Wielcy zapomniani. Polacy, którzy zmienili świat 2 - Marek Borucki - ebook

Wielcy zapomniani. Polacy, którzy zmienili świat 2 ebook

Marek Borucki

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wśród  kolejnych trzydziestu dwóch sławnych na świecie Polaków są; konstruktorzy, kompozytorzy, naukowcy, artyści. Przedstawienie następnej grupy rodaków, którzy osiągnęli ogromny sukces nie było trudne, jest ich wielu. Poznajemy m.in. znakomitego inżyniera ze Strzyżowa, niewielkiej miejscowości na Lubelszczyżnie, który zaprojektował pojazd księżycowy. To nasz konstruktor  Mieczysław Bekker jest twórcą pojazdu wykorzystywanego na księżycu przez wyprawy Apollo. Antoni Cierplikowski to słynny Antoine, czesał m.in. Gretę Garbo, Marlenę Dietrich czy Ewę Curie. Twórcą najbardziej  znanej na świecie marki kosmetyków Max Factor też jest Polak Maksymilian Faktorowicz. Na największych scenach operowych świata  występowała i urzekała melomanów swym talentem Ada Sari. Primadonna  urodziła się w Wadowicach.

To tylko kilkoro z wielu prezentowanych w książce Polaków. Ich dokonania są wielkim wkładem w światowy postęp i kulturę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 461

Oceny
3,8 (6 ocen)
1
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BACHAM

Całkiem niezła

trochę nudna
00

Popularność




Układ graficzny i projekt okładki

Aleksandra Szmak

Redakcja

Mariola Hajnus

Redaktor prowadzący

Urszula Lewandowska

Korekta

Krystyna Wysocka

Renata Kuk

Redakcja techniczna

Andrzej Sobkowski

Skład wersji elektronicznej

Robert Fritzkowski

Wybór zdjęć

Urszula Lewandowska i Marek Borucki

Zdjęcia ze zbiorów: Muzeum Teatralnego w Warszawie, Muzeum Regionalnego w Starym Sączu, Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie, Muzeum Techniki i Przemysłu NOT w Warszawie, Centralnego Archiwum Wojskowego, Fundacji Sendzimira, Zespołu Szkół w Strzyżowie, Liceum Tadeusza Kościuszki w Koninie, Gminnego Ośrodka Kultury w Bierach, Fundacji „Redemptoris Missio”, Narodowego Muzeum Morskiego w Gdańsku, Narodowego Archiwum Cyfrowego, Towarzystwa Miłośników Wisły, Biblioteki Narodowej, Polskiej Akademii Nauk Archiwum w Warszawie, Fundacji im. Księdza Kardynała Adama Kozłowieckiego „Serce bez granic”, agencji fotograficznych: Forum (Mary Evans), PAP (Stanisław Dąbrowiecki), Lebrecht/BE&W, Wikimedia Commons

Zdjęcia ze zbiorów prywatnych: Jana Kosackiego, Iwony Kowalskiej, Stanisława Ledóchowskiego, Michała Lutego, Grzegorza Łubczyka, Mariusza Makowskiego, Krystyny Nikiel, Igora Strojeckiego, Ewy Wałaszewskiej

Zdjęcia współczesne: Marek Borucki, Olgierd Budrewicz, Iwona Kowalska, Krystyna Nikiel, Artur Rosłaniec, Krystyna Malik, Bogdan Romaniuk

Zdjęcia na okładce

Andrzej Panufnik (Fot. Lebrecht/BE&W) i Ada Sari (Fot. ze zbiorów Muzeum Regionalnego w Starym Sączu)

© by MUZA SA Warszawa 2016

ISBN 978-83-287-0321-6

Sport i Turystyka – MUZA SA

Warszawa 2016

Wydanie I

Wstęp

Dlaczego zapomniani, jeżeli zasłużyli na miano wielkich? Dlaczego zapomniani, skoro dokonali odkryć o światowym znaczeniu, pozostawili wspaniałe dzieła, a ich wynalazki służą do dzisiaj niemal całej ludzkości? Na pewno przyczyn jest kilka. Jedni zostali skazani na zapomnienie przez rządzących Polską w latach powojennych, bo żyli i tworzyli w krajach – jak to czasem określano – „wrogiego obozu”, w krajach potępianego Zachodu. Inni, według ówczesnej władzy, „zdradzili ojczyznę”, a do nich zaliczano między innymi Andrzeja Panufnika, więc należało go wymazać z pamięci narodu.

Ciągle dążymy do podnoszenia poziomu życia przez używanie coraz nowocześniejszych urządzeń, korzystanie z doskonalszego sprzętu w gospodarstwie domowym, w komunikacji, w czerpaniu z dóbr kultury. Niemal każdy korzysta obecnie ze zdobyczy elektroniki, mechaniki, chemii czy medycyny. Ale czy ktokolwiek zadaje sobie pytanie, kto jest twórcą wynalazków służących powszechnie ludziom na całym świecie?

Warto upowszechnić wiedzę o niebagatelnym udziale Polaków w światowym postępie cywilizacyjnym. Im właśnie poświęcona jest ta książka, stanowiąca drugą część publikacji wydobywającej z niepamięci naszych Wielkich Rodaków. Możemy być z nich dumni, poznajmy ich więc bliżej, bo zasługują na zaszczytne miejsce w Panteonie Narodowym na równi z wielkimi wodzami, sławnymi królami i przywódcami politycznymi.

Praca mojego życia nie poszła na marne

Mieczysław Bekker

Twórca pojazdu księżycowegoMieczysław Grzegorz Bekker, inżynier, konstruktor, wynalazca

Genialny konstruktor, który miał ogromny udział w przygotowaniu wyprawy człowieka na Księżyc, jest prawie nieznany w Polsce. Nie pamiętają o nim także w Stanach Zjednoczonych, gdy mówi się o przełomowym wydarzeniu w dziejach ludzkości – lądowaniu człowieka na Srebrnym Globie.

Kiedy marzenie wielu pokoleń uczonych spełniło się i w 1969 roku na powierzchni satelity Ziemi, wylądował statek kosmiczny Apollo 11 z trzyosobową załogą, świat ogarnęła euforia. Gazety, radio i telewizja poświęcały mnóstwo czasu temu epokowemu wydarzeniu. W ambasadach Stanów Zjednoczonych na całym świecie rozdawano broszury i biuletyny popularyzujące sukces amerykańskiej astronautyki. W Warszawie przed ambasadą USA ustawiła się wówczas gigantyczna kolejka po odbiór wydawnictwa w języku polskim pod tytułem Człowiek na Księżycu. Przedstawiono tam historię budowy pojazdów księżycowych, ale ani słowem nie wspomniano o ich polskim konstruktorze Mieczysławie Bekkerze. Również w kraju ojczystym rzadko przypomina się sylwetkę naszego genialnego inżyniera pracującego za oceanem. W Nowej Encyklopedii Powszechnej PWN z 1997 roku znajdziemy o nim zaledwie lakoniczną wzmiankę.

