Wędrówka tusz - Bartek Sabela - ebook + książka

Wędrówka tusz ebook

Bartek Sabela

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Na początku XX wieku pewna gospodyni domowa z hrabstwa Sussex zamówiła pięćdziesiąt kurczaków. W wyniku nieporozumienia przysłano jej pięćset sztuk. Trzy lata później miała ich już dziesięć tysięcy, a hrabstwo stało się największym ośrodkiem produkcji drobiu na świecie. Gdy tematem efektywnego rozmnażania zwierząt zainteresowali się biolodzy, genetycy i chemicy, hodowle szybko zaczęły przypominać masową produkcję.

Wędrówka tusz to zapis dziesiątek rozmów pokazujących mnogość perspektyw – hodowców, pracowników ferm, weterynarzy, aktywistów działających na rzecz praw zwierząt, przywódców religijnych i polityków. Bartek Sabela ze znajomością rzeczy opowiada o procesie produkcji mięsa: od narodzin zwierzęcia przez jego przyspieszony techniką rozwój po szybką – przez wielu uważaną za humanitarną – śmierć. Uważnie wczytuje się w pisma branży hodowlanej i raporty GUS-u, zagłębia w Biblię i prace filozofów. A wszystko po to, by rzetelnie, bez epatowania okrucieństwem i rozpalania emocji opowiedzieć o miejscu zwierząt we współczesnym świecie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 384

Oceny
4,5 (65 ocen)
39
21
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alicjabuszkamis

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo trudna, ale bardzo ważna. Momentami ciężko przebrnąć, natomiast każdy powinien przeczytać. Lektura obowiązkowa.
10
Weganka_i_Tajga

Nie oderwiesz się od lektury

Lektura obowiązkowa dla każdego. Przygotuj sobie husteczki. Ten reportaż jest bardzo dobrze napisany i mam nadzieję zmieni myślenie niektórych ludzi na temat zwierząt. Pamiętaj: zwierzę nie jest rzeczą!
10
ayukawashima

Dobrze spędzony czas

Często męczył mnie sposób pisania. "Najciekawszy" osratni reportaż o testach naukowych na zwierzętach.
10
pdefiance

Nie oderwiesz się od lektury

podziwiam autora za determinację i cierpliwość - pisze o okrutnych i nieusprawiedliwionych rzeczach, jakie ludzie robią zwierzętom z lenistwa i próżności, w dodatku stara się dotrzeć do trzech stron tego koszmaru: właścicieli i pracowników rzeźni, aktywistów oraz naukowców. gdybym już nie była weganką, ta książka mogłaby mnie do tego przekonać. osobny plus za temat połowu ryb, o którym się często zapomina, a one też cierpią i nie zasługują na swój los.
10
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Warto przeczytać, otwiera kilka klapek w mózgu
00

Popularność




W serii ukazały się ostatnio:

Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 4)

Adam Robiński Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów

Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy (wyd. 2)

Ilona Wiśniewska Migot. Z krańca Grenlandii

Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 3)

Wojciech Górecki Abchazja (wyd. 3)

Katarzyna Surmiak-Domańska Mokradełko (wyd. 2)

Piotr Bernardyn Hongkong. Powiedz, że kochasz Chiny

Tomasz Grzywaczewski Granice marzeń. O państwach nieuznawanych (wyd. 2)

Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy (wyd. 3)

Wade Davis Wąż i tęcza. Voodoo, zombie i tajne stowarzyszenia na Haiti

Igor T. Miecik 14:57 do Czyty. Reportaże z Rosji (wyd. 2)

Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród zielska (wyd. 4)

Aleksander Gurgul Podhale. Wszystko na sprzedaż

Anna Malinowska Od Katowic idzie słońce

Norman Lewis Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch (wyd. 2)

Stig Dagerman Niemiecka jesień. Reportaż z podróży po Niemczech (wyd. 2)

Jakub Szymczak Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym

Mariusz Szczygieł Gottland (wyd. 5)

Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie (wyd. 3)

Marjorie Wallace Milczące bliźniaczki

Norman Lewis Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii (wyd. 2)

Jerzy Haszczyński Rzeźnia numer jeden i inne reportaże z Niemiec

Ed Vulliamy Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy (wyd. 2)

Karolina Domagalska Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro (wyd. 2)

Lene Wold Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę (wyd. 2)

Tomasz Grzywaczewski Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej (wyd. 2)

Peter Robb Sycylijski mrok (wyd. 3)

Amos Oz Na ziemi Izraela

Iza Klementowska Samotność Portugalczyka (wyd. 2)

Aneta Pawłowska-Krać Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce (wyd. 2)

Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 4)

John Vaillant Tygrys. Na tropie rosyjskiej bestii

Harley Rustad Zagubiony w Dolinie Śmierci. Obsesja i groza w Himalajach

W serii ukażą się m.in.:

Jamie Bartlett Królowa kryptowaluty. Historia miliardowego cyberprzekrętu

Małgorzata Nocuń Miłość to cała moja wina. O kobietach z byłego Związku Radzieckiego

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © by Bartek Sabela

Copyright © by Bartek Sabela, 2023

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Magdalena Błędowska

Korekta Anna Hegman / d2d.pl, Katarzyna Juszyńska / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Część tekstów ukazała się wcześniej w „Piśmie. Magazynie Opinii”, w redakcji Marcina Czajkowskiego i Katarzyny Kazimierowskiej:

Wielka łapanka, czerwiec 2020; Z ubojni zwierzę nie ucieka, wrzesień 2020; Wędrówka tusz, listopad 2020; Gdzie jest haczyk, luty 2020; Tylko koni żal, maj 2021

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-684-4

Pamiętam z dzieciństwa, że moim ulubionym daniem obiadowym była polędwica z kaszą gryczaną. Jako dzieciak sam ją przyrządzałem pod okiem mamy – ubijałem, doprawiałem, potem smażyłem, nie mając żadnej świadomości, że to część czyjegoś ciała. Jak większość osób z mojego pokolenia pamiętam również karpia, który zamieszkiwał naszą wannę przez kilka dni przed każdą Wigilią. Moja mama go zabijała, wyciągała wnętrzności, ja się temu czasami przyglądałem, a potem jedliśmy go razem przy świątecznym stole. Pamiętam też pewne wakacje u cioci w górach i byczka, który miał na imię Bartek, tak jak ja. I pewien poranek, gdy obudził mnie przeraźliwy pisk zabijanego zwierzęcia. Pamiętam również początek lat dziewięćdziesiątych, kiedy mój tata prowadził restaurację. Lokal był bardzo mały, więc nasze mieszkanie na siódmym piętrze w bloku na łódzkich Bałutach stało się przedłużeniem barowego zaplecza i kuchni. Pamiętam plastikowe kontenery pełne mięsa, które wraz z ojcem wyjmowałem z auta, niosłem na klatkę i wwoziłem windą na to siódme piętro. Żeby tylko nie zobaczyli mnie z tym koledzy ze szkoły – taka myśl towarzyszyła mi za każdym razem, gdy ojciec wołał: „Bartek, chodź pomóż mi z mięsem!”. To były flaki wołowe – robiło się z nich zupę, specjalność kuchni mojego taty. Na te flaki wpadali do baru ludzie z całej okolicy, kierowcy tirów specjalnie zmieniali trasę, żeby przejechać przez ulicę Strykowską. Sam je uwielbiałem. Zawartość kontenerów trzeba było umyć w naszej wannie, potem pociąć w drobne paseczki, następnie długo gotować w wielkim garze, który zajmował cztery palniki. Całe mieszkanie zachodziło flakową mgłą, szyby w oknach pokrywała para, meble – flakowa rosa, nasze ubrania nabierały zapachu gotowanych krowich wnętrzności. Ale to był początek lat dziewięćdziesiątych, każdy robił, co mógł, każdy łapał przemykające okazje, by wydostać się z biedy.

Pierwsza była moja siostra, sześć lat starsza ode mnie. Któregoś dnia przyszła do domu i oznajmiła, że nie będzie jadła mięsa. Nie pamiętam dlaczego, miałem wtedy pewnie z dziesięć lat i moją głowę zaprzątały znacznie ważniejsze, podstawówkowe problemy. Traktowałem to jako kolejny rozdział jej nastoletniego, nad wyraz intensywnego buntu wobec wszystkiego i wszystkich, buntu, który w jakiś sposób podziwiałem. Pamiętam wielką awanturę w domu o tę egzotyczną jak na tamte czasy decyzję, awanturę powtarzającą się zresztą za każdym razem, gdy siadaliśmy do obiadu. Choć nie rozumiałem tej decyzji, zasiała w mojej głowie pytania. Starsza siostra była autorytetem, to ona podsuwała mi książki i płyty, a ja je chłonąłem. Pytania kiełkowały długo, punkt zwrotny przyszedł wiele lat później. Byłem na samym początku studiów, gdy w ręce wpadł mi tekst Wojciecha Eichelbergera, którego tytułu dziś nie pamiętam. Przeczytałem. Potem drugi raz. I trzeci. Zszedłem na dół do kuchni, już nie w mieszkaniu na siódmym piętrze, tylko w domu pod Łodzią, i powiedziałem, że od dziś nie będę jadł mięsa. Ty też?!

Na początku 2020 roku zadzwonił telefon. Magda Kicińska, redaktorka naczelna magazynu „Pismo”: wpadnij do nas, mamy propozycję. „Pismo” darzę sympatią i szacunkiem, miałem przyjemność zamieścić swój tekst w pierwszym numerze, więc od razu umówiliśmy się na spotkanie. Chciałybyśmy, żebyś napisał cykl dużych reportaży o chowie przemysłowym zwierząt, o tym, jak je zjadamy – usłyszałem. Kury, krowy, świnie, konie, ryby: historia cierpienia miliardów zwierząt, w imię naszej kulinarnej, ulotnej przyjemności. Pomysłodawczynią cyklu była Kasia Kazimierowska, sekretarzyca redakcji. O cholera – pomyślałem – nie wiem, czy chcę. Momentalnie przeleciały mi przez głowę sceny kręcone ukrytą kamerą w rzeźniach i na fermach, opisy śledztw prowadzonych przez różne organizacje. Nie byłem pewny, czy mam ochotę się do tego zbliżać. To oblepia, zostaje pod powiekami, tkwi w myślach. Ale przyznaj się, Sabela, temat chodzi za tobą od dłuższego czasu – rozmawiałem sam ze sobą. Owszem, chodził, brakowało tylko impulsu. Wreszcie jednak nabrałem siły i odwagi, by się z nim zmierzyć. Wędrówka tusz to zbiór reportaży napisanych dla „Pisma” w 2020 i 2021 roku, rozszerzony o nowe teksty, rozmowy, wątki i moje przemyślenia.

Ta propozycja trafiła w odpowiedni moment. Moja żona była w piątym miesiącu ciąży, zaraz wszystko miało się wywrócić do góry nogami, nieuchronnie nachodziły nas myśli, na jakiego człowieka wychowamy nasze dziecko. Marceli urodził się pod koniec kwietnia 2020 roku. Kończyłem wtedy pierwszy reportaż z cyklu dla „Pisma” – o kurach – i zaczynałem drugi, o krowach i przemyśle mleczarskim. O krowach, czyli o matkach i ich dzieciach, które sprowadzamy na świat tylko po to, by zabrać mleko matek, a dzieci wysłać do rzeźni. Pisząc każde zdanie, widziałem Marcelego i karmiącą go mamę.

To wtedy trafiłem na badania, z których – co nie jest zaskoczeniem – wynikało, że mężczyznom trudniej odejść od mięsa niż kobietom. Istnieje w kulturze mit męskości, mit macho, mit siły fizycznej i muskulatury, którą można zbudować, tylko jedząc mięśnie kogoś innego. Przystojny skandynawski drwal, ociekający testosteronem, z precyzyjnie przystrzyżoną brodą, który sięga po soczysty wołowy stek – to obrazek z niejednej reklamy. Zastanawia mnie: czy któryś z tych miejskich drwali byłby w stanie naprawdę wziąć nóż, zabić, wypatroszyć, poćwiartować? Czy ten stek to raczej ostatnia deska ratunku dla wątłej męskości w feminizującym się świecie, w którym pozycja mężczyzn nieuchronnie słabnie, zmienia się, wymaga ponownego zdefiniowania? Pusty symbol, którego drwal wciąż kurczowo się trzyma.

Nie jestem weganinem. Od wielu lat nie jem krów, świń, kóz, owiec, kurczaków, indyków, ale czasami jem ryby i jajka. Nie jestem częścią rozwiązania. Mimo wiedzy i świadomości nadal pozostaję częścią problemu. Tę książkę piszę zatem również dla siebie.

Ale przede wszystkim piszę ją dla mojego syna. Dziś jego najlepszym przyjacielem jest biały pluszowy królik. Wszędzie z nim chodzi, przytula go, je z nim i śpi. Uwielbia książeczki i piosenki o zwierzętach. W wieku dwóch lat potrafi nazwać w języku migowym krowę, kurę, konia, myszkę i kilkadziesiąt innych stworzeń. Na ścianach jego pokoju mama nakleiła mieszkańców lasu – wilka, niedźwiedzia, wiewiórkę, lisa i sowę.

Mam nadzieję, synu, że nigdy nie stracisz tej więzi z całym światem i wszystkimi istotami, jakie go zamieszkują.

Wielka łapanka

Według danych Głównego Urzędu Statystycznego w grudniu 2021 roku w Polsce hodowano 45 milionów kur niosek, które zniosły blisko 11 miliardów jaj. Ponad 76 procent z nich żyło w klatkach i znosiło jaja, które dostały stempelek z trójką. Miało go dziewięć na dziesięć wszystkich jaj spożywanych w naszym kraju. Do tego w Polsce trzymano 123 miliony brojlerów, czyli kur hodowanych na mięso. Nie jest to jednak miarodajna liczba. Brojlery żyją raptem kilka tygodni, w ciągu roku cykl produkcji powtarza się kilkakrotnie – i tak w 2021 roku ubito 1,13 miliarda kur. Od lat nasz kraj jest europejskim drobiowym mocarstwem, a prawie połowa produkcji idzie na eksport, głównie do Niemiec, Wielkiej Brytanii i Czech. Wielkopowierzchniowe fermy stanowią niecałe 3 procent gospodarstw zajmujących się hodowlą kur, ale ze względu na wielkość produkują blisko 94 procent mięsa. Wartość całkowitej produkcji drobiu wynosi ponad 60 miliardów złotych rocznie. Trzykrotnie więcej niż produkcji węgla.

Kupuję branżowe pismo „Hodowca Drobiu”, przeglądam portale typu informatordrobiarski.pl, agrofakt.pl, agroswiat.pl, rolnet.pl. Wszędzie zdjęcia pięknych, bielutkich brojlerów i szczęśliwych rudych niosek. W numerze „Hodowcy” z któregoś kwietnia żółciutkie pisklaki w otoczeniu palemek, w numerze z czerwca rysunkowe kury wypoczywające na rajskiej plaży. Nie tylko takie obrazy pomagają zaklinać rzeczywistość, odsuwać niewygodną prawdę. Jest też branżowy język, który ubiera ją w fachowe, bezduszne terminy; biznesowa nowomowa, za której fasadą kryje się życie. I cierpienie.

Cykl produkcyjny – chów od pisklaka do uboju, w tym przygotowanie kurnika, wymiana ściółki i inne konieczne czynności. Trwa nieco ponad sześć tygodni. Rocznie kurnik może wykonać nawet osiem cykli produkcyjnych.

Deklarowana waga chowu – docelowa waga, do której ptaki są tuczone, w przypadku kurczaków to około trzech kilogramów.

DJP – duża jednostka przeliczeniowa inwentarza. Produkcja to matematyka i ekonomia: słupki, wzory i wykresy. 1 DJP odpowiada jednej krowie o masie pół tony. W przypadku kurczaków 1 DJP to 250 zwierząt. W raportach środowiskowych możemy przykładowo przeczytać: „Ferma na 200 DJP”.

Łapanka – zbieranie kurczaków przed transportem do rzeźni.

Maceracja – uśmiercanie kurcząt płci męskiej w procesie produkcji jaj. Koguciki są odpadem produkcyjnym. Nie będą znosić jajek, a nie opłaca się ich hodować na mięso, bo za wolno rosną i jedzą zbyt dużo paszy. Tuż po wykluciu są zatem oddzielane od samiczek i specjalnym pasem transportowane wprost do maszynki do mielenia mięsa. W otwór z kręcącymi się ostrzami wpadają żywe, przytomne, wraz ze skorupkami, z których się przed chwilą wykluły. Alternatywą dla mielenia jest gazowanie. Każdego roku na świecie zostaje zmielonych bądź uduszonych 7 miliardów kurcząt niewłaściwej płci. Pod wpływem nacisków społecznych Francja jako pierwszy kraj Unii Europejskiej zobowiązała się do zakazu maceracji kurcząt. W Niemczech stosuje się technologię pozwalającą określić płeć kurczęcia jeszcze przed wykluciem i eliminować męskie zarodki poprzez schłodzenie.

Produkcja – nawet nie hodowla. Hodowla kojarzy się z czymś żywym, zatem: produkcja drobiu, produkcja jaj. Jak samochodów, pralek czy gwoździ. Tu zresztą też obowiązuje pełna mechanizacja, optymalizacja, linie produkcyjne, bezobsługowe maszyny i najnowsza technologia z zimnej stali nierdzewnej.

Wsad – liczba kurczaków znajdujących się w danym kurniku. To taka jedna zmiana, jedna szychta. Kurnik o wsadzie 10 tysięcy sztuk to maleństwo. Największe w Polsce mają wsad po 60 tysięcy zwierząt.

Wskaźnik śmiertelności dziennej – liczba kurcząt padłych w kurniku tego samego dnia, w tym ubitych z powodu choroby lub z innych przyczyn, podzielona przez liczbę kurcząt znajdujących się w kurniku w tym dniu i pomnożona przez sto.

Współczynnik upadku – odsetek ptaków padłych w jednym cyklu produkcyjnym, czyli śmierć wliczona w koszty, odpad produkcyjny. Zazwyczaj oscyluje na poziomie od 2 do 5 procent. Niewiele? 5 procent dla przeciętnego kurnika o wsadzie 50 tysięcy sztuk to 2,5 tysiąca zwierząt.

Zabiegi pielęgnacyjne – okaleczanie niosek poprzez obcinanie dziobów. Ptaki w klatkach pod wpływem długotrwałego stresu często stają się agresywne wobec siebie nawzajem. By zminimalizować straty we wsadzie, pisklakom w pierwszym dniu życia obcina się mniej więcej połowę silnie ukrwionego i unerwionego dzioba.

– Ja się tu wychowałem. Piękny sad, przedwojenny drewniany dworek, świerkowa aleja. Teraz już nic nie ma, wieś wymarła. Parę domostw zostało, ale poumierali właściciele, nie ma tego nawet jak sprzedać. Bo kurniki stoją. Kiedyś w wiosce każdy chował jakieś krowy, świniaki, kurczaki. Jeszcze niektórzy coś mają, ale wiele osób zrezygnowało, bo się nie opłaca. Zresztą jak pracujesz na kurzej fermie, to nie możesz hodować własnych kur. Takie warunki.

Siedzę przy herbacie z Janem Toflem, radnym z Wróblewa w gminie Radzanów, niedaleko Mławy. Za kuchennym oknem Mazowsze jak z obrazka: pola żyta, tu i ówdzie stare wierzby, dalej lasy.

– To jedyne okno, z którego mam widok – mówi Tofel. – U nas nie było nigdzie planów zagospodarowania, żadnych ograniczeń. Protestów na początku też nie. Jednym nie przeszkadzało, bo liczyli na pracę, inni mówili: „Wziąć od nich kasę i niech sobie budują”.

Do najbliższych kurników z domu Jana Tofla jest kilkaset metrów. Stoi tam 12 hal, każda po 150 metrów długości. Nieco dalej, przed Liberadzem, jest 30, obok, przy lesie, 12, wraz ze zbiornikiem na odchody. Właściciel dostał już pozwolenie na następne 8 kurników i wystąpił jeszcze o 7. Za laskiem na południe od domu – 6 starych; te będą wyburzane, w ich miejsce powstaną nowe, większe. Dalej stoi 36 ogromnych hal, a inwestor ma pozwolenie na budowę 11 nowych. Obok Luszewa, kilometr od Tofla – 12 kurników i zaraz znowu zespół 15. Po drugiej stronie ulicy jeszcze 6, pośrodku pól 4. Na północ od domu 9 kurników i jeszcze 8 tuż obok.

Zatem w sąsiedztwie domu Jana Tofla stoi ponad sto kurników, a wkrótce powstanie kilkadziesiąt nowych. I to tylko te w promieniu kilku kilometrów, bo gdy mapę na telefonie nieco odsuniemy, kurników pojawia się znacznie więcej. W każdym z nich kilkadziesiąt tysięcy kurczaków hodowanych na mięso lub jajka.

– Dużo ludzi znalazło tam pracę? – pytam Tofla.

– Nie wiem, czy ktokolwiek od nas – odpowiada. – Przecież te kurniki są niemal bezobsługowe. Ludzie czasami na łapankach pracują, ale tak na stałe to prawie nikt.

– I jak się żyje?

– Śmierdzi bardzo, zależy, jak wiatr wieje. Jak z zachodu, no to bajka, bo idzie wszystko w pola. Do smrodu i brudu można się jednak przyzwyczaić, gorzej z tymi pyłami, odchodami i tirami, co niszczą drogi. Ile naszego zdrowia to kosztuje?

– Znacie właścicieli ferm?

– Znamy się jak łyse konie, to ludzie stąd, tylko mają biznesy, jeżdżą wielkimi autami i chodzą w czystych koszulach. Oni się kierują zyskiem, a nie dobrem wspólnym. Przy swoich domach jakoś ferm nie budują. Teraz za moją działką inwestor dostał pozwolenie na budowę. Ma stawiać fotowoltaikę. Mam nadzieję, że nie na dachach kolejnych kurników.

Jadę powoli między okolicznymi wsiami. Z okien samochodu wszędzie widzę długie białe hale z przystrzyżonymi trawnikami przed wjazdem oraz wysokimi ogrodzeniami. Gdzieniegdzie tablice krzyczące, że „nieupoważnionym wstęp wzbroniony”, „strefa bioasekuracji” albo „odbiór sztuk padłych”. Ludzi prawie nie ma, od czasu do czasu mija mnie tylko ciężarówka z grafiką uśmiechniętej kury na plandece i logo producenta. Powiat mławski, dalej żuromiński. Kurze eldorado Polski.

Zastanawia mnie, kto wymyślił współczesny model produkcji drobiu i jaj, kto opracował jego technologię? Kiedy zwierzęta zniknęły ze wsi? Czytam przygotowany w 2018 roku raport Rozwój przemysłowej hodowli drobiu w Polsce a koszty eksternalizowane Jarosława Urbańskiego z Zachodniego Ośrodka Badań Społecznych i Ekonomicznych o tym, jak to wyglądało przed wiekiem XX: „Utrzymywanie drobiu nie wiązało się z jego spożyciem. Jajami i żywcem drobiowym chłopi przede wszystkim opłacali swoje daniny dworskie i ewentualnie to, co pozostało, spieniężali na rynku miejskim. Na wsiach mięsa drobiowego i jaj nie jadano wcale lub w bardzo niewielkiej ilości i okazjonalnie. Chów drobiu traktowano raczej jako rodzaj działalności o marginalnym znaczeniu ekonomicznym lub nawet ciężaru narzuconego przez dwór. […] Dodatkowo jeszcze w XIX wieku uważano, że kury »potrzebują stosunkowo większej przestrzeni, więcej karmy i bezwzględnie lepszej niżeli bydło, owce i świnie«, a także wymagają większego nakładu pracy. […] Hodowla drobiu nie była opłacalna”[1].

Tak było nie tylko w Polsce. Rewolucja zaczęła się od przypadku. W 1923 roku pewna gospodyni domowa z półwyspu Delmarva (wschodnie wybrzeże USA), Celia Steele, zamówiła 50 kurczaków. W wyniku nieporozumienia przysłano jej jednak 500 sztuk. Zamiast pozbyć się kur, kobieta zamknęła je w szopie i zaczęła karmić, by mogły przeżyć zimę. Zwierząt było tak dużo, że nie mogły się nawet swobodnie poruszać. I tak Steele niechcący stała się prekursorką chowu przemysłowego. Trzy lata później miała już 10 tysięcy kurczaków, w 1935 roku stado liczyło 250 tysięcy sztuk, a hrabstwo Sussex stało się największym ośrodkiem produkcji drobiu na świecie. Wkrótce do pracy ruszyli biolodzy, genetycy i chemicy. Opracowano nowe, wydajniejsze rodzaje paszy, zawierające sulfonamidy i antybiotyki, które przyspieszają wzrost i chronią zwierzęta przed drobnoustrojami.

W latach pięćdziesiątych wprowadzony zostaje podział na nioski (znoszące jaja) i brojlery (hodowane na mięso). Brojlery żyją teraz w ogromnych halach, nioski zaś trafiają do małych drucianych klatek ustawionych piętrowo w długich rzędach. Hodowcy chwalą nową technologię – wymaga mniej pracy, kury znoszą więcej jaj, a jedzą mniej pokarmu, bo się nie ruszają. Dzięki nachyleniu dna klatki czyste zniesione jaja wpadają do specjalnej rynny, można więc je szybko zbierać. Rośnie wydajność, produkcja jaj staje się w końcu zyskownym biznesem. Hodowcy drobiu w USA z entuzjazmem przenoszą całe swoje stada do klatek.

Po II wojnie światowej pomysł trafia do Europy. Wkrótce kurnik zmienia się w precyzyjną linię produkcyjną z automatycznym dawkowaniem karmy, usuwaniem kurzych odchodów i odbiorem produktu, czyli jajek, a same kury prasa branżowa zaczyna nazywać „maszynami”. W 1990 roku 95 procent niosek w Stanach i 75 procent na całym świecie jest już hodowanych w klatkach.

Życie kury nioski zaczyna się w wylęgarni – to zazwyczaj osobny zakład – gdzie na długich półkach leżą tysiące jaj. Po wykluciu kurczaki trafiają na taśmę produkcyjną, gdzie są poddawane seksowaniu, czyli segregacji według płci. Dziesiątki rąk w gumowych rękawiczkach wybierają osobniki męskie i odrzucają na taśmę, która zawiezie je w kierunku dużej, głośnej maszyny (patrz: maceracja). Kurki jadą do wychowalni, gdzie spędzają pierwsze 16 tygodni życia w klatkach mieszczących od 20 do 60 sztuk. Następnie pakuje się je w plastikowe kontenery i przewozi, czasami kilkadziesiąt kilometrów, do docelowej fermy. Tam zostają zamknięte w metalowych klatkach, po kilka ptaków w każdej, w długiej, ciemnej hali produkcyjnej. Przez resztę życia – czyli około półtora roku – będą w niej znosić jajka. Nigdy nie zobaczą słońca i nie poczują świeżego powietrza.

Trzymane w takich warunkach zwierzęta są wycieńczone, cierpią z powodu połamanych kończyn i skrzydeł oraz chronicznego stresu. Nie mogą też zaspokajać swoich naturalnych potrzeb, takich jak grzebanie w ziemi i dziobanie, nie nawiązują relacji z innymi osobnikami. To wszystko prowadzi do wzajemnej agresji, a nawet kanibalizmu, jest jednak wliczone w koszty (patrz: współczynnik upadku). Do niedawna na jedną kurę przypadało 550 centymetrów kwadratowych – mniej niż kartka formatu A4. W 2012 roku unijną dyrektywą zakazano używania starych klatek i wprowadzono nowe, tak zwane klatki wzbogacone. Teraz nioska ma do dyspozycji 750 centymetrów kwadratowych, a na tej powierzchni same luksusy: plastikową belkę pełniącą funkcję grzędy, papier ścierny do ostrzenia pazurów, a nawet kawałek ściółki i coś, co język branżowy określa mianem „gniazda”. Niemniej kwadrat o boku 27 centymetrów to i tak zbyt mało, by kura mogła choćby rozprostować skrzydła.

Nie tym jednak ma się zajmować. Kura ma znosić jajka – średnio 236 sztuk rocznie, bywa, że nawet 300. W naturze byłoby ich raptem kilkanaście. To efekt mutacji utrwalonej przez dobór osobników w hodowlach: ptaki rasy leghorn znoszą mnóstwo jaj, a jedzą 40 procent mniej paszy niż inne. By jeszcze bardziej zwiększyć zyski, można przyśpieszyć dojrzałość płciową kury, wydłużyć jej życie lub zwiększyć masę jaj. Albo budować nowe fermy.

W naturze kura żyje około dziesięciu lat, w chowie klatkowym znacznie krócej. Po 60 tygodniach jej nieśność spada, więc utrzymywanie takiego osobnika i dalsze karmienie go staje się mniej opłacalne. Wtedy przychodzi czas na wymianę zwierząt (patrz: wsad kurnika). Wyeksploatowane kury są zastępowane przez nowe. Te stare się ubija – często mieli żywcem – i przeznacza na produkty niższej jakości, na przykład konserwy lub karmy dla zwierząt.

Jaja z chowu klatkowego znajdziemy potem na sklepowej półce oznaczone numerem 3. Czym różni się los kur, które znoszą dwójki, jedynki lub zerówki? Ptaki w chowie ściółkowym żyją co prawda w hali i nie mają dostępu do świeżego powietrza, ale mogą się swobodnie poruszać, rozprostować skrzydła, mają gniazda i grzędy. Mogą też grzebać w ściółce (choć ta, wymieniana tylko raz, wraz z całym wsadem kurnika, szybko zmienia się w warstwę odchodów). Taki sposób chowu oznacza więc dla ptaków znaczną poprawę jakości życia. Lecz choć ferm ściółkowych jest niewiele mniej niż klatkowych, żyje w nich raptem około 10 procent kur.

Nioski trzymane na wolnym wybiegu to kurza elita, stanowią raptem 2 procent polskich kur. W ciągu swego życia zobaczą trawę i niebo, będą oddychać świeżym powietrzem, grzebać w prawdziwej ziemi. Różnica między wolnym wybiegiem a chowem ekologicznym jest kosmetyczna – w tym drugim przypadku kury dostają paszę bez składników GMO. Poza tym ich życie nie różni się od życia koleżanek z wolnego wybiegu. Nawet jednak chów ekologiczny wiąże się z maceracją osobników męskich, a nioski są tak samo zabijane jak te w klatkach, gdy tylko spada ich wydajność.

A co z brojlerami, czyli kurami hodowanymi na mięso? Naturalny cykl rozwojowy drobiu jest na tyle wolny, że produkcja mięsa drobiowego kiedyś nie była szczególnie opłacalna, a ci, którzy mogli sobie na nią pozwolić, i tak preferowali wieprzowinę, szlachetniejszą wołowinę lub dziczyznę. Zmiany znów nadeszły zza oceanu. Tuż po II wojnie światowej Departament Rolnictwa USA we współpracy z siecią sklepów spożywczych Great Atlantic & Pacific Tea Company kilkakrotnie ogłaszał konkurs na wyhodowanie rasy kurczaka, który w jak najkrótszym czasie osiągałby jak największą masę.

Oglądam archiwalne filmy. Naukowcy w białych kitlach badają ubite kurczaki, ważą je, porównują, dyskutują; gdzieś miga tablica z napisem „Chicken of Tomorrow. National Chicken Contest”, czyli „Kurczak jutra. Narodowy konkurs kurczaków”.

Eksperymentowano ze sposobem żywienia zwierząt, środowiskiem, z oświetleniem. W końcu wyłoniono zwycięską rasę – arbor acres (występuje na rynku do dzisiaj) – która wskutek odpowiedniej selekcji genetycznej i doboru paszy w sześć tygodni osiągała masę dwukrotnie większą niż inne. Tak powstał prototyp dzisiejszych brojlerów, które rosną ponad dwa razy szybciej, jedzą o połowę mniej i osiągają o dwie trzecie większą masę niż „zwykłe” kurczaki. W odróżnieniu od niosek mają nienaturalnie rozbudowane nogi i mięśnie piersiowe – bo najbardziej lubimy udka i piersi, prawda? – a także jasne upierzenie, wynikające z faktu, że konsumenci chętniej kupują mięso w jasnym kolorze.

Między rokiem 1961 a 2016 liczba zabijanych kurczaków na świecie zwiększyła się dziesięciokrotnie. A jeśli uwzględnimy wagę produkowanego mięsa – ponadczternastokrotnie (bo dzisiejsze kurczaki są większe). W tym okresie liczba ludzi na Ziemi wzrosła tylko dwuipółkrotnie. Obecnie każdego roku produkuje się ponad 100 milionów ton mięsa drobiowego, z czego najwięcej, bo jedną piątą, w USA.

Brojlery wiodą zgoła inne życie niż nioski. Z wylęgarni przyjeżdżają zapakowane w plastikowych skrzynkach na fermę. Ważą wtedy około 40 gramów. Nie są trzymane w klatkach, hoduje się je w specjalnych hangarach, bez okien, za to ze sztucznym światłem włączonym dwadzieścia trzy godziny na dobę, by oszukać zegar biologiczny zwierząt i stymulować wzrost. Nienaturalnie szybki przyrost masy sprawia, że niektóre kurczaki nie są w stanie utrzymać własnego ciężaru, mają problemy z poruszaniem się, łamią kończyny i skrzydła. Ściółka, po której chodzą, nie jest wymieniana (nie wpływa to na jakość mięsa, więc się nie opłaca), zatem po paru tygodniach ptaki stąpają po warstwie własnych odchodów, co powoduje choroby kończyn i odparzenia, a unoszący się w powietrzu amoniak doprowadza do chorób układu oddechowego i oczu. W letnie miesiące wiele kurczaków zamkniętych w stalowych halach z niewydolną wentylacją zdycha z długotrwałego przegrzania. To również jest wliczone w koszty – równanie ze współczynnikiem upadku i tak daje bardzo dobry wynik. W ciągu sześciu tygodni kurczak osiąga wagę około trzech kilogramów. Sto lat temu osiągnięcie takiej masy zajmowało osiem miesięcy. Oczywiście istnieją rasy wolno rosnące, ale nawet ich cykl produkcyjny liczony jest w tygodniach, a nie miesiącach. Każdy dodatkowy tydzień to spadek opłacalności produkcji.

Zgodnie z rozporządzeniem ministra rolnictwa i rozwoju wsi z 2010 roku na każdy metr kwadratowy mogą przypadać nie więcej niż 33 kilogramy kurczaków. Jeśli jednak producent spełni pewne warunki (na przykład brak nieprawidłowości w ciągu ostatnich dwóch lat, określony wskaźnik śmiertelności w stadzie), może zwiększyć zagęszczenie do 42 kilogramów, czyli 14 ptaków na metr. Znów: to daje niewiele więcej niż kartkę A4 na jedno zwierzę. Przez ostatnich kilkanaście godzin życia brojlery są głodzone, by opróżniły przewody pokarmowe i nie zanieczyszczały niepotrzebnie ciężarówki i rzeźni. Potem czeka je już tylko łapanka i transport do ubojni. Wydajność najlepszych z nich to nawet kilkanaście tysięcy zabitych ptaków na godzinę.

Kurczaki są wówczas de facto jeszcze dziećmi – w naturze osiągnęłyby dojrzałość w wieku sześciu miesięcy. W ubojni wiesza się je za nogi na hakach. Maszyna wiezie szamoczące się ptaki do łaźni wodnej, gdzie ich głowy są zanurzane w wodzie pod napięciem. To w celu ogłuszenia. Następne urządzenie podcina im gardła, a śmierć następuje przez wykrwawienie. Kłopot w tym, że ogłuszenie elektryczne bywa nieskuteczne – wystarczy, że zwierzę podniesie głowę i uniknie kontaktu z wodą. Ile spośród tego miliarda kurczaków, które ubija się w Polsce rocznie, dojeżdża do piły, zachowując pełną świadomość? Szacuje się, że kilka procent, co oznacza kilkadziesiąt milionów ptaków. Ale nawet piła bywa nieskuteczna, więc ptaki, które jeszcze żyją, szybkim ruchem noża dobijają pracownicy rzeźni. Następne przystanki to rynna, która zbiera krew z poderżniętych szyj, i wanna z wrzątkiem, by zwłoki kurczaków umyć z krwi, odchodów i przyśpieszyć wykrwawienie. Dalej jest już tylko kosmetyka – jeden automat odcina głowy, drugi łapki, kolejny wyciąga wnętrzności, inny znów myje. Na końcu linii technologicznej otrzymujemy finalny produkt: lśniącą białą tuszkę drobiową.

Nikt nie chce tego oglądać i nikt nie chce tego pokazywać. Na pudełkach jajek i paczkach filetów z piersi kurczaka widzę soczyście zielone łąki, kłosy zboża, wiejskie chaty i szczęśliwe, czyste kury. Nieprzyjemną prawdę kryją długie, białe hale, do których niechętnie wpuszcza się gości. Napisałem mail do kilku ferm na Mazowszu z pytaniem, czy jako reporter mogę zobaczyć proces produkcji. Od żadnej nie dostałem odpowiedzi.

Gdy patrzę na mijane między Mławą a Żurominem kurniki, nurtuje mnie pytanie: jak można zapanować nad stanem zdrowia i higieną tak ogromnej liczby zwierząt, stłoczonych na stosunkowo niewielkiej przestrzeni? Dzwonię do kilku lekarzy weterynarii zajmujących się produkcją zwierzęcą. Profesor Piotr Szeleszczuk ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego (SGGW) w Warszawie mówi mi, że Polska jest liderem w produkcji drobiarskiej: w Unii Europejskiej mamy 18 procent rynku. Ocieramy się o czołówkę światową.

– Już ze względu na skalę i dochody to przemysł bardzo kontrolowany – uspokaja profesor. – Polskie produkty drobiarskie są zdrowe i bezpieczne. To, że są tanie, nie wynika z nieprzestrzegania standardów. Wszystkie zaangażowane podmioty: fermy, ubojnie i producenci pasz, są sprawdzane na każdym etapie produkcji.

– Czy chów klatkowy jest problemem z punktu widzenia weterynarii? – pytam.

– Chów klatkowy to nic innego jak zapewnienie taniego białka – słyszę w odpowiedzi. – Jeśli chcemy dostarczyć je społeczeństwu, musimy wybrać. Organizacje broniące zwierząt pokazują klatki sprzed wielu lat i epatują tragedią. Chore pisklaki na starej ściółce pełnej odchodów to manipulacja. Dziś systemy chowu uwzględniają dobrostan ptaków, stosuje się klatki wzbogacone. To jakby przejść z gomułkowskiej klitki ze wspólną kuchnią i łazienką na piętrze do współczesnego, komfortowego mieszkania.

Dopytywany o chów na wolnym wybiegu, profesor zwraca uwagę na wyższy koszt produkcji, który musi przełożyć się na cenę w sklepie. Powołuje się ponadto na badania dowodzące, że smak jajka i jego wartości odżywcze nie zależą od systemu chowu, tylko od stosowanej paszy. Co więcej, według weterynarzy wolny wybieg to duże zagrożenie: kontakt z ziemią oznacza większe ryzyko chorób pasożytniczych. Trójki są zatem najlepsze z punktu widzenia sanitarnego (zwłaszcza jeśli chodzi o ryzyko zakażenia salmonellą), bo po zniesieniu nie stykają się z kurą – jajka od razu trafiają na taśmę, która transportuje je do chłodni.

Pytam o szczepienia, antybiotyki, sterydy. Istnieje przecież powszechne przekonanie, że mięso kurczaka to czysta chemia.

– To mity – stwierdza profesor. – Od dawna nie stosuje się antybiotyków do przyspieszania wzrostu, w Unii takie praktyki są zakazane od 2006 roku. Oczywiście to nie znaczy, że antybiotykami w ogóle nie zwalcza się chorób. Najlepszym rozwiązaniem są jednak szczepienia. Żeby utrzymać się na rynku, produkt musi być tani. Żeby był tani, kurczak musi być zdrowy. Chory będzie słabo rósł, kura będzie słabo niosła.

Ile zatem szczepień dostaje przeciętny kurczak? Rozmawiam z Markiem (imię zmienione), lekarzem weterynarii i współwłaścicielem fermy brojlerów. Mówi, że w ciągu sześciu tygodni życia otrzymują one trzy cykle szczepień i dwa–trzy razy antybiotykoterapię. Szczepi się je przede wszystkim na koronawirusa kurcząt (zakaźne zapalenie oskrzeli) oraz chorobę Gumboro (wysoce zakaźne zapalenie jednego z narządów limfatycznych, prowadzące do osłabienia odporności i innych schorzeń). Program szczepień jest indywidualnie dopasowywany przez weterynarza, na podstawie badań laboratoryjnych i historii chorób na danej fermie. W wyjątkowych przypadkach wprowadza się dodatkowe szczepienia. A co z antybiotykami?

– Stosuje się ich dużo, ale i tak stosunkowo niewiele na tle innych państw – przyznaje Marek. – W Brazylii nadal non stop podaje się antybiotyki w paszy. U nas to nielegalne. Hodowcy czasami proszą mnie o podanie antybiotyków, by przyśpieszyć wzrost, ale staram się tego nie robić; zresztą antybiotyki nie są stymulatorem wzrostu u zdrowych osobników. Jako stymulator działają jedynie w przypadku chorób takich jak zapalenie jelit.

– Czy antybiotyki podaje się profilaktycznie? – dopytuję.

– Antybiotyki stosujemy według potrzeb, jeśli dana choroba występuje lub jeśli jest ryzyko jej wystąpienia. Identyfikacja choroby zajmuje trzy–cztery dni, w tym czasie może ona zdziesiątkować stado, a to ogromne straty. Przenoszenie patogenów w kurniku odbywa się bardzo szybko. Jeśli zatem podejrzewam, że dana choroba może wystąpić, stosuję antybiotyki profilaktycznie, polegając na swojej wiedzy i swoim doświadczeniu. To powszechna praktyka.

Powszechna, ale bardzo niebezpieczna, bo nikt nie potrafi powiedzieć, ile ostatecznie antybiotyków dostaje przeciętny kurczak, skoro zależy to od hodowcy i weterynarza obsługującego fermę. W 2022 roku na terenie Unii Europejskiej, zgodnie z zaleceniami Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), wszedł w życie zakaz takiego postępowania. „Nowe przepisy mają ograniczyć profilaktyczne stosowanie środków przeciwdrobnoustrojowych w celach prewencyjnych, w przypadku braku objawów klinicznych, do pojedynczych zwierząt, a nie całych ich grup – czytamy w komunikacie Parlamentu Europejskiego. – Leki te mogą być stosowane tylko wtedy, gdy uzasadni to lekarz weterynarii, w przypadkach, gdy istnieje wysokie ryzyko zakażenia”[2]. Greenpeace szacuje, że aż 60 procent antybiotyków produkowanych w Polsce wykorzystuje się w hodowli zwierząt. W skali świata jeszcze więcej – 73 procent. Antybiotyki są tanie, a w krótkim czasie mogą zrekompensować niższy standard higieny, utrzymania i opieki nad zwierzętami. Stosowane w skali przemysłowej dają więc możliwość znacznego obniżenia kosztów produkcji. Wyniki inspekcji Najwyższej Izby Kontroli przeprowadzonej w województwie lubuskim w marcu 2018 roku wskazują, że antybiotyki stosowano w 82 procentach hodowli kurczaków. „Aktualnie obowiązujący model nadzoru nad wykorzystaniem antybiotyków w produkcji zwierzęcej w Polsce jest nieskuteczny i nieefektywny” – czytamy. I dalej: „skala i zakres ich stosowania budzą uzasadnione obawy co do skutków, jakie może to spowodować teraz i w przyszłości”[3].

Masowe podawanie antybiotyków w dłuższej perspektywie jest kontrproduktywne – buduje odporność drobnoustrojów i zwiększa prawdopodobieństwo powstania superbakterii, z którymi ludzkość może sobie nie poradzić. Zwłaszcza że środki stosowane w przemyśle zwierzęcym to często te same substancje, które przepisuje się ludziom, wśród nich również te z grupy HP-CIA (highest priority critically important antibiotics), czyli tak zwane antybiotyki priorytetowe o krytycznym znaczeniu dla naszego zdrowia. Dzieje się tak, mimo że Parlament Europejski wzywa do wprowadzenia rygorystycznych przepisów, a Światowa Organizacja Zdrowia ostrzega, że liczba bakterii odpornych na znane nam substancje rośnie w zastraszającym tempie. Co więcej, prace nad nowymi klasami antybiotyków od lat idą wolno, a ochrona patentowa starych środków sukcesywnie wygasa, co sprawia, że mogą być produkowane przez kolejne podmioty, sprzedawane po niższych cenach i przez to łatwiej dostępne.

Globalny rynek leków weterynaryjnych wzrasta o kilka procent każdego roku. Jest to oczywiście związane z systematycznym wzrostem przemysłowej produkcji mięsa. W 2020 roku Germanwatch, niemiecka organizacja pozarządowa, opublikowała badania, według których patogeny oporne na antybiotyki zostały znalezione w 51 procentach próbek kurcząt od głównych producentów drobiu w pięciu krajach UE. Około 35 procent próbek laboratoryjnych zawierało nawet patogeny oporne na HP-CIA. Poprzez mięso patogeny te trafiają do naszego łańcucha żywnościowego. Czy więc fermy przemysłowe mogą stanowić zagrożenie dla zdrowia ludzi? Czy istnieje ryzyko epidemiologiczne związane z dużą koncentracją zwierząt tak blisko naszych siedlisk? Czy na przykład koronawirus kurcząt – jedna z najbardziej rozpowszechnionych chorób na fermach drobiu – może zmutować i stać się niebezpieczny też dla ludzi?

Profesor Szeleszczuk uspokaja:

– Nie ma bezpośredniego zagrożenia dla nas. U ptaków występują zupełnie inne receptory, dystans filogenetyczny [różnice genetyczne – przyp. B. S.] jest zbyt duży i przez to praktycznie nie ma szans na taką mutację i jej utrwalenie.

Historia zna jednak przypadki, gdy patogeny z ptactwa przenosiły się na ludzi. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku w krajach azjatyckich na fermach drobiu pojawiła się epidemia ptasiej grypy. W 1997 roku odnotowano pierwszy przypadek transferu grypy typu H5N1 na człowieka. W ciągu kilku lat dotarła do Europy, a najgroźniejsze dla drobiu szczepy wirusa grypy – H5 i H7 – zaczęły atakować ludzi. Do 2020 roku na ptasią grypę zmarło na całym świecie 455 osób. Szczęśliwie dla nas można się nią zarazić jedynie przez kontakt z ptakami, choroba nie przenosi się bezpośrednio między ludźmi (choć jest znany jeden taki przypadek w Indonezji). Gdyby było inaczej, liczba zgonów mogłaby być bardzo wysoka.

Można powiedzieć, że 455 ofiar ptasiej grypy to bardzo niewiele. Zatem nie ma się czym martwić? Niezupełnie. W 2005 roku na łamach prestiżowego „Nature” wirusolog Jeffery Taubenberger z Narodowych Instytutów Zdrowia Stanów Zjednoczonych opublikował badania dowodzące, że przyczyną pandemii hiszpanki z 1918 roku, która pochłonęła życie od 50 do 100 milionów ludzi na całym świecie, był zmutowany wirus ptasiej grypy. Wirusolog Robert Webster z Australijskiego Uniwersytetu Narodowego udowodnił odzwierzęce pochodzenie epidemii grypy hongkońskiej z 1968 roku. Twierdzi on zresztą, że każdy rodzaj ludzkiej grypy pochodzi od tej ptasiej.

Są lekarze, którzy w przemysłowym chowie zwierząt widzą duże zagrożenie epidemiologiczne – na przykład Dorota Sumińska, lekarka weterynarii, publicystka i autorka książek. Sumińska zwraca uwagę na to, że zwierzęta na fermach spędzają całe życie w ciągłym, ogromnym stresie powodowanym nienaturalnymi warunkami i niemożnością zaspokojenia potrzeb typowych dla danego gatunku. W efekcie w ich organizmach powstają duże ilości kortyzolu, hormonu steroidowego, którego działaniem ubocznym jest obniżenie odporności. Co więcej, bioróżnorodność panująca w środowisku naturalnym przyczynia się do powstania odporności zbiorowej. Na fermach tymczasem żyją duże skupiska bardzo podobnych do siebie pod względem genetycznym organizmów. To doskonałe warunki dla mikrobów: wirusów, bakterii, grzybów. W takim środowisku patogeny mogą w pełni rozwinąć swoją wirulencję, czyli zjadliwość, oraz oporność na antybiotyki. Jeśli potem nastąpi ich transfer na ludzi, sytuacja może się stać bardzo niebezpieczna.

Według Światowej Organizacji Zdrowia Zwierząt (OIE) co najmniej 60 procent znanych i aż 75 procent nowo pojawiających się chorób pochodzi od zwierząt. Wymieńmy tu choćby AIDS (zespół nabytego niedoboru odporności), SARS (zespół ostrej ciężkiej niewydolności oddechowej), MERS (bliskowschodni zespół niewydolności oddechowej), gorączkę krwotoczną Ebola, gorączkę Zika, gorączkę Zachodniego Nilu czy ptasią i świńską grypę. W latach 1940–2004 odnotowano aż 183 przypadki rozprzestrzeniania się chorób odzwierzęcych. Głównymi przyczynami były: ekspansja użytków rolnych (urbanizacja, wylesianie, fragmentacja krajobrazu) i rolnictwo (wypas zwierząt w pobliżu lasów i mokradeł, zakażenia stad, zmiany w siedliskach dzikich zwierząt spowodowane grodzeniem) oraz eksport żywych dzikich zwierząt i produktów z nich.

Wszystko wskazuje na to, że koronawirus SARS-CoV-2 rozpoczął swoją podróż po świecie od targu w chińskim Wuhanie. Jest pochodzenia zwierzęcego, jego nosicielem są najprawdopodobniej nietoperze (spożywane przez Chińczyków), z powodzeniem jednak przeniósł się na ludzi. Co ma to wspólnego z chowem przemysłowym? Analizy antropologa Lyle’a Fearnleya z Singapore University of Technology and Design oraz Christosa Lynterisa z University of St Andrews wskazują na związek wielkich hodowli zwierzęcych i pojawiających się coraz częściej epidemii chorób wirusowych. Przykładowo w Chinach fermy zmieniają strukturę rolnictwa, wypychając drobnych rolników z rynku, ale także z ziemi, którą dotychczas zajmowali. Nie mając szans konkurować z ogromnymi hodowlami świń, krów czy kurczaków, są zmuszeni zająć się handlem dzikimi zwierzętami, które przed pojawieniem się rolnictwa wielkoskalowego były spożywane sporadycznie. Ludzka ekspansja na dotąd odludne tereny, zawłaszczanie siedlisk dzikich zwierząt oraz ich konsumpcja powodują zwiększony kontakt z nowymi patogenami.

SARS-CoV-2 wbrew pozorom nie jest pierwszym przykładem tego zjawiska. W 1997 roku w malezyjskim mieście Ipoh wybuchła epidemia choroby Nipah. Wirus, który spowodował setki zgonów, również przeniósł się na ludzi od nietoperzy. Zwierzęta te zbliżyły się do osad ludzkich wskutek rabunkowego wycinania i wypalania lasów pod grunty rolne oraz pastwiska – zaczęły szukać pożywienia na plantacjach mango. Poprzez ich mocz i ślinę wirus przeniósł się najpierw na domowe świnie, a potem na ludzi. Nipah powoduje wysoce śmiertelne zapalenie mózgu, układowe zapalenie naczyń oraz ciężkie zapalenie płuc.

W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat liczba ludności na świecie się podwoiła, a produkcja mięsa wzrosła ponadtrzykrotnie. Biorąc pod uwagę, że do roku 2050 populacja ludzka wzrośnie do 10 miliardów – i tym samym jeszcze bardziej wzrośnie konsumpcja mięsa – coraz częstszy kontakt z chorobami odzwierzęcymi jest nieunikniony. A jak pokazuje przykład SARS-CoV-2, wystarczy kilka tygodni, by pandemia objęła cały świat.

– Sami stworzyliśmy te warunki – podkreśla Sumińska. – Nawet jeśli fermy spełniają wszelkie standardy, nie ma możliwości, aby wykluczyć przeniknięcie drobnoustrojów, które mogą być potencjalnie groźne dla stada.

– Dla ludzi również?

– Oczywiście. Każdy mikroorganizm może zmutować. Może też łatwo wydostać się z takiej fermy, choćby w oddechu pracownika lub w tkankach zwierzęcia. Mówię to ze szczególnym naciskiem do ludzi, którzy nadal z uporem jedzą mięso. Nie dociera do nich potworność, jaką czynią. Nie mogę uwierzyć, że godzą się na to, co się dzieje z miliardami zwierząt. Uważam, że naszemu gatunkowi należy się jakaś ogromna kara za to, co wyczyniamy na Ziemi, za tę wielką, masową zbrodnię przeciw życiu.

Jadę przez powiat żuromiński. Żyje tu około 40 tysięcy ludzi. I 80 milionów kur, 2 tysiące na każdego mieszkańca. Wszędzie po drodze mijam długie budynki kurników szpecące krajobraz, czasami w aucie muszę włączyć zamknięty obieg powietrza, bo śmierdzi odchodami.

– Ten las posadziła moja babcia, żeby się oddzielić od ferm – mówi Zofia Leszczyńska, mieszkanka wsi Brudnice pod Żurominem, wskazując na drzewa za domem. – Najgorzej, jak sprzątają kurniki. Kiedyś śmierdziało non stop trzy tygodnie, bo nie wywozili odchodów, tylko stały w ciężarówkach przy bramie. A był maj, człowiek miał ochotę sobie w ogrodzie posiedzieć. Nie wytrzymałam, poszłam tam. Usłyszałam, żebym myła swoje dzieci, to nie będzie śmierdzieć. Po dziesięciu latach walki z fermami mam dość. Ale nie wyprowadzę się, bo to mój dom rodzinny.

Dwieście metrów dalej stoją 32 kurniki, większość ze wsadem 200 DJP, czyli 50 tysięcy kurcząt. Z drugiej strony działki, w odległości może pięciuset metrów, kolejne 30.

– Blokowanie takich inwestycji jest niezwykle trudne – mówi Leszczyńska. – Inwestor może zbudować taki kurnik po drugiej stronie ulicy, z wentylatorami wychodzącymi na moje okno. Bo dzieli nas droga, czyli działka gminna, zatem według prawa nie jesteśmy sąsiadami i stroną w postępowaniu administracyjnym. Protestowaliśmy, ale nie wiedzieliśmy, jak to robić. Dopiero z czasem się nauczyliśmy, że działania na drodze cywilnej nie przynoszą żadnych skutków. Jedyna możliwość to blokowanie na drodze administracyjnej, we współpracy z organizacjami pozarządowymi, bo te mogą się włączyć w postępowanie na każdym jego etapie.

Mieszkańcy uczą się zatem czytać projekty i urzędowe papiery, wskazują w nich błędy, zaskarżają decyzje gminy. Inwestor cierpliwie poprawia, ferma i tak powstaje. Kluczowym dokumentem, od którego zależy, czy staną nowe kurniki, jest raport o oddziaływaniu na środowisko – to załącznik do wniosku o pozwolenie na budowę. Teoretycznie raport powinien analizować, czy inwestycja będzie uciążliwa dla otoczenia. Kłopot w tym, że według prawa zamawia go inwestor, za własne pieniądze, w wybranej przez siebie firmie.

– Analizowałem wiele raportów środowiskowych – opowiada doktor Jerzy Kupiec z Katedry Ekologii i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu. – Jest w nich mnóstwo błędów i przekłamań. Wszystkie wykazują, że nie będzie żadnego negatywnego wpływu na środowisko, bo „oddziaływanie inwestycji zamyka się w granicach działki”. Nikt nie sprawdza obliczeń, wybranej metodyki, przyjętych współczynników. Nie ma spójnych standardów liczenia emisji zanieczyszczeń. Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska weryfikuje raporty jedynie pod względem formalnym i prawie zawsze opiniuje je pozytywnie.

Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska w odpowiedzi na mój mail zapewnia, że „raporty o oddziaływaniu na środowisko podlegają ocenie pod względem merytorycznym i formalnym. Ocena merytoryczna jest wielokryterialna, tzn. że analizowane jest oddziaływanie na wszystkie elementy środowiska, w tym kwestie dotyczące gospodarki odpadami, jakości powietrza, oddziaływania akustycznego, ochrony wód, ochrony przyrody etc. Zarówno przyjęte przez autora raportu założenia i metodyki obliczeń, jak i wyniki tych szacunków są przedmiotem analizy. Normy i standardy, według których dokonuje się tych analiz, wynikają z obowiązujących przepisów prawa oraz dobrych praktyk branżowych”. Zaraz potem czytam jednak, że „liczba wydanych raportów […] zasadniczo równa jest liczbie otrzymywanych w danym roku wniosków”.

– Brakuje też regulacji zabezpieczających ludność – kontynuuje Kupiec. – Nie ma ustalonej minimalnej odległości od zabudowań, nie ma ustawy odorowej, a lokalna społeczność jest w zasadzie wyłączona z procedury administracyjnej. Istnieje też mnóstwo możliwości obejścia pozostałych przepisów.

Na przykład pozwolenie zintegrowane. To dokument niezbędny dla ferm powyżej 40 tysięcy kurczaków, czyli takich, które według ustawodawcy mogą powodować znaczne zagrożenie dla środowiska. Pozwolenie zintegrowane wymaga od inwestora stosowania „najlepszych dostępnych technik” w zakresie ochrony środowiska, co oznacza koszty. Ale sposób na ominięcie przepisów jest banalnie prosty – wystarczy formalnie podzielić ogromną fermę na kilka mniejszych, nawet jeśli wszystkie kurniki stoją na tym samym terenie.

Negatywne oddziaływanie ferm można by udowodnić badaniem imisji, czyli rozprzestrzeniania się zanieczyszczeń. Teoretycznie taki pomiar może zostać wykonany bezpłatnie na wniosek mieszkańców przez Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska.

– W praktyce imisję bardzo trudno udowodnić – kręci głową kierowniczka laboratorium WIOŚ w Warszawie, która w ostatniej chwili prosi o zachowanie anonimowości. – Badanie ma sens tylko wtedy, gdy jest prowadzone systematycznie, wielokrotnie w ciągu całego roku. Można je wykonać jednorazowo, ale w zasadzie nie wiadomo, co z nim potem zrobić. W prawie nie występują bowiem wartości dopuszczalnych stężeń chwilowych. Co więcej, by wyniki były miarodajne, należałoby wcześniej wykonać tak samo długie badanie tła i porównać sytuację przed budową fermy oraz po niej.

Ale jest jeszcze jeden kłopot: mobilne laboratoria WIOŚ mierzą stężenie pyłów, dwutlenku węgla, tlenków siarki i wielu innych czynników, ale nie amoniaku, a to główna substancja emitowana przez fermy drobiu. Badanie można zlecić prywatnej firmie posiadającej odpowiednie akredytacje, koszty są jednak ogromne.

– Bez solidnej ekspertyzy nikt z tymi ludźmi nie będzie nawet rozmawiał – podkreśla Kupiec, po czym zwraca uwagę, że fermy kurze są zaliczane do najbardziej uciążliwych. Oprócz hałasu tirów i wentylatorów oraz smrodu emitują do środowiska około czterystu różnych substancji, w tym metan oraz amoniak z kurzych odchodów. Z powodu zawartości azotu te ostatnie, zwane pomiotem, nie mogą zostać użyte jako nawóz, powstaje zatem ogromny problem z ich utylizacją. Można je sprzedać biogazowniom, co deklarują wszystkie raporty środowiskowe.

– Niestety to fikcja – denerwuje się Kupiec. – Biogazowni jest niewiele i często są położone bardzo daleko od ferm. Nie zawsze też mogą zapewnić stały odbiór odchodów. Emisja amoniaku podlega opłatom, ale znowu: właściciel kur sam ją deklaruje i oblicza kwotę, którą powinien zapłacić.

Co zatem dzieje się z odpadami? Zofia Leszczyńska pokazuje mi film nagrany w lutym 2017 roku na polach pod Żurominem: widać na nim całe hałdy odchodów, zmieszanych z niezliczonymi kurzymi truchłami. Kości, resztki mięsa, pióra ciągną się przez setki metrów.

– To leżało tam miesiącami – słyszę. – Była zima, zamarzało, odmarzało. Trupy rozwlekały psy, lisy, ptaki. Kolejna sprawa to woda. Fermy pobierają jej mnóstwo. Latem prawie wysycha rzeka za moim domem. Kosztem całej lokalnej społeczności i naszego środowiska kilka osób nabija sobie kasę. A wartość okolicznych nieruchomości spadła dramatycznie, są wręcz niesprzedawalne. Świadomość zrównoważonego rozwoju, środowiska, wspólnej przestrzeni jeszcze u nas nie istnieje. Większość ludzi widzi jedynie pieniądze. Ale to się powoli zmienia.

Od 2018 roku w gminie Żuromin nie zbudowano już żadnej fermy. Miejscowa rada rok wcześniej uchwaliła plan zagospodarowania przestrzennego wykluczający lokalizację nowych kurników (obejmuje tylko gminę, nie cały powiat).

– Wcześniej inwestorzy mogli zrobić wszystko – mówi mi burmistrzyni Aneta Goliat. – Mieszkańcy protestowali, zwracali się do mnie o pomoc, ale w świetle obowiązującego prawa miałam związane ręce. Nawet gdy wydawałam decyzję odmowną, to inwestor się odwoływał i wygrywał. Dysponują dużymi pieniędzmi, stać ich na najlepsze kancelarie.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] J. Urbański, Rozwój przemysłowej hodowli drobiu w Polsce a koszty eksternalizowane, Gorzów Wielkopolski 2018, s. 6.

[2]Powstrzymywanie przenoszenia odporności na leki ze zwierząt na ludzi, europarl.europa.eu, bit.ly/3V2AYQk (dostęp: 19.12.2022).

[3]NIK o stosowaniu antybiotyków w hodowli zwierząt (w woj. lubuskim), nik.gov.pl, bit.ly/3hHFENP(dostęp: 19.12.2022).

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2023

Wydanie I

Spis treści

Seria

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Wielka łapanka

Przypisy

Kolofon

Punkty orientacyjne

Okładka

Spis treści

Początek publikacji