano­ni­mo­wość. Do czasu.

Moje ży­cie po­to­czyło się w nie­spo­dzie­wa­nym kie­runku, do­słow­nie zrzu­ca­jąc mnie w tę prze­piękną dzicz, którą wpraw­dzie lu­bi­łam, ale na chwilę i tylko wtedy, gdy żyli dziad­ko­wie.

To miej­sce ko­ja­rzyło mi się z czu­łymi dłońmi babci, zry­wa­nymi przez dziadka wi­śniami, za­pa­chem cia­sta droż­dżo­wego i let­nimi wy­pra­wami łódką.

Nie są­dzi­łam, że tak szybko stwier­dzę, że to wła­śnie tu­taj było moje miej­sce na ziemi, a pa­ra­dok­sal­nie to, co kie­dyś mnie uwie­rało, stało się moim le­kar­stwem.

Wy­lą­do­wa­łam tu obo­lała na du­szy, ale i na ciele. Za­szy­łam się na końcu świata, gdzie lato pach­niało wi­śniami, a zimą szep­tał mróz. Wy­le­czy­łam rany, uspo­ko­iłam my­śli. Tylko to głu­pie serce wciąż pra­gnęło być przez ko­goś ko­chane, a nie po­nie­wie­rane.

Za­nu­rzy­łam się w przy­jem­nej, na­grza­nej od wy­jąt­kowo cie­płego lata wo­dzie i prze­pły­nę­łam ka­wa­łek, po czym uło­ży­łam się na ple­cach i bez­myśl­nie ga­pi­łam się w niebo.

Mi­nęło tak wiele, a za­ra­zem tak nie­wiele czasu od mo­jego daw­nego ży­cia, do któ­rego ni­gdy wię­cej nie chcia­ła­bym po­wró­cić. Za­pra­co­wa­łam so­bie w każ­dym tego słowa zna­cze­niu na ten spo­kój, który mnie ota­czał. Mia­łam pie­nią­dze za­ro­bione na pre­sti­żo­wych kon­kur­sach fo­to­gra­ficz­nych. Za­gra­niczne ma­ga­zyny ku­po­wały ode mnie zdję­cia przy­rody, a ja ro­bi­łam to, co naj­bar­dziej w ży­ciu ko­cha­łam. Wy­da­wać by się mo­gło, układ ide­alny.

Chcia­łam tu zo­stać do końca ży­cia, by­leby nie spę­dzić go ca­łego w po­je­dynkę.

Na­zy­wam się Wil­low Cox i wy­gra­łam ży­cie. Do­słow­nie.

 

Roz­dział 1

 

Wil­low

 

Ko­cha­łam wcze­sne po­ranki nad Bel­le­ville. Moim ry­tu­ałem było wyj­ście na drew­nianą we­randę, na któ­rej usta­wiony mia­łam prze­pastny fo­tel. Sia­da­łam w nim owi­nięta w cie­pły koc i z kub­kiem czar­nej kawy w ręce ob­ser­wo­wa­łam uno­szącą się nad ta­flą wody mgłę. Wscho­dzące słońce tań­czyło w opa­rach, two­rząc złotą po­światę. Choćby dla tego wi­doku warto tu było za­miesz­kać.

Wra­ca­łam wtedy wspo­mnie­niami do wa­ka­cji spę­dza­nych u dziad­ków, kiedy to z sa­mego rana dzia­dek za­bie­rał mnie na ryby, upo­mi­na­jąc, że mu­szę być bar­dzo ci­cho, bo wszyst­kie wy­pło­szę. Ku­li­łam się w łódce i z za­mi­ło­wa­niem przy­glą­da­łam się, jak za­rzu­cał wędkę i ka­zał mi ją trzy­mać, ob­ser­wu­jąc uważ­nie spła­wik.

Bab­cia póź­niej przy­rzą­dzała z na­szych zdo­by­czy wspa­niały obiad, który je­dli­śmy w sa­dzie, w któ­rym usta­wiony był duży, drew­niany stół. Przy­po­mi­nało mi to wło­skie uczty przed­sta­wiane w fil­mach.

Wszyst­kie te ra­do­ści dzie­li­łam ze star­szym o sześć lat bra­tem, z któ­rym do tej pory łą­czyła mnie nie­sa­mo­wi­cie silna więź. Nie chciał jed­nak prze­jąć tego domu, od­da­jąc mi go w ca­ło­ści. Za­strzegł je­dy­nie, że kiedy się tu zjawi, mam za­wsze wi­tać go z otwar­tymi ra­mio­nami, a na­sza mi­łość ni­gdy nie osłab­nie.

Cu­downe lata bez­tro­ski za­mie­niły się w szarą rze­czy­wi­stość, którą od ja­kie­goś czasu sta­ra­łam się za­ma­lo­wać ko­lo­rami. Wła­ści­wie nikt z ro­dziny nie wie­dział, przez ja­kie pie­kło mu­sia­łam przejść, by zna­leźć się tu­taj, czcząc po pro­stu to, że żyję. Wo­la­łam oszczę­dzić im szcze­gó­łów i nie roz­dra­py­wać do­dat­kowo i tak jesz­cze lekko są­czą­cych się ran. Wła­ści­wie uda­wa­łam przed ca­łym świa­tem, a we­wnętrz­nie, mo­men­tami, roz­pa­da­łam się w pył. Ko­cha­łam swoją sa­mot­ność, jed­no­cze­śnie ją prze­kli­na­jąc.

Prze­cią­gnę­łam się le­ni­wie, od­ga­nia­jąc z głowy po­nure my­śli. Nie lu­bi­łam, kiedy przy­cho­dziły. Za­tru­wały nie tylko mój umysł, ale i serce, które póź­niej długo do­cho­dziło do sie­bie. A nie chcia­łam być smut­nym czło­wie­kiem. Nie po to wy­rwa­łam się z sa­mego środka pie­kła.

Zer­k­nę­łam na te­le­fon, któ­rego nie do­ty­ka­łam od wczo­raj. Oprócz kilku wia­do­mo­ści od przy­ja­ciółki, w któ­rych obie­cała, że spę­dzi cały swój urlop u mnie, cze­kała tam na mnie in­for­ma­cja, że mój brat do­stał ja­kiś świetny kon­trakt w oko­licy i bę­dzie zja­wiał się u mnie czę­ściej.

Tę­sk­ni­łam za nim ogrom­nie. Jako stra­żak pra­cu­jący na wszel­kiego ro­dzaju mi­sjach wo­jen­nych by­wał na­prawdę rzadko w domu ro­dzin­nym, a co do­piero u mnie.

Chcia­łam do niego za­dzwo­nić, by po­roz­ma­wiać i uze­wnętrz­nić moją ra­dość, ale wcze­sna go­dzina po­wstrzy­my­wała mnie od cze­go­kol­wiek in­nego prócz kon­tem­pla­cji.

Za­wie­si­łam wzrok na od­da­lo­nym o kil­ka­dzie­siąt me­trów od mo­jego sta­rym domku są­sia­dów, któ­rzy umarli jesz­cze przed mo­imi dziad­kami. Nie mieli dzieci ani żad­nych spad­ko­bier­ców, więc bu­dy­nek stał pu­sty. Prze­szedł w ma­ją­tek mia­sta, a ząb czasu z każ­dym ro­kiem nad­gry­zał go co­raz moc­niej.

Żal było pa­trzeć na po­pa­da­jące w ru­inę czy­jeś plany, ma­rze­nia, które znik­nęły wraz z odej­ściem wła­ści­cieli. Kie­dyś my­śla­łam o tym, by wy­ku­pić od władz mia­sta tę nie­ru­cho­mość, ale już mój stary, po­czciwy do­mek był jedną wielką skar­bonką, a co do­piero dwa.

– Dzień do­bry, panno Cox! – Usły­sza­łam z od­dali głos Trey’a Mor­ri­sona, który po­ma­gał mi przez cały rok w sa­dzie.

Był mniej wię­cej w wieku mo­jego taty. Silny, w do­brej kon­dy­cji pan lekko po pięć­dzie­siątce. Znał mo­ich dziad­ków, bar­dzo ich ce­nił i oświad­czył, że z ogromną chę­cią wciąż bę­dzie do­glą­dał ich oczka w gło­wie.

– Dzień do­bry. Tak szybko dzi­siaj? – Zdzi­wiło mnie jego tak wcze­sne przy­by­cie. Ze­ga­rek po­ka­zy­wał szó­stą rano.

Ge­ne­ral­nie pan Mor­ri­son nie miał nor­mo­wa­nego czasu pracy. Pła­ci­łam mu za go­dziny, ale nie ob­cho­dziło mnie, o któ­rej przy­cho­dził i wy­cho­dził. Wie­dzia­łam, że mnie nie oszuka, bo bar­dziej niż pra­cow­ni­kiem był już od bar­dzo dawna człon­kiem ro­dziny. Kum­plo­wał się z moim tatą, cho­dzili ra­zem do jed­nej szkoły.

– Za­po­wiada się upalny dzień. Wolę zro­bić to, co do mnie na­leży, za­nim to cho­lerne słońce za­cznie wy­pa­lać mi skórę. – Za­śmiał się i nie za­trzy­mu­jąc się ani na chwilę, ru­szył wą­ską alejką po­mię­dzy drzew­kami.

Wi­śnie już zdą­żyły prze­kwit­nąć, usy­pu­jąc na ja­kiś czas wo­kół sie­bie biały dy­wan, i szy­ko­wa­li­śmy się po­woli na doj­rze­wa­nie owo­ców. Nie są­dzi­łam, że ten sad da mi tyle ra­do­ści i sa­tys­fak­cji dzięki kon­ty­nu­owa­niu cze­goś, na co moi po­przed­nicy ha­ro­wali la­tami. By­łam dumna, że nie ka­za­łam wy­kar­czo­wać tych drzew i za­siać na ich miej­scu trawy.