Mieczysław Grzegorz Bekker urodził się 25 maja 1905 roku na Lubelszczyźnie, w Strzyżowie koło Hrubieszowa. Jego ojciec Marian Wasyl pracował w cukrowni w Strzyżowie, a później w Zbiersku i od 1913 roku pełnił funkcję kierownika biura Cukrowni „Gosławice”. Gosławice są dzisiaj dzielnicą Konina.

Młody Mieczysław nie był emocjonalnie związany z miejscem urodzenia, gdzie spędził tylko lata dziecięce. Cała jego młodość i lata edukacji upłynęły w Koninie. W tym mieście chodził do szkoły, tutaj zdał maturę, tu często powracał również jako obywatel amerykański. Po maturze kształcił się w Szkole Podchorążych w Modlinie, którą ukończył w stopniu podporucznika, a następnie studiował na Politechnice Warszawskiej na Wydziale Mechanicznym. Po studiach pracował w Wojskowym Instytucie Badań Inżynierii. Równocześnie prowadził wykłady na Wydziale Mechanicznym Politechniki Warszawskiej i w Szkole Inżynierii Wojskowej.

Jego specjalnością były samochody. Już jako student odbył staż w fabryce Renault we Francji, a jako młody inżynier i konstruktor opracowywał projekty pojazdów dla Dowództwa Wojsk Pancernych. Na podstawie licencyjnych pojazdów FIAT-a skonstruował pojazdy terenowe; były to Polski Fiat 508 „Łazik”, Polski Fiat 508/518, czyli ciągnik artyleryjski, dwie wersje Fiata 518 – sanitarka i samochód radiostacja.

Mieczysław Bekker pracował w Polsce nad udoskonaleniem ciężkich pojazdów wojskowych, nad dostosowaniem ich do poruszania się w trudnych warunkach terenowych. Stwierdził wówczas między innymi, że zastąpienie gąsienic kołami o szerokich oponach i napędem na wszystkie koła najlepiej sprawdza się w terenie. Opracował założenia teoretyczne dla pojazdów terenowych, dowodząc wyższości podwozi kołowych nad gąsienicowymi. W przyszłości jego koncepcje przyniosły mu światową sławę. Bekker uważany jest za twórcę nowej dziedziny w naukach technicznych – terramechaniki.

Twórcza działalność praktyczna, teoretyczna i dydaktyczna młodego utalentowanego inżyniera została przerwana wybuchem drugiej wojny światowej. Stanął więc jako żołnierz do walki z agresorem niemieckim, a kiedy okupant zajął cały kraj, ewakuował się do Rumunii wraz z cofającymi się oddziałami wojska. Tam został internowany jak wszyscy Polacy szukający ratunku u wątpliwego sprzymierzeńca. Po pół roku zdołał się przedostać do Francji, gdzie był już znany jako specjalista budowy wojskowych pojazdów terenowych, dlatego wkrótce dostał pracę w Wydziale Czołgów Ministerstwa Uzbrojenia w Paryżu. Odtąd, aż do ostatnich dni życia, swój talent rozwijał na obczyźnie, chociaż nigdy nie wyrzekł się ojczyzny.

Po upadku Francji, haniebnej jej kapitulacji przed Niemcami, pozostał bez stałego zajęcia, ale nie próżnował, w ciszy gabinetu opracowywał nowe projekty, licząc, że kiedyś przecież zostaną docenione i wykorzystane.

W 1942 roku przyjął ofertę pracy od władz kanadyjskich i tak znalazł się w Ottawie jako specjalista w Biurze Badań Broni Pancernej. Aby móc bez przeszkód korzystać z laboratoriów wojskowych, w 1943 roku wstąpił do armii kanadyjskiej i opracowywał dla niej projekty pojazdów militarnych, zdolnych swobodnie poruszać się po każdym, nawet najtrudniejszym terenie.

Pozostając w służbie kanadyjskiej, prowadził wykłady w wojskowych uczelniach amerykańskich w Nowym Jorku i Waszyngtonie.

Z wojska kanadyjskiego wystąpił Mieczysław Bekker w 1956 roku w stopniu podpułkownika i odtąd pracował dla Stanów Zjednoczonych jako obywatel amerykański. W nowej ojczyźnie jego talent został w pełni wykorzystany – mógł rozwijać się jako konstruktor i teoretyk, w Stanach Zjednoczonych uczeni pracujący na potrzeby armii lub agencji kosmicznej mają bowiem wyjątkowo dogodne warunki pracy, dostęp do najnowocześniejszych technologii i najlepszych laboratoriów. Bekker pracował również jako profesor w kilku uczelniach technicznych.

Doceniając wiedzę i możliwości uczonego Polaka, powierzono mu w 1961 roku funkcję dyrektora Instytutu Badań koncernu samochodowego General Motors Corporation AC w Santa Barbara w Kalifornii. W instytucie tym podjęto badania nad specyfiką księżycowego gruntu, analizowano dane dotyczące powierzchni Księżyca. Bekker zaś – korzystając ze swoich wcześniejszych osiągnięć związanych z pojazdami dostosowanymi do poruszania się w najtrudniejszym terenie i w ekstremalnych warunkach pogodowych – pracował nad koncepcją księżycowego pojazdu.

Rok 1961 okazał się przełomowy w karierze wybitnego konstruktora wynalazcy. Wówczas to amerykańska Agencja Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej (NASA) ogłosiła konkurs na zbudowanie łaziku zdolnego poruszać się po powierzchni Księżyca – właśnie przygotowywano wyprawę w ramach programu Apollo. Do konkursu przystąpiło ponad 80 firm i zespołów badawczo-konstrukcyjnych. Oprócz zespołu Mieczysława Bekkera w konkursie uczestniczył inny zespół kierowany przez Polaka, słynnego inżyniera konstruktora Stanisława Rogalskiego (1904–1976), który również opuścił kraj po wybuchu drugiej wojny światowej i po tułaczce emigracyjnej w 1949 roku zamieszkał w Stanach Zjednoczonych. Stanisław Rogalski był w Polsce międzywojennej współkonstruktorem i producentem samolotów RWD (nazwa pochodzi od pierwszych liter nazwisk trzech inżynierów: Rogalski, Wigura, Drzewiecki). Rogalski pracował po wojnie w amerykańskim przemyśle lotniczym, był autorem wielu rozwiązań technicznych pozwalających na modernizację produkcji samolotów i helikopterów.

Zwycięzcą prestiżowego konkursu został Mieczysław Grzegorz Bekker, który przecież całą wiedzę i pierwsze doświadczenia zdobył w Polsce. Teraz jego projekt został przyjęty do realizacji w koncernie General Motors w kooperacji z zakładami Boeing. Pojazd Bekkera nazwano Lunar Roving Vehicle – LRV (Wędrujący Pojazd Księżycowy), albo w skrócie Rover (Wędrowiec). Ten księżycowy wehikuł miał długość 3 m 25 cm i 1 m 80 cm szerokości, wagę 208 kg, mógł zabrać pół tony ładunku. Konstruktor zastosował napęd na cztery koła, każde poruszane silnikiem elektrycznym zasilanym przez dwa akumulatory o łącznej pojemności 240 Ah. Księżycowy łazik mógł przebyć drogę długości 100 km. Zespół Bekkera opracował w sumie dla producenta trzy projekty pojazdów księżycowych i zostały one użyte w trzech wyprawach załogowych: Apollo 15 (26 lipca – 7 sierpnia 1971), Apollo 16 (16–27 kwietnia 1972) i Apollo 17 (7–19 grudnia 1972). Po wykonaniu zadań wszystkie pojazdy pozostawiono na Księżycu, na Ziemię powróciły tylko rakiety księżycowe z załogami.

Według opinii wszystkich astronautów biorących udział w trzech wyprawach pojazdy znakomicie spełniły swoje zadania, były bardzo zwrotne, doskonale wspinały się na stoki, docierały do miejsc, do których człowiek w ciężkim skafandrze nigdy by nie doszedł. Wynalazek polskiego inżyniera nazwano „fenomenalnym osiągnięciem”.

W Ameryce oceniono, że dzięki zastosowaniu pojazdów Bekkera uzyskano 70% więcej informacji o Księżycu, niż gdyby poruszano się bez nich.

Bekker zaprojektował również inne pojazdy terenowe dla wojska amerykańskiego, przez wiele lat był wykładowcą na amerykańskich uczelniach, najdłużej na uniwersytecie w Michigan. Jego wkład w rozwój techniki doceniono na świecie, otrzymał tytuły doktora honoris causa politechniki w Monachium, uniwersytetu w Ottawie i uniwersytetu w Bolonii. Był cenionym członkiem kilku stowarzyszeń zawodowych w USA.

Po przejściu na emeryturę pracował jeszcze jako konsultant naukowy dla kilku instytucji amerykańskich i kanadyjskich.

Niestety, zasługi wielkiego konstruktora poszły w zapomnienie i zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Polsce – poza rodzinnym Koninem, jest zupełnie nieznany. Nasze encyklopedie zawierają tylko lakoniczne wzmianki, nazywając go „inżynierem i konstruktorem amerykańskim polskiego pochodzenia”. A przecież był polskim inżynierem i konstruktorem pracującym w Ameryce. Wykształcenie i tytuł inżyniera uzyskał w Polsce i tu narodziła się jego idea budowy pojazdów terenowych.

W encyklopedii PWN z 1997 r. w obszernym artykule o amerykańskim programie Apollo wspomina się o pojeździe księżycowym Rover, ale nie pada przy tym nazwisko jego twórcy.

Profesor inżynier Mieczysław Bekker czuł się zawsze Polakiem i był emocjonalnie związany z miejscami, w których spędził młodość i gdzie rozpoczynał swoją karierę zawodową. Po raz pierwszy po wojnie przyjechał do kraju rodzinnego w 1971 roku – odwiedził wówczas swoją szkołę, dawnych znajomych, kolegów szkolnych i dalszych krewnych żyjących jeszcze w Koninie. Podczas kolejnej wizyty w Polsce w 1979 roku otrzymał tytuł Honorowego Obywatela Miasta Konina. Przyjął ten zaszczyt z ogromną wdzięcznością i przypomniał, jak wiele zawdzięcza swojemu miastu i wspaniałym profesorom gimnazjum konińskiego. W uzasadnieniu decyzji Miejskiej Rady Narodowej w Koninie napisano:

Stworzył teorie budowy pojazdów naziemnych i księżycowych i to stało się powodem do powierzenia mu opracowania i budowy pojazdu księżycowego, który był wykorzystany podczas lądowania i pobytu astronautów na Księżycu.

W czasie swej działalności niezmiennie podkreśla swoją więź z Koninem i Ziemią Konińską, na której spędził swoje młodzieńcze lata.

Jest częstym gościem uczelni polskich. Podczas pobytu w Polsce kilkakrotnie spotykał się w Koninie z różnymi grupami kadry inżynieryjno-technicznej, prezentując im swój bogaty dorobek naukowy.

Nadanie prof. dr. Mieczysławowi Bekkerowi tytułu „Honorowy Obywatel Miasta Konina” będzie wyrazem szacunku oraz podziękowania społeczeństwa miasta Konina za ogromny wkład w rozwój astronautyki jako dziedziny nauki dającej swój wkład we współtworzenie polityki pokojowej w świecie.

Mieczysław Bekker zmarł 8 stycznia 1989 roku w Santa Barbara w wieku 84 lat.

W 2002 roku, w 97. rocznicę urodzin swojego krajana, koninianie uczcili jego zasługi ufundowaniem tablicy pamiątkowej w mieście z podobizną konstruktora i napisem: Tu przebywał w latach 1913–1939 Mieczysław Bekker absolwent Gimnazjum w Koninie i Politechniki Warszawskiej, twórca pojazdu księżycowego „Rover”, zmarł 8.01.1989 w Santa Barbara. California. Tablica jest umieszczona na skwerze jego imienia.

Profesor Bekker jest też autorem cennych publikacji naukowych, napisanych w języku angielskim, między innymi: Teoria lokomocji lądowej; Lokomocja po bezdrożach; Mechanika lokomocji i koncepcje pojazdu do jazdy po powierzchni Księżyca; Wprowadzenie do systemu pojazdów terenowych.

Trzeba jeszcze wspomnieć o teorii spiskowej dotyczącej obecności człowieka na Księżycu. Istnieje dość duża grupa uczonych zajmujących się astronautyką, a także dociekliwych dziennikarzy, którzy twierdzą, że amerykańscy astronauci wcale nie byli na Srebrnym Globie, a całą sprawę sfingowała amerykańska agencja kosmiczna NASA. Twierdzą oni, że wszystko zostało zrealizowane w specjalnie wybudowanym studiu filmowym. Autorzy programu Apollo uznają te zarzuty za absurdalne i łatwe do obalenia.

Zwolennicy „spiskowej teorii księżycowej” twierdzą, że żaden człowiek, nawet w odpowiednim skafandrze, nie przeżyłby promieniowania gamma emitowanego ze Słońca. Inny zarzut dotyczy zdjęć Księżyca – sceptycy twierdzą, że są one niewiarygodnie (podejrzanie) wysokiej jakości. Jak człowiek w ciężkim, krępującym ruchy skafandrze mógł je wykonać? A poza tym, klisze również zostałyby zniszczone przez promieniowanie gamma. Odpowiedź na to jest prosta: klisze były przewożone w specjalnych ołowianych kapsułach, a promieniowanie nie jest aż tak silne, by szkodzić kliszom i człowiekowi, astronauci zaś przeszli wiele ćwiczeń w zakresie używania sprzętu fotograficznego w skafandrach.

Ale są i inne zarzuty. Na nagraniach widoczna jest pozostawiona rzekomo na Srebrnym Globie powiewająca flaga amerykańska. Jak to możliwe – pytają sceptycy – skoro na Księżycu nie ma wiatru?

Według oficjalnej wersji pojazdy księżycowe Bekkera służące z powodzeniem astronautom pozostawiono na Księżycu, aby nie obciążać rakiet, które przecież przywiozły na Ziemię 382 kilogramy skał księżycowych. I to również jest podawane w wątpliwość, bo późniejsze obserwacje Księżyca, między innymi przez sondę Clementine, nie potwierdziły pozostawienia przez astronautów jakiegokolwiek sprzętu.

Wszystkie teorie spiskowe zostały obalone. A badania skał księżycowych przez uczonych w kilkunastu krajach nie potwierdziły zarzutu, jakoby były one częścią skorupy ziemskiej.

Obywatele Stanów Zjednoczonych również odrzucają wszystkie argumenty wysuwane przez zwolenników teorii spiskowej. W 1999 roku Instytut Gallupa przeprowadził sondaż opinii publicznej. Tylko 6% Amerykanów uznało, że lądowanie człowieka na Księżycu zostało sfingowane.

I jeszcze jeden argument przytaczany przez obrońców autentyczności programu Apollo. W warunkach ostrej rywalizacji w zakresie podboju kosmosu między USA a ZSRR sowieccy uczeni natychmiast przyłączyliby się do wyznawców teorii spiskowej. A do tego nie doszło.

Spory o to, czy człowiek naprawdę postawił stopę na Srebrnym Globie, wciąż trwają i zapewne nigdy się nie skończą. My pozostańmy w przekonaniu, że pojazdy Mieczysława Bekkera rzeczywiście służyły astronautom w ich wędrówce po Księżycu.

Elastyczne podwozie pojazdu księżycowego zaprojektowane przez profesora Mieczysława Bekkera. Fot. ze zbiorów Zespołu Szkół w Strzyżowie

Profesor Bekker w łaziku księżycowym. Fot. ze zbiorów Zespołu Szkół w Strzyżowie

Konstruktorzy Jerzy Drzewiecki (z lewej) i Stanisław Rogalski, Warszawa. Fot. NAC

Wpis profesora Bekkera w księdze pamiątkowej w Liceum im. T. Kościuszki w Koninie. Fot. ze zbiorów Liceum Ogólnokształcącego im. T. Kościuszki w Koninie

List profesora do dyrekcji Liceum Ogólnokształcącego im. T. Kościuszki w Koninie. Fot. ze zbiorów Liceum T. Kościuszki w Koninie

Przy pomniku poświęconym pamięci profesora Mieczysława Bekkera w Strzyżowie m.in. rodzina profesora: córka Ewa Heuser (ubrana na czarno), obok wnuczka, dalej po lewej prawnuczki, następnie druga córka Anna McCarron (druga od lewej) z mężem. Po prawej w środku (ubrany na ciemno) prawnuk profesora Joy Otsuki z matką. Fot. ze zbiorów Zespołu Szkół w Strzyżowie

Głaz z tablicą pamiątkową ku czci profesora Mieczysława Bekkera w Strzyżowie. Fot. ze zbiorów Zespołu Szkół w Strzyżowie

Świadomość, że możemy pomóc ludziom cierpiącym, dodaje sił.

Wanda Błeńska

Polska Matka TeresaWanda Błeńska, lekarka, misjonarka, opiekunka trędowatych

Nazywana była „Matką trędowatych”, a papież Jan Paweł II często mówił o niej „Polska Matka Teresa”. Zasługi tej szlachetnej kobiety i bezgraniczne poświęcenie dla ludzkości stawiają ją na równi z innym wielkim Polakiem, ojcem Marianem Żelazkiem (szerzej w I części), opiekunem trędowatych w Indiach. Świecka misjonarka, lekarka z kilkoma specjalnościami medycznymi 43 lata swojego życia poświęciła leczeniu dotkniętych trądem w Afryce. Doczekała się uznania i wdzięczności na świecie, a w Polsce pozostaje prawie nieznana. Pamiętają o niej tylko w rodzinnym Poznaniu i w kołach misyjnych.

Wanda Maria Błeńska urodziła się 30 października 1911 roku w Poznaniu. Jej ojciec Teofil pochodził z Kociewia i poza nauczaniem zajmował się także ziołolecznictwem. Był człowiekiem głęboko religijnym i gorącym patriotą, co wyrażało się między innymi w organizowaniu spotkań edukacyjnych dla dzieci z sąsiedztwa, podczas których recytowano wiersze, czytano głośno polskie książki, a często też śpiewano pieśni patriotyczne. To wzmacnianie ducha narodowego było wówczas – w czasach zaboru pruskiego, kiedy hakatyści brutalnie zwalczali polskość – wielką odwagą.

Matka, Helena z Brunszów, miała gruntowne wykształcenie, dobrze grała na fortepianie, ale była bardzo chorowita i zmarła, kiedy Wanda miała niespełna dwa lata. Osierociła trójkę dzieci. Po śmierci matki rodzina Błeńskich zamieszkała w Toruniu, gdzie w 1920 roku ojciec dostał pracę jako wizytator, a później urzędnik w Kuratorium Okręgu Pomorskiego.

Początkowo lekcji w zakresie podstawowym udzielał Wandzie ojciec. Później uczyła się w Toruniu w Miejskim Gimnazjum Żeńskim. Zawsze miała opinię wzorowej uczennicy, a mając 17 lat, w 1928 roku zdała egzamin dojrzałości z bardzo dobrymi wynikami. Następnie postanowiła spełnić swoje marzenie o studiach medycznych, co już wówczas wiązała z planami pracy misyjnej. Po latach, jako lekarka i misjonarka w Afryce, powiedziała: Tak daleko, jak mogę cofnąć się myślą, miałam za młodych lat jedno marzenie i silny zamiar zostać lekarką na misjach.

Tuż po zdaniu matury i egzaminów wstępnych została przyjęta na Wydział Lekarski Uniwersytetu Poznańskiego. W czasie studiów związała się z działającą na uczelni Sodalicją Mariańską, a później z Akademickim Kołem Misjologicznym i ze Związkiem Akademickich Kół Misjologicznych w Polsce. Interesowała się pracą misjonarzy polskich przebywających w różnych zakątkach świata, czytała książki i artykuły na ten temat. Było to konsekwentne systematyczne przygotowanie do przyszłej pracy na misjach. Jeszcze jako studentka brała aktywny udział w ogólnopolskich zjazdach misyjnych, a nawet wygłaszała tam referaty i uczestniczyła w dyskusjach, zadziwiając profesorów i księży dojrzałością wypowiedzi.

W 1931 roku na Uniwersytecie Poznańskim powołano do życia tak zwaną sekcję pomocy lekarskiej, oczywiście pomocy polskim misjom pracującym w krajach Azji i Afryki. Od różnych ofiarodawców przyjmowano leki, środki opatrunkowe i sprzęt medyczny, a następnie wysyłano tę cenną pomoc misjonarzom, głównie do Chin. Młoda studentka Wanda Błeńska należała do najbardziej ofiarnych współpracowników sekcji.

Za działalność charytatywną i wspomaganie inicjatyw misyjnych oraz za organizowanie życia religijnego wśród studentów w 1932 roku otrzymała dyplom Piusa XI za zasługi w rozwoju Papieskiego Dzieła Rozkrzewiania Wiary (wspólnie z dwojgiem innych uczestników tej szlachetnej pracy, Ireną Dobrzycką i Zygmuntem Klupieciem).

Po ukończeniu studiów w 1934 roku Wanda rozważała możliwość wstąpienia do zakonu. Nie są dokładnie znane powody porzucenia tego zamiaru.

Nie zaniedbując przygotowania do wyjazdu na misje, podjęła pracę w Szpitalu Miejskim w Toruniu (1934–1936), traktowała to jako posłannic­two, jako służbę chorym. Jednocześnie pracowała w toruńskiej stacji sanitarno-epidemiologicznej, a podczas wakacji wyjeżdżała z dziećmi na kolonie jako lekarka. Przez dzieci była uwielbiana – po latach już jako osoby dorosłe, często utytułowane i na wysokich stanowiskach, z rozrzewnieniem wspominają wspaniałą „panią doktor”.

Nie rezygnując z pracy w Toruniu, zdołała ukończyć kurs bakteriologii w Warszawie. Od 1936 roku pracowała w toruńskim Państwowym Zakładzie Higieny, a w 1939 roku w Szpitalu Morskim w Gdyni.

Pierwszego września 1939 roku wybuchła wojna, stawiając przed całym narodem jedno zadanie – obrona ojczyzny. Każdy w jakiś sposób musiał się z tego wywiązać. Wanda Błeńska została zmobilizowana do służby medycznej w wojsku i przydzielona do szpitala polowego na Helu. Kiedy z końcem września załamała się obrona kraju, a okupant niemiecki opanował wszystkie dziedziny życia narodu, doktor Błeńska wyjechała do Torunia i podjęła pracę w Zakładzie Higieny i w szpitalu, instytucjach pozostających pod nadzorem niemieckim. Pracowała jako laborantka, ponieważ do obejmowania wyższych stanowisk mieli prawo tylko Niemcy lub folksdojcze. Jednak najwięcej czasu pochłaniała jej praca w konspiracji niepodległościowej. Działała odważnie, skutecznie, z narażeniem życia. Należała do AK w „Gryfie Pomorskim” w stopniu podporucznika. Pokonując rozmaite trudności, zbierała medykamenty, środki opatrunkowe, szczepionki, by je przemycać do obozów koncentracyjnych i do oddziałów Armii Krajowej. Wszelkimi możliwymi sposobami starała się pomagać także rodzinom osób aresztowanych przez Niemców. Pełniła funkcję komendantki oddziału kobiecego AK w powiecie toruńskim. Używała pseudonimów „Szarotka” i „Grażyna”.

Niestety, ta działalność została dramatycznie przerwana. Gestapo w końcu namierzyło odważną konspiratorkę i aresztowało ją w dniu jej imienin, 23 czerwca – tu napotykamy pewien problem, bowiem jedne źródła podają rok 1943, a inne 1944. Ta ostatnia data wydaje się prawdziwa.

Nie wiadomo, czy aresztowanie było wynikiem czujności Niemców, nieostrożności doktor Wandy, czy też może skutkiem denuncjacji. Po kilku miesiącach pobytu w więzieniu w Gdańsku wyszła na wolność wykupiona przez działaczy podziemia. Odzyskawszy wolność, nie zaniechała pracy konspiracyjnej, teraz jednak zachowywała większą ostrożność. Tak szczęśliwie doczekała końca wojny i natychmiast podjęła posługę chorym, głównie w Toruniu, w Gdańsku natomiast wykładała w Szkole Pielęgniarskiej.

Kiedy przebywała w Gdańsku, otrzymała list od brata Romana, prawnika, uczestnika kampanii wrześniowej, a później jeńca oflagu niemieckiego. Po wyzwoleniu pozostał w Niemczech w Hanowerze. Donosił, że jest ciężko chory, siostra postanowiła mu więc pomóc za wszelką cenę. Zwróciła się do władz komunistycznych o wydanie paszportu. Odmówiono jej. Właśnie wtedy zaczął się kolejny etap w życiu przyszłej misjonarki, etap dramatyczny, związany z opuszczeniem kraju. Warto tu wtrącić uwagę, że jej całe życie jest tak bogate – piękne, a zarazem dramatyczne, obfitujące w zdarzenia niezwykłe, czasem wręcz sensacyjne – że mogłoby stanowić treść scenariusza arcyciekawego filmu.

Mając ogromne doświadczenie w pokonywaniu największych trudności, zdobyte zwłaszcza w latach okupacji, lekarka postanowiła wydostać się z kraju, choćby i nielegalnie. Zdobyła informację, że z portu gdańskiego odpłynie wkrótce polski statek do Lubeki. Nawiązała kontakt z marynarzami, a ci zgodzili się – nie wiadomo, czy całkiem bezinteresownie – przemycić ją do Niemiec. Potajemnie weszła na pokład, a kiedy służby graniczne dokonywały kontroli przed odpłynięciem, marynarze ukryli ją w pakamerze na węgiel. Cel osiągnęła, dotarła do Lubeki, a stamtąd z pomocą żołnierzy angielskich do Hanoweru. Odnalazła brata i opiekowała się nim przez kilka tygodni, ale choroba czyniła szybkie postępy i młody prawnik wkrótce zmarł. Musiała go pochować tam, na obcej ziemi.

Oczywiście taki sposób wyjazdu za granicę zamknął jej powrót do kraju na wiele, wiele lat. Dlatego o jej późniejszych dokonaniach na Czarnym Lądzie, o pracy dla dobra ludzkości, w Polsce, w czasach komunizmu nie było żadnych wiadomości. Skazano ją na zapomnienie.

Kiedy więc pozostała na obczyźnie, musiała układać sobie życie na nowo, nie tracąc planów rychłego udania się na misje. Najpierw związała się z oddziałami generała Maczka, z kobiecą służbą wojskową i pracowała w szpitalach. W Niemczech ukończyła pięciotygodniowy kurs medycyny tropikalnej. W 1947 roku wraz z wojskiem została przeniesiona do Wielkiej Brytanii. Tam studiowała na uniwersytecie w Liverpoolu i uzyskała dyplom Instytutu Medycyny Tropikalnej i Higieny, co dało pełne przygotowanie do pracy misyjnej w Afryce. W Anglii, w szpitalu podlegającym generałowi Andersowi, pracowała w laboratorium, a po demobilizacji znalazła zatrudnienie w szpitalu w Essex w Walii. Dzięki księżniczce Elżbiecie dostała skierowanie do pracy w Ugandzie, ale aż półtora roku czekała na wizę.

O początkach swojej pracy w Afryce opowiedziała w jednym z wywiadów już po powrocie do kraju: Byłam na kursie medycyny tropikalnej i tam spotkałam Ojca Białego[1], który pracował na misjach w Ugandzie. Tak to się zaczęło.

Jeszcze trwały przygotowania, pertraktacje i wreszcie w 1950 roku polska lekarka wyruszyła do Afryki, najpierw do Nairobi w Kenii, a później do Ugandy. Wspomina o tym w tym samym wywiadzie:

Gdy przyjechałam do Ugandy, okazało się, że król świętował pięćdziesięciolecie podpisania jakiegoś paktu, więc wszyscy księża, którzy mieli po mnie wyjechać, poszli na ucztę do króla. W ten sposób znalazłam się na dworcu sama, bez znajomości języka, bez tamtejszych pieniędzy. Jednak znaleźli się ludzie, którzy chcieli mi pomóc. Ktoś podał mi adres. Siostra franciszkanka – nie wiem, ile zrozumiała z mojego telefonu – powiedziała: czekaj, przyjadę. I zabrała mnie (…) okazało się, że osiedle dla trędowatych jest dopiero w projekcie – jeszcze nie wykopano gruntu, więc czekałam tam rok, pracując w szpitalu ogólnym w Fort Portal.

Po roku Błeńska podjęła pracę w Bulubie, gdzie brakowało lekarza, i tam pozostała na przeszło czterdzieści lat. Buluba leży nad Jeziorem Wiktorii, największym jeziorem Afryki o powierzchni ponad 68 tysięcy kilometrów kwadratowych, z bogatą fauną, wśród której są również krokodyle i hipopotamy. Jest to niewielkie miasto, na obrzeżach którego żyło wielu trędowatych. Do czasu przybycia misjonarzy pozbawieni byli opieki lekarskiej i skazani na powolne umieranie w strasznych warunkach.

W wielu zacofanych regionach Azji i Afryki trędowatych traktowano jako cierpiących z woli boskiej, co miało być karą za grzechy, więc izolowano ich od osób zdrowych, zostawiając własnemu losowi. Jeżeli taki jest wyrok boski, nie należy ich leczyć ani pomagać im w jakikolwiek sposób. Takie poglądy głoszono tu od wieków. W Afryce ponadto panowało przekonanie, że na ludzi porażonych tą chorobą ktoś rzucił urok lub klątwę, więc żadne lekarstwa przywiezione przez białych ludzi nic nie pomogą. Należało więc obalać przesądy, a to można było osiągnąć tylko przez pokazywanie pozytywnych efektów leczenia. Nie jest to zadanie łatwe, bo ludność tubylcza z reguły ma znacznie więcej zaufania do czarowników niż do lekarzy. Błeńskiej w pewnym stopniu udawało się to podczas wieloletniej pracy, gdyż w końcu zyskała uznanie i wdzięczność nie tylko ubogiej ludności, ale i władz Ugandy.

Początkowo warunki pracy w Bulubie były bardzo trudne, nieco lepsze miała placówka w Neyenga, miejscowości oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów. O początkach pracy w Afryce doktor Błeńska opowiedziała: Tam, gdzie zamieszkałam (Buluba), istniały już tzw. dormitoria, gdzie mieszkali chorzy. Lekarza nie było, ponieważ wyjechał w poprzednim roku. Nie było izby chorych i sali operacyjnej. Na samym początku zbudowaliśmy taką prowizoryczną izbę chorych. Moją pierwszą salę operacyjną – gdzie chodziło o ratowanie oczu – stanowił mały pokoik, który pozbawiony był sufitu, ale miał dach. Usunęłam dachówkę i wstawiłam okno. Dzięki temu mieliśmy światło dzienne z góry.

Błeńska musiała pracować jako specjalistka niemal wszystkich dziedzin medycyny: była chirurgiem, ortopedą, dermatologiem, internistą, okulistą, epidemiologiem…

Do Buluby z czasem przyjeżdżali lekarze z różnych państw, aby poznać rezultaty walki z trądem. Niektórzy oferowali pomoc w wyposażeniu w sprzęt specjalistyczny, inni pisali entuzjastyczne artykuły o polskiej lekarce. Organizowano międzynarodową pomoc materialną na rozbudowę ośrodka leczenia trędowatych. Dzięki temu w Bulubie powstało nowoczesne centrum lecznicze: gabinet lekarski, sala operacyjna, laboratoria i sale wykładowe. Ośrodek rozrastał się i zasłynął nie tylko jako lecznica, ale też jako placówka naukowa. Tutaj przybywali młodzi lekarze z różnych krajów, a po odbyciu odpowiedniego kursu wyjeżdżali do ośrodków w całej Ugandzie nieść pomoc trędowatym.

Błeńska stale pogłębiała swoją wiedzę dzięki literaturze fachowej, głównie anglojęzycznej, aby potem przekazywać ją studentom i absolwentom medycyny z krajów europejskich. Później do ośrodka w Bulubie przyjechali też lekarze z Polski i wspomagali pracę doktor Błeńskiej, która już zyskała sobie zaszczytny tytuł „Matki trędowatych”, a tamtejsi mieszkańcy mówili o niej „Dokta”. Powszechnie przyjęte określenie „Matka trędowatych” nie podobało się pani doktor, ponieważ to kojarzyło się aż nazbyt z Matką Teresą, a ona – jak twierdziła – misjonarce z Kalkuty „do pięt nie dorasta”.

Początkowo istniał problem z porozumiewaniem się z Ugandyjczykami, ale pomocą służyły tłumaczki, zakonnice franciszkanki przebywające od lat w tym kraju, które już zdążyły dobrze opanować język lugando. Polska lekarka i w tej dziedzinie odniosła sukces, bo w stosunkowo krótkim czasie opanowała miejscowy język.

„Matka trędowatych” nie tylko zorganizowała i rozbudowała lecznic­two dla chorych na trąd, ale z jej inicjatywy powstała szkoła dla dzieci chorych, zakład produkcji protez i specjalnego obuwia dla okaleczonych przez chorobę, biblioteka oraz ruszyły kursy dla pielęgniarek z całej Ugandy.

Aby lepiej mogła radzić sobie z operacjami chirurgicznym (nie miała przecież specjalizacji z chirurgii), jeździła dokształcać się w stolicy, Kampali. Odwiedzała szpitale i uczelnie medyczne i konsultowała trudniejsze przypadki z doświadczonymi chirurgami.

W stolicy i w całej Ugandzie była już znana jej praca z trędowatymi oraz osiągnięcia w tej dziedzinie, więc bardzo chętnie udzielano jej porad i pomocy.

W latach 1971–1979 samozwańczą władzę w Ugandzie sprawował krwawy dyktator Idi Amin. Zbrodniarz ten miał na sumieniu wiele istnień ludzkich. Ale mimo to najwidoczniej zachował jeszcze odrobinę człowieczeństwa, bo popierał rozwój badań naukowych nad trądem i doskonalenie lecznictwa. Jego rząd finansował zakładanie szpitali i leprozoriów. Jako prezydent Ugandy odwiedził szpital w Bulubie i spotkał się z polską lekarką, której sława już dawno dotarła do stolicy. Odbyli długą rozmowę, a efektem tego spotkania było przyznanie Błeńskiej obywatelstwa Ugandy.

Leczenie pacjentów chorych na trąd, konsultacje i operacje chirurgiczne „Dokta” prowadziła nie tylko w Bulubie, gdzie zwykle pracowała przez dwa tygodnie. Na tydzień wyjeżdżała także do Neyengi. Jeździła prawie zawsze motocyklem, wzbudzając podziw u jednych, a oburzenie u innych – no bo to przecież niecodzienny obrazek w tym kraju. Kobieta na motorze! Tego jeszcze w afrykańskich miasteczkach nie było. Po drodze odwiedzała wioski trędowatych, służąc ludności pomocą, kierując chorych do szpitali.

Z biegiem lat praca stawała się nieco łatwiejsza, bo do pomocy przyjeżdżali z Polski lekarze różnych specjalności, a także pierwsi lekarze ugandyjscy. Przyjechała też z Poznania siostra pani Wandy, Janina Paskowa, i podjęła pracę jako nauczycielka języka angielskiego i bibliotekarka. W niewielu wolnych chwilach przeznaczonych na odpoczynek „Dokta” pływała kajakiem po Jeziorze Wiktorii, odbywała wyprawy górskie i czytała. Podziwiała piękne krajobrazy afrykańskie, ale jednak myślami często wracała do ojczyzny, bo nic jej nie zastąpi. Pisała o tym: Czasem, gdy wyjeżdżam na safari, mam prześliczne widoki, ale całe piękno Afryki nie zastąpi czaru naszej polskiej brzozy czy sosny, naszego słonka i wiatru.

Jako osoba głęboko wierząca regularnie uczestniczyła w nabożeństwach w miejscowym kościele. Nieco czasu poświęcała na spotkania z dziennikarzami z różnych krajów nie tylko europejskich, którzy następnie publikowali piękne artykuły o jej pracy, a nierzadko wzywali swoich czytelników do niesienia pomocy placówkom afrykańskim, co nawet owocowało wymierną, konkretną ofiarnością. Na przykład środki finansowe napływały z Wielkiej Brytanii i z Niemiec. Dzięki temu powstała w Bulubie nowoczesna pracownia histologiczna. Pomoc nadchodziła też od stowarzyszeń i organizacji międzynarodowych. Nowoczesne centrum leczenia trądu stało się znane niemal na całym świecie.

W 1987 roku doktor Błeńska odbyła podróż do Indii. W Kalkucie spotkała się z Matką Teresą i miała okazję zwiedzić założony przez nią szpital dla trędowatych. Odwiedziła również ojca Mariana Żelazka, misjonarza w Puri nad Zatoką Bengalską. Oboje mieli już ogromne osiągnięcia w leczeniu trędowatych i organizowaniu im godnego życia. Zaprzyjaźnili się, wymienili doświadczenia, a była to przyjaźń szczera i dozgonna.

Wielka wyprawa do Indii to niejedyna podróż polskiej lekarki misjonarki; wyjeżdżała do różnych krajów, najczęściej na zaproszenie uczelni medycznych, gdzie miała wykłady z medycyny tropikalnej, bywała również z wykładami w Polsce.

Podczas spotkań z lekarzami z różnych państw, z dziennikarzami padały pytania dotyczące trudności i ryzyka związanych z wykonywaniem takiej pracy. Pytano, czy nie obawiała się zarażenia trądem, co dodawało jej sił, bądź co bądź, drobnej słabej kobiecie. Odpowiadała: Świadomość, że możemy pomóc ludziom cierpiącym, dodaje sił. Podziwiano ją, że podczas badania trędowatych nigdy nie używała rękawiczek ochronnych. Czy to była manifestacja na pokaz? Czy ryzykowne bohaterstwo? Nic takiego. Jej metoda miała uzasadnienie psychologiczne. Otóż chory, widząc dłonie w rękawiczkach, może czuć się upokorzony, może pomyśleć, że lekarz brzydzi się go, że boi się zakażenia, że izoluje się od niego jako groźnego dla ludzi zdrowych. Rękawiczek używała tylko podczas operacji chirurgicznych, co jest w pełni uzasadnione. Każdy człowiek, chory czy zdrowy, musi być traktowany jako pełnoprawny członek społeczności w każdym kraju. W jednym z wywiadów „Dokta” powiedziała: …lekarz nie tylko leczy ciało, ale też duszę. Trzeba się wczuć w pacjenta, dać mu serce i pomoc, a to przynosi ulgę chorym i cieszy lekarza.

Po 43 latach pracy w Ugandzie, w osiemdziesiątym pierwszym roku życia uznała, że spełniła swoje zadanie postawione w młodości. Mogła wrócić do kraju jako emerytka. Mogła już zostawić dzieło swego życia, będąc przekonana, że zostawia je w dobrych rękach. Przekazała je ludziom, których wychowała i wykształciła. Kierownikiem Centrum Leczenia Trądu w Bulubie został lekarz Ugandyjczyk, jej uczeń. Cała kadra, z którą się żegnała, była doskonale przygotowana do kierowania placówką. Zresztą trąd, ta straszna choroba nękająca mieszkańców Trzeciego Świata, w Ugandzie został powstrzymany. Przede wszystkim dzięki skromnej polskiej lekarce.

Doktor Ryszard Piasek, poznański podróżnik i filmowiec, który przyjechał z Polski na uroczystość pożegnania „Matki trędowatych” w Bulubie, wspominając po latach polską misjonarkę, taką przekazał relację w artykule opublikowanym 8 grudnia 2014 roku w „Gazecie Polskiej Codziennie”:

Pani dr Wanda Błeńska żegnana była z największymi honorami. Dr Kawuma – dyrektor szpitala, wspominał w długim, przerywanym burzliwymi oklaskami wystąpieniu jej pełną poświęcenia pracę dla tych najbiedniejszych z biednych, nieleczonych przez nikogo, wyrzucanych poza wioskę chorych na trąd. Wanda Błeńska przez długie lata prowadziła leprozorium w Bulubie. W jej rejestrze było ponad 23 tys. chorych. Każdemu z nich niosła pomoc i dobre słowo, a zdarzało się, że także jakiś drobny upominek. (…)

Doktor Kawuma, który, jak wielu innych lekarzy, był kiedyś jej uczniem, nazwał dr Błeńską „wielką Polką, która na zawsze pozostanie w sercach Ugandyjczyków”.

O latach pracy, o swoim powołaniu potrafiła mówić bardzo ciekawie. Oto niektóre z jej refleksji:

Mówi się tyle o moim poświęceniu, ale co to za poświęcenie, skoro to, co czynię, jest właściwie spełnieniem marzeń mojego życia.

Tego, że tak pokochałam moją pracę wśród trędowatych, nie uważam za osobistą zasługę. To jest dar, za który jestem wdzięczna Bogu.

Nikt z nas nie żyje tylko dla siebie.

„Matka trędowatych” wróciła do kraju w 1993 roku i zamieszkała w rodzinnym Poznaniu w bardzo skromnym mieszkaniu, pełnym pamiątek z Afryki i regałów z książkami. Na ścianach wisiały dyplomy i podziękowania od wielkich tego świata, wśród nich od papieża Jana Pawła II i od prezydenta RP. Wśród fotografii oprawionych w ramki poczesne miejsce zajmował portret ojca. Doktor Błeńska nie wróciła, by wieść żywot wypoczywającej emerytki. Mimo sędziwego wieku pozostała aktywna, często opuszczała Poznań i w różnych środowiskach dzieliła się swoimi doświadczeniami i zachęcała młodych lekarzy do pracy tam, gdzie są najbardziej potrzebni. Powiedziała o tym: Po powrocie robię to, co zawsze robiłam na urlopie – dzielę się wrażeniami i staram się „zarazić” moich słuchaczy entuzjazmem do pracy na misjach lub modlitwy za naszych braci w Trzecim Świecie.

Aktywna emerytka często była zapraszana na sympozja i konferencje naukowe do Stanów Zjednoczonych, Meksyku, Izraela, Indii i wielu innych państw, gdzie wygłaszała referaty na temat leczenia trądu. Dwukrotnie odwiedziła też Bulubę; w 1993 roku podczas pielgrzymki Jana Pawła II do Ugandy i w 1994 roku, kiedy uroczyście tamtejszemu ośrodkowi nadano jej imię – „Wanda Błeńska Training Centre” (Ośrodek Szkoleniowy im. Wandy Błeńskiej).

O spotkaniu z papieżem mówiła w jednym z wywiadów:

Jan Paweł II miał wówczas spotkanie z osobistościami. Daliśmy znać, że my też czekamy. Przyszedł do nas do ogrodu. Usiadł, a my wkoło niego – jak te kurczaki. Rozmawialiśmy w bardzo miłej atmosferze. Nawet teraz, gdy to opowiadam, widzę miejsce, gdzie siedział i gdzie powiedział mi o tym misyjnym laikacie: Jest Pani ambasadorem misyjnego laikatu.

W kraju jej kalendarz był wypełniony spotkaniami, nie odmawiała nigdy, gdy ją zapraszano. Nie wygłaszała nudnych referatów, lecz barwnie opowiadała, odpowiadała na pytania, czasem pokazywała pamiątki przywiezione z Afryki. Bardzo ceniła sobie spotkania z młodzieżą, której dawała dobre rady: Zawsze mówię młodzieży: Jeśli macie jakieś dobre, świetlane pomysły, to je pielęgnujcie. Nie dajcie im zasnąć, nie odrzucajcie ich, tylko dlatego że wydają się niemożliwe czy trudne do realizacji. Swoje marzenia trzeba pielęgnować. Prowadziła też wykłady dla studentów medycyny, przekazując im nie tylko wiedzę, ale zachęcając do pracy na misjach.

W dniu swoich setnych urodzin w 2011 roku wyznała: Jestem wdzięczna Panu Bogu za to, że mogłam tam przebywać i pomagać ludziom. To były lata ciężkiej, ale szczęśliwej pracy. Przez ten czas zaznałam wiele serdeczności i życzliwości, wiele dobra szczególnie od osób, które spotkałam w Afryce.

Wanda Błeńska zmarła w Poznaniu 27 listopada 2014 roku, przeżywszy 103 lata. W uroczystościach pogrzebowych wzięli udział prawie wszyscy dostojnicy Kościoła, wśród nich metropolita poznański, Stanisław Gądecki i arcybiskup Henryk Hoser, lekarz i misjonarz, metropolita warszawsko-praski, który powiedział o zmarłej: Zdała trudny egzamin i doczekała czasów, kiedy trąd stał się uleczalny. (…) Okazała się niesłychanie twórczym lekarzem. W warunkach misyjnych każdy lekarz jest jednocześnie specjalistą we wszystkich dziedzinach medycyny. Ona była i internistą, i pediatrą, i chirurgiem, i dermatologiem, i okulistą, była również ortopedą, ponieważ choroba, której się poświęciła, jest tak wielopatologiczna.

Żegnali Panią Doktor uczniowie i współpracownicy, żegnał ją rektor Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu im. Karola Marcinkowskiego i tłumy Wielkopolan. Nie chciała być pochowana na Cmentarzu Zasłużonych Wielkopolan, dlatego spoczęła na cmentarzu przy ulicy Nowina.

Jest kilka miejsc upamiętniających wielką Polkę, ale prawie wyłącznie w Wielkopolsce, między innymi szkoła w Poznaniu, Oddział Toksykologii Szpitala Miejskiego im. Franciszka Raszei w Poznaniu, a poza tym pozostaje w kraju nieznana. W oryginalny sposób upamiętniono ją w Indiach, w kolonii trędowatych w Puri, gdzie pracował ojciec Marian Żelazek. Z jego inicjatywy i za pieniądze zebrane przez poznańską Fundację Pomocy Humanitarnej „Redemptoris Missio” zbudowano tam studnię i nazwano „Studnia im. Wandy Błeńskiej”.

Zasłużona opiekunka trędowatych posiadała wiele prestiżowych odznaczeń, między innymi od papieża Jana XXIII otrzymała medal „Pro Ecclesia et Pontifice”, a od Jana Pawła II najwyższe odznaczenie przyznawane osobom świeckim – Order Świętego Sylwestra oraz „Bene merenti”, a także najwyższe polskie odznaczenia: Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski (1993) oraz Krzyż Wielki Orderu Odrodzenia Polski w setną rocznicę urodzin.

Była doktorem honoris causa Akademii Medycznej w Poznaniu, a od dzieci otrzymała Order Uśmiechu, co ją najbardziej cieszyło.

Ktokolwiek miał okazję spotkać się z Panią Doktor i porozmawiać z nią, charakteryzował ją później jako osobę nieprzeciętną, jako wzór skromności, pracowitości, religijności i humanitarnej postawy. Autorka książki o „Matce trędowatych” Małgorzata Nawrocka pisze: To, co mnie ujmuje w każdym kontakcie z dr Wandą Błeńską, to jej autentyczna skromność i pokora oraz niebywała szlachetność charakteru. Ona nigdy nie poucza, za to niezwykle uważnie słucha i mówi tylko wtedy, kiedy ma coś do powiedzenia.

Jej następca na stanowisku dyrektora, Ugandyjczyk dr Kawuma, powiedział podczas uroczystości 60-lecia Centrum Leczenia Trądu w Bulubie: Doktor Wanda Błeńska uczyła nas swoim przykładem, jaki powinien być lekarz, który poświęca całe swe życie, czas i talent w służbie chorych.

A oto słowa jej bratniej duszy, ojca Mariana Żelazka: W jednym z kącików, skryta w ciszy, klęcząca postać. Na podłodze, nie na klęczniku. Długie rozmowy na wyłączność – z Panem Bogiem. Ten jasny obraz mam zawsze w pamięci, ilekroć pomyślę o doktor Wandzi. To coś pięknego, wzruszającego. Jej sposób bycia z Panem Bogiem – wyjątkowy dar modlitwy i skupienia.

Profesor Stefan Stuligrosz (1920–2012), założyciel i dyrygent chóru Poznańskie Słowiki, mówił o niej: Patrząc na Wandę, widzę światło, które przenika przez jej ujmujący uśmiech, życzliwość, dobre spojrzenie. Ma ona cudowny wpływ na ludzi, choć zgoła nie myśli o tym, by wpływać na drugiego człowieka.

Doktor Błeńska podczas pracy w Bulubie w Ugandzie. Fot. archiwum Fundacji „Redemptoris Missio”

Idi Amin jako prezydent Ugandy odwiedził szpital polskiej lekarki w Bulubie. Fot. Wikimedia Commons

Pani Doktor na spotkaniu z wolontariuszami w centrum wolontariatu Fundacