Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miłość, zemsta i tajemnice, których nie sposób rozwikłać
Między Elizą, córką szefa polskiego wywiadu, i Wiktorem Adamczewskim, sprawującym nad nią opiekę, pojawia się zaskakujące dla obojga uczucie. Tymczasem rodzice dziewczyny, podczas spotkania w siedzibie polskich służb wywiadowczych, wpadają na trop odkrycia, które może mieć wpływ na dalsze losy państwa polskiego. Wiktor udaje się na pogranicze, by dowiedzieć się, jakim sposobem służby radzieckie weszły w posiadanie polskich dokumentów. Wieniawa-Długoszowski knuje sprytną intrygę, dzięki której jego przyjaciel, Tomasz Grobel, będzie mógł opuścić więzienie i odzyskać dobre imię. Uwięzieni w trybach politycznej maszyny bohaterowie próbują wykorzystać wszelkie możliwości, by uporządkować swoje życie osobiste i przysłużyć się walce o odbudowę ojczyzny. Ale pogodzenie tych dwóch spraw nie zawsze idzie w parze.
Przedzierał się ku dziewczynie, roztrącając ludzi. Po chwili stanął za człowiekiem, który stanowił zagrożenie dla jej cnoty. Bez chwili namysłu pchnął go z taką siłą, że ten zatoczył się na najbliższy stolik; padł na niego, strącając kufle, które z trzaskiem rozprysły się na tysiące odłamków, a ich zawartość rozlała się po podłodze.
– W porządku – rzekł do dziewczyny Wieniawa. – Jesteś pod moją opieką i nic ci już nie grozi. A teraz stań za mną.
Weronika – bo ona to rzecz jasna była – spojrzała na nieznajomego, którego twarzy ani oczu nie mogła dostrzec. Ale było coś w jego głosie, co przekonało ją, że może mu zaufać.
Krzysztof Goluch
Urodził się w 1994 roku w Puławach. Mieszka w Pogonowie, małej miejscowości położonej w przepięknej dolinie Wieprza. Od małego uwielbiał słuchać o minionych wydarzeniach, później fascynowało go opowiadanie o przeszłości, a teraz ma ogromną satysfakcję z popularyzowania historii. W wolnych chwilach sam dużo czyta, głównie literaturę historyczną i sensacyjną, a także dobre kryminały. Jego zainteresowania, poza historią, to sport, kino i polityka.
W 2019 roku nakładem wydawnictwa Novae Res ukazała się jego debiutancka powieść, osadzona w realiach II wojny światowej, pt. Czerwona zemsta, a rok później wydana została jej kontynuacja. W tajnej służbie Rzeczypospolitej to nowa seria powieści osadzona w realiach najnowszej historii Polski.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 389
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wieniawa tkwił w Warszawie, lecz nie spędzał czasu na jałowych rozrywkach i pustych zabawach. A co więcej, nie łaknął ich. Jakby obmierzło mu towarzystwo aktorów, pisarzy i poetów, słowem: całej tej artystycznej śmietanki, której wiernym kompanem do zabaw był aż dotąd. Zamiast tego dnie i noce spędzał w budynkach inspektoratu, gdzie z niezwykłą jak na niego cierpliwością pracował nad szlifowaniem planów operacyjnych.
Zamieszkał nawet w budynku pomarańczarni, by być blisko komendanta, który w ostatnim czasie często rad jego zasięgał i kazał mu od swego boku nie odstępować. Obaj tak pochłonięci byli pracą, że niemal nie widywano ich publicznie. Lecz o ile takie zniknięcie komendanta traktowano jako rzecz zwykłą u sternika nawy państwowej, którego wielka pracowitość była powszechnie znana, o tyle nagłe zniknięcie Wieniawy stało się tematem licznych plotek.
I nie tylko elity rozsiewały je, szukając wyjaśnienia tej zagadki. Rozmawiano o tym także w licznych kolejkach, nikt bowiem nie cieszył się między ludźmi taką sławą jak Długoszowski. Plotki o nim szerzyły się niczym zaraza, dorównując swą liczbą tym, które tyczyły się wojny wschodniej. Co poranek podawano coraz to ciekawsze, bardziej sensacyjne wersje. Jednego dnia więc twierdzono, że warszawski arbiter elegantiarum doigrał się wreszcie i zapadł na wstydliwą chorobę, którą leczy gdzieś z dala od stolicy, a nazajutrz inni gorąco temu zaprzeczali. Przekonywali mianowicie, że Wieniawa został ciężko kontuzjowany w honorowym pojedynku. Prawie nikt nawet nie zbliżył się do prawdy. Albowiem chcąc do niej dotrzeć, trzeba było naprawdę znać Wieniawę, a nie tylko karykaturę jego osobowości.
I właśnie ci, którzy go znali, postanowili odnaleźć kompana. Aby to osiągnąć, dniem i nocą czekali na niego w tych miejscach, w których mógł się pokazać. A więc przed Hotelem Europejskim, w Małej Ziemiańskiej czy w innych kawiarenkach stolicy. Szczęście uśmiechnęło się do Juliana Tuwima, który dostrzegł przyjaciela, gdy ten, znużony śmiertelnie, opuszczał gmach inspektoratu.
Wieniawa szedł cichymi, wymarłymi ulicami, mając narzucony ciemny płaszcz, który miał go chronić zarówno przed chłodem, jak i przed wzrokiem ciekawskich. Ale Tuwim rozpoznał go bezbłędnie. Bez namysłu ruszył za nim i dogonił go, gdy skręcał w kierunku Belwederu.
– Cóż to, przyjacielu? – zaczepił go żartobliwie. – Masz u mnie dług, że unikasz mojego towarzystwa? I żeby tylko mojego, to jeszcze bym zrozumiał, bo nie każdy dobrze się czuje w towarzystwie wybranego. Ale na Boga! Czemu to skazujesz oczy pięknych panien na wypatrywanie ciebie…? A może znalazłeś już żywe wcielenie Wenus, które zdołało cię zamknąć w domowych pieleszach niczym szczygła w klatce?
– Pracuję, przyjacielu, pracuję – odparł ze śmiechem. – A ty, widzę, po staremu chodzisz od kawiarni do kawiarni za płynną weną twórczą. Ty, pierwszy sługa Apolla.
– Wolałbym służyć jego siostrom – stwierdził Tuwim, ale aż pokraśniał z zadowolenia. – Ale jakaż to siła zaprzęgła cię wreszcie do pracy?
– Strach – odparł Długoszowski, poważnie patrząc przed siebie.
Julian przystanął. Zaniepokoiło go coś w postawie i tonie głosu przyjaciela, w którym była jakaś niezwykła dlań powaga. Znał go bowiem od dawna i był w stanie uwierzyć we wszystko, co o nim mówiono, od gór podniebnych po atramentowe fale Bałtyku – gdyż wiedział, że drugi taki oryginał nie chodził jeszcze pod gwiazdami – lecz nie w to, by człowiek ten, którego pomiędzy przyjaciółmi nazywano straceńcem, bał się czegokolwiek.
Zsunął mu kaptur i spojrzał głęboko w oczy. Wieniawa pozwolił mu na to, ale bawiła go poważna mina Tuwima, z jaką ten mu się przyglądał, dlatego rzekł:
– Dziwisz się, że strach czepia się tak samo kości moich jak waszych? A czyżbyś nie słyszał o wojnie? Czy przeszło ci przez myśl, co się stanie z tymi, których kochamy, jeśli tu kiedykolwiek wkroczą bolszewickie hordy? Co wówczas zostanie z twojej ukochanej Ziemiańskiej i twoich tancerek? Odpowiem ci, byś ty przynajmniej mnie nie dręczył. Ziemiańska zostanie zrównana z ziemią, a twoje tancerki zostaną zgwałcone tyle razy, że stracą rachubę. Dlatego właśnie haruję jak wół, bo dziś nadszedł taki czas, że pióro trzeba zamienić na szablę. A ja nie dorównam ci w zręcznym posługiwaniu się pierwszym narzędziem, ty zaś mi w drugim. Boję się odpowiedzialności. Tak jak Atlas boi się zapewne, że pewnego dnia zabraknie mu sił do utrzymania nieba, tak my boimy się, że nie zdołamy wygrać tej wojny. A odpowiedzialność za losy milionów może przygnieść każdego.
– Nie jestem wcieleniem Tyrteusza i nie przeczę, że wojna mnie nie interesuje, lecz bądź pewien, że wesprę wasze dzieło. Ale ty potrzebujesz oddechu, bo nawet słońce ma swój wypoczynek, a twoja twarz zeszczuplała i stała się w swojej białości podobna do marmuru.
– Możesz nie interesować się wojną, lecz ona na pewno zainteresuje się tobą – odrzekł Wieniawa.
Dziwny jest – pomyślał Tuwim. Lecz niech mi każą wyrywać pióra gęsiom z zadku, jeśli wiem, jak mam mu pomóc. Diabeł wie, co w tym człowieku siedzi i co aktualnie jest na wierzchu. Ale cokolwiek by to było, wódką to podlać należy.
– Dziwnie mówisz i okropnie wyglądasz. Zupełnie jak melancholik, któremu gula w gardle stanęła. I tak myślę, że trzeba ją wódką popchnąć do żołądka.
– Mylisz się. Jestem ten sam, co byłem, tylko że ty znasz mnie jedynie jako miłośnika zabaw, którym byłem i jestem, a teraz poznajesz także jako polityka, który potrafi troszczyć się o wspólne dobro.
– Po mojemu to polityk troszczy się tylko o to, by go nie złapali – odrzekł Tuwim uradowany, bo już był pewien, że zdoła swego przyjaciela rozerwać. – Idziemy więc do knajpy na Gnojnej.
Lecz Wieniawa-Długoszowski słuchał żartów Tuwima z obojętnością, choć ten dokonywał cudów kuglarskiej zręczności, by go rozweselić. On jednak był zbyt głęboko we własnych myślach pogrążony, by w ogóle zwracać na to uwagę. Bo prawdę rzekł, że ciążyło mu brzemię odpowiedzialności. Lenin wszczął wojnę, a oni ją przyjęli, jak przyjmuje się dopust Boży. Dobrze jednak znali położenie i mierzyli swe siły. I nie byli pewni, czy ich starczy. A i on nie widział niczego jasno. I bał się wyniku tego starcia i tej kampanii, której początek miał nastąpić, gdy tylko prace sztabowe będą wreszcie ukończone. Był przy tym rozdrażniony, bo komendant, chcąc zjednać sobie przychylność losu, przestał palić na intencję powodzenia wyprawy.
Chcąc nie chcąc, musiał do niego dołączyć. Bo na wszelkie próby obrócenia tej decyzji w żart Piłsudski reagował sprzeciwem, a on wiedział, że komendant nie dotrzymałby ślubowania, gdyby ciągle widział jego, jak puszcza dymka. A z Boga nie wolno kpić. Ale niezaspokojony od kilku dni nałóg szarpał go za wnętrzności i ssał w żołądku. To ssanie zwiększało jednak tylko jego zajadłość, by dotrzymać ślubowania. Przysiągł sobie na wszystkie świętości, że pokona tego wroga, który tkwi w nim samym, tak samo jak niegdyś pokonywał cielesnych wrogów na froncie. A że potrafił być twardy jak krzemień nie tylko dla innych, lecz i dla siebie, więc na razie zwyciężał. Ręce tylko mu drżały i łatwiej niż zwykle gniewem wybuchał.
Wyprawa na dawną Gnojną, czy też – jak chcieli urzędnicy miejscy – na Rynkową, nie była dla niego pierwszyzną. Znał bowiem nie tylko wytworne lokale stolicy, lecz także mroczny świat spelunek, gdzie raczono się tanim samogonem własnego wyrobu i gdzie bywała warszawska ferajna. Lecz lokalu u Starego Jozka nie omijała też łaknąca mocniejszych wrażeń inteligencja. Bywali tam w towarzystwie kurtyzan, doliniarzy, handlarzy z hali mirowskiej, a także literatów i polityków.
Znał więc dobrze drogę, ale pozwalał prowadzić się Tuwimowi, który jako polski Żyd, jak sam o sobie mawiał, umiał lepiej poruszać się po dzielnicy żydowskiej. Dzielnica bowiem była integralną częścią Warszawy, ale ten, kto do niej wchodził, wkraczał do innego świata. Wieniawa obserwował tu często ortodoksyjnych Żydów, z długimi pejsami, w jarmułkach, którzy żyli jak ich ojcowie i dziadowie przed tysiącami lat. I zapewne nawet po polsku nie umieli mówić, bo im się wciąż zdawało, że są w swojej ziemi obiecanej. Większość z nich nie wyściubiała nosa poza Torę i mury synagogi. Lecz już inni parali się handlem i nosili się z europejska. Gdziekolwiek się przechodziło, widać było stragany z najprzeróżniejszym asortymentem. Wszędzie niemal powstawały małe żydowskie sklepiki, z których to wyrosła późniejsza żydowska burżuazja.
Lecz i tu, jak wszędzie, żyli także ci, którzy nie mieli nic prócz wszystkich części ciała. Oni to napełniali ulice, a ich bogatsi współbracia – kamienice. I to właśnie ci drudzy decydowali o charakterze miejsc. Wznosili synagogi, domy modlitwy, aby ich imię przetrwało wieki w budowlach, które wielkim nakładem kosztów fundowali. Może chodziło im o chwałę Bożą, a może o własną? Lecz piękno, które pomogli stworzyć, istotnie godne było podziwu.
Wieniawa, mając w sobie żyłkę estety, podziwiał je chętnie. Zwłaszcza że nocną porą mógł to robić bez oddechu setek ludzi na plecach. A i synagogi zdawały się mieć w sobie jakiś dziwny majestat, gdy skąpane były w mroku nocy. Długie cienie kamienic padały na ulice. Czasem w pobliżu przemknął jakiś nędzarz, który szukał schronienia pod niebem – jedynym dachem, jaki mógł mieć nad głową. Dwaj towarzysze jednak zdawali się w ogóle nie dostrzegać takich ludzi, gdyż patrzyli teraz na świat innymi oczami.
I dopiero po przejściu przez plac Grzybowski przyśpieszyli nieco kroku, gdyż obydwaj byli głodni. Wieniawa od wczorajszego południa nic w ustach nie miał, a i Tuwim więcej o innych sprawach myślał niż o jedzeniu. Tyle że o jedzeniu można nie myśleć, dopóki samo o sobie nie przypomni wściekłym ssaniem w kiszkach. Dlatego zadowoleni stanęli przed ogromną kamienicą, w której znajdowała się restauracja.
Szybko weszli do dużego, zasnutego obłokami dymu pomieszczenia. Natychmiast po wejściu uderzyło w nich rozgrzane powietrze, przesycone zapachem trunków i potraw. Brzęk kufli mieszał się z okrzykami klientów, którzy wiedli ożywione rozmowy. Pomiędzy nimi uwijały się kelnerki. Musiały dokonywać cudów zręczności, by manewrować między stolikami, a jednocześnie unikać łap klientów, które się ku nim wyciągały. Osłaniały się więc, jak umiały, tacami ze złocistym trunkiem i samogonem – słusznie rozumując, że żaden z tutejszych stałych bywalców nie narazi go na rozlanie.
W lokalu panował półmrok, gdyż jedynym źródłem światła były świece porozstawiane na stołach. One też oświetlały czerwone i nabrzmiałe od alkoholu twarze klientów. Ale ich blask był zbyt słaby, by rozświetlić całe pomieszczenie, stąd poruszanie się po lokalu było utrudnione. Lecz Tuwim i Wieniawa byli tu nie po raz pierwszy, dlatego szybko i sprawnie przedostali się do kontuaru, rozdając kuksańce tym, którzy nie ustępowali im dość szybko.
Za barem stał Józef Ładowski[1], znany w tutejszych kręgach jako Stary Jozek. Na sobie miał stary, zabrudzony fartuch, który opierał się na jego wydatnym brzuchu. Na jego kwadratowej, nalanej twarzy perliły się kropelki potu, a spod jarmułki wysuwały się resztki czarnych, kędzierzawych włosów. Jego małe, szare oczka były ledwie widoczne spod otaczających je zwałów tłuszczu, lecz zawsze ze znawstwem taksowały klientów. Jego grube, wilgotne wargi potrafiły kląć ludzi w taki sposób, że włosy stawały im dęba na głowie. Potrafił rozmawiać z każdym.
Wtajemniczeni szeptali między sobą, że bywał rozjemcą sporów między poszczególnymi hersztami. Ile w tym było prawdy, nikt nie wiedział. Dość, że ich ludzie często się tu stołowali, ale grzeczni byli tak jak dziecko w kołysce. Bo Stary Jozek sam potrafił ich ukarać za czynienie mu szkód w interesach. I dlatego właśnie stołowała się u niego także i inteligencja, która mogła być pewna, że za progiem jego knajpy nie tylko włos nikomu z nich z głowy nie spadnie, ale i mieszek będzie bezpieczny.
Stary Jozek do tego stopnia dbał o swój interes, że mieszkał wraz z rodziną nad knajpą, by móc ją stale doglądać. Mówiąc krótko, był to Żyd sumienny w swojej robocie, z lekką głową i ciężką ręką. Ale w tych stronach, gdzie jakiekolwiek bezpieczeństwo było czystą fikcją, właśnie takiej głowy i ręki było potrzeba, aby do czegoś dojść. Teraz właśnie zmierzył wzrokiem dwóch klientów, jednocześnie wycierając zakurzony bar.
Tuwima poznał od ręki, ale nie przywitał go uśmiechem, ponieważ miał on zwyczaj pić na borg i dopiero przyszłe zyski z utworów miały opłacić hulatykę. Dlatego nie raz, nie dwa przyciskać go musiał, by zapłacił, co był dłużny. Tego drugiego nie poznawał i zmarszczył brwi. Nie lubił bowiem takich, co kryli twarze. Zawsze prędzej czy późnej sprowadzali oni kłopoty.
– Piwa – zażądał Tuwim spokojnie.
– Nie ma – odparł Żyd równie spokojnie.
Poeta rozejrzał się dookoła i dostrzegł pełne kufle stojące na stołach.
– Tłuszcz wam oczy zalewa, to i nie dostrzegacie, że piwa nadmiar macie?
Jozek uśmiechnął się tylko, choć miał prawo się rozgniewać. Ale on z zasady nie gniewał się na klientów. Wystarczyło mu to, że ich oszukiwał. Tuwim przecież zawsze w końcu płacił swoje długi.
– Piwo jest dla tych, co za nie płacą – rzekł. – Jak kto chce pić za darmo, to niech do rzeki idzie albo gębę otworzy, jak padać zacznie.
Wieniawa zachichotał, a Tuwim poczerwieniał, że go taki afront przy kompanie spotykał. Ale udając, że bierze słowa karczmarza za dobrą monetę, odrzekł:
– Znacie rzeki, w których piwo płynie? Natychmiast mnie nad brzeg prowadźcie.
Wieniawa nie słuchał dalej jałowego sporu. Wodził oczami po obecnych, jakby był nieco senny. Nagle wzrok jego zatrzymał się na dziewczynie, która zdawała się szarpać z lekko już upojonym gościem. Może byłby nie zwrócił na to większej uwagi, ponieważ był mocno zmęczony i niemal leciał z nóg, gdyby nie błysnął mu pierścień na palcu dziewczyny. Pamiętał go ze względu na osobę, która go podarowała.
Przez głowę przeleciały mu sprzeczne myśli. Może podarował sygnet dziewczynie? Dla niego to tylko zwykła błyskotka, którą drogo sprzedać lub zastawić można. Ale przecież wytłumaczył mu, w czym rzecz. A może to jego dziewczyna? Uśmiechnął się do tej myśli. Szybko by się uwinął. Ale to mi i dziwne, bo drzewo śmielsze jest do kobiet niż on. Tylko po co posyłałby ją do miasta? On, domator i miłośnik ziemi, nie przyjechałby przecież tutaj.
Tak rozmyślając, przedzierał się ku dziewczynie, roztrącając ludzi. Po chwili stanął za człowiekiem, który stanowił zagrożenie dla jej cnoty. Bez chwili namysłu pchnął go z taką siłą, że ten zatoczył się na najbliższy stolik, i padł na niego, strącając kufle, które z trzaskiem rozprysły się na tysiące odłamków, a ich zawartość rozlała się po podłodze.
– W porządku – rzekł do dziewczyny Wieniawa. – Jesteś pod moją opieką i nic ci już nie grozi. A teraz stań za mną.
Weronika – bo ona to rzecz jasna była – spojrzała na nieznajomego, którego twarzy ani oczu nie mogła dostrzec. Ale było coś w jego głosie, co przekonało ją, że może mu zaufać. Dlatego zrobiła to, o co prosił – stanęła dokładnie za jego plecami i uspokajała oddech.
Tymczasem na sali zapanowała cisza. Orkiestra umilkła. Ucichły rozmowy i brzęk szkła. Wszyscy zamarli w odrętwieniu, mimo woli czekając, co się stanie. Niektórzy trzymali kufle w połowie drogi do ust, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Wszyscy obserwowali, jak niedoszły adonis wstaje, ślizgając się na piwie.
Wśród nich był i gospodarz. Niepokoił się on trochę, bo znał tego człowieka i wiedział, że był on synem szefa resortu więziennictwa. Zawsze zostawiał dobre kwoty, więc pozwalał mu obłapiać kelnerki. A teraz wtrącił się ten nieznajomy. Spojrzał na Tuwima z gniewem w oczach. Zawsze przywlecze jakiegoś przybłędę, który staje się tylko zawadą i kłopotów przyczyną.
Tymczasem Bernard, bo tak miał na imię poszkodowany, poderwał się i skoczył ku Wieniawie. Zaczerwieniony był, oczy błyszczały mu ogniem i gniewem. Przeżuwał własne upokorzenie i wstyd. W głowie szumiało mu od potężnego uderzenia i kontury obrazu były rozmazane. Wydawało mu się też, że słyszy potężny śmiech i widzi ślady wesołości na wszystkich twarzach. Stanął na szeroko rozstawionych nogach i ciężko dysząc, rzucił:
– Coś za jeden, zawalidrogo?!
– A co gadać? Wynoś się.
Bernarda zamurowało. Nie przywykł do takiego traktowania.
Bez chwili namysłu dobył szabli i skoczył ku Wieniawie. Ten jednak od dawna był na to gotowy. Żelazo świsnęło mu w ręku. Rozległ się świst szabel. Ale Bolesław był zbyt doświadczonym szermierzem, by zbyt długo bawić się z przeciwnikiem pokroju Bernarda, który stawał do orężnej rozprawy tylko wówczas, gdy inaczej nie dało się postąpić. Toteż szybko szabla wyskoczyła mu z dłoni, jakby nagle mu zdrętwiała. Broń zatoczyła krótki łuk w powietrzu i upadła z brzękiem na stół. Bernard zachwiał się od zamachu i padł jak długi, prosto w rozlane piwo i resztki szkła.
– Nie wstawaj – odezwał się Wieniawa. – Ojciec prawdopodobnie kupił ci stopień oficerski, bo nawet szablą władać nie umiesz. Po drugie: kalasz mundur swoją osobą. I módl się, żebym cię ponownie w nim nie zobaczył, bo wówczas nie poprzestanę na wytrąceniu ci broni.
Stał nad Bernardem, sprawiając wrażenie oburzonego. Patrzył na jego młodą jeszcze twarz noszącą już ślady warcholstwa i przepicia. Na przekrwione gniewem oczy. I mimo woli pomyślał sobie, jak zgubną rzeczą jest rozpusta, która wysysa siły i zamyka drogę do pięknego życia już u jego początku.
– Zapłacisz za to mnie! Bernardowi Walewiczowi. Mój ojciec i ja mamy długie ręce.
– Dobrze – odrzekł Wieniawa obojętnie. – Wolę szczerą groźbę niż fałszywe obietnice. Ale zastanawiająca jest kolejność, jakiej użyłeś. Jesteś tylko nędzną hubą drzewną, wysysającą soki żywotne ze swojego ojca, bo sam jesteś niczym. Zastanów się nad tym, co ci powiedziałem.
Chwycił Weronikę za rękę i nie troszcząc się o nikogo więcej, wyprowadził ją z knajpy. W przejściu rzucił Jozkowi złotą carską monetę, którą ten pochwycił w locie i uradowany zważył w dłoni. Skłonił się nisko i pomyślał: Dobry człek, hojny, tylko lepiej mu w drogę nie wchodzić.
Gdy wyszli na powietrze, poprowadził ją przez chwilę, by jak najdalej oddalili się od karczmy. Nie był bowiem pewny, czy Bernard nie spróbuje zemsty na dziewczynie. O siebie się nie bał, jego groźby obchodziły go tyle, co zeszłoroczny śnieg. Dla kogoś bowiem, kto wyszedł cało z Łubianki, nie było rzeczy strasznych. Gdy się oddalili, nie zwalniał kroku, bo nie chciał czasu zmarnować. Dlatego nadal szedł tak szybko, że Weronika ledwie za nim nadążyć mogła.
Przez drogę próbowała odgadnąć, kim był ten człowiek, który bez namysłu karku za nią nadstawił. Odgadywała, że pod tym szarym płaszczem kryje się mundur, więc nieznajomy musiał być żołnierzem, i to dobrym. Ale dlaczego jej pomagał? Czy nie był takim samym opojem jak tamten? Tu wzdrygnęła się na samo wspomnienie.
– Nie zrobicie mi krzywdy, panie?
Westchnął.
– Gdybym chciał twojej krzywdy, to pozostawiłbym cię w tych rękach, w których byłaś. Zaczekaj chwilę. Wyjdziemy z dzielnicy żydowskiej, to zadasz mi wszystkie swoje pytania, a i ja dowiem się czegoś o tobie. Teraz pośpieszajmy, bo nie chcę budzić świętego Piotra po nocach.
Jej nieufność nieco przygasła. Bo rzeczywiście, gdyby ten człowiek chciał jej zguby, toby jej nie ratował. A może on pomoże jej znaleźć Wieniawę? Musiała tego dokonać. Ów był jej jedyną nadzieją na uwolnienie Tomasza. Tymczasem okazało się, że ta misja przerasta jej możliwości. O Wieniawę dopytać się istotnie było łatwo, bo znała go cała Warszawa. Ale zetknąć się z nim nie umiała. A nagabywani w tej kwestii oficerowie wyśmiewali ją tylko. I pewnie by się poddała, gdyby nie to, że uciekając z domu, spaliła za sobą wszystkie mosty.
Mogła być pewna, że ojciec przywitałby ją rzemieniem albo i czym twardszym. Ale nie mogła, nie mogła usiedzieć w domu! Zadręczała się myślą, że tam się Tomaszowi krzywda dzieje. Jej wyobraźnia szalała i dręczyła ją nocnymi koszmarami. Wiedziała, że Tomasz jest niewinny. Nie miała pojęcia skąd, ale wiedziała. I była pewna, że tylko ona może mu pomóc. Napędzana tą myślą, postanowiła wybrać się do Warszawy.
Była dziewczyną prostą i nie miała pojęcia, na co się porywa. Pobrała, co się dało wziąć z zapasów z ojcowej komory, i ruszyła w drogę, kierując się wskazówkami napotykanych po drodze ludzi. Tak dotarła do miasta. Widok wielkiego rojowiska ludzkiego zaskoczył ją i onieśmielił. Z wrażenia nie wiedziała, na czym należało wzrok skupić. Przytłaczały ją wielkie kościoły i kamienice. Zadziwiały konne tramwaje, ludzie ubrani i mówiący inaczej niż ci, do których nawykła. Zadziwiała ją cała ta rzeka ludzka, zamknięta jakby między dwoma brzegami, śpiesząca się nie wiadomo dokąd.
Nieprzywykła do takich porządków, kilkakrotnie o mało nie wpadła pod dorożkę, sama nie wiedząc, dokąd i po co idzie. Czuła na palcu tylko sygnet, który stał się przyczyną wyprawy, ale przezornie obróciła go tak, by nikt nie widział rubinu. Bo choć młoda, znała świat i ludzi, a zwłaszcza ich nigdy nienasyconą chciwość. Wiedziała, że szlachetny kamień łatwo może sprowadzić na nią kłopoty, jeśli wpadnie w oko jakiemuś łupieżcy.
Nad nią świeciła jednak pomyślna gwiazda. Nogi zawiodły ją wprost na ulicę, gdzie Stary Jozek prowadził swój interes. A właśnie miał on kłopot niemały, bo mu jedna z kelnerek w ciążę zaszła. Dał jej parę groszy na odczepnego, bo mówiła, że zaszła z klientem, ale nie utrata grosza była najgorsza. Największą stratą były ręce do pracy. Wprawdzie mógł wziąć kogo z licznych w Warszawie bezrobotnych, których całe tłumy wystawały na ulicach, czekając na to, aż ktoś da im jakąkolwiek robotę, ale większości z nich źle z oczu patrzyło, a on jako właściciel knajpy znał się na ludziach i wiedział dobrze, że zatrudnienie kogoś z tego motłochu nie dałoby mu żadnej korzyści. Chyba tylko wzrok miałby lepszy od patrzenia temu komuś na ręce. A właśnie tego nie chciał, dość miał pilnowania. I tak bowiem strzec się musiał przed rodziną, która tylko w jego kieszeń patrzyła.
Dlatego Weronika spadła mu jakoby z nieba. Spotkał ją, jak przyglądała się synagodze. Spodobała mu się jej twarz, na której widział uczciwość i urodę, a z niej także mógł wyciągnąć dla siebie profity. Po nieśmiałym zachowaniu poznał, że nie jest osobą miejscową. Zagaił więc rozmowę, która usposobiła go do niej jeszcze przychylniej.
Weronika uraczyła go bajeczką o dziedzicu, przed którego zalotami uciekać musiała. Stary Jozek uwierzył łatwo, bo znał już podobne wypadki. Dziwił się tylko trochę, że dziewczyna uciekała od pana, zamiast go do siebie przywiązać. Ale i to wypadło w jego oczach korzystnie. Bo jeśli dziewczyna oparła się wielkiemu panu, tym bardziej nie ulegnie jego klienteli, to i kłopotu nie będzie. Zatrudnił ją. A płacił mniej niż innym, bo słusznie rozumował, że dziewczyna nie ma dokąd pójść. Jako prawdziwy Żyd umiał i z dobroczynności wyciągać dla siebie korzyści.
Wyszli wreszcie z dzielnicy żydowskiej i Wieniawa odetchnął z ulgą. Podszedł do pierwszej ławki, którą napotkali, i usiadł. Weronika stanęła pod latarnią, a światło padało wprost na nią, oświetlając jej sylwetkę.
Wieniawa uśmiechnął się, gdy na nią patrzył.
No, no, jeśli mój Tomaszek taką perłę złowił, to chyba wykorzystał do tego cały zapas szczęścia dla innych ludzi przeznaczony – pomyślał.
– Siadaj ze mną – rzekł. – Panna nie powinna pod latarnią stawać. A i mnie lepiej w cieniu być, bo jestem tu zbyt dobrze znany. Naprawdę nie masz powodu, żeby się mnie bać. Rozumiem, że jesteś w Warszawie nowa i twoja znajomość z tym miastem nie zaczęła się zbyt dobrze, ale chyba dałem ci już dostateczny dowód mojej uczciwości, żebyś mogła mi zaufać.
– To dlaczego kryjecie, panie, swoją twarz pod kapturem jak złoczyńca?
– Bo osobie z moją pozycją nie wypada pokazywać się w tego typu miejscach – wyjaśnił. – A co do kaptura, to i mnisi go noszą, a przecież nikt ich z tego powodu złoczyńcami nie mianuje. Ale jeśli ci przeszkadza… – Odrzucił go, odsłaniając czuprynę i twarz.
Spojrzała na niego błyskawicznie i uśmiechnęła się, patrząc na jego lico i mundur. Nie umiała odróżniać stopni, ale instynktem odgadła, że ma do czynienia z człowiekiem wpływowym. Spotkanie to wydało jej się błogosławieństwem od losu. Taki człowiek mógł okazać się pomocny. Z lekkim niepokojem usiadła obok niego.
– Jesteście oficerem?
Z półuśmiechem pokazał palcem na mundur.
– Każdy może go nosić. Taki sam miał tamten. – Wzdrygnęła się. – Musicie uważać. Ludzie mówią, że to pan o daleko sięgających rękach i ludojad.
– Niech je trzyma przy sobie. Zresztą widziałaś, jak je do mnie wyciągał. I chyba przyznasz, że na dobre mu to nie wyszło. Znam ja takich, którzy zamiast ojczyźnie sławy przysparzać, zakałą się okazują. A jest ich niemało. Nie wie taki, co to ciężka praca, bo kropli potu nigdy nie wylał, a głowę wysoko nosi. Pieniądze po knajpach ostawiają, a w kraju nędza i głód.
– To co robiliście w knajpie?
Zarumienił się i dopiero po chwili odrzekł:
– Swoje wolno przepić i nie masz w tym ujmy na honorze. A ja nie przepiłem ani jednej marki, której bym uczciwie nie zarobił. A ciebie co tu przygnało? Powiesz mi? Może zdołam ci pomóc. Mnie Bernard nie dosięgnie, ale na tobie może zemstę wywrzeć.
Zawahała się. Bała się powierzać swoją tajemnicę obcemu człowiekowi. Ale rozumiała też, że prawie nie ma innej drogi. Do knajpy nie mogła już wrócić. Stary Jozek krzywy pewnie będzie, że z jej przyczyny pod jego dachem dostojny gość został ośmieszony. I Bernard też pewnie zemsty Bogu nie zostawi, bo rzecz stanie się głośna w całej Warszawie. A co mu ona była winna? Pozostawał jej tylko ten człowiek, który spadł jej niczym z nieba. Ale jakie miał zamiary? Kim był?
– Potrzebuję znaleźć w Warszawie człowieka – wykrztusiła wreszcie.
– Niełatwe to zadanie – odrzekł. – Ale spróbuję ci pomóc. To twój krewny? Do niego przyjechałaś? Jeśli tak, to muszę ci powiedzieć, że źle się tobą dotąd zajmuje. Ale jeżeli jesteś pewna, że cię przyjmie i dobrze się tobą zaopiekuje, to ja ci w tym przeszkadzać nie będę, a pomogę, w czym będę mógł. Lepiej jednak, byś opuściła tę dzielnicę.
– Ja żadnych krewnych w tym mieście nie mam. I obcym mi się ono wydaje i strasznym. Owe hałasy, dźwięki, do których nie przywykłam. A nigdzie nie ma pól, lasów, świeżego powietrza. Tu do snu nie śpiewają ptaki, tylko hałasują tramwaje, kupcy i Bóg jeden wie, kto jeszcze. Spać tu nie mogę. I ludzie jacyś inni.
– Ludzie wszędzie jednakowi – odparł. – A że tobie tu źle, nic dziwnego, bo do klatki nawyknie tylko ten, kto się w niej urodził. I mnie tu ciężko. Tylko że człowiek jest jak gwóźdź: tkwić musi tam, gdzie go wbiją. Ale jeśli tu krewnych nie masz, to po kiego czorta przyjechałaś? Jeśli nawet nie mogłaś zostać u siebie na wiosce, to mało jest innych miejsc, gdzie czułabyś się jak u siebie. Mów mi, kogo chcesz znaleźć, to pomogę, bo mało jest ludzi w tym kraju, których bym nie znał.
Wzruszyła ramionami, biorąc jego słowa za chełpliwość.
– Jesteście oficerem. I tego, kogo chcę spotkać, pewnie znacie, więc mi spotkanie ułatwicie.
– Jestem człowiekiem wielu talentów – przyznał nieskromnie. – Mam obroniony dyplom lekarski, znam się na malarstwie i poezji, a wojakiem zostałem z przypadku. No i znam prawie każdego, kto w tym kraju cokolwiek znaczy. Więc jeśli ja ci nie pomogę, to nikt ci nie pomoże.
Spojrzał w jej twarz, jakby chciał sam z niej prawdę wyczytać. Ona odpowiedziała mu śmiałym wejrzeniem. Ich wzrok skrzyżował się i poznała, że może mu zaufać. Przez chwilę zbierała myśli, wreszcie rzekła:
– Szukam Wieniawy-Długoszowskiego. Ale jego najłatwiej na ludzkich językach spotkać można, a samego zobaczyć trudniej. Znacie go albo chociaż wiecie, jak można dostać się do niego?
Twarz Bolesława pokryła się czerwienią i desperacko przysłonił usta dłonią. Zastanowiło ją to, ale żadne podejrzenie nie zrodziło się w jej umyśle. Poczuła się tylko urażona i oczy zwęziły jej się ze złości – wydawało jej się, iż mężczyzna śmieje się z niej.
– Znam go lepiej niż ktokolwiek inny – odparł, tłumiąc wesołość. – Ale twoja uroda najlepszą do niego przepustką, bo on na kobiece wdzięki łasy.
– Wiem. Mówili nawet, że założył się kiedyś, że przejdzie nago przez Garwolin.
Czego to ludzie nie wymyślą! – pomyślał ze złością. A wszystko przez to, że nie mają zajęcia.
– To ja – odparł. – I nie wierz w to, co o mnie mówią.
– Mogę to wam zaufać? – zapytała, patrząc na niego z takim zdumieniem, że bał się, by nie zemdlała.
Ale ona była tylko zdumiona. I nie bardzo jeszcze pewna, czy może mu wierzyć.
– Udowodnię, że mówię prawdę. Ten sygnet dał ci Tomasz Grobel. Ale schowaj go głęboko, bo ma on imię, straszne imię. Z Tomaszem znamy się jeszcze z więzienia. Zgaduję, że on cię do mnie przysłał.
Posłusznie zdjęła sygnet i ukryła go. Potem spojrzała na Wieniawę i rzekła prosząco:
– Jeśliś mu przyjaciel, to ratuj go. On jest małomówny i sam się bronić nie będzie potrafił. A ma przed czym, bo go o zabójstwo oskarżają. Zgaduję, że wiecie, po co do domu wrócił?
– A jakże – potaknął. – Ciągle tylko o tej swojej ziemi gadał, jakby srebro i złoto rodziła. Ale on tam na niej krewniaków chyba miał.
– Tak. Jego siostra gospodarkę objęła, bo się nikt nie spodziewał, by mógł wrócić. Ale nie na dobre jej to wyszło, bo gdy Tomasz wrócił, to jej już tyle ziemi było potrzeba, co nad nią.
– Zmarła?! – zakrzyknął Długoszowski.
– Ona tak, ale jej chłop został na świecie i zaraz sobie nową babę znalazł. Tomasz zaś chciał swoje grunta z powrotem objąć, bo… – Urwała i dokończyła zarumieniona: – Bo się chciał ze mną żenić. Jak tam było, nie wiem, bo mi ledwie parę słów szepnął, gdy z chałupy jak oparzony wyskoczył. Wiem, że szwagier w nocy udusić go chciał, tylko rady nie dał. Potem policja przyszła. I widziałam, jak go brali. Chyba ubił któregoś z nich.
Wieniawie omal nie wymsknęło się siarczyste przekleństwo. Ani przez myśl mu nie przeszło, by Tomasza bez pomocy pozostawić. Ale wiedział, że sprawa niełatwa będzie. Bo pierwsze zabójstwo mogło pod obronę konieczną podpadać, ale drugie gmatwało położenie. Wiedział, że Tomasz, jeśli czym zawinił… to naiwnością i nieokrzesaniem, którego na wojnie nabył. Wiedział, że takim jak on niełatwo przywyknąć do praw rządzących normalną społecznością. A przecież nie można było oddzielnych praw dla weteranów tworzyć.
Objął głowę rękoma, próbując zmusić ją do myślenia, ale nie szło mu ono składnie. Prawo musiało Tomasza potępić, bo inaczej jaki by się przykład innym dało? Powstałby niebezpieczny precedens, który rozzuchwaliłby tylko przestępców, a policjantów pozbawił pewności, że państwo stanie za nimi w każdej sytuacji. Z drugiej strony wiedział, ile Groblowi zawdzięczał. Ile razem wspólnie przeszli złego i dobrego. I myślał, jak sprawić, by się Tomasz prawu wymknął.
Miał wielu przyjaciół. Ale takich, którzy tylko zyski z tej przyjaźni czerpać chcieli. I mógł być niemal pewien, że żaden z nich nie zechce mieszać się w gardłową sprawę. Komendanta zaś prosić nie chciał. Rozumiał, że postawiłby go w potwornie kłopotliwym położeniu. Jako naczelnik państwa nie mógł pogłaskać przestępcy, wówczas naraziłby bowiem na szwank własną reputację i dał parlamentarnej opozycji broń do ręki. I tak mógł mieć kłopoty, gdyby to jemu, Wieniawie, udowodniono udział w tej sprawie. Ale o to teraz Bolesław mniej dbał.
Weronika przypatrywała się twarzy Długoszowskiego z widocznym napięciem. Starała się nie przegapić najmniejszego jej ruchu. Jednocześnie paliła ją niecierpliwość. Tak bardzo chciała, by coś w końcu powiedział. By zdjął z niej ten ciężar, pod którym już prawie upadała, i wyzwolił jej głowę od nadmiaru myśli. Chciała, by dzielił z nią jej troskę i pomógł ją oddalić.
Ale mężczyzna milczał jeszcze przez czas dłuższy i na jego twarzy znać było wielkie skupienie. Widać nad właściwymi sposobami rozmyślał, ciągle mrugając powiekami i masując się po skroniach. Wreszcie opuścił ręce wzdłuż ciała i spojrzał na Weronikę. Dostrzegł jej błagalny wzrok i uśmiechnął się boleśnie.
– Wiedział Tomasz, kogo do mnie przysłać, by o pomoc prosić. On wie, że żadnej kobiecie odmówić nie potrafię.
Odetchnęła.
– Nie ciesz się – zaznaczył. – Sprawa bowiem nie rysuje się w zbyt jasnych barwach. To pierwsze zabójstwo nic nie znaczy, bo łatwo wyjaśnić, kto korzyść z czyjej śmierci by miał. Ale sprawa z policjantem ma się gorzej. Tu prawo zaatakuje go z całą zajadłością. Owszem, sprawiedliwość bywa czasem ślepa na łotrostwa, ale tylko wtedy, gdy ją złotem oślepić.
– Przecież bogaci jesteście – zauważyła. – Chyba że wszystko przepiliście.
– Coś mi jeszcze na dnie skrzyni zostało. Zapewniam cię, że wąż na jej dnie nie siedzi. I dla Tomasza nie tylko pieniędzy, ale i krwi własnej bym nie poskąpił. Ale ja oficjalnie mieszać się do jego sprawy nie mogę.
– Dlaczego? – zapytała, przeszywając go bystrym spojrzeniem.
Nie zmieszał się jej reakcją, bo nadal mówił szczerze to, co w tej chwili czuł i myślał.
– Nie będę ci tego tłumaczył, bo i tak raczej nie pojmiesz.
Twarz Weroniki pobladła, a w oczach stanęły jej łzy i rzekła płaczliwym głosem:
– Bo myślicie, że jak macie do czynienia z prostą kobietą, to możecie mnie tak zbyć. A mnie naprawdę tylko na nim zależy. I go wydobędę, choćbym miała gryźć mury waszych więzień zębami. – Na jej twarzy pojawił się wyraz zawziętości.
Długoszowski spojrzał na nią z podziwem. Zdał sobie sprawę, że ta kobieta, jeśli jej nie powstrzyma, naprawdę jest w stanie dokonać czegoś szalonego. Wziął jej dłoń w swoją i spojrzał w oczy.
– Żadna kobieta nie jest prosta. Kto jak kto, ale ja wiem o tym najlepiej. No, nie płacz. Nie mogę znieść widoku kobiecych łez i chyba powinienem się z tego leczyć. Wydobędę go! Masz na to moje słowo. Ale głową nie tak prosto machnąć jak pięścią. A jeśli chytrością go nie wydostaniemy, to wcale nam się to nie uda. Ja mu otwarcie pomóc nie mogę, bo zaraz by opozycja zakrzyknęła, że mordercę przed prawem osłaniam.
– Ale on jest przecież niewinny! – zakrzyknęła.
– Nie znasz tego świata. Tu prawda nikogo nie obchodzi. Liczy się tylko to, by uderzyć w przeciwnika i zdyskredytować go. Ja o to nie dbam. Bo gdy wiem, że po mojej stronie słuszność, to nie zastanawiam się, kto stoi przeciwko mnie. Ale oni mogą przeze mnie uderzyć w samego naczelnika państwa, a do tego za żadną cenę dopuścić nie mogę. Dlatego będę musiał dłubać w tej sprawie delikatnie.
– Ale on w więzieniu nie wytrzyma! – stwierdziła wystraszona i aż pobladła. – I za kilka tygodni może już nie być komu pomagać.
Wieniawa patrzył na nią i już zazdrościł Tomaszowi, bo był pewien, że tym dwojgu będzie dobrze ze sobą. Dlatego postanowił nie żałować ani ręki, ani głowy, by ich ze sobą połączyć. Rzecz nie była prosta, ale on nie zwykł cofać się przed jakimikolwiek trudnościami. A teraz wiedział, że działa w dobrej sprawie. I był pewien, że przy Boskiej pomocy zdoła ją doprowadzić do szczęśliwego końca. Musiał tylko zadbać o to, by Weronika nie zrobiła nic, co mogłoby pokrzyżować jego zamiary.
– Jeśli myślisz, że nasze więzienie go załamie, to go nie znasz. Twardy jest jak żelazo i w nie takich opałach już bywał. Jego torturowali na Łubiance, gdzie razem ze mną korzystał z przymusowej gościny Feliksa Dzierżyńskiego, a i z tego żywy wyszedł. Bo nie ma na świecie takich kłopotów, z których się przy pomocy głowy i ręki wyratować nie można. Jeśli mam być szczery, to pewne niebezpieczeństwo grozi również tobie.
Spojrzała na niego zdumiona. Dotychczas bowiem nie zakładała, by z czyjejkolwiek strony mogło grozić jej niebezpieczeństwo. Wszystkie jej myśli krążyły tylko wokół Tomasza. Jej problemami były jego kłopoty, a o sobie zapomniała niemal zupełnie. Teraz dopiero uświadomiła sobie, że Bernard nie daruje jej obrazy, jaka go przez nią spotkała. A jako możny pan miał nie tylko chęć, ale i środki, by swoją zemstę na niej wywrzeć.
Rozejrzała się dookoła, jakby niepewna, czy on się tu gdzie już nie zakrada. Mróz przeszedł ją od stóp do krzyża.
Wieniawa dostrzegł to i przytrzymał mocniej jej rękę, chcąc dodać otuchy.
– Znam ja ojca Bernarda. To dobry i sprawiedliwy człowiek, tylko że miękkie ma dla syna serce. A młokos moresu nie czując, chowa się sam, jak chce, a co z niego wyrasta, widać. Ojciec poświęca się pracy publicznej i nie ma czasu, by się szczeniakiem zajmować. Choć może będzie musiał, gdy zdarzy mu się taki wybryk, którego już nie będzie mógł zatuszować. No, żal człowieka. Ale pójdę do niego i opowiem o wyczynach synala. Zawstydzę go i zmuszę do działania. Ale lepiej byłoby, gdyby ciebie nie było wówczas w mieście, bo rozdrażniony Bernard na wszystko ważyć się może.
– A o siebie się nie boicie?
Zaskoczony pytaniem, patrzył przez chwilę przed siebie, jakby nie pojmując, co chciała mu przez to powiedzieć. Wreszcie jednak wybuchnął szczerym śmiechem i odchylił się do tyłu na ławce.
– Dziewczyno, ja nie boję się nikogo… prócz swojej żony. A i podejść mnie niełatwo. I Bernard, dobrze o tym wiedząc, będzie na dwie strony szczegółowo rzecz rozważał, nim uderzy albo sługi swoje naśle. Ale ja się nie boję, mając szablę dobrą. Z tobą to co innego. Ciebie mógłby dosięgnąć czy sztyletem, czy trucizną. Bo w końcu to przez ciebie potwarz go spotkała, o której już jutro będzie głośno w całym mieście. A ja wiecznie być przy tobie nie mogę, bo mam i inne obowiązki, które ani chcą, ani nie powinny czekać. Dlatego planuję odesłać cię do mojego rodzinnego majątku, do Bobolewa. Wielkich dostatków tam wprawdzie nie ma, bo mi je zarządcy rozkradają, ale dach i kąt do spania się znajdzie.
– Ale ja nie chcę.
Wbił w nią spojrzenie i trzymał przez chwilę jak na uwięzi, a na koniec puścił jej rękę.
– Zrozum, dziewczyno – rzekł z nutą lekkiego zniecierpliwienia w głosie. – Czekać można wszędzie, byle mieć na co. Przecież i tam, i tu nie będziesz robiła nic innego. A tu mi żadną pomocą nie będziesz, tylko trosk i obaw przyczyną. Bo wolę nie myśleć, co Tomasz by mi zrobił, gdyby pod moją opieką spadł ci jeden włos z głowy. A ja widziałem, jak człowiekowi rozszczepił głowę na dwoje.
Zrozumiała, że ma słuszność, i pierwszy raz się do niego uśmiechnęła.
– Dobrze. Odeślijcie mnie, dokąd się wam żywnie podoba, tylko nie zapominajcie o tym, co ja wam zrobię, jeśli on nie wyjdzie z więzienia.
Wstali i udali się ku budynkom belwederskim. Wieniawa mógł wracać o każdej porze dnia i nocy, miał bowiem specjalną przepustkę. Dlatego swobodnym krokiem zbliżył się do budki wartowniczej, gdy nagle wartownik bez ostrzeżenia wymierzył w niego z karabinu. Bez słowa ścisnął Weronikę za rękę. Chciał być bowiem pewien, że ta nie zrobi nic głupiego na widok wymierzonej w siebie broni. Było ciemno, wartownik nie mógł mieć dobrego pola widzenia, a w takie sytuacji każdy nierozważny krok mógł zakończyć się strzałem.
– Hasło! – Młodzieńczy głos wartownika przeciął powietrze.
– Orzeł – odparł spokojnie.
– Korona. – W głosie wartownika podającego odzew wyczuł ulgę.
Podszedł do niego i ujrzał młodzieńca w mocno za dużym hełmie, który w sposób niekontrolowany opadał mu na oczy. Pod nim kryła się twarz o delikatnych, dziecinnych rysach, kontrastujących z ciężkim karabinem stojącym u jego nogi. Wieniawa poczuł się dziwnie i zmierzył młodzieńca przelotnym spojrzeniem.
Wartownik dopiero w tej chwili poznał, z kim miał do czynienia, i aż zadrżał. Twarz mu pobladła. Przestrach jego zwiększył się jeszcze, gdy pułkownik stanął przed nim i wyjął notes. Pragnąłby pod ziemię się schować, ale nie mógł.
Panom oficerom to dobrze – pomyślał, patrząc na Weronikę. A jego Luśka to nie wiadomo, czy czeka jeszcze w ogóle na niego. Niby obiecała, ale ile to rzeczy mogło się wydarzyć, podczas gdy on służy.
– Nazwisko? – spytał Wieniawa.
– Szymon Kabała. – W tonie chłopca słychać było strach.
Długoszowski zapisał jego personalia.
– Jednostka?
– Jednostka wartownicza przeznaczona do ochrony budynków użyteczności publicznej.
– Dobrze – rzekł Wieniawa. – Ze wsi pochodzisz?
– Ze wsi – wyjąkał Szymon, cały czerwony. – Żywię i bronię, tylko do rządów niezdatnym. Bom głupi.
– I głupi się przydadzą, byle pod mądrych władzą – odrzekł filozoficznie Wieniawa.
– Panie pułkowniku, ja niechcący, ciemno, noc. Nie róbcie sprawy. Jak mi przez tę pomyłkę służbę wydłużą, to mi moją Luśkę kto inny zbałamuci – błagał.
Wieniawa-Długoszowski jednak kiwnął tylko głową, jakby nic nie słyszał, i udał się do swoich pomieszczeń w pomarańczarni.
Weronika przyglądała się ich wystrojowi, w którym wszystko kłóciło się ze sobą. Na ścianach wisiała broń wszelkiego rodzaju, ale dostrzegła też sztalugi i rozpoczęty portret jakiejś dziewczyny. Na półkach tkwiły obok siebie podręczniki tyczące się wojskowości, traktaty filozoficzne i tomiki poezji. Niewielkie biureczko zarzucone było mnóstwem papierów, między którymi dostrzegła liczne notatki. W tej chwili żałowała, że nie potrafi czytać. Jednak wystrój ten powiedział jej więcej o osobie pułkownika.
Sądziła, że ktoś o jego pozycji będzie opływał w bogactwa, w jej wyobraźni złoto łączyło się bowiem z władzą jak ubranie z łatą. Tymczasem oglądała proste meble, które miały zapewniać tylko niezbędny komfort. Były to proste, drewniane wyroby, bez śladu wymyślnych zdobień. Pokój ten mówił jej wiele o mnogości zainteresowań człowieka, który zwykł w nim przebywać. I wszystko to kłóciło się w jej oczach – nic tu pozornie do siebie nie pasowało.
Bolesław obserwował ją, jak przygląda się wszystkiemu z żywym zainteresowaniem. Nie przerywał jej oględzin. Wiedział, że nie nawykła do tego typu miejsc. Z pewną dobrodusznością patrzył, jak opuszkami palców gładzi grzbiety książek. Zastanawiał się, czy wie, jak wielka moc w nich drzemie. Dzięki nim przecież ludzie mogli poznawać myśli i słowa ludzi od dawna nieżyjących. Mogli sycić się wiedzą wszystkich uczonych, jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi. Zobaczył, jak patrzy na jeden z jego rozpoczętych wierszy.
– Dziwnie tu – szepnęła. – Ale i pięknie. Te księgi to chyba nabożne wszystkie?
Zachichotał.
– Nie. Większość z nich znajduje się na kościelnym indeksie ksiąg zakazanych. A ta, której dotykasz, zajmuje tam poczesne miejsce. To traktat Galileusza o obrotach planet. Wyprzedził naszego Kopernika, ale nie starczyło mu odwagi, by podtrzymać swoją teorię. Uląkł się stosu. Nasz Kopernik był mądrzejszy. Swoje dzieło opublikował dopiero, gdy sam leżał na łożu śmierci. Ale ja cię tu zanudzam, a musisz być bardzo zmęczona.
Weronika rzeczywiście czuła się wyczerpana z powodu silnych przeżyć, jakie stały się jej udziałem. Oczy jej się kleiły i ledwie na nie patrzyła. Dlatego z radością skorzystała z propozycji gospodarza, by się oddalić. Umyła się i poszła spać.
Wieniawa zamyślał jeszcze długo nad sprawą Tomasza. Około północy chwycił za telefon i zadzwonił do szefa wart.
– Służy u was niejaki Szymon Kabała? – zapytał, gdy udało mu się wreszcie nawiązać połączenie.
– Służy.
– W nagrodę za wykazanie się czujnością podczas pełnienia obowiązków wartowniczych skrócić okres pełnienia służby i odesłać do cywila. Odpowiedni rozkaz sporządzę sam. – Rozłączył się i zabrał za wypisywanie rozkazu. Potem pracował nad swoim przekładem z francuskiego. A rano patrzył z okna, jak rozradowany Szymon opuszcza mury Belwederu.
Na chwilę ich spojrzenia się zetknęły. Szymon spojrzał w jasne oczy pułkownika i przyrzekł sobie święcie, że wybije zęby każdemu, kto w jego obecności obrazi tego człowieka. Gdy otrzymał nagłe wezwanie do dowódcy warty, spodziewał się wszystkiego najgorszego, a teraz prawie nie mógł uwierzyć w szczęście, jakie go spotkało. Uśmiechnął się promiennie, idąc na spotkanie swojej miłości.
[1] Postać autentyczna, zmarł w 1934 roku. Gruby Josek, bohater słynnej ballady Bal na Gnojnej, był jedną z najbardziej barwnych postaci międzywojennej Warszawy. Przez jego spelunę przewijała zarówno żydowska biedota, ludzie z półświatka przestępczego, prostytutki, jak i polityczne i artystyczne elity II RP. Gangsterzy go szanowali, a policja wręcz się go bała.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
W tajnej służbie II Rzeczypospolitej. Tom III. Zdrajca
ISBN: 978-83-8219-656-6
© Krzysztof Goluch i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Paweł Pomianek
Korekta: Emilia Kapłan
Okładka: Paulina Radomska-Skierkowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek