Czerwona zemsta - Krzysztof Goluch - ebook + audiobook + książka

Czerwona zemsta ebook i audiobook

Krzysztof Goluch

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Poruszająca opowieść o ludziach, których łączy miłość, a dzieli Historia.

Jest rok 1945. II wojna światowa zbliża się ku końcowi. Jan Walkiewicz, młody żołnierz AK, postanawia się ujawnić i rozpocząć nowe życie u boku kobiety, którą kocha. Wkrótce jednak zostaje aresztowany, a jego ukochana ginie od kuli. Jan ślubuje zemstę i wraca do lasu, gdzie trafia pod komendę Mariana Bernaciaka, pseudonim „Orlik”. Rozpoczyna się brutalna walka z sowietami...

„Czerwona zemsta” to pełna napięcia, poruszająca opowieść o partyzanckiej codzienności, samotności i nadziei na normalne, spokojne życie. To hołd dla polskich partyzantów, którzy polegli na placu boju, walcząc o wolną Polskę. To również apel do kolejnych pokoleń, aby nie pozwoliły, by nazwiska tych bohaterów zostały zapomniane.

Drapał pazurami ziemię, a przed oczami latały mu białe płaty. Swoją drogę znaczył krwią, ale czołgał się wytrwale i w ostatnim przebłysku świadomości wyciągnął broń, wycelował drżącą ręką i strzelił.
Elwira poczuła uderzenie w plecy i upadła. Na jej sukience pojawiła się plama krwi. Janek nie tracił czasu. Położył ją na mchu, rozerwał odzienie i pochylił się nad ranną. Nic nie mógł jednak zrobić.
– Kocham cię – szepnęła Elwira. – Potrzymaj mnie za rękę i nie rozpaczaj, bo będę na ciebie czekała po tamtej stronie.
Janek pochwycił jej dłoń i trzymał, jakby chciał przytrzymać ulatujące z niej życie. Elwira umarła, a on zrozumiał, że pozostanie w konspiracji, bo chce zemsty na tych, którzy odebrali mu wszystko. Choćby miał przypłacić to życiem.


„Czerwona Zemsta” to hołd złożony polskim partyzantom, którzy ginęli za wolność naszego narodu. Pamięć o tej publikacji jest jednocześnie pamięcią o nich. Jesteśmy im tę pamięć winni, więc nie pozwólmy im zginąć po raz kolejny i sięgnijmy po książkę o losach „Orlika”, „Spokojnego” i reszty chłopców, którzy żyli prawem wilka.
Aneta Grabowska, www.zaczytana.com.pl

Pasjonująca podróż w czasie, która pokazuje tragiczny los żołnierzy AK po II wojnie światowej. Jest to opowieść o niezłomnej wierze w ideę patriotyzmu, o stawianiu czynnego oporu władzy sowieckiej oraz trudnych wyborach moralnych i etycznych.
Andżelika Jaczyńska, czytamdlaprzyjemnosci.blogspot.com

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 601

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 47 min

Lektor: Andrzej Hausner
Oceny
4,3 (47 ocen)
24
16
6
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AlicjaKubiszyn

Nie oderwiesz się od lektury

Ku pamięci i przestrodze żyjących obecnie.
00

Popularność




PROLOG

Wieś zasypiała. W oknach gasły lampy naftowe, w oborach zapadały w sen zwierzęta. Nocną ciszę przerywały tylko psy ujadające na siebie zza drewnianych płotów. Była to spokojna noc, bo wojna właśnie się skończyła i wreszcie można było spać bez obaw. Ale czy na pewno? Wieś pobudowano klasycznie wzdłuż piaszczystej drogi, która prowadziła w głąb lasu.

Tylko jeden budynek odstawał nieco od reszty zabudowań. Starzy ludzie powiadali, że należał do babki zielarki, która przywędrowała w te strony ze świata. Nikt nie wiedział, skąd była rodem. Szeptano tylko z cicha, że z Rosji po rewolucji uciekła, ale prawdy nikt dociec nie umiał. Zagadać zaś nie śmiano, bo baba uroki i czary różne znała, od których mleko krowom odejmowało, włosy ludziom na głowach skręcało i choróbska rożne się ich imały. Tak od złych języków się chroniła. Ale jak która baba w połogu zległa, to ona dziecko przyjęła i grosza za to od ludzi nie wzięła nigdy, toteż szacunek we wsi miała większy nawet niż sam pleban, który krzywo na jej zabiegi patrzył.

Tajemnicza kobieta zmarła jeszcze przed wojną, a do jej domu nikt przez szacunek wprowadzić się nie śmiał. Aż do czasu, gdy do chałupy zielarki wprowadziło się dwoje młodych ludzi. Siedzieli sobie cicho we wsi, nie wadzili nikomu, choć pleban sarkał, że nie wiadomo, czy ślub kościelny mają, a żyją jak mąż i żona. Ale wprędce o nich zapomniano, bo nadchodzili wyzwoliciele ze Wschodu. Przeszli niby szarańcza. Pobrali spyży niemało, a i dziewczynom nie uszło na sucho, brali nawet stare baby, co to nawet najbardziej wyposzczony chłop kijem by nie tknął. Niemało Rusków się narodzi po chałupach, niemało…

Janek zerwał się z łóżka. Rozejrzał się spokojnie po wnętrzu kuchni. Niby wszystko było w porządku: okiennice pozamykane, lampa naftowa zgaszona, ogień pod kuchnią też. Dlaczego więc się zbudził? Gdyby był zwykłym człowiekiem, zlekceważyłby ten fakt, ale długie lata partyzantki nauczyły go, że człowiek czasem wyczuwa niebezpieczeństwo. Odsunął więc pierzynę i delikatnie wstał, by nie obudzić Elwiry, która spała snem sprawiedliwego.

Miał na sobie tylko podkoszulek i majtki. Nie ubierał się jednak, bo po ciemku mógł narobić sporo hałasu, a nie chciał spłoszyć domniemanych intruzów, jeśli się pojawili. Janek ukląkł na zimnej, drewnianej podłodze i macał rękoma deskę po desce. Wreszcie znalazł tę, której szukał i wyjął ją, odsłaniając niewielkie wgłębienie, skąd wyciągnął nabitego visa. Teraz wstał i szedł na palcach, aby nie zdradziło go najmniejsze nawet skrzypnięcie deski. Tak idąc i omijając różne meble, mężczyzna wszedł do sieni.

Było to niewielkie pomieszczenie, z którego wychodziły dwoje drzwi. Jedne prowadziły na podwórze, a drugie do letniej kuchni. Podłoga tutaj wylana była cementem, więc Janek natychmiast odczuł potworne zimno, ale nie zwracał na to uwagi. Szedł pewnie w stronę drabiny, która prowadziła na strych. Teraz problem stanowił pistolet. Mężczyzna położył go na piecu kaflowym, którego nie używał z oszczędności, i kiedy znalazł się w połowie drabiny, chwycił go jedną ręką, wrzucił w otwór i sam wspiął się na górę.

Strych, jak to strych, był zbiorowiskiem rzeczy niepotrzebnych, których właścicielom szkoda było wyrzucić. Janek stał przez chwilę nieruchomo, by oczy przyzwyczaiły się do egipskich ciemności. Tego by jeszcze brakowało, by przeszedłszy bezszelestnie przez dom, uderzył w coś na strychu i zdradził swoją pozycję. Gdy zaczął rozróżniać kontury przedmiotów, zrozumiał, że postąpił słusznie. Czego tu nie było… Kufry pełne zakurzonych książek i listów, których nikt nigdy nie przeczyta. Mnóstwo ubrań, nadgryzionych w wielu miejscach przez mole, a także oryginalny mundur carskiej gwardii. Janek podszedł ostrożnie i przejechał ręką po gładkim, lśniącym materiale, na którym odłożyło się już sporo kurzu. Skąd to się tu wzięło? – pomyślał. Ale zaraz przypomniał sobie, że nie przyszedł tu, by grzebać w starych śmieciach. Podszedł do okna, które wychodziło na drogę. Przeczucie go nie zawiodło.

Od strony lasu wynurzył się oddział Armii Czerwonej. Było ich może ze dwudziestu, ale Janek nie miał pewności co do tej liczby. Szli cicho i sprawnie przeskoczyli przez płot. Pimpek, dwuletni mieszaniec, którego Elwira wyrwała z rąk chłopa chcącego go utopić w rzece, zerwał się, doskoczył do czerwonoarmisty i chwycił go zębami za rękę. Biedna, bohaterska psina nie miała żadnych szans w walce z żołnierzami. W ręku kapitana błysnął nóż, po czym pies zaskowyczał, upadł na ziemię, a z rany zadanej na wysokości szyi zwierzęcia trysnęła krew, która utworzyła wokół sporą kałużę.

Sowiecki kapitan zrozumiał, że efekt zaskoczenia diabli wzięli i trzeba iść otwarcie. Janek tymczasem analizował swoją sytuację. Miał przy sobie sześciostrzałowego visa, czyli mógł zabić pięciu czerwonoarmistów, a szóstą kulę zostawić dla siebie. Ale Elwira… Co się wówczas z nią stanie? Wiedział aż za dobrze, co Rosjanie wyprawiają z kobietami, staruszkami, a nawet dwunastoletnimi dziewczynkami. Zabije i ją, i siebie. Ale czy ma prawo wymagać, by umierała razem z nim dziewczyna, przed którą całe życie? Nie, nie zrobi tego.

Sowieci zaczęli walić kolbami do drzwi tak mocno, że aż na strychu było słychać. Janek nie zwracał już uwagi na hałas, który robił, i błyskawicznie zbiegł na dół po drabinie do sieni, po czym wpadł do kuchni i schował się pod pierzyną. Elwira już wstała.

– Co to? Burza, kochanie? – zapytała, przecierając oczy ze zdumienia.

– Nie, skarbie. To Sowieci przyszli po mnie – wyjaśnił. – A teraz słuchaj uważnie, bo drzwi długo nie wytrzymają. Jesteś dziewczyną ze wsi, którą przygruchałem sobie na noc i w ogóle mnie nie znasz. – Janek mówił do niej, nie patrząc jej w oczy, wsłuchując się za to w sowieckie łomotanie do drzwi.

– Powiedziałeś, że się ujawniłeś, że odszedłeś z konspiracji i możemy zacząć wszystko od nowa, a ja głupia ci uwierzyłam. – Elwira płakała, jej ciałem wstrząsały dreszcze, a z błękitnych oczu ciekły łzy, wielkie jak groch.

Janek ujął jej rękę i zaczął przemawiać czule i delikatnie, jak do dziecka.

– Ujawniłem się przed komisją, jak była amnestia, ale widocznie nie ufają akowcom i biorą wszystkich, którzy mogliby wystąpić przeciwko władzy ludowej –wyjaśnił.

W tym momencie drzwi puściły i do środka wdarli się Sowieci. Błyskawicznie rozbiegli się po pomieszczeniach, szukając ludzi. Gdy oficer wpadł do kuchni, Janek i Elwira odruchowo podnieśli ręce do góry. Mężczyzna błyskawicznie ocenił przeciwnika. Rosyjski kapitan był młody, na oko nie miał jeszcze dwudziestu pięciu lat. Rumiana, okrągła twarz wskazywała, że nie żałował sobie jedzenia i picia. Żółtawa cera i skośne oczy sugerowały azjatyckie pochodzenie. Kapitan celował do nich z nagana, a jego niebieskie, rozbiegane jak u szczura oczy uważnie wpatrywały się w rysujące się pod koszulą nocną piersi Elwiry.

– Nazywam się Jurij Wołkow. Czy to dom Jana Walkiewicza?

– Tak, to ja – odparł Janek, wstając. – Ale nie rozumiem, dlaczego mnie nachodzicie. Była przecież amnestia, z której skorzystałem.

– To nie moja sprawa. Tam, gdzie pojedziecie, dowiecie się wszystkiego – odparł kapitan. – A co to za dziewucha? – zapytał, patrząc na Elwirę.

– Ona? – Janek uśmiechnął się do oficera. – To baba ze wsi, co mi łóżko wygrzewa w nocy, bo trudno teraz o węgiel.

– To może i ja bym skorzystał, panno, jak ci tam? – zapytał oficer, zbliżając się do Elwiry.

– Panie, ja Ruskim nie daję, ja Polka jestem, patriotka. A po drugie to najpierw ten musi zapłacić, zanim go zabierzecie.

– Zapłać jej – warknął Wołkow. – Niech idzie w cholerę. A ty, suko, nigdy nikomu nie wspomnisz, co tu widziałaś, tak? – zwrócił się do Elwiry, wbijając w nią ponury wzrok.

– A co miałam widzieć? – zapytała dziewczyna.

Janek tymczasem ubierał się pod czujnym wzrokiem kapitana. Włożył na siebie kożuch, czarne, pokryte łatami spodnie, bo innych na wsi się nie nosiło, a on nie był głupi i nie chciał wyróżniać się z tłumu. Ubrał też białe, bawełniane skarpety, po czym podszedł do staroświeckiego kredensu i z szuflady wyjął kilka banknotów, które rzucił Elwirze ze słowami:

– Masz i wracaj do ojca, czwarta chata licząc od lasu, w ogródku białe roże. Pewnie zapomniałaś, jak wygląda.

– No dosyć tego. – Kapitan wyraźnie stracił cierpliwość. – Idziemy, bo przyjaciele czekają, a droga przed tobą daleka.

Do środka wpadło dwóch żołnierzy, chwycili Janka pod ręce i wywlekli na podwórze. Rozległo się szuranie butów – to pozostali żołdacy wraz ze swoim dowódcą opuszczali budynek. Elwira została sama.

Nachodziły ją ponure myśli. Co teraz zrobi? Gdzie się podzieje bez Janka? Bo w to, że już go nie zobaczy, nie wątpiła ani przez chwilę. Po kogo w nocy przychodziło NKWD, po tym zwykle wszelki słuch ginął i można było tylko się domyślać, że pojmany leży w nieznanej, zbiorowej mogile gdzieś w lesie.

Może należało o nim po prostu zapomnieć i spróbować ułożyć sobie życie, korzystając z pieniędzy, które jej pozostawił. Wciąż miała je w ręku i machinalnie zaczęła je obracać w dłoni, gdy nagle zaskoczyło ją, że banknoty są ułożone rosnącymi nominałami. Może to nic nie znaczy – pomyślała. A może Janek chciał przekazać jej w ten sposób cos ważnego?

Elwira uczepiła się tej myśli jak tonący brzytwy i zerwała się z łóżka, odrzucając pierzynę na podłogę. Chwyciła wczorajszą, malachitową sukienkę w grochy i włożyła ją na siebie, po czym ubrała jeszcze czarne skarpety i kozaczki, które miała pod łóżkiem. Następnie rozłożyła pieniądze na pościeli rosnącymi nominałami. Zaczęła im się uważnie przyglądać, ale nic nie dostrzegała. Nic, po prostu nic, ot zwykłe banknoty. Elwira w rozpaczy rozejrzała się po kuchni, jakby tu spodziewała się znaleźć rozwiązanie zagadki. I znalazła.

Janek nie zamknął szafki w kredensie, gdzie były banknoty, a Elwirze coś podpowiadało, że z pewnością nie był to przypadek. Podbiegła do mebla i zajrzała do środka, gdzie znalazła lupę powiększającą. Niewiele myśląc, dopadła do łóżka i zaczęła powiększać obraz banknotów. Nareszcie dostrzegła na pierwszym banknocie nagryzmolony kopiowym ołówkiem wyraz. Kobieta przybliżyła lupę i wytężyła wzrok: „znajdź, czwarty, dom las, róże, białe, czarny, zachorował, wezwijcie, rodzinę, Lekarz, potrzebny, od, zaraz, Hasło”. Elwira powtarzała odczytane wyrazy, ale nie mogła nic pojąć z tej zbitki słów. To musi coś znaczyć – myślała. Co mówił Janek? Co powiedział jej, zanim zabrali go Sowieci? Wracaj do ojca, to czwarty dom od lasu, w ogródku białe róże.

– No tak! – krzyknęła, zrywając się z łóżka i wybiegła na podwórze.

Przebiegła przez nie i skierowała się na drogę, która prowadziła do wsi. Biegła szybko, choć każda komórka jej ciała domagała się swojej porcji tlenu, a nieprzystosowane do biegania kozaczki uwierały ją w stopy. Wreszcie dotarła do zabudowań i podbiegła do płotu czwartego budynku od lasu. Jednym susem przeskoczyła przez ogrodzenie, ale najwyraźniej zahaczyła o sztachetę sukienką, bo poczuła dźwięk prutego materiału. Nie zwróciła na to najmniejszej uwagi i niemal bez tchu dopadła do drzwi. Pukała z siłą, która ją samą zaskoczyła, aż wreszcie po drugiej stronie usłyszała kroki i soczystą wiązankę przekleństw. Nic dziwnego, budziła kogoś w środku nocy, a tego nikt nie lubi.

Wreszcie usłyszała, jak ktoś mocuje się z zasuwką, po czym drzwi się otworzyły i stanęła w nich kobieta, która z miejsca obrzuciła gościa nieprzychylnym spojrzeniem. Elwira uśmiechnęła się niepewnie. Sroga kobieta otarła ręką czoło i przetarła zaspane oczy.

Elwira przyjrzała się stojącej przed nią postaci. Była to typowa wiejska baba. Nadmiar tłuszczu odkładał się, tworząc niewielką nadwagę, jednak na ogorzałej od słońca twarzy nie było widać zmarszczek. Miała czarne, hebanowe włosy, które zwijała w kok z tyłu głowy. Ubrana w zwiewną, białą szatę przypominała ducha. Elwira musiała zostać poddana takiemu samemu badaniu i niestety chyba nie wypadło ono dla niej zbyt pomyślnie, bo nieznajoma spojrzała na nią krzywo i mruknęła głosem grubym i donośnym:

– Czego tu szukasz, smarkulo? Żreć ci nie dam, bo sama nie mam, a jak miałabym, to też bym nie dała. Spokojnych ludzi po nocy nachodzi, latawica wszeteczna.

Kobieta jeszcze długo mogłaby mówić w ten sposób, ponieważ plotki i wtrącanie się w sprawy sąsiadów stanowiły treść jej życia, gdyby Elwira jej nie przerwała.

– „Czarny” aresztowany, wezwijcie rodzinę, lekarz potrzebny od zaraz.

Teraz dopiero na twarzy wiejskiej kobieciny odbiło się prawdziwe zdumienie i było ono tak silne, że potrzebowała dobrej chwili, by się odezwać.

– Jaki czarny, dziewucho? Jaki lekarz, jaka rodzina? U nas w rodzinie żadnego czarnego nie ma, ale lekarza też nie – dodała ze smutkiem. – Jest u mnie w rodzinie pijaków niemało, a nawet złodziej, ale czarny nie, nigdy.

– Z kim tam, głupia kobito, pieprzysz? Zamykaj drzwi, bo zimno do chałupy idzie. – Rozkaz popłynął z głębi pomieszczenia, gdzie musiała być sypialnia.

– Śpij, stary, śpij. To tylko jakaś niedojda coś o jakimś czarnym, lekarzu i rodzinie plecie. No chyba że u ciebie jaki czarny w rodzinie trafił się, bo ta twoja matka to niezłe ziółko podobnież była za młodu. – Na to nie było odpowiedzi.

Po chwili z sypialni wyskoczył chłop może siedemdziesięcioletni, ale smukły jak topola, o czerstwej i młodo wyglądającej twarzy. Ubrany w połatany tu i ówdzie sweter i drelichowe spodnie, pod którymi rysowały się umięśnione nogi. Na nich miał czarne, błyszczące oficerki wojskowe. Pominął swoją żonę milczeniem i spojrzał na Elwirę dużymi, zielonymi oczami.

– Kiedy aresztowali „Czarnego”?

– Będzie z piętnaście minut – odparła Elwira.

– To trza wartko lecieć. A panna da radę chodzić szybko po lesie?

– Jakiego „Czarnego”, ty stary cymbale? W coś ty się znowu wpakował? – wypaliła baba. – Siedziałbyś, orał i siał, a nie po lasach ganiał. Rząd ci ziemię dał, a ty na komunistów rękę podnosisz, Władek?

– Cicho, głupia kobieto! Ożeniłem się z tobą tylko dlatego, że nasze pola obok siebie były. Rząd tymczasowy, to pewnie i reforma tymczasowa. Zaraz ziemię nam będą chcieli zabrać i do kołchozu przyłączyć. A wtedy to wiarę musiałbym zmienić, bo do chrześcijańskiego nieba ojciec by mnie nie wpuścił, gdybym ojcowiznę zatracił. Da panna radę? – zwrócił się do Elwiry, która milczała, przysłuchując się małżeńskiej sprzeczce.

Skinęła głową.

Poszli. Stary poruszał się niezwykle żwawo i nie oglądał się za siebie, by sprawdzić, czy Elwira za nim nadąża. Wkrótce zagłębili się w las. Prowadził nieomylnie wśród plątaniny drzew, krzewów i gałęzi, wyszukując najwygodniejsze przecinki. Czasem tylko przystawał na chwilę, spoglądał ku koronom drzew i szedł dalej. A szedł jak Indianin, nawet gałązka nie trzasnęła, nawet krzak nie zaszeleścił, gdy kroczył przez las. Elwirze było dużo trudniej, bo wychowana w Warszawie nie znała dobrze okolicy.

Szła więc z trudem, potykając się co chwilę o pnie drzew, które wystawały z ziemi. Gdy przechodzili pod drzewami, co i rusz jakaś gałąź zahaczała o sukienkę, prując materiał. Ale szła wytrwale i nie skarżyła się, chociaż nogi bolały ją coraz mocniej. Wreszcie las miał już dosyć jej udręki i rozwidlił się, ukazując niewielką polankę, gdzie stacjonowali partyzanci. Doszli do celu podróży. Lucjan zatrzymał się i wskazując to miejsce, rzekł:

– No teraz to już panienka sama trafi, a ja jestem Lucjan Walewski. Przepraszam panią za żonę. Cholera to, ale robotna, jak mało która baba ze wsi.

– Nie ma za co. Dziękuję z całego serca za pomoc – odparła kobieta.

Elwira nigdy jeszcze nie była w obozie partyzanckim, toteż przyglądała się wszystkiemu z ciekawością. Polana została oczyszczona z drzew siekierami, bo wszędzie widać było wystające pnie. Na jej środku płonęło niewielkie ognisko, a wokół niego stały niewidoczne z powietrza szałasy. Zbudowano je z patyków i pokryto igliwiem. Przy ognisku siedzieli partyzanci: czyścili broń, odwszawiali bieliznę nad ogniskiem i spali. Odwszawianie odbywa się w ten sposób, że umieszcza się bieliznę tuż nad ogniem, na zawieszonym w poprzek patyku, a ogień sprawia, że wszy pękają z trzaskiem.

Elwira podeszła do nich i spytała o dowódcę. Jakiś partyzant wskazał jej człowieka siedzącego przy mapie rozłożonej na niewielkim stoliku. Ruszyła ku niemu, omijając nagabujących ją mężczyzn, którzy chcieli, by z nimi na chwilę usiadła. Dziewczyna podeszła do dowódcy i chrząknęła, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę. Mężczyzna zareagował i bez słowa wskazał jej miejsce obok siebie.

– Aresztowali „Czarnego”! – wykrzyknęła Elwira. – Zabrali go nie dalej jak godzinę temu.

– Ilu ich było?

– Ze dwudziestu – odparła. – Dowodził jakiś kapitan, chyba Wołkow.

Dowódca partyzantów zaczął wydawać rozkazy. W ciągu dziesięciu minut nastrój partyzanckiej sielanki prysł. Żołnierze ustawili się w dwie kolumny marszowe. Wielu nie miało na sobie żadnych odznak wojskowych. Niektórzy nosili oficerki, inni czapki, a pozostali orzełki. Uzbrojenie też było różne – od przestarzałych kabeków, po zdobyte na Niemcach empi 40. Ruszyli w las, a Elwira poszła za nimi.

Ciężarówka wioząca Janka podskakiwała na wybojach i dołkach leśnych. Jechali dłuższą drogą przez las, aby ominąć wieś i nie dać szansy partyzantom. Janek siedział na ławce w budzie, a naprzeciw niego znajdowało się dziesięciu Sowietów z palcami na spustach. Jakby tego było mało, przy klapie, zwróceni do niego tyłem, siedzieli jeszcze trzej. O żadnej ucieczce nie mogło być mowy. Ale Janek nie tracił jeszcze nadziei.

Liczył, że Elwira zrozumiała wskazówkę ukrytą w pieniądzach i zawiadomi, kogo trzeba. Ale czy jego dawni towarzysze broni zechcą go odbić? Czy nie będą mieli za złe, że wystąpił z konspiracji i powrócił do normalnego życia? Bóg mu świadkiem, że nie zrobił tego z tchórzostwa. Po prostu chciał przestać wreszcie być zwierzyną łowną i ułożyć sobie życie z dziewczyną, którą kochał. Czy to źle, że nie chciał ginąć za przegraną sprawę, bo nie wierzył w przybycie generała Andersa ani w wybuch trzeciej wojny światowej?

Nagle znowu to się stało. W jego głowie rozdzwoniły się wszystkie dzwonki alarmowe. Odruchowo rzucił się na ziemię. Zanim Sowieci zdążyli rozwalić go na kawałki, buda stanęła, a na ciężarówkę padł grad kul. Janek wtoczył się pod ławkę, ale jego konwojenci nie mieli tyle czasu. Ginęli trafiani pociskami, które dziurawiły brezentową plandekę. Podłoga pokryła się krwią czerwonoarmistów. Janek rozróżnił wprawnym uchem odgłosy: pepesz, empi i kabeków. Wydostał się spod ławki i przeczołgał aż do klapy, a kiedy tam dotarł, zeskoczył miękko na ziemię. Otoczyli go rozentuzjazmowani partyzanci.

– Teraz zostanie pan już z nami? – zapytał jeden z nich. – Komuniści nie przestaną pana szukać, a następnym razem możemy nie być w pobliżu.

– Dziękuję wam, chłopcy, ale dałem mojej dziewczynie słowo, że przestanę biegać po lasach i zajmę się nią. Macie nowego dowódcę, który, jak widzę, zna się na rzeczy.

Rzeczywiście teren na zasadzkę został wybrany pierwszorzędnie. W tym miejscu leśna, piaszczysta droga wchodziła w podwójny zakręt, co zmuszało kierowcę do wolniejszej jazdy, a to ułatwiało celowanie. Szoferka została trafiona butelkami z benzyną i wciąż płonęła, gdy Janek podszedł do niej. Obok leżały płonące zwłoki kierowcy. Oswobodzony mężczyzna dostrzegł kapitana Wołkowa, który nie skonał jeszcze, ale przestrzelony brzuch nie dawał mu szans na przeżycie, bo do szpitala nikt go wieźć nie myślał.

Janek poczuł ciepły, kojący dotyk dłoni, która zasłoniła mu oczy.

– Zgadnij, kto to – szepnęła.

Zamiast odpowiedzieć, obrócił ją szybko i nie zwracając uwagi, że są obserwowani przez rozbawionych całą sytuacją partyzantów, zaczął całować dziewczynę gwałtownie, a ona oddawała mu pocałunki. Czuł, że jego ciało przeszywa prąd i robi mu się gorąco. Wreszcie oderwał Elwirę od siebie i spojrzał jej w oczy. Uśmiechała się do niego.

Kapitan Wołkow umierał. Wielokrotnie zadawał śmierć niewinnym. Strzelał do wycofujących się żołnierzy, którzy nie wytrzymali naporu Wermachtu w pierwszych miesiącach walk na froncie wschodnim. Ale on miał teraz umrzeć na jakiejś pierdolonej polskiej wsi, a ten, którego miał aresztować, na jego oczach obściskuje się z dziewczyną – myślał. Nie. Powoli, z trudem zaczął czołgać się w stronę ciała kierowcy, z którego kieszeni wystawał pistolet. Drapał pazurami ziemię, a przed oczami latały mu białe płaty. Swoją drogę znaczył krwią, ale czołgał się wytrwale i w ostatnim przebłysku świadomości wyciągnął broń, wycelował drżącą ręką i strzelił.

Elwira poczuła uderzenie w plecy i upadła. Na jej sukience pojawiła się plama krwi. Janek nie tracił czasu. Położył ją na mchu, rozerwał odzienie i pochylił się nad ranną. Nic nie mógł jednak zrobić.

– Kocham cię – szepnęła Elwira. – Potrzymaj mnie za rękę i nie rozpaczaj, bo będę na ciebie czekała po tamtej stronie.

Janek pochwycił jej dłoń i trzymał, jakby chciał przytrzymać ulatujące z niej życie. Elwira umarła, a on zrozumiał, że pozostanie w konspiracji, bo chce zemsty na tych, którzy odebrali mu wszystko. Choćby miał przypłacić to życiem.

ROZDZIAŁ I

Nad dworem Olszyńskich zachodziło słońce. Ostatnie jego promienie oświetlały starannie utrzymaną, wyłożoną kamieniami aleję, wzdłuż której rosły wielkie, stare dęby sadzone przez wszystkich męskich członków rodu. Aleja prowadziła do otwartej na oścież bramy, jak staropolski obyczaj nakazywał. Za ogrodzeniem znajdował się kolisty dziedziniec, gdzie dawniej wykręcały karety licznych gości, którzy tu przybywali na zaproszenie gospodarzy. Ale to nie dziedziniec przykuwał wzrok każdego, kto tu przybył, tylko dwór.

Niestety on także podupadał – jak cały ród. W dachu gdzieniegdzie brakowało gontów, bo widocznie gospodarzy nie było stać na naprawę. Wprawne oko dostrzegłoby również, że niektóre modrzewiowe deski są spróchniałe i przegnite. Jedne były jasne, inne ciemniejsze, co świadczyło o tym, że dwór wielokrotnie rozbudowywano i dodawano kolejne skrzydła. Do ganku prowadziły wielkie, drewniane schody, a sam ganek wsparto na pobielanych słupach. Nad wejściem dumnie prezentował się herb rodu: słońce.

Głupi Antek biegł w stronę dworu. Kamienie raniły go w bose stopy, ale biegł dalej. Pochodził z należącej do Olszyńskich wsi Zakrzewy. Jego matka nie miała nawet kawałka własnej ziemi, tylko pracowała, by jakoś zapchać wiecznie puste brzuchy synów – miała ich trzech. Najmłodszy był Antek, którego we wsi głupim nazywano. Chłopiec urodził się normalny, tylko – jak to dziecko – wlazł, gdzie nie potrzeba i koń go kopnął. Nie zabił, ale od tego czasu coś mu się we łbie pomieszało.

Od tamtej pory chłopak miał ciężko, bo nie mówił, a i chodził jak pijany chłop, choć kropli araku do ust nie wziął. Ludzie naśmiewali się z niedojdy, a dzieciarnia to i kamieniami rzucała, gdy przez wieś przechodził. Stronił więc od ludzi, więcej po polach, lasach i jeziorach przesiadywał. Za towarzystwo mając jedynie naturę i zwierzęta, które lgnęły do niego niczym psy. Do domu tylko na noc powracał. Matka bolała nad nieszczęściem syna, ale więcej dlatego, że jej kumoszki przygadywały, że kalekę urodziła. Bracia zaś zawsze mu strawę wydzierali, a i bili, gdy matka nie patrzyła. Tak płynęło mu życie aż do dnia dzisiejszego.

Antek przystanął przy bramie, aby odsapnąć. Łapał powietrze w zdyszane płuca niczym biegacz po potężnym wysiłku. Ale nie zważał na to. Musiał przecież ratować swoją młodą przyjaciółkę i jej rodzinę przed antychrystami, którzy przyszli ze Wschodu. Bo Antek miał przyjaciółkę – Małgorzatę Olszyńską, córkę i dziedziczkę całego majątku państwa Olszyńskich. Chłopak zatopił się we wspomnieniach.

Z nieba lał się żar, więc postanowił pójść nad jezioro. Wyjął z pieca w kuchni dwie kromki chleba, włożył je do torby, po czym wyszedł na podwórko, gdzie znalazł dobry kij, którym się podpierał. Ruszył piaszczystą drogą, która wiła się wśród łąk i pól, gdzie pracowali jego bracia z matką przy sianokosach. Minął ich, choć zabolało go trochę, że udali, iż go nie znają. Przyśpieszył kroku, ile mógł, chciał wypocić z siebie cały żal. Wyrzucić z siebie całą złość na ludzi, którzy traktowali go gorzej niż psa. Nad jezioro dotarł cały mokry i spocony. Już miał zrzucić z siebie swoje połatane łachy, gdy nagle spostrzegł uwiązanego przy krzaku nieopodal jeziora konia.

Antek jeszcze nigdy nie widział tak pięknego stworzenia. Biała jak mleko klacz nie przypominała w niczym wiejskich chabet, jakie widział harujące przy pługach i bronach. Ta klacz miała delikatną, łabędzią szyję, długą i lśniącą sierść, a na kopytach czyste podkowy. Antek od czasu swego wypadku bał się koni, ale teraz czuł, że klacz nie zrobi mu krzywdy. Podszedł do niej i zaczął delikatnie drapać ją za uchem, a ona – ku jego zdumieniu – odpowiedziała radosnym rżeniem.

Chłopak zdjął jej siodło. Wiedział, jak to zrobić, bo często z ukrycia obserwował pracę stajennych, gdy zakradał się do dworskiej stajni, jeszcze zanim kopnął go koń. Skąd się tu wzięłaś? – myślał. Kto zostawia bez opieki takiego konia? Złodziejom, Żydom i cyganom na pokuszenie. Antek wprawdzie nie wiedział, co to za jedni ci cyganie i Żydzi, ale często słyszał, jak matka wygrażała im pięścią.

Nagle przyszło mu na myśl, że właścicielki stworzenia winien szukać w wodzie. Rozejrzał się więc uważnie po jeziorze i znalazł to, czego szukał. Ktoś rozpaczliwymi wyrzutami ramion próbował dopłynąć do brzegu, ale już widać było, że nie da rady i zabraknie mu sił. Antek był głupi, więc nie tracił czasu, tylko wskoczył do wody.

Nigdy wcześniej nikogo nie ratował, ale jakimś sposobem wiedział, co ma robić. Podpłynął do szamoczącej się w wodzie i machającej rękoma ofiary od tyłu. Uderzył ją w głowę i gdy poczuł, że jest bezwładna i na pewno nie zdoła wciągnąć go pod wodę, objął ją ręką za szyję i zaczął holować w stronę brzegu. Nie było to proste, bo Antek był drobny i cherlawy, a dziewczyna, którą ciągnął, ciążyła mu coraz mocniej. Coraz trudniej było mu także utrzymać głowę na powierzchni, gdy nagle poczuł grunt pod nogami. Teraz już z łatwością doholował ją do brzegu.

Młodzieniec wyrwał się ze wspomnień, a że oddech już mu się ustabilizował, ruszył dalej. Przeszedł przez dziedziniec na tyły dworku, po czym przebrnął przez wiśniowy sad. Tam znalazł drabinę przystawioną do otwartego okna w pokoju panny Olszyńskiej. Wszedł po niej i wskoczył do pokoju Małgorzaty.

Było to wielkie, przestronne pomieszczenie. Duże okna wychodziły na wiśniowy sad. Na ścianach wisiały zdjęcia z rożnych etapów życia Małgorzaty Olszyńskiej: chrzest, komunia święta, bierzmowanie, różne szkolne akademie, matura i wreszcie studia. Na podłodze rozłożono puszysty perski dywan, a na środku pokoju stało wielkie łoże wsparte na czterech zrobionych z hebanowego drzewa nogach. Nad łóżkiem rozwinięto czerwony baldachim. Pod ścianą znajdowało się duże, mahoniowe biurko zarzucone dokumentami i papierami. Na wszystkich tych rzeczach widoczny był upływ czasu, który domownicy starali się powstrzymać wszelkimi środkami.

Małgorzata Olszyńska usłyszała wchodzącego Antka i odwróciła się w jego stronę. Była to najpiękniejsza kobieta, jaką Antek kiedykolwiek w życiu widział i zgoła nie przypominała wiejskich bab, które znał do tej pory. Miała piękne, kruczoczarne włosy, które opadały jej na ramiona. Cera koloru rozpalonego żelaza, która podkreślała pańskie rysy twarzy, zmysłowe, czerwone usta i czarne jak dwa węgle oczy ukryte pod gęstymi, czarnymi brwiami dopełniały całości.

– O, Antek, miło cię widzieć. Myślałam, że teraz już nie zechcesz się ze mną przyjaźnić. – W jej oczach pojawił się cień smutku. – Nawet służba nas opuściła, bo niedobrze służyć panom, gdy przyszli ci, którzy panów wieszają. A przecież nie mieli u nas źle…

Antek wziął czystą kartkę z biurka, pióro wieczne i zaczął pisać. Litery nie były zbyt kształtne, ale czytelne.

 

Panienko, do wsi przyszli bolszewicy. Po wsi jak zaraza się rozleźli: gwałcą, łupią i mordują. Mnie się boją, bo nie jestem normalny, ale jednocześnie uważają, że jestem głupi. Pokazywali mnie swoim oficerom jako osobliwość, a oni rozmawiali przy mnie o swoich planach. Przyjechali po was, chcą was wywieźć do Dęblina, a stamtąd w głąb Sowietów. Musicie natychmiast uciekać, bo czasu jest niewiele.

 

Podał Małgorzacie zapisany skrawek papieru, wyskoczył przez okno i oddalił się w stronę wsi, gdzie pozostała jego rodzina. Małgorzata szybko przeczytała tekst, po czym wybiegła z pokoju i ruszyła schodami na piętro, gdzie jej ojciec lubił wypoczywać po obiedzie. Szła przez galerię wypełnioną obrazami przodków z rożnych epok. Następnie przemierzyła długi korytarz, w którym podłoga z modrzewiowego drzewa lśniła czystością, i weszła do pokoju ojca.

Natychmiast uderzył ją charakterystyczny zapach mnóstwa starych książek. Półki uginały się pod ciężarem wojskowych lektur i opracowań. Ale książki nie leżały tylko na półkach. Były również na łóżku, na stoliku, na kolanach Witolda Olszyńskiego. Małgorzata uśmiechnęła się na ten widok. Podeszła do okna i rozsunęła zielone zasłony, by wpuścić do pokoju trochę światła.

Nie zdziwiło jej to, co zobaczyła. Jej ojciec był żołnierzem. Służył w 5 Pułku Legionów, ukochanej formacji Piłsudskiego i odbył z nią całą epopeję legionową. Uczestniczył w operacji wileńskiej i walczył na najbardziej zagrożonych odcinkach frontu w czasie wojny polsko-bolszewickiej.

Uwielbiała słuchać jego opowieści z czasów wojny. Często siadywała u niego na kolanach i słuchała z otwartą buzią, jak opowiadał o zdobyciu Wilna. Jej ojciec był jednym z pierwszych, którzy na czele kawalerzystów wdarli się do miasta. Opowiadał jej, jak krążył po ulicach, nękając bolszewików, a kiedy nasi wkroczyli do miasta, to skasował bilet tramwajowy i przejechał się po całym Wilnie. Za ten wyczyn dostał Virtutti, którym uwielbiała się bawić.

Małgorzata zdjęła z kolan ojca książkę i delikatnie go zbudziła.

– Tato, Sowieci przyszli – zakomunikowała. – Musimy uciekać, bo wywiozą nas na Sybir i zginiemy tam.

Witold Olszyński był raczej smukłym mężczyzną. Posiwiałe włosy dodawały mu dostojeństwa. Teraz patrzył uważnie na córkę spod wpółprzymkniętych powiek i zaczął mówić:

– Ty musisz uciekać, ja jestem stary i zmęczony. Chcę umrzeć tu, gdzie się urodziłem i nie będę uciekał przed bolszewikami. Tu jest mój dom i nie dopuszczę, aby te bolszewickie łajzy chodziły po tym dworku, gdzie przyszłaś na świat i gdzie ja sam spędziłem wiele szczęśliwych lat u boku twojej matki.

Małgorzata tego właśnie się obawiała. Jej ojciec był uparty jak osioł i jeśli sobie coś postanowił, to choćby się waliło i paliło, postawił na swoim. Ale nie chciała go zostawiać, bo wiedziała, że dla byłego legionisty i żołnierza znienawidzonego przez Sowietów Marszałka nie będą mieć oni litości. Wiktor Olszyński musiał wyczuć jej myśli.

– Zabiją mnie, to pewne – stwierdził. – Ale dla starego żołnierza umrzeć to jak splunąć. I zastanów się jeszcze nad tym, że opóźniałbym cię tylko.

– Ty stary, uparty ośle! – Małgorzata nie wytrzymała. – A nie rozumiesz, że cię tak kocham, że i swojej głowy nie będę ratowała, jeśli twojej nie będę mogła ocalić?

– Dobrze cię wychowałem – rzekł wzruszony Witold, przycisnął ją do piersi i tak trwali.

Po dłuższej chwili Małgosia usłyszała cichy odgłos silnika, który z wolna narastał. Puściła ojca, podbiegła do okna i spojrzała na dziedziniec. Dwie amerykańskie ciężarówki z czerwonymi gwiazdami na maskach wjechały na teren ich posiadłości. Po chwili stanęły, a ze środka wyskoczyło kilkudziesięciu czerwonoarmistów. Olszyńska jeszcze nigdy nie widziała sowieckich żołnierzy i teraz nie zrobili na niej dobrego wrażenia.

Mundury mieli porozpinane i poplamione przeróżnym jedzeniem. Pepesze zwisały na sznurkach, których używali zamiast skórzanych pasów. Ich buty wyglądały tak, jakby za chwilę miały się rozpaść. Na ich rękach Małgorzata dostrzegła po kilka zegarków, które zabrali okolicznym mieszkańcom. Ich marynarski krok świadczył o tym, że z pewnością nie byli trzeźwi. Po chwili ta horda wpadła do dworku i do sadu. Małgorzata usłyszała jeden okrzyk:

– Uri!

Oficer stał przed dworem i patrzył, jak jego żołnierze wynoszą meble i obrazy. Rzucali je po prostu na jeden stos na dziedzińcu, po czym podpalili. Bał się jednak zareagować, w końcu któryś z żołnierzy mógłby go zupełnie przypadkowo trafić w plecy i to tuż przed końcem wojny. A te meble i tak zabraliby oficerowie sztabowi dla siebie albo na prezent dla dowódców. Nie miał zamiaru się wtrącać.

Jak zapewniał go naczelnik wydziału do zwalczania bandytyzmu, kapitan Henryk Deresiewicz, to miało być proste zadanie. Miał deportować wszystkie elementy wywrotowe, które mogłyby służyć wsparciem dla oddziałów reakcyjnego podziemia: księży, obszarników i byłych legionistów. Należało ich dostarczyć do Dęblina, a stamtąd zostaliby przetransportowani dalej, na Wschód. Dlaczego więc uparcie mam wrażenie, że coś jest nie tak? – pomyślał.

W tym momencie huknął strzał i jeden z żołnierzy, który właśnie niósł obraz, runął na ziemię. Kapitan spojrzał w górę. Jakiś siwy starzec strzelał do jego ludzi. Szybko rzucił się na ziemię, wyjął pistolet, odbezpieczył go i strzelił w stronę, z której dochodził atak. Chybił, bo z okna został rzucony granat trzonkowy. Oficer spostrzegł, że leci wprost na jego ludzi, którzy skłębili się w jednym miejscu jak idioci. Wybuch targnął powietrzem, a morze odłamków spadło na Sowietów, którzy zaczęli wyć. Kapitan tymczasem obserwował okno. Nie zawiódł się, starzec znowu sięgnął po granat, ale tym razem on był gotowy. Strzelił, po czym z okna spadł mężczyzna. Upadł prosto pod jego nogi.

– Wolałeś zginąć jak żołnierz? – mruknął oficer. – Pochowamy cię jak żołnierza, masz moje słowo. – Ja idę po dziewczynę, a wy pochowajcie naszych zabitych i staruszka w sadzie – zwrócił się do swoich ludzi.

To mówiąc, wkroczył do dworku i niemal w wejściu zderzył się z biegnącą ojcu na ratunek Małgorzatą. Złapał ją wpół.

– Niech pani na to nie patrzy – poradził. – Nazywam się Leszek Krawczak i polecono mi zabrać państwa do Dęblina.

– Zabiłeś mi ojca? Skurwysynu! – wrzasnęła Małgorzata, która jednocześnie cały czas próbowała się uwolnić z mocnego uścisku.

– Tak – przyznał mężczyzna. – Ale on szukał śmierci. Nie rozumiesz? On chciał zginąć tutaj, jak żołnierz, a nie rąbać las gdzieś za kołem podbiegunowym. Ja tylko mu to umożliwiłem. Zresztą, jeśli chcesz, możesz mnie zabić. – Puścił ją z uścisku i podał broń ze swojej kabury. – Ale wtedy moi ludzi najpierw cię zgwałcą, a potem pewnie zabiją, choć może niekoniecznie w tej kolejności.

Małgorzata rozkleiła się. Jeszcze wczoraj zasypiała we własnym łóżku, a teraz jej dom został złupiony, ojciec zamordowany, a ona sama była na łasce Polaka, który służył Sowietom. To było ponad jej siły. Zaczęła płakać. Leszek wziął ją pod ramię, wyprowadził na dziedziniec przed dworkiem i pomógł wsiąść do ciężarówki. Po chwili ruszyli. Dwór Olszyńskich zniknął im z oczu, a Małgorzata nie wiedziała, co przyniesie przyszłość.

ROZDZIAŁ II

 
PUŁAWY, 1 KWIETNIA 1945

Wiosna nie miała zamiaru przyjść i zastąpić zimy. Śnieg zasypywał puławski park, a na drzewach wciąż wisiał szron. Park był wyludniony z powodu mrozu i zimna. Ławeczki i alejki przykryte były śniegiem, a wieloletnie drzewa zostały oszronione. Słowem – zima trzymała się mocno.

Janek Walkiewicz zapiął guziki kożucha i ruszył przez park. Na wysokości Świątyni Sybilli usiadł na ławeczce i wyciągnął nogi. Wdychał zimne powietrze i rozkoszował się nim. Puławy to jednak ładne, senne miasteczko – pomyślał. Rozcierał zgrabiałe ręce i nogi.

– Kurwa, jak zimno – mruknął do siebie.

– Zgadzam się, panie „Czarny”.

Janek uniósł głowę i dostrzegł smukłego, młodego mężczyznę z jasnym wąsem nad górną wargą, ubranego w wojskowe bryczesy i czarny kożuch z białymi guzikami.

– Od tego zimna i mrozu to pan chyba oślepł, bo ja nie jestem czarny. Jestem biały, tak biały, jak to tylko możliwe.

Młodzieniec uśmiechnął się.

– Z tego zimna zapomniałem o haśle. Czy to pan przyjechał od wujka Stefana z Lublina?

– Wujek Stefan pozdrawia i pyta o zdrowie.

– Nazywam się „Orlik” i od teraz będę pańskim dowódcą. – Usiadł obok Janka i podał mu rękę. – Czy pan wie, dlaczego pana tutaj przysłano?

– Nie – odparł. – Ale spodziewam się, że pan mi wszystko wyjaśni.

– Widzisz, Janek, z obozu jenieckiego dla oficerów AK w Skrobowie uciekła spora grupa żołnierzy. Na razie są rozlokowani na kwaterach, ale chcę z nich utworzyć oddzielny pluton. Pan obejmie nad nim dowództwo.

– Nie znam dobrze terenu ani ludzi w miejscowych placówkach AK.

– Dam ci kilku ludzi obeznanych z terenem – zapewnił „Orlik”. – To jak, zgadzasz się?

– Tak. Kiedy pójdziemy na pierwszą wspólną akcję?

– Szybciej, niż sądzisz – zapewnił dowódca i podał mu złożoną we czworo kartkę. – To raport dęblińskiej komórki AK. Donoszą, że za dwa dni ma przejeżdżać tędy transport z więźniami, który idzie na Wschód.

– To pewna informacja? – zapytał Janek, rozwijając kartkę.

– Tylko matka jest pewna, jak mawiają Żydzi. Ale ci ludzie bardzo rzadko zawodzą. Moi ludzie to miejscowe chłopaki, których wszyscy dobrze znają i dlatego nie mogliby się pokazać w Dęblinie i okolicy bez zwracania na siebie uwagi. A ciebie i twoich ludzi jeszcze nie znają. Ale poznają.

– Kurde, „Orlik”, przejdźmy się, bo mi dupa zaraz całkiem do tej ławki przymarznie.

Dowódca parsknął śmiechem i ruszyli. Janek rozwinął kartkę i zaczął czytać.

 

Źródło „Michał” informuje, że dnia trzeciego kwietnia bieżącego roku ma przejeżdżać przez Dęblin transport z więźniami. Eskorta około stu żołnierzy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego siedzi jak zwykle w ostatnim wagonie, na dachu są trzej wartownicy, którzy chodzą wzdłuż pociągu, i karabin maszynowy. W transporcie jedzie stu osiemdziesięciu więźniów, przede wszystkim księży i właścicieli ziemskich. W trakcie postoju na stacji transport będzie ubezpieczany przez osiemdziesięciu czerwonoarmistów z Lublina. Postój trwa zwykle pół godziny, po czym pociąg rusza dalej.

 

– Źródło „Michał” jest doskonale poinformowane – zauważył Janek, gdy skończył czytać. – Musi być wojskowym, a może nawet oficerem, jeśli ma dostęp do tak szczegółowych informacji.

– Im mniej wiesz, tym krócej będziesz przesłuchiwany – mruknął „Orlik”, uśmiechając się. – Tożsamość „Michała” jest znana tylko mnie i nikomu innemu. Jak uważasz, da się rozbić ten transport czy nie?

Janek przystanął i dopiero po chwili zaczął mówić.

– Jeśli informacje agenta są prawdziwe, to akcja na terenie stacji odpada, bo walka z ochroną pociągu i dodatkową obstawą na peronach w środku miasta to szaleństwo. Ale moglibyśmy spróbować poza miastem. Opanowalibyśmy pociąg w drodze, a miejscowe placówki zajęłyby się odbitymi więźniami. Jutro pojadę do Dęblina, a stamtąd dalej na wschód, by rozpoznać trasę.

W czasie rozmowy dotarli na ulicę Lubelską. Pokryta była ona piaskiem, po którym jeździli chłopi w furmankach. Wzdłuż ulicy stały małe, rodzinne sklepiki, nad którymi znajdowały się mieszkania. Ludzie z wprawą wymijali drewniane słupy, którymi szły linie telefoniczne. Janek z „Orlikiem” przystanęli przed niewielkim domem z czerwonej cegły, który mieścił się pomiędzy zakładem szewskim a lodziarnią.

– Tu będzie twoja kwatera – rzekł „Orlik”. – Mieszkają tu Stanisława i Marcin Koszałkowscy. To biedni, ale dobrzy ludzie. Marcin jest kolejarzem.

– Wygód mi nie potrzeba. Jak się mam skontaktować z tobą w razie czego?

– Zostawiaj wiadomości dla mnie w tej ławce, na której siedzieliśmy w parku – odparł dowódca. – Trzymaj się, a z plutonem spotkasz się niedługo. – Mężczyzna odszedł w przeciwną stronę, a Janek zapukał do drzwi czerwonego domku.

Po chwili otworzyła mu tęga kobieta opasana fartuchem w kwiatki. Pewnie dopiero co odeszła od kuchni. Pani Koszałkowska miała miłą twarz, której wiek dziwnie dodawał uroku. Zmarszczki w kącikach ust dowodziły, że często się uśmiechała i miała pogodne usposobienie. Długie, siwe włosy wiązała w kok.

– No, panie Janku, niech pan tak nie stoi, jakby pan Polę Negri zobaczył, tylko wchodzi do kuchni, bo mi pan zimna nadmucha i chałupa się wyziębi. – Pani Stanisława miała przyjemny, lecz nieco zachrypnięty głos. – Buty i kożuch w sieni niech zostawi, bo mi do kuchni błota naniesie.

– Tak jest. – Wpuściła go do środka i zostawiła w sieni, a sama poszła do kuchni.

Janek zdjął z siebie kożuch i zawiesił go na wieszaku, po czym zsunął przemoczone buty i ułożył je starannie obok pozostałych. Zamknął drzwi i wszedł do kuchni, gdzie wesoło trzaskał ogień, a pani Stanisława krzątała się wokół garów. Jak na swoją wagę robiła to z zadziwiającą gracją i lekkością. Po chwili na stole wylądowały trzy talerze pełne krupniku, bochen domowego chleba i flaszka samogonu. Janek usiadł do stołu.

– Pani wie, że ja jestem w partyzantce? – upewnił się. – Ja nie powinienem pani tego mówić, ale nie chcę, żeby spotkało was coś złego. Jeśli to dla pani problem, to sobie pójdę.

– Jedz krupnik, bo stygnie – odparła Stanisława. – Co ty sobie myślałeś, że „Orlik” mi nie powiedział, kogo pod swój dach przyjmuję? Za dobry on na to. Znam go od dziecka, bo ja z Zalesia pochodzę, jak i on. Jego rodzice mieli tam zakład rymarski, a teraz aresztowało ich UB i trzyma w więzieniu w Warszawie. A ty, chłopcze, skąd pochodzisz? – zapytała.

Pytanie padło tak nagle, że Janka po prostu zamurowało. Chciał zapomnieć o swojej bolesnej przeszłości, ale wspomnienia wracały, gdy zamykał oczy. Widział każdej nocy, jak Niemcy podpalają jego dom. Czuł mdły zapach spalenizny i słyszał krzyki swojej siostrzyczki, matki i ojca. A potem znowu widział śmierć Elwiry, której nie potrafił zapobiec. Nagle zaczął opowiadać.

– Urodziłem się 17 marca 1920 roku w Michniowie, w gminie Suchedniów w województwie świętokrzyskim. Moi rodzice mieli tam trzyhektarowe gospodarstwo, gdzie pracowałem razem z nimi do wybuchu wojny. Później walczyłem w obronie Kielc, a po kapitulacji miasta uciekłem z transportu. Wróciłem w rodzinne strony, gdzie siedziałem spokojnie aż do czasu, gdy w naszych stronach zjawił się „Ponury”. Wówczas do niego dołączyłem. Pod komendą „Ponurego” prowadziliśmy regularną wojnę z Niemcami. Tam nauczyłem się wszystkiego, co umiem, i stałem się prawdziwym żołnierzem. Niemcy nic nam nie mogli zrobić, bo co nas w jednym miejscu próbowali przydusić, to „Ponury” uskoczył i gdzie indziej ukąsił. Nie wiedzieliśmy jednak, że w jego najbliższym otoczeniu jest zdrajca, który doprowadził do pacyfikacji mojej wioski. Było to 12 lipca 1943 roku. Kwaterowaliśmy siłami całego zgrupowania na Wykusie, jakieś siedem kilometrów od wsi. Uprosiłem mojego dowódcę, „Czarkę”, żeby pozwolił mi skoczyć do domu i zobaczyć, co u najbliższych. We wsi zastałem niemieckich oficerów, którzy przyjechali samochodami. Zlustrowali wieś i okolicę, pogadali przyjaźnie z ludźmi, po czym odjechali – opowiadał. – Rodziców zastałem w domu. Zjadłem pyszny, domowy obiad, a potem rozmawialiśmy do późnej godziny. W nocy przyszli Niemcy i otoczyli wieś podwójnym kordonem, ale tak, że i mysz się nie wymknęła. Byliśmy w pułapce. W południe do wsi wkroczyły siły nieprzyjaciela i zaczęli wygarniać ludzi z domów według listy. Przyszli i po nas. – Przerwał na chwilę. – Rodziców, siostrę i innych mieszkańców wepchnęli siłą do stodoły, zabarykadowali i podpalili. Do dziś słyszę ich krzyki i wrzaski. Słyszę, jak dobijali się do drzwi stodoły, aż podusili się dymem. Mnie i kilku jeszcze innych Niemcy wywlekli za kołnierze, ustawili pod płotem, gdy nagle zaczęliśmy wszyscy mówić Pod Twoją obronę, jakbyśmy się umówili. Niemcy zbaranieli i zostawili nas, więc żyję.

Janek przestał mówić i zaczął jeść krupnik pomieszany z własnymi łzami. Pani Stanisława była mądrą kobietą, więc taktownie milczała. Zupa smakowała cudownie, zwłaszcza że w lesie nie jadało się tak dobrze, a czasem nie jadło się wcale. Wkrótce w talerzu ukazało się dno. Janek wstał od stołu i otarł usta serwetką. Wreszcie pani Stanisława zebrała się na odwagę i przerwała milczenie, które zaległo w kuchni i popsuło nastrój.

– Mam nadzieję, że nie masz do mnie żalu, bo ja tak tylko z poczciwości pogadać z tobą chciałam i bliżej poznać… Nie chciałam cię urazić – zapewniła.

Janek uniósł głowę znad stołu. Blady był, ręce mu się trzęsły. Widać było, że przeżywa to, o czym opowiadał. Zaciskał ręce, jakby chciał połamać sobie palce i łamał się, dopóki się nie uspokoił. Wtedy zaczął mówić:

– Żalu do pani nie mam, bo go mieć nie mogę. W końcu to nic złego, że chce pani wiedzieć, kogo pod swój dach przyjmuje, a i mnie trochę ulżyło, kiedy to pani opowiedziałem. A jeśli do kogoś mogę mieć żal, to tylko do siebie, bo gdybym się zorientował, że ci oficerowie przyjechali na rozpoznanie, to cała wieś z dobytkiem poszłaby w lasy i żyliby do dzisiaj. – Głos mu się załamał i widać było, że jeszcze chwila i wybuchnie w straszliwy sposób, więc Stasia przerwała.

– Obwiniać się nie możesz. Ich ktoś zdradził, bo sam mówiłeś, że Niemcy najpierw brali ludzi z imiennych list, a potem dopiero zagnali do stodół pozostałych. To nie mógł być przypadek. A poza tym nawet gdybyś im powiedział, że grozi im pacyfikacja, to skąd wiesz, że by uwierzyli i uszli z dobytkiem w lasy?

– Jest pani mądrą kobietą, pani Stanisławo – szepnął Janek. – Wywiad AK doszedł do tych samych wniosków i trzy miesiące później znalazł zdrajcę. Był to dla nas szok, bo w oddziale żyliśmy jak rodzina i jeden skoczyłby za drugiego w ogień, a tu się okazało, że zdrajcą jest jeden z nas. I to oficer, Jerzy Wojnarowski, „Motor”. Tylko to mnie cieszy, że ja go zabiłem.

W tym momencie do środka wszedł żylasty mężczyzna w czarnym, kolejarskim mundurze. Twarz miał wesołą, a pucołowate poliki zaczerwienione od mrozu. Szerokie bary i ramiona zwiastowały kogoś nawykłego do pracy fizycznej. W ogóle musiał być za młodu przystojny, ale teraz włosy mu posiwiały, a piwne oczy straciły dawny blask.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – rzekł w stronę Janka i odstawił wiadro z węglem pod kuchnię.

– I ja go chwalę – odparł Janek zaskoczony, bo takiego powitania dawno nie słyszał.

Pani Stanisławy już nie było przy stole. Stała przy kuchni i nalewała parującą zupę mężowi, który zdjął mundur, powiesił go na oparciu krzesła i usiadł. Wkrótce stanął przed nim pełny talerz z zupą. Zabrał się za jedzenie i dopiero wtedy, gdy nasycił pierwszy głód, zwrócił baczniejszą uwagę na gościa. Patrzył na Janka dłuższą chwilę, jakby chciał sobie o nim wyrobić opinię.

– To ty od „Orlika” jesteś? – zapytał między jedną a drugą łyżką zupy.

Janek skinął głową.

– A prędko to myślicie nas od czerwonych wyzwalać?

Janek zamyślił się. Zdążył polubić tych ludzi i nie chciał ich okłamywać, ale czy miał prawo odbierać im nadzieję? A może powinien im wszystko wyjaśnić i dać dobrą radę, by nie mieszali się do walki, której wygrać nie sposób?

– Myślę, że nigdy – rzekł Janek szczerze. – Żadnej wojny światowej nie będzie, bo świat ma dosyć wojowania, a nami dawno przestał się interesować. Zaś my, którzy strzelamy do komunistów, poginiemy, jeśli nie w bitwach, to w więzieniach UB.

– Młody jesteś, ale o dziwo rozum masz – odparł. – Żadni Amerykanie ani Anders tu nie przyjdą, a nam przyjdzie poginąć.

– Jak to nam? – Janek zdziwił się. – Przecież komunizm to ustrój robotników i chłopów, więc panu powinien się podobać. Ja to co innego, bo nie mam dla kogo żyć. Rodzinę zamordowali mi Niemcy, a dziewczynę Sowieci, więc chcę zemsty. Ale pan? Jaki pan ma powód? Ma pan żonę, pracę i może spokojnie żyć, a nie nadstawiać głowę za przegraną sprawę.

– Widzisz ten węgiel, co go ze stacji przyniosłem? – Wskazał na wiadro pod kuchnią. – Za to małe wiaderko dostałbym piętnaście lat łagru na Syberii, bo węgiel państwowy. A komunizm jest jak grób. Z wierzchu piękny, ładny, a pod spodem zgnilizna i robactwo. A to i pański powód jest głupi, bo dziewczyn jest pełno na świecie, a zwłaszcza po wojnie nie będą wybrzydzały i wnet pan dziewczynę znajdzie. A bez rodziny można żyć.

– Nie pomógłby mi pan w jednej konspiracyjnej sprawie? – Janek zmienił temat, bo poczuł się nieswojo, gdy o dziewczynach była mowa. – Muszę…

Marcin uniósł rękę, przerywając mu i rzekł ostro do żony:

– Ty tu teraz niepotrzebna, gdy mężczyźni rozmawiają.

Pani Stanisława, choć ciekawa rozmowy, to jednak woli męża sprzeciwić się nie śmiała i naburmuszona wyszła z kuchni. Gdy tylko drzwi się za nią zamknęły, obaj panowie wyszli do sieni.

– Baby zawsze chcą mieć to, czego im się zabrania, dlatego księdzem chciałem zostać – szepnął, uśmiechając się. – No mów pan, o co chodzi, chociaż zgaduję, że o ten transport z więźniami, co to ma iść na Wschód. Co pan chcesz wiedzieć?

– Najpierw to skąd pan wie, że chodzi o transport? – zapytał Janek, zdumiony przenikliwością umysłu kolejarza.

– Ja kolejarzem jestem, a kolejarze jak prostytutki, wszystko wiedzą.

– Interesuje mnie, czy obsługa transportu mogłaby zwolnić pociąg na określonym przeze mnie odcinku, ale bez narażania się na niebezpieczeństwo. A poza tym czy jutro mógłby mnie pan zabrać pociągiem do Dęblina? Obejrzę trasę i pomyślę, gdzie to zrobić.

– Wszystko to, o czym pan mówił, da się zrobić – zapewnił kolejarz. – A teraz chodźmy już, bo mi tam baba z ciekawości wykituje.

Mężczyźni poszli do swoich pokoi. Jeden do żony, drugi do siebie. Pokój Janka był niewielki i skromnie umeblowany. Na ścianie nad tapczanem wisiała kopia Matki Boskiej Częstochowskiej. Na podłodze leżał czerwony, wytarty w wielu miejscach dywan. Przy ścianie stała duża, trzydrzwiowa szafa. Naprzeciw niej umieszczono drewnianą półkę z książkami, na której stały różne wydania Pisma Świętego.

Janek otworzył szafę, wyjął pościel i zabrał się za ścielenie łóżka. Niewprawnie układał poduszki i rozkładał prześcieradło. Przegładził je dłonią i położył kołdrę, wyrównując ją na rogach. Usiadł na łóżku i zaczął zdejmować onuce, gdy usłyszał ciche pukanie do drzwi. Domyślał się, kto chce się z nim widzieć.

– Proszę wejść.

Pani Stanisława otworzyła drzwi i weszła do pokoju. Rozejrzała się po nim i zauważyła z rozczarowaniem, że łóżko jest już pościelone i że nie ma powodu, by tu zostać i dowiedzieć się, o czym jej mąż rozmawiał z Jankiem w sieni. Ale Janek ulitował się nad kobietą, która była dla niego dobra, i postanowił powiedzieć jej prawdę.

– Prosiłem pani męża, by pomógł mi dostać się koleją do Dęblina, a stamtąd dalej. Chodzi o pewną sprawę konspiracyjną, ale więcej się pani nie dowie. Pani mąż będzie bezpieczny.

Pani Stanisława nic nie powiedziała, ale Janek wyczytał w jej oczach wdzięczność, gdy wychodziła. Dokończył rozbieranie, ubrania ułożył w kostkę i wskoczył pod ciepłą kołdrę. Rozmyślał jeszcze chwilę o swoim plutonie, który miał dopiero poznać, po czym przekręcił się na plecy i zasnął.

Czerwona zemsta

Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8147-498-6

 

© Krzysztof Goluch i Wydawnictwo Novae Res 2019

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Aneta Stefaniec

KOREKTA: Emilia Kapłan

OKŁADKA: Michał Duława

ZDJĘCIA NA OKŁADCE: Wojciech Wrzesień, nadezhhda1906, andreiuc88, markborbely

KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.