Lato było dla mnie ma­gicz­nym, ale i bar­dzo in­ten­syw­nym cza­sem. Zbiory trwały cza­sami do póź­nej nocy. Nie­jed­no­krot­nie za­sy­pia­łam w fo­telu na we­ran­dzie lub le­dwo do­czoł­gi­wa­łam się do łóżka. Ko­cha­łam to jed­nak i nie za­mie­ni­ła­bym się na nic in­nego.

Za każ­dym ra­zem jed­nak czu­łam, że ro­bi­łam to nie tylko dla sie­bie, ale też dla babci i dziadka.

Wró­ci­łam do domu i tym ra­zem za­pa­rzy­łam dwie kawy. Uło­ży­łam je na tacy, do­kła­da­jąc cro­is­santy oraz sło­iczek wi­śnio­wego dżemu, który oczy­wi­ście sama zro­bi­łam.

– Do­bry dzień na­leży roz­po­cząć od do­brej kawy – po­wie­dzia­łam, gdy zbli­ża­łam się do męż­czy­zny za­kła­da­ją­cego od­stra­sza­cze dla pta­ków.

– Tak mó­wią, a kawa w do­brym to­wa­rzy­stwie gwa­ran­tuje, że na­wet po­nury dzień roz­ja­śnia słońce. – Uśmiech­nął się życz­li­wie i upił po­rządny łyk, za­gry­za­jąc to ro­ga­li­kiem z dże­mem. – Wy­śmie­nite. Ro­bisz co­raz lep­sze prze­twory. Po­win­naś po­my­śleć o ja­kimś ma­łym skle­piku z do­mo­wymi wy­ro­bami. Lu­dzie wa­li­liby do cie­bie drzwiami i oknami.

– Pro­szę po­cze­kać, aż skosz­tuje pan mo­jej ze­szło­rocz­nej na­lewki – od­par­łam z dumą, bo­wiem od dwóch lat pró­bo­wa­łam stwo­rzyć naj­smacz­niej­szą na­lewkę z wi­śni. – W tym roku do­pra­wi­łam ją różą.

– Sły­sza­łaś, że ktoś ku­pił ten opusz­czony dom? – za­ga­dał pan Mor­ri­son, zmie­nia­jąc te­mat, a ja z cie­ka­wo­ści aż za­sty­głam z kub­kiem przy ustach, wle­pia­jąc spoj­rze­nie mo­ich brą­zo­wych oczu w roz­mówcę.

– Na­prawdę? To cu­dow­nie! – za­pisz­cza­łam ra­do­śnie. – Oby to był ktoś warty tego miej­sca, wi­do­ków i ma­gii, którą wo­kół sie­bie roz­ta­czają te te­reny. Biada każ­demu, kto bę­dzie miał złe za­miary i zgniłe serce.

– Po­wta­rzam tylko to, co usły­sza­łem od lu­dzi. Żadne na­zwi­sko nie pa­dło, ale po­dobno to ktoś obcy, z du­żego mia­sta.

Ta ma­ło­mia­stecz­ko­wość na po­czątku okrop­nie mi prze­szka­dzała. Każdy każ­dego znał, a plotki roz­sie­wały się z pręd­ko­ścią świa­tła. Nie zdzi­wi­łam się, że za­nim tu przy­je­cha­łam, wszy­scy zdą­żyli po­znać moje imię oraz po­wód, oczy­wi­ście w wer­sji ofi­cjal­nej, dla któ­rego tu za­miesz­ka­łam: znu­dzi­łam się ży­ciem w wiel­kim mie­ście, po­rzu­ci­łam wy­godę na rzecz roz­pa­da­ją­cej się ru­dery, którą re­mon­to­wa­łam przez ko­lejne dłu­gie ty­go­dnie. Ot, miej­ska dziew­czyna szu­ka­jąca przy­gód na wsi. Szczę­ściara śpiąca na pie­nią­dzach i spad­ko­bier­czyni cał­kiem do­cho­do­wego in­te­resu.

Ży­cie ide­alne, prawda?

Tak, ale tylko dla­tego, że po­zwo­li­łam wszyst­kim tak my­śleć. Mimo tej otoczki wy­god­nego miesz­czu­cha by­łam bar­dzo lu­biana, a kto się za­wczasu uprze­dził, mie­rzył się z roz­cza­ro­wa­niem i osta­tecz­nie stwier­dzał, że by­łam cał­kiem sym­pa­tyczna. Bo by­łam. Ko­cha­łam lu­dzi i po­ko­cha­łam to miej­sce. Ca­łym ser­cem. A du­sza nie raz wy­ry­wała się z ciała i błą­dziła wzdłuż brzegu je­ziora lub bie­gała po łą­kach.

– Bę­dziesz miała są­sia­dów.

– Na to wy­gląda. Miej­sca jest dużo, po­mie­ścimy się i bę­dzie nam się tu wszyst­kim do­brze żyło. – We­pchnę­łam do ust spory ka­wa­łek ro­gala. – Ni­gdy nie znu­dzi mi się ten smak.

– Je­steś bar­dzo dzielną dziew­czyną.

– Żeby być dziel­nym, trzeba było kie­dyś się bać – od­po­wie­dzia­łam fi­lo­zo­ficz­nie i żeby nie cią­gnąć da­lej tego te­matu, ze­bra­łam kubki i ru­szy­łam w stronę domu.

Ro­bi­łam unik, kiedy ja­kie­kol­wiek roz­mowy scho­dziły bez­po­śred­nio na mój te­mat. Nie po­tra­fi­łam, ale przed wszyst­kim nie chcia­łam mó­wić o so­bie. Wo­la­łam być jak ta po­ranna mgła. Zja­wiać się na chwilę, by póź­niej móc ukry­wać się gdzieś w cie­niu.

Nie za­grza­łam ni­gdy ni­g­dzie zbyt długo miej­sca, cho­ciaż bar­dzo chcia­łam. Za­wsze, kiedy my­śla­łam, że to jest to, że od­szu­ka­łam swój ka­wa­łek świata, mu­sia­łam znik­nąć. Roz­pły­nąć się w po­wie­trzu. Chwy­ci­łam za apa­rat i ru­szy­łam przed sie­bie na spa­cer, li­cząc, że na­po­tkam na dro­dze ja­kieś dzi­kie zwie­rzęta. Ma­ga­zyny przy­rod­ni­cze do­słow­nie za­bi­jały się o moje fo­to­gra­fie, co po­zwa­lało mi na do­stat­nie i spo­kojne ży­cie.

Te­reny ota­cza­jące moją po­sia­dłość wspa­niale mi to umoż­li­wiały, roz­po­ście­ra­jąc sze­ro­kie pa­sma łąk i la­sów. Kra­ina ni­czym z bajki. Po­ło­żona na ubo­czu, de­dy­ko­wana je­dy­nie ko­ne­se­rom, któ­rym nie prze­szka­dza głu­cha ci­sza i brak in­nych lu­dzi.

Za­mie­ni­łam miej­ski zgiełk na ci­chy szum traw, drzew i wody.

Nie po­trze­bo­wa­łam wiele. Wio­dłam na­prawdę pro­stą i skromną eg­zy­sten­cję. Ko­cha­łam go­to­wać i w kuchni po­tra­fi­łam spę­dzić na­prawdę dłu­gie go­dziny, udo­sko­na­la­jąc da­nia lub moje na­lewki. Mia­łam apa­rat, sie­bie i mnó­stwo czasu, by móc się za­sta­no­wić, czego tak na­prawdę pra­gnę­łam od ży­cia.

Te­le­fon w tyl­nej kie­szeni mo­ich szor­tów za­wi­bro­wał, a na wy­świe­tla­czu uj­rza­łam nu­mer mo­jego brata.

– Ni­cho­las! – wy­szep­ta­łam roz­en­tu­zja­zmo­wana.

– Znowu po­lu­jesz? – za­py­tał roz­ba­wiony.

– Nie mów tak. Apa­rat to nie broń. Nie za­bi­jam, a uwiecz­niam piękno. – Prych­nę­łam obu­rzona, bo nie­na­wi­dzi­łam, jak na­zy­wał mnie my­śli­wym.

– Skąd wiesz, czy nie wy­sy­sasz im du­szy. Póź­niej te biedne zwie­rzęta błą­kają się po świe­cie, od­czu­wa­jąc wieczną pustkę eg­zy­sten­cjalną.

– Je­steś jed­nak głup­szy, niż my­śla­łam. – Par­sk­nę­łam śmie­chem. Ko­cha­łam te jego po­krę­cone, fi­lo­zo­ficzne bzdury, które za­wsze mnie roz­ba­wiały, jed­no­cze­śnie zmu­sza­jąc do prze­my­śleń.

– Jak się ma wi­śniowa księż­niczka?

– Prze­stań zaj­mo­wać mi te­raz głowę mi­łymi słów­kami. Po­wiedz le­piej, co to za kon­trakt i kiedy przy­jeż­dżasz. – Nie mo­głam wy­trzy­mać, by usły­szeć no­winki.

Ogrom­nie cie­szyły mnie suk­cesy mo­jego brata, ale jed­no­cze­śnie mar­twi­łam się o jego cią­głe wy­jazdy i zma­ga­nia w trud­nym te­re­nie. Nie raz na­ra­żał wła­sne ży­cie dla do­bra in­nych. Szu­kał dla sie­bie no­wych wy­zwań, tłu­ma­cząc, że po­sada grzecz­nego pana stra­żaka nie była dla niego. Kar­mił się ad­re­na­liną i ko­chał po­ma­gać lu­dziom.

– Za­trzy­mam się na dłuż­szy czas w De­troit. Mam tam kilka szko­leń do od­by­cia, za­nim wy­jadę na ko­lejną mi­sję. Po­sta­no­wi­łem tro­chę od­po­cząć.

– W końcu. – Ode­tchnę­łam z ulgą, cie­sząc się jed­no­cze­śnie, że przez naj­bliż­szy czas nie będę mu­siała tak bar­dzo bać się o uko­cha­nego brata.

– Przy­jadę na zbiory. Po­mogę ci w sa­dzie. To twoje pust­ko­wie do­brze mi zrobi. Bę­dzie to przy­jemna od­miana od świsz­czą­cych na­boi nad głową, wy­bu­chów i po­ża­rów.

– Stało się coś, o czym nie chcesz mó­wić? – Zna­łam go, wie­dzia­łam, że nie zre­zy­gno­wał z wy­jaz­dów z le­ni­stwa czy chęci od­po­czynku.

– Nic, czym po­win­naś się tak bar­dzo przej­mo­wać. Wi­dzimy się za nie­cały mie­siąc? – za­py­tał, jakby się upew­niał, czy znajdę dla niego kąt do spa­nia.

– Choć­byś przy­je­chał bez za­po­wie­dzi w środku nocy, za­wsze je­steś tu mile wi­dziany. To tak samo twój dom, jak i mój. Cze­kam na cie­bie – wy­szep­ta­łam ła­mią­cym się ze wzru­sze­nia gło­sem.

Były chwile, kiedy sta­wa­łam się strasz­nie sen­ty­men­talna, ale to wy­ni­kało z mo­jej prze­szło­ści. Moje spra­gnione mi­ło­ści serce, łak­nęło cie­pła i bez­pie­czeń­stwa, któ­rych od wielu lat nie było mu dane po­czuć.

Zda­wa­łam so­bie sprawę, że ży­jąc na od­lu­dziu, mo­głam tę praw­dziwą mi­łość zwy­czaj­nie prze­ga­pić. Tylko na tę chwilę nie mia­łam ani chęci, ani przede wszyst­kim od­wagi, by wró­cić do daw­nego ży­cia wśród lu­dzi.

Zde­cy­do­wa­nie wo­la­łam sa­mot­ność, która nie była w sta­nie uczy­nić mi krzywdy. Na pewno nie tej fi­zycz­nej.

Przy­sta­nę­łam i spoj­rza­łam na nie­wielką bli­znę znaj­du­jącą się na moim przed­ra­mie­niu. Jedną z wielu przy­po­mi­na­ją­cych mi naj­mrocz­niej­szy czas w moim ży­ciu.

Wzdry­gnę­łam się, za­mknę­łam oczy i po­trzą­snę­łam głową, by od­go­nić de­mony prze­szło­ści.

To już za mną. Ode­szło bez­pow­rot­nie. Nie mo­głam wciąż za­tru­wać so­bie tym serca.

Wzię­łam głę­boki wdech, ro­zej­rza­łam się do­okoła i ro­ze­śmia­łam przez łzy. By­łam w pie­kle i choć nie da­łam się za­bić, tra­fi­łam do raju. Tu był mój dom. Wie­dzia­łam to. Czu­łam całą sobą.

Na­gle na łące w od­dali z kępy krza­ków, po­wol­nym kro­kiem wy­szedł do­stojny je­leń. Przy­sta­nął, i jakby wie­dząc, że nie zro­bię mu krzywdy, spoj­rzał mi uf­nie w oczy. Po­zwo­lił mi zro­bić kilka zdjęć,

po czym, jak gdyby ni­gdy nic, od­szedł.

– Dzię­kuję – wy­szep­ta­łam i otar­łam łzę.

Tak, by­łam w domu.

 

 

Roz­dział 2

 

Asher

 

Pro­wa­dzi­łem któ­rąś z ko­lei go­dzinę. Wła­ści­wie to stra­ci­łem ra­chubę czasu, zbyt sku­piony na tym, by w miarę szybko i bez­piecz­nie do­trzeć do Ann Ar­bor jesz­cze przed zmierz­chem. By­łem już na­prawdę zmę­czony, a nocna jazda mo­głaby się oka­zać śmier­tel­nie nie­bez­pieczna.

Spoj­rza­łem w lu­sterko wsteczne na wi­jącą się za mną wstęgę drogi. Zo­sta­wia­łem za sobą wła­ści­wie wszystko. Całe swoje ży­cie spa­ko­wa­łem w kilka kar­to­nów i to­reb. Za­pra­gną­łem uciec i za­szyć się w zu­peł­nie no­wym dla sie­bie śro­do­wi­sku.

Zbyt wiele złych wspo­mnień, bo­le­snych do­świad­czeń i lu­dzi, któ­rzy nie­ko­niecz­nie do­brze mi ży­czyli.

Przy­sta­ną­łem na sta­cji ben­zy­no­wej, by za­tan­ko­wać i na­pić się kawy. Zo­stało mi około pięć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów do celu. Było nim wy­na­jęte na naj­bliż­szy czas miesz­ka­nie. Mia­łem je za­jąć, nim będę mógł wpro­wa­dzić się do domu, który pla­no­wa­łem wy­re­mon­to­wać.

Na miej­sce do­tar­łem jesz­cze przed zmierz­chem, ale nie opła­cało mi się je­chać do mo­jego no­wego domu. Stwier­dzi­łem, że zja­wię się tam ju­tro z sa­mego rana. I tak, poza pa­ję­czy­nami i ba­ła­ga­nem,nic tam na mnie nie cze­kało.

Ku­pi­łem to miej­sce w ciemno, z po­le­ce­nia mo­jego przy­ja­ciela, który miesz­kał w tych stro­nach od kilku lat.

Za­rządcy nie­ru­cho­mo­ści miej­skich co ja­kiś czas prze­sy­łali mu ak­tu­alne oferty, by szyb­ciej się ich po­zbyć. Tak było w przy­padku tego domu nad je­zio­rem. Wła­ści­ciele umarli, mia­sto prze­jęło ma­ją­tek, bo­wiem nie było żad­nych naj­bliż­szych do dzie­dzi­cze­nia.

Nie mo­głem cze­kać, więc zda­jąc się na do­świad­cze­nie i gust przy­ja­ciela, ku­pi­łem ka­wał ziemi wraz z nieco roz­sy­pu­ją­cym się dom­kiem. Nie prze­szka­dzało mi to, bo i tak chcia­łem prze­ro­bić go pod swój styl. Li­czyła się oka­zyjna cena, dzięki któ­rej stać mnie było na po­rządny re­mont.

Wzią­łem szybki prysz­nic, ro­zej­rza­łem się po nie­wiel­kich po­miesz­cze­niach, które w naj­bliż­szym cza­sie miały być moim do­mem, i opa­dłem ciężko na łóżko. Za­sną­łem tak szybko, że na­wet nie zdą­ży­łem się ubrać.

Obu­dzi­łem się nagi. Obok le­żał zwi­nięty ręcz­nik, któ­rym wcze­śniej mia­łem prze­pa­sane bio­dra. W do­datku by­łem głodny.

– Kurwa! – za­klą­łem pod no­sem, uświa­da­mia­jąc so­bie, że nie ku­pi­łem ab­so­lut­nie nic do je­dze­nia, więc cze­kała mnie za­raz wy­cieczka do sklepu po ja­kieś za­pasy ży­wie­niowe, ale przede wszyst­kim po kawę.

Każdy dzień od niej za­czy­na­łem, więc ak­tu­al­nie cier­pia­łem i ro­bi­łem się zwy­czaj­nie zły.

Opłu­ka­łem twarz zimną wodą, za­ło­ży­łem na sie­bie dresy i buty spor­towe, po czym wy­sze­dłem w po­szu­ki­wa­niu sklepu.

Nie zna­łem tej miej­sco­wo­ści, by­łem tu obcy. Nie­zna­jo­mym czu­łem się też we wła­snej gło­wie. Zo­sta­łem z ni­czym i tak też się czu­łem. Bez­war­to­ściowy, ni­jaki i pu­sty w środku jak wy­dmuszka.

Ob­wie­szony za­ku­pami wspi­na­łem się po scho­dach na czwarte pię­tro, bo przy pod­pi­sy­wa­niu umowy na wy­na­jem nie po­my­śla­łem, żeby za­py­tać o windę. Uzna­łem to za pew­nik i nie do­cie­ka­łem. Zresztą, to roz­wią­za­nie na­prawdę tym­cza­sowe, bo za kilka dni miała wkro­czyć ekipa bu­dow­lana i roz­po­czy­nać re­mont. Pła­ci­łem im nie­małe pie­nią­dze, więc li­czy­łem, że upo­rają się z tym szybko i spraw­nie.

Te­le­fon w mo­jej kie­szeni roz­dzwo­nił się, a ze­ga­rek na nad­garstku zdra­dzał, że do­bi­jał się do mnie Da­mian, główny or­ga­ni­za­tor mo­jej obec­no­ści w tym miej­scu.

– Go­towy na pierw­szą wi­zytę w swoim przy­szłym raju? – za­py­tał, kiedy zdy­szany wsze­dłem do miesz­ka­nia i, rzu­ca­jąc wszystko na zie­mię, ode­bra­łem w ostat­niej chwili.

– Do­póki nie zjem cze­go­kol­wiek i nie wy­piję kawy, nie ru­szam się stąd ni­g­dzie. W prze­ciw­nym wy­padku ktoś może ucier­pieć – od­par­łem z lekką nutką iro­nii, bo głowa pę­kała mi już z nie­do­bo­rów ko­fe­iny. Na szczę­ście przy­wio­złem ze sobą eks­pres. – Cho­lerny eks­pres zo­stał w sa­mo­cho­dzie! – wark­ną­łem już cał­ko­wi­cie wku­rzony.

– Nic się nie sta­nie, jak nasz książę wy­pije zwy­kłą kawę za­le­waną wrząt­kiem – za­żar­to­wał, ale przy­się­gam, nie by­łem w sta­nie przy­swoić jego żartu.

– Tak, a ziarna kawy zmielę zę­bami – mruk­ną­łem.

– Ktoś tu ewi­dent­nie wstał lewą nogą. Stary! Za­czy­nasz nowe ży­cie! Po­wi­nie­neś się cie­szyć, try­skać ra­do­ścią. Tym­cza­sem za­cho­wu­jesz się jak roz­ka­pry­szona księż­niczka.

– Prze­pra­szam, ale na tę chwilę nie mam po­wo­dów do ra­do­ści. Czeka mnie jesz­cze wnie­sie­nie więk­szo­ści kar­to­nów na górę, bo wczo­raj wie­czo­rem mia­łem siłę je­dy­nie spać.

– Przy­jadę za­raz do cie­bie, pa­nie ma­rudo, i po­mogę przy­wró­cić zgu­bioną gdzieś po dro­dze ra­dość ży­cia.

– Jest aż tak źle?

– Tak.

– Ma­ru­dzę?

– Okrop­nie.

– Po­trze­buję kawy.

– Wtłocz so­bie ją naj­le­piej do­żyl­nie, bo zwy­czaj­nie cię nie po­znaję. Oby to było tylko zmę­cze­nie, a nie ja­kaś cho­roba – kpił ze mnie i miał do tego pełne prawo, bo na­prawdę ostat­nio za­cho­wy­wa­łem się co naj­mniej dziw­nie. – Daj mi trzy­dzie­ści mi­nut – do­dał i się roz­łą­czył.

Wy­pu­ści­łem po­wie­trze ze świ­stem i uda­łem się po ten pie­przony eks­pres do kawy, bez któ­rego nie wy­obra­ża­łem so­bie ży­cia. Był na tyle ważny, że wy­pro­wa­dza­jąc się z po­przed­niego miesz­ka­nia w Min­ne­apo­lis, zo­sta­wi­łem do­słow­nie wszystko poza wła­śnie nim.

Szum mie­lo­nych zia­ren wtło­czył w moje serce na­dzieję, że pod­łość tego po­ranka nie­długo się za­koń­czy. Czu­łem się na­prawdę źle, a ostat­nie wy­da­rze­nia z mo­jego ży­cia moim zda­niem nieco mnie tłu­ma­czyły. Przy­naj­mniej sam przed sobą chcia­łem zrzu­cić winę wła­śnie na ciąg złych zda­rzeń.

– Go­towy na wy­cieczkę? – za­py­tał Da­mian, kiedy na­je­dzony i opity dwoma ka­wami z rzędu sta­łem przed nim z rę­koma w kie­szeni mo­ich czar­nych dżin­sów i przy­glą­da­łem się, jak wy­żera ciastka, które sam przy­niósł niby dla mnie.

– Czuję, że będę prze­kli­nał dzień, w któ­rym zde­cy­do­wa­łem się ku­pić ja­kąś ru­derę na końcu świata. – Par­sk­ną­łem śmie­chem, bo rze­czy­wi­ście za­kup tej działki był po­dyk­to­wany im­pul­sem, kiedy to roz­sta­łem się ze swoją wie­lo­let­nią part­nerką. – Mój chwi­lowy akt roz­pa­czy po stra­cie Kate nie raz bę­dzie ko­pał mnie w ty­łek.

– Zo­ba­czysz, za­ko­chasz się w tym miej­scu. Sam się nad nim za­sta­na­wia­łem, ale za bar­dzo przy­wy­kłem do mo­jej willi w mie­ście.

Po dwu­dzie­stu pię­ciu mi­nu­tach do­tar­li­śmy na miej­sce. Dla ta­kiego miesz­czu­cha jak ja, było to na­prawdę ogromne zde­rze­nie z rze­czy­wi­sto­ścią. Mia­łem bo­wiem za­miesz­kać w domu nad je­zio­rem i  wszystko wska­zy­wało na to, że są­sia­dów mo­głem po­li­czyć na pal­cach jed­nej dłoni.

Wie­dzia­łem o tym, oglą­da­łem mapy i zna­łem plany za­go­spo­da­ro­wa­nia tego te­renu, a ra­czej ich brak. To rów­nież prze­ko­nało mnie do za­kupu. Mia­łem od­zy­skać tu ci­szę i spo­kój, któ­rych te­raz wy­jąt­kowo po­trze­bo­wa­łem.

Kiedy tylko wy­sia­dłem z sa­mo­chodu, ude­rzył we mnie za­pach wody, świeżo sko­szo­nej trawy oraz ja­kichś kwia­tów ro­sną­cych do­słow­nie wszę­dzie.

– I co o tym my­ślisz? – za­py­tał przy­ja­ciel, ale w tej sa­mej chwili z domu obok wy­szła dziew­czyna, która przy­kuła mój wzrok. Była prze­śliczna.

Nie wi­działa nas, bo za­jęta była czymś, co trzy­mała w dło­niach. Pi­sała do ko­goś wia­do­mość na te­le­fo­nie.

– Ash? – Dłoń kum­pla na moim ra­mie­niu spro­wa­dziła mnie na zie­mię. – Fajna, co? – Kiw­nął głową w jej kie­runku i się sze­roko uśmiech­nął. – Wi­dzia­łem ją już wcze­śniej, jak oglą­da­łem tę zie­mię. Wszystko wska­zuje na to, że to twoja naj­bliż­sza i chyba je­dyna są­siadka. Cała reszta jest dużo da­lej i dzielą was drzewa i krzewy.

– Chcę zo­ba­czyć dom – od­par­łem, od­ry­wa­jąc wzrok od blon­dynki. Nie in­te­re­so­wały mnie ko­biety, ro­manse i nowe zna­jo­mo­ści.

Spo­dzie­wa­łem się, że ten bu­dy­nek to bę­dzie ra­czej ru­dera. Wiele się nie po­my­li­łem, ale gdy zo­ba­czy­łem go na żywo, do­sze­dłem do wnio­sku, że będę mu­siał wpro­wa­dzić drobne po­prawki w moim pro­jek­cie, by za­cho­wać kilka ele­men­tów, które mi się spodo­bały.

Wyj­rza­łem przez jedno z okien i uj­rza­łem je­zioro. To było nie­sa­mo­wite, że przy­roda była do­słow­nie na wy­cią­gnię­cie ręki.

Do głowy mi przy­szło, że chciał­bym, by tu­taj była moja sy­pial­nia. Mógł­bym się bu­dzić i po­dzi­wiać piękno na­tury, ptaki na wo­dzie i… Cho­lera!

Ko­bieta z są­siedz­twa wła­śnie szła po dłu­gim, drew­nia­nym po­mo­ście w sa­mym stroju ką­pie­lo­wym. Rzu­ciła ręcz­nik na de­ski, wzięła roz­bieg i wsko­czyła, po czym za­nur­ko­wała pod ta­flę je­ziora.

– Mu­szę zmie­nić pro­jekt – ode­zwa­łem się w końcu, od­cho­dząc od okna, jak­bym uj­rzał w nim coś strasz­nego, a nie po­bu­dza­ją­cego zmy­sły.

– Zwa­rio­wa­łeś? Ju­tro wkra­cza tu ekipa. Nie mo­żesz już ni­czego prze­ra­biać.

– Po­cze­kają. – Wzru­szy­łem bez­tro­sko ra­mio­nami.

Pod­czas pro­jek­to­wa­nia na­prawdę wzią­łem wszystko pod uwagę, łącz­nie ze wscho­dami i za­cho­dami słońca. Nie po­my­śla­łem jed­nak o wi­do­kach, uzna­jąc, że z każ­dej strony było ład­nie. I to była nie­za­prze­czalna prawda. Tylko że wi­zja łóżka po­sta­wio­nego przy wy­so­kim od sa­mej ziemi oknie, wy­cho­dzą­cym na je­zioro, wy­da­wała się tak eks­cy­tu­jąca, że by­łem w sta­nie za­ak­cep­to­wać dłuż­szy czas re­ali­za­cji. W końcu miało to być moje miej­sce na wiele lat. Nie lu­bi­łem słów „na za­wsze”.

Było tu coś ma­gicz­nego, przy­cią­ga­ją­cego. Czu­łem się, jak­bym wró­cił z da­le­kiej po­dróży do domu. Jak­bym kie­dyś stąd wy­szedł i zja­wił się do­piero po kil­ku­na­stu la­tach.

Tak nie było. Od za­wsze miesz­ka­łem w mie­ście i nic nie cią­gnęło mnie na pro­win­cję. Jed­nak te­raz czu­łem, że być może wła­śnie tu był mój punkt na ziemi.

Czu­łem się winny roz­padu mo­jego związku, dla­tego wszystko, co mia­łem, zo­sta­wi­łem Kate. Urzą­dza­li­śmy tamto miesz­ka­nie wspól­nie i ra­zem je ku­po­wa­li­śmy. Nie po­tra­fi­łem jed­nak ka­zać jej za nie za­pła­cić. Zo­stała tam, a ja ru­szy­łem w po­szu­ki­wa­niu miej­sca dla sie­bie.

Być może je wła­śnie zna­la­złem.

Gdy wsia­da­li­śmy do auta, blon­dynka wy­szła z wody. Kro­czyła boso po tra­wie. Ga­pi­łem się na nią jak na zja­wi­sko pa­ra­nor­malne, a gdy na­sze spoj­rze­nia się skrzy­żo­wały, spło­szy­łem się, od­pa­li­łem sil­nik i zwy­czaj­nie od­je­cha­łem.

Znaj­do­wała się w spo­rej od­le­gło­ści ode mnie, ale z całą sta­now­czo­ścią mo­głem stwier­dzić, że była piękna.

– Nic nie mó­wisz. Ża­łu­jesz, że tu przy­je­cha­łeś? – Da­mian przy­glą­dał mi się ba­daw­czo. Czu­łem na so­bie to pa­lące spoj­rze­nie.

– Po­zwól, że od­po­wiem ci za ja­kiś czas, czy cze­go­kol­wiek ża­łuję. Obec­nie tkwię w próżni. Wy­pro­wa­dzi­łem się z pięk­nego, luk­su­so­wego miesz­ka­nia. Roz­sta­łem się z ko­bietą, którą pla­no­wa­łem po­ślu­bić. Wy­bra­łem już na­wet pier­ścio­nek. Nie każ mi okre­ślać te­raz tego, co dzieje się w mo­jej gło­wie. Chyba nikt bę­dąc na moim miej­scu by tego nie wie­dział.

– Ko­cha­łeś ją? – za­dał mi to na po­zór pro­ste py­ta­nie i wy­da­wać by się mo­gło, że od­po­wiedź po­winna być oczy­wi­sta. Nie była.

– Nie wiem. – Za­ci­sną­łem dło­nie na kie­row­nicy i z ca­łych sił sku­pia­łem wzrok na tym, co było przede mną. Nie chcia­łem spoj­rzeć przy­ja­cie­lowi pro­sto w oczy i przy­znać się, że po­pa­dłem w ru­tynę, że by­łem z Kate tylko dla­tego, że było nam wy­god­nie. Po­dobne za­in­te­re­so­wa­nia, tem­pe­ra­ment… – Za­da­jesz trudne py­ta­nia.

– Nie jest trudne, kiedy zna się od­po­wiedź. I coś czuję, że znasz od­po­wiedź, tylko bo­isz się po­wie­dzieć ją na głos, bo wtedy bę­dziesz mu­siał przy­znać się sam przed sobą, że tam­ten zwią­zek był błę­dem.

– Gdyby nie to, że…

– Nie, stary – prze­rwał mi. – Nie ma „gdyby”. Ona nie ko­chała cie­bie, a ty jej. To nie miało prawa wyjść. Pewne rze­czy zwy­czaj­nie tylko uła­twiły wam pod­ję­cie de­cy­zji.

– Może i masz ra­cję. – Wes­tchną­łem, opie­ra­jąc głowę o za­głó­wek w sie­dze­niu.

– Za­po­mnij o niej. Znaj­dziesz inną, za­ko­chasz się i wszystko skoń­czy się szczę­śli­wie. Mu­sisz tylko prze­stać wy­glą­dać jak zbity pies i uży­wać tej cier­pięt­ni­czej miny, bo po­my­ślą, że cię coś boli.

– Żadna ko­bieta nie za­słu­guje na to, by mę­czyć się z kimś ta­kim jak ja. A li­to­ści nie po­trze­buję.

– Po­trze­bu­jesz za to po­rząd­nego kopa w ty­łek i drinka – stwier­dził, kle­piąc mnie po ra­mie­niu. – Dzi­siaj wie­czo­rem za­bie­ram cię do pubu. Może ci się po­szczę­ści i po­znasz ja­kąś pięk­ność.

– Żad­nych ko­biet, Da­mian. Żad­nych ko­biet…

 

 

Roz­dział 3

 

Wil­low

 

Znów wsta­łam chwilę przed świ­tem. Ko­cha­łam tę ci­szę i cho­ciaż była ona obecna nie­mal przez cały dzień, to jed­nak ta po­ranna była inna i tylko moja.

Tuż przy brzegu do­strze­głam prze­pięk­nego żu­ra­wia, który, jak gdyby ni­gdy nic, bro­dził w wo­dzie w po­szu­ki­wa­niu przy­sma­ków. Za to też ko­cha­łam to miej­sce. Nie mu­sia­łam wy­jeż­dżać da­leko poza mia­sto w po­szu­ki­wa­niu ka­drów. Same do mnie przy­cho­dziły, kiedy re­lak­so­wa­łam się, sie­dząc na wła­snym ta­ra­sie. Mo­głam wła­ści­wie pra­co­wać z kawą w jed­nej ręce i apa­ra­tem w dru­giej, gdyby ten nie był taki ciężki.

Bez­sze­lest­nie cof­nę­łam się do domu po sprzęt, by uchwy­cić to prze­piękne zwie­rzę.

Prze­szłam z dru­giej strony bu­dynku, by stać się jak naj­mniej wi­doczna, i za­cza­iłam się za mu­rem. Ko­cha­łam ten mo­ment, w któ­rym cze­ka­łam na od­po­wiedni kadr. Cza­sami były to se­kundy, a cza­sem go­dziny.

– Czy coś się stało? – Usły­sza­łam obcy, mę­ski głos, a po chwili sze­lest skrzy­deł wzbi­ja­ją­cych się do lotu i krzyk żu­ra­wia. Ja na­to­miast pod­sko­czy­łam ze stra­chu, nie­mal wy­pusz­cza­jąc sprzęt z ręki.

– Cho­lera! – jęk­nę­łam ża­ło­śnie i od­wró­ci­łam się do czło­wieka, który wła­śnie po­psuł mi tak piękny ob­ra­zek. – Kim je­steś i dla­czego się do mnie skra­dasz?! – wark­nę­łam wście­kła, a serce ło­mo­tało mi w piersi jak osza­lałe. Nie­na­wi­dzi­łam być za­ska­ki­wana.

– Mam na imię Asher i zdaje się, że bę­dziemy są­sia­dami. – Uśmiech­nął się jak gdyby ni­gdy nic i wy­cią­gnął do mnie rękę na po­wi­ta­nie.

Mój dom nie był ogro­dzony, po­nie­waż ni­gdy nie od­czu­wa­łam ta­kiej po­trzeby. Czu­łam się tu bez­piecz­nie, a przy­naj­mniej sta­ra­łam się, by tak było. Nie po­trze­bo­wa­łam za­tru­wać so­bie głowy mo­imi trau­mami.

Męż­czy­zna miał na oko nie wię­cej niż trzy­dzie­ści lat, ciemne blond włosy wpa­da­jące prak­tycz­nie w brąz, nie­bie­skie oczy i kil­ku­dniowy za­rost. Jego urodę przy­ćmiła jed­nak moja wście­kłość i mia­łam ochotę przy­wa­lić mu tym dłu­gim obiek­ty­wem w łeb.

– Spło­szy­łeś mi zwie­rzę! – od­par­łam wście­kła, choć po­win­nam wy­ka­zać się kul­turą i rów­nież mu się przed­sta­wić. Od­wza­jem­ni­łam tylko uścisk ręki, cho­ciaż wcale nie mia­łam ochoty na nowe zna­jo­mo­ści.

– Nie wie­dzia­łem, co ro­bisz, a chcia­łem się przy­wi­tać. Uzna­łem, że cho­wasz się przed kimś.

– Szkoda, że przed tobą się nie da – za­mru­cza­łam ci­cho tak, żeby nie usły­szał.

– Słu­cham?

– Nie­ważne. Kto nor­malny przy­cho­dzi się za­po­znać z no­wym są­sia­dem o pią­tej rano? To nie pora na na­wią­zy­wa­nie zna­jo­mo­ści. – By­łam na­prawdę roz­wście­czona i co­kol­wiek by te­raz nie zro­bił i nie po­wie­dział, dzia­łało na jego nie­ko­rzyść.

– Każda pora jest do­bra, by po­zna­wać lu­dzi. – Po­ka­zał sze­reg bia­łych, rów­nych zę­bów, kiedy ob­da­ro­wał mnie uśmie­chem i wci­snął ręce w kie­sze­nie swo­ich ciem­nych spodni. Do nich za­ło­żył białą ko­szulkę, cienką, brą­zową kurtkę i cięż­kie buty, rów­nież w brą­zo­wym ko­lo­rze, z nie­chluj­nie roz­wią­za­nymi sznu­rów­kami.

Miał fajny styl ubie­ra­nia się, co o przy­kuło moją uwagę, mimo że nie chcia­łam mu się zbyt­nio przy­glą­dać.

Spoj­rza­łam na niego, na dom za jego ple­cami i na sa­mo­chód, który wła­śnie wjeż­dżał na pod­jazd. Li­czy­łam, że dzięki temu po­zbędę się in­truza i będę mo­gła wró­cić do swo­jego azylu. Czas chyba rów­nież, by po­my­śleć o pło­cie. Wy­so­kim pło­cie. Naj­le­piej kol­cza­stym i pod na­pię­ciem.

– Zdaje się, że masz go­ści – po­wie­dzia­łam i ru­szy­łam w stronę swo­jego domu, li­cząc na święty spo­kój. Cze­kała na mnie zimna kawa, sma­ku­jąca ogrom­nym roz­cza­ro­wa­niem.

– Za­cze­kaj – od­parł zmie­szany moim za­cho­wa­niem. – Nie po­wie­dzia­łaś, jak masz na imię.

– Bo nie py­ta­łeś. – Skrzy­żo­wa­łam ręce na pier­siach i ob­da­rzy­łam go znie­cier­pli­wio­nym spoj­rze­niem.

Wiatr roz­wiał ko­smyki mo­ich nie­sfor­nych wło­sów, które wiecz­nie ucie­kały z za­ple­cio­nego war­ko­cza, i rzu­cił mi je na oczy. Na­tu­ral­nie mia­łam lekko krę­cone włosy, które czę­sto żyły wła­snym ży­ciem.

– Te­raz py­tam.

– Wil­low – od­po­wie­dzia­łam od nie­chce­nia. Nie po­trze­bo­wa­łam wie­dzieć, kim on był ani jak miał na imię. O mnie też nie mu­siał wie­dzieć nic, poza tym, że będę jego są­siadką.

– Miło mi cię po­znać.

Wiem, że za­cho­wy­wa­łam się na­prawdę wred­nie i na co dzień taka nie by­łam. Nie wie­dzia­łam, co we mnie wstą­piło, ale to na­głe wtar­gnię­cie w moją strefę kom­fortu, ze­psu­cie mi ka­dru i zbyt na­chalne do­py­ty­wa­nie się o rze­czy, któ­rych nie mia­łam naj­mniej­szej ochoty mu wy­ja­wiać, spra­wiły, że po­czu­łam do niego nie­chęć.

– Mu­szę już iść – po­wie­dzia­łam to ci­cho i tym ra­zem nie cze­ka­jąc już, by co­kol­wiek po­wie­dział, we­szłam do domu i za­mknę­łam za sobą drzwi na za­mek.

Zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie, bo gdy tylko zro­bi­łam so­bie świeżą kawę, wy­szłam na ta­ras, na który wejść mógł do­słow­nie każdy. Na szczę­ście ni­kogo już koło mnie nie było

Mia­łam stąd do­bry wi­dok na bu­dy­nek, który naj­wy­raź­niej stał się wła­sno­ścią nie­sa­mo­wi­cie przy­stoj­nego Pana Iry­tu­ją­cego.

By­łam cie­kawa, co pla­no­wał zro­bić z tym do­mem. Uwiel­bia­łam jego kli­mat. Zresztą dla­tego też nie prze­pro­wa­dzi­łam grun­tow­nego re­montu we wła­snym. Chcia­łam za­cho­wać w nim du­cha babci, która za­wsze dbała, by było przy­tul­nie i przy­jem­nie.

Brat na­zy­wał to bab­ci­nym sty­lem, ale mi się po­do­bało. Od sie­bie do­ło­ży­łam ba­lię z ja­cuzzi, w któ­rej uwiel­bia­łam prze­sia­dy­wać wie­czo­rami z lampką wina. Do tej pory mo­głam to ro­bić bez obaw, że kto­kol­wiek bę­dzie mnie ob­ser­wo­wać.

Sama nie wie­dzia­łam, dla­czego uzna­łam, że nikt się tu ni­gdy nie wpro­wa­dzi. Dom był stary, znisz­czony, ale prze­cież działka ro­biła wra­że­nie.

Za­nu­rzy­łam się w swoim fo­telu i ob­ser­wo­wa­łam krzą­ta­ją­cych się męż­czyzn. Oma­wiali coś, wy­ma­chi­wali rę­koma i ży­wio­łowo dys­ku­to­wali. Osta­tecz­nie wszy­scy od­je­chali, zo­sta­wia­jąc Ashera sa­mego.

By­łam pod wra­że­niem, jak wiele rze­czy wy­da­rzyło się, nim dzień się na do­bre za­czął.

Blon­dyn wy­da­wał się po­iry­to­wany. Kop­nął coś le­żą­cego na ziemi, prze­klął gło­śno, po czym ru­szył na po­most, który wła­ści­wie na­le­żał do mnie. Znaj­do­wał się na moim te­re­nie i zo­stał wy­bu­do­wany na moje zle­ce­nie, bo po­przedni był stary i się roz­pa­dał.

Nie chcia­łam mu zwra­cać uwagi, bo tak na­prawdę nie prze­szka­dzała mi jego obec­ność. Wście­kłam się za wtar­gnię­cie, ale w grun­cie rze­czy zda­wał się być mi­łym fa­ce­tem.

Usiadł na de­skach, zdjął buty i zwie­sił nogi do wody. Cie­ka­wiło mnie, co so­bie my­ślał o tym miej­scu. Czy za­ko­chał się w nim tak samo jak ja od pierw­szego wej­rze­nia? A może nie chciał tu być? Może szy­ko­wał bu­dy­nek pod wy­na­jem lub sprze­daż?

Po moim ciele prze­biegł dreszcz prze­ra­że­nia na myśl, że mo­gli za­cząć się tu zjeż­dżać przy­pad­kowi lu­dzie z ha­ła­su­ją­cymi dzie­cia­kami, które znisz­czą wszystko, co sta­nie na ich dro­dze.

Naj­pro­ściej by­łoby te­raz iść do niego i z nim o tym po pro­stu po­roz­ma­wiać, ale po nie­zbyt mi­łym po­czątku zna­jo­mo­ści nie chcia­łam le­cieć i wy­py­ty­wać o wszystko.

Za­ję­łam się osta­tecz­nie pracą w sa­dzie, nie zwra­ca­jąc uwagi na to, że męż­czy­zna od­je­chał, a do­okoła mnie znów za­pa­no­wał spo­kój.

Z czy­stej cie­ka­wo­ści po po­łu­dniu po­szłam zro­bić ob­chód wo­kół jego domu. Ktoś by pew­nie po­wie­dział, że wę­szy­łam, i po czę­ści tak było, ale cie­ka­wość do­słow­nie zże­rała mnie od środka. Nie wie­dzia­łam, na co li­czy­łam, ale moim oczom uka­zała się zło­żona na kilka czę­ści kartka pa­pieru, przy­gnie­ciona na pa­ra­pe­cie ka­mie­niem.

Ta­jem­ni­czy do­ku­ment oka­zał się być pla­nem prze­bu­dowy tego słod­kiego, uro­czego domu, z któ­rego wła­ści­wie miało nic nie zo­stać.

W jego miej­scu miał sta­nąć no­wo­cze­sny, prze­szklony bu­dy­nek, kom­plet­nie nie­pa­su­jący do oto­cze­nia.

Wie­dzia­łam, że to nie była moja sprawa. Nie mia­łam prawa się wtrą­cać ani na­rzu­cać ni­komu, jak re­mon­to­wać wła­sny dom. Zro­biło mi się jed­nak przy­kro, że to miej­sce zmieni się nie­długo nie do po­zna­nia. Przez to znów wez­brała we mnie złość.

Przez ko­lejne dni nikt się nie zja­wiał, łącz­nie z Ashe­rem. Mój spo­kój du­cha zo­stał jed­nak zmą­cony i wciąż roz­my­śla­łam o domku nie­opo­dal i jego wła­ści­cielu.

Dzień spę­dzony w sa­dzie zmę­czył mnie na tyle, że za­pra­gnę­łam na­pić się wina, roz­pa­lić ogień na brzegu je­ziora i zre­lak­so­wać się w cie­płej wo­dzie z bą­bel­kami. Nic mnie tak nie uspo­ka­jało, jak sie­dze­nie w ja­cuzzi i ob­ser­wo­wa­nie, jak przy­roda układa się do snu, a wszystko wo­kół cich­nie jesz­cze bar­dziej.

Po pięt­na­stu mi­nu­tach usły­sza­łam war­kot sil­nika, a przy­jemny pół­mrok roz­darły świa­tła wy­ce­lo­wane wprost w moje oczy. Zmru­ży­łam je i od­wró­ci­łam się za­wie­dziona, że moja me­dy­ta­cja zo­stała prze­rwana.

Trza­śnię­cie drzwi od auta, a póź­niej od domu świad­czyły o tym, że Asher był na coś wście­kły. Bo co do tego, że to był on, nie mia­łam żad­nych wąt­pli­wo­ści. Po­ru­szał się dro­gim, du­żym sa­mo­cho­dem, który wy­da­wał cha­rak­te­ry­styczny dźwięk pod­czas za­my­ka­nia cen­tral­nego zamka pi­lo­tem.

Prócz dźwię­ków na­tury nie było tu zbyt wiele in­nych, więc bar­dzo szybko za­pa­dały mi w pa­mięci wszyst­kie, które róż­niły się od mo­jej co­dzien­no­ści.

Wes­tchnę­łam, opar­łam łok­cie o brzeg ba­lii i uło­ży­łam brodę na dło­niach. Mu­sia­łam się po­go­dzić z nową rze­czy­wi­sto­ścią, która bru­tal­nie wkro­czyła w moje po­ukła­dane ży­cie. Za chwilę za­cznie się re­mont, ha­łas i cała ma­gia uleci na wiele ty­go­dni. O ile nie na za­wsze.

Kroki na ka­mie­ni­stej ścieżce, a póź­niej głu­che od­głosy od­bi­ja­jące się o po­most świad­czyły, że męż­czy­zna po­szedł nad wodę. Otwo­rzy­łam wcze­śniej za­mknięte oczy i do­strze­głam szarą syl­wetkę, nik­nącą już w mroku. Po­chy­lał głowę, sto­jąc nie­ru­chomo ni­czym po­sąg.

Zro­biło mi się go żal, bo naj­praw­do­po­dob­niej wy­da­rzyło się coś złego. Nie wie­dzia­łam jed­nak, jak mam mu po­móc. Nie chcia­łam tego ro­bić. Był in­tru­zem, wtar­gnął na mój te­ren. Co wła­ści­wie miało mnie ob­cho­dzić jego ży­cie? Może je­śli miał pro­blemy, to ist­niała szansa, że się stąd wy­nie­sie i ze­chce od­sprze­dać to miej­sce.

Te­raz bez na­my­słu ku­pi­ła­bym ten dom tylko po to, by nikt wię­cej nie za­kłó­cał mo­jej ci­szy.

Po chwili moje prze­my­śle­nia prze­rwał gło­śny plusk, a męż­czy­zna znik­nął.

– Asher?! – krzyk­nę­łam, ale nie do­cze­ka­łam się od­po­wie­dzi.

Wy­sko­czy­łam z ba­lii i rzu­ci­łam się bie­giem w stronę po­mo­stu. Serce wa­liło mi jak sza­lone, bo niby w jaki spo­sób mia­łam wy­cią­gnąć z wody po­staw­nego, do­brze zbu­do­wa­nego męż­czy­znę? By­łam tu kom­plet­nie sama.

– Asher! – Sta­nę­łam w miej­scu, w któ­rym wi­dzia­łam go jesz­cze przed chwilą, spoj­rza­łam w dół i za­mar­łam.

 

 

Roz­dział 4

 

Asher

 

Za­tro­skany wzrok Wil­low do­strze­głem na­wet w pa­nu­ją­cym pół­mroku. Stała na po­mo­ście i krzy­czała moje imię. Tylko że ja le­ża­łem za­nu­rzony w wo­dzie, a na po­wierzchni były je­dy­nie moje nos i oczy.

Nie mia­łem w pla­nach nic złego so­bie ro­bić. Nie rzu­ci­łem się z roz­pa­czy do je­ziora, by za­koń­czyć swój marny ży­wot. Fak­tem jed­nak było to, że się tak nie­wy­obra­żal­nie wście­kłem, że mu­sia­łem ochło­nąć, a zdej­mo­wa­nie z sie­bie ubrań uzna­łem za zbyt długi pro­ces, więc wsko­czy­łem do wody w nich.

Nie są­dzi­łem, że Wil­low się mną przej­mie ani że ob­ser­wo­wała moje głu­pie po­czy­na­nia. Wpraw­dzie pło­nęło ogni­sko, ale nie do­strze­głem, by sie­działa gdzieś w jego po­bliżu.

– Wy­stra­szy­łeś mnie na śmierć! – jęk­nęła ża­ło­śnie, po czym ukuc­nęła i scho­wała twarz w dło­niach.

– Prze­pra­szam, chcia­łem się ochło­dzić. – Wy­sze­dłem na po­most, roz­le­wa­jąc wo­kół sie­bie mnó­stwo wody. Ona z ko­lei była ubrana w strój ką­pie­lowy, co, mu­sia­łem przy­znać, mnie za­sko­czyło. Dziwny ubiór na wie­czór.

– Kre­tyn! – prych­nęła i wstała rap­tow­nie, sta­jąc na­prze­ciwko mnie. Ręce splo­tła na pier­siach i zmiaż­dżyła mnie wście­kłym spoj­rze­niem. – Wpa­dłam w pa­nikę, chcia­łam już się rzu­cać na ra­tu­nek, a ty po­sta­no­wi­łeś so­bie po­pły­wać w ubra­niu? – Ru­szyła szyb­kim kro­kiem w stronę swo­jego domu, który z po­mo­stu przy­po­mi­nał bez­pieczną przy­stań, gdzie za­wsze pa­liło się cie­płe świa­tło ża­rówki, za­pra­sza­jące, by się na chwilę za­trzy­mać.

Jed­nak w tym przy­padku go­spo­dyni ką­sała i war­czała na każ­dego, kto się do niej zbli­żył.

– Wil­low, po­wie­dzia­łem, że prze­pra­szam. – Po­sze­dłem za nią, od­kry­wa­jąc, że wła­śnie wcho­dziła do wiel­kiej ba­lii z ja­cuzzi. Po­jem­nik po­grą­żony był w ciem­no­ści, a świa­tło ogni­ska tam nie do­cie­rało, dla­tego jej wcze­śniej nie do­strze­głem.

– Prze­pro­siny przy­jęte – mruk­nęła ci­cho i za­nu­rzyła się po szyję w wo­dzie.

Mu­sia­łem przy­znać, że za­zdro­ści­łem jej tego.

– Nie wy­daje mi się. – Zdją­łem z sie­bie kle­jącą się do ciała ko­szulkę i rzu­ci­łem ją na trawę.

– Co ty wy­pra­wiasz? – Zro­biła wiel­kie oczy.

– Nie bój się, nie do­łą­czę do cie­bie. – Par­sk­ną­łem śmie­chem. – Chyba, że za­pra­szasz.

– Co ty tu wła­ści­wie ro­bisz o tej po­rze? – Zi­gno­ro­wała moją za­czepkę, co nieco mnie roz­ba­wiło.

– Mam pro­blemy miesz­ka­niowe, je­śli tak to mogę na­zwać. – Wzru­szy­łem ra­mio­nami, a chłodny wiatr omiótł moją wil­gotną jesz­cze skórę. Na moim ciele mo­men­tal­nie po­ja­wiła się gę­sia skórka.

– Nie ro­zu­miem…

– Oka­zało się, że miesz­ka­nie, które wy­na­ją­łem so­bie na czas re­montu domu…

– Chyba de­wa­sta­cji – prze­rwała mi burk­nię­ciem.

– Nie ro­zu­miem.

– Nie­ważne. Co z tym miesz­ka­niem?

– Biuro nie­ru­cho­mo­ści mnie oszu­kało, bo wła­ści­ciel nie chciał go wy­naj­mo­wać, tylko sprze­dać. Zna­lazł się ku­piec i ka­zali mi stam­tąd spie­przać. Oka­zało się, że chciwy pan po­my­ślał, że ma­jąc klu­cze od nie­swo­jego miesz­ka­nia, wy­naj­mie je i do­robi so­bie na boku.

– Mia­łeś pe­cha – wes­tchnęła, ale nie do­szu­ka­łem się w jej gło­sie współ­czu­cia. Ra­czej po­wie­dział­bym, że pełną obo­jęt­ność.

– Co mia­łaś na my­śli, mó­wiąc, że de­wa­stuję ten dom? – Pod­sze­dłem do ba­lii i opar­łem się o nią łok­ciami. – On i tak jest w kiep­skim sta­nie.

Dziew­czyna mo­men­tal­nie od­sko­czyła na jej drugą stronę, pio­ru­nu­jąc mnie wzro­kiem.

– Nie bój się, nie gryzę. – Za­śmia­łem się i przy­po­mnia­łem so­bie mój pierw­szy dzień w tym mie­ście. – Chyba że nie do­stanę rano kawy, to wtedy bywa róż­nie.

– Wi­dzia­łam plan bu­dowy. – Kiedy to wy­znała, lekko się zmie­szała.

– Mysz­ko­wa­łaś? – Zmru­ży­łem oczy, wpa­tru­jąc się w nią z roz­ba­wie­niem.

Uda­wała taką nie­do­stępną, ale jed­nak in­te­re­so­wało ją, co się dzieje na są­sied­niej działce.

– Spa­ce­ro­wa­łam – od­parła iro­nicz­nie. – I zna­la­złam plany. Było ich nie zo­sta­wiać byle gdzie.

– Le­żały na pa­ra­pe­cie pod ka­mie­niem. – Ob­ser­wo­wa­łem jej zmie­sza­nie, za­po­mi­na­jąc zu­peł­nie o zło­ści. Obec­ność tej dziew­czyny i to, jak słodko się za­wsty­dzała, sku­tecz­nie po­pra­wiło mi hu­mor. – Do­brze już, mów. Wy­znaj, co cię drę­czy.

– Bo ten dom ma du­szę, a ty chcesz mu ją wy­rwać – obu­rzyła się, a ja mia­łem co­raz więk­szą ochotę do­łą­czyć do niej w ja­cuzzi.

– To ru­dera.

– Twoja em­pa­tia i wy­czu­cie stylu są ru­derą. – Miała cięty ję­zyk, mu­sia­łem to przy­znać, co czy­niło z niej bar­dzo cie­kawą i cha­rak­terną osóbkę. Nie była prze­zro­czy­sta, oj nie.

– Co we­dług cie­bie po­wi­nie­nem zro­bić, pani ar­chi­tekt?

– Rób, co chcesz. Znam ten dom od dzie­ciń­stwa i wiem, jaką ma war­tość i piękno samo w so­bie. Zrów­nu­jąc go z zie­mią i sta­wia­jąc w to miej­sce ja­kieś szklane pa­skudz­two, znisz­czysz wszystko. – Wzru­szyła ra­mio­nami i od­wró­ciła ode mnie wzrok, wpa­tru­jąc się gdzieś w czerń je­ziora.

Spoj­rza­łem w stronę jej domu. Wy­glą­dał staro, ale rze­czy­wi­ście pięk­nie. Tylko że ja od za­wsze ma­rzy­łem o ta­kim szkla­nym, no­wo­cze­snym bu­dynku. A nie o bab­ci­nej chatce, z któ­rej co chwilę będą wy­pa­dać ce­gły.

– Po­dobno o gu­stach się nie dys­ku­tuje – od­par­łem po dłuż­szej chwili ci­szy, która za­częła mnie uwie­rać.

Cze­kało mnie jesz­cze wy­nie­sie­nie tych cho­ler­nych kar­to­nów i za­pla­no­wa­nie mo­jego naj­bliż­szego ży­cia. Jak niby mia­łem re­mon­to­wać ten dom i jed­no­cze­śnie w nim miesz­kać? Rze­czy­wi­ście pla­no­wa­łem go wła­ści­wie zrów­nać z zie­mią i zo­sta­wić je­dy­nie kilka ścian.

Ow­szem, mo­głem wy­na­jąć so­bie ko­lejne miesz­ka­nie, ale zro­zu­mia­łem, że co­dzienne do­jazdy zajmą mi masę czasu, a chcia­łem czyn­nie uczest­ni­czyć w bu­do­wie.

– Tak mó­wią. – Wstała, wy­szła z wody i za­ło­żyła gruby szla­frok. Owi­nęła się nim cia­sno i, chwy­ta­jąc bu­telkę z wi­nem oraz kie­li­szek, usia­dła przy pa­lą­cym się ogniu.

Ocza­ro­wał mnie jej styl ży­cia. Nie wie­dzia­łem, kim była, czym się zaj­mo­wała, ale jej we­wnętrzny spo­kój, to, jak ema­no­wała ja­kąś dziwną ener­gią, do­słow­nie za­chwy­cało. Od­nio­słem wra­że­nie, że była kom­plet­nie nie­za­leżna od ze­wnętrz­nego świata. Ni­g­dzie się nie spie­szyła, ni­czego nie pla­no­wała. Miała na coś ochotę, to to ro­biła. Nie przej­mo­wała się moją obec­no­ścią, cho­ciaż chwi­lami ją iry­to­wa­łem i krę­po­wa­łem jed­no­cze­śnie.

– Pójdę już. Czeka mnie noc w sa­mo­cho­dzie, bo nie mia­łem na­wet jak ku­pić ma­te­raca. Myć się chyba też będę w je­zio­rze. – Par­sk­ną­łem śmie­chem, ale wcale nie było mi we­soło. Zwłasz­cza że dzi­siaj za­czy­nał się week­end. Więk­szość firm nie pra­co­wała, a co za tym szło, mu­sia­łem cze­kać do po­nie­działku.

Na po­moc przy­ja­ciela rów­nież nie mia­łem co li­czyć, bo jego żona nie­na­wi­dziła go­ścić lu­dzi w domu. A Da­mian sie­dział jej kom­plet­nie pod pan­to­flem i na­wet moja bez­dom­ność nie była w sta­nie tego zmie­nić.

Fan­ta­stycz­nie, za­mie­ni­łem luk­su­sowy apar­ta­ment na roz­wa­la­jącą się budę po­środku ni­czego. In­te­res ży­cia!

Wil­low nie sko­men­to­wała mo­ich słów, więc pod­nio­słem z ziemi mo­krą ko­szulkę i już chcia­łem odejść, gdy od­parła:

– W szo­pie na ty­łach domu mam małą ła­zienkę z prysz­ni­cem i to­a­letą. Służy moim pra­cow­ni­kom do od­świe­że­nia się. Mo­żesz z niej ko­rzy­stać. – Gdy to mó­wiła, wzrok miała wbity w tań­czący ogień. – Z noc­le­giem ci nie po­mogę. Nie przy­wy­kłam wpusz­czać ob­cych fa­ce­tów do swo­jego domu.

– Nie wy­ma­gam tego od cie­bie – od­po­wie­dzia­łem zgod­nie z prawdą. – Ale dzię­kuję za pro­po­zy­cję, chęt­nie z niej za­raz sko­rzy­stam, je­śli nie masz nic prze­ciwko.

– Śmiało.

Gdy wró­ci­łem z sa­mo­chodu, w któ­rym by­łem wy­grze­bać z ba­gaży ręcz­nik, żel pod prysz­nic i czy­ste ubra­nia, Wil­low już znik­nęła. Za­miast niej na drew­nia­nej ławce le­żał szla­frok, bu­telka z wodą, kilka owo­ców i ka­wa­łek cia­sta.

Uśmiech­ną­łem się i ru­szy­łem na po­szu­ki­wa­nia wspo­mnia­nego po­miesz­cze­nia. Czu­łem się przy tym jak na ja­kiejś ko­lo­nii lub obo­zie har­cer­skim.

Sta­ną­łem pod stru­mie­niem cie­płej wody, opar­łem dło­nie o ścianę wy­ło­żoną sza­rymi płyt­kami i po­krę­ci­łem z dez­apro­batą głową. Nie był to naj­szczę­śliw­szy start w nową rze­czy­wi­stość i mia­łem wra­że­nie, że los nie miał dla mnie li­to­ści. Kiedy już my­śla­łem, że po­przed­nia kłoda była tą ostat­nią, pod sto­pami lą­do­wała ko­lejna i to w do­datku więk­sza.

Re­mont domu się nie roz­po­czął, bo gdy wspo­mnia­łem wy­ko­naw­com, że mu­szę wpro­wa­dzić zmiany, ci się wście­kli, stwier­dzili, że nie mają czasu na cze­ka­nie i za­stój w pracy, i po­szli na inną bu­dowę. W ten spo­sób mój re­mont zo­stał prze­ło­żony na od­le­gły, bli­żej nie­okre­ślony ter­min.

By­łem wście­kły i za­ła­many, a gdyby nie Wil­low, był­bym rów­nież brudny i cuch­nący wodą z je­ziora.

Po ką­pieli usia­dłem na po­mo­ście i wpa­try­wa­łem się w gwiazdy. Noc była dość chłodna, ale nie prze­szka­dzało mi to ja­koś spe­cjal­nie. Sen nie przy­cho­dził, ale za to gdy za­my­ka­łem oczy, po­ja­wiał się ob­raz tej de­li­kat­nej, zwiew­nej ni­czym wiatr blon­dynki o pięk­nych, brą­zo­wych oczach.

Nie była zwy­kłą dziew­czyną. Przy­po­mi­nała elfa, który w ciągu dnia snuje się po łą­kach i la­sach, do­glą­da­jąc ro­ślin i zwie­rząt. Była do­słow­nie nie z tego świata. Kru­cha, a jed­no­cze­śnie silna. Pło­chliwa, ale i od­ważna.

Tar­gały mną sprzeczne emo­cje, bo z jed­nej strony sta­rała się mnie ode­pchnąć, a z dru­giej po­móc.

Spoj­rza­łem z wes­tchnie­niem na dom i uzmy­sło­wi­łem so­bie, że mia­łem tak na­prawdę dwa wyj­ścia. Umó­wić zu­peł­nie nową ekipę, która nie wy­stawi mnie do wia­tru, wy­na­jąć nowe miesz­ka­nie i re­ali­zo­wać swój plan za­ło­żony od po­czątku.

Albo…

No wła­śnie, ta druga opcja za­częła mnie ku­sić i mą­cić mi w gło­wie. Bo co by było, gdy­bym tu zo­stał i po­słu­chał Wil­low? Wziął do po­mocy kilku męż­czyzn, któ­rzy od­świe­ży­liby dom, ale go zbyt mocno nie prze­ra­biali?

Nie! Bu­dy­nek był stary, brzydki, z ma­łymi oknami, które nie wpusz­czały prak­tycz­nie świa­tła. By­łem czło­wie­kiem mia­sta. Ko­cha­łem be­ton, me­tal i szkło. Pra­gną­łem ta­kiego domu od za­wsze, ale moja była na­rze­czona ka­te­go­rycz­nie od­mó­wiła wy­jazdu na wieś, tłu­ma­cząc, że umar­łaby bez cy­wi­li­za­cji, ko­sme­ty­czek i skle­pów.

Par­sk­ną­łem śmie­chem, po­rów­nu­jąc z nią cho­dzącą na boso po tra­wie Wil­low, która z na­turą była wręcz po­łą­czona. Nie wy­da­wała się cier­pieć z po­wodu braku tych wszyst­kich wy­mie­nio­nych przez Kate udo­god­nień.

Po­rzu­ci­łem po­mysł wy­no­sze­nia kar­to­nów z sa­mo­chodu. Opu­ści­łem fo­tel pa­sa­żera cał­ko­wi­cie na pła­sko, zwi­ną­łem się w kłę­bek i ze wszyst­kich sił pró­bo­wa­łem za­snąć.

Rano cze­kał na mnie po­sta­wiony na ma­sce sa­mo­chodu ter­mos z go­rąca kawą i kar­teczka na­kre­ślona pięk­nym sty­lem pi­sma.

„Po­dobno bez kawy gry­ziesz. A ja nie mam ani ogro­dze­nia, ani ka­gańca”.

 

 

Roz­dział 5

 

Wil­low

 

Asher był dziw­nym czło­wie­kiem. Zja­wił się, nie wia­domo skąd i po co. Jedno było pewne, wy­je­chał z dnia na dzień, pa­ku­jąc cały swój do­by­tek w je­den ba­gaż­nik.

A może był ja­kimś psy­cho­patą, który zmie­niał miej­sca za­miesz­ka­nia po tym, jak za­czy­nało ro­bić się o nim zbyt gło­śno po wszyst­kich ta­jem­ni­czych mor­der­stwach?

Po­trzą­snę­łam głową, by od­go­nić te głu­pie my­śli. Za­wie­si­łam spoj­rze­nie na są­sied­nim domu, z któ­rego do­bie­gał straszny ha­łas. Po chwili usły­sza­łam gło­śny huk, a wszel­kimi moż­li­wymi otwo­rami wy­do­był się kurz.

Za­sty­głam w ocze­ki­wa­niu, czy usły­szę wo­ła­nie o po­moc, ale za­miast tego ze środka, gło­śno prze­kli­na­jąc, wy­szedł Ash, cały biały od ku­rzu i pyłu.

– Szlag by to! – Kop­nął le­żące obok niego wia­dro. Po­jem­nik wzbił się w po­wie­trze i ude­rzył w okno, tłu­kąc szybę. – Kurwa!

– Pło­szysz zwie­rzęta – od­par­łam roz­ba­wiona i po­de­szłam nieco bli­żej. – Co się stało? Je­steś cały?

– Ten dom to ru­dera! – po­wtó­rzył to samo, co mó­wił ostat­nio. – Chcia­łem roz­bić ścianę, po­le­ciał też ka­wa­łek su­fitu. W co ja się wpa­ko­wa­łem? Co mi prze­szka­dzało ży­cie w mie­ście? Mo­głem ku­pić ko­lejne miesz­ka­nie, a nie wy­jeż­dżać na cho­lerny ko­niec świata w ja­kąś pier­do­loną dzicz! – krzy­czał tak gło­śno, że do­słow­nie wy­co­fa­łam się o kilka kro­ków.

Wy­stra­szy­łam się go. Wpadł w ja­kąś fu­rię, a we mnie ude­rzyły wspo­mnie­nia. Przy­mknę­łam oczy, po­wstrzy­mu­jąc łzy. To było ir­ra­cjo­nalne, bo nie krzy­czał na mnie. Nie ja by­łam obiek­tem jego zło­ści, ale po­czu­łam się za­ata­ko­wana.

– Masz ra­cję, mo­głeś zo­stać w mie­ście – od­par­łam ci­cho i po­bie­głam w stronę swo­jego domu. Za­trza­snę­łam drzwi i za­mknę­łam je na klucz, po czym zsu­nę­łam się po nich, sia­da­jąc na pod­ło­dze.

Rę­koma za­kry­łam twarz, usi­łu­jąc ze wszyst­kich sił uspo­koić od­dech i serce.

– Wil­low? – Usły­sza­łam jego głos za drzwiami, a po tych sło­wach roz­le­gło się pu­ka­nie, na które znów za­re­ago­wa­łam jak kom­pletna wa­riatka i za­drża­łam.

– Idź so­bie!

– Prze­pra­szam, że krzy­cza­łem, ale o mało kilka ce­gieł nie spa­dło mi na głowę.

– Nic się nie stało – skła­ma­łam.

– Ura­zi­łem cię czymś? – nie od­pusz­czał, na co prze­wró­ci­łam je­dy­nie oczami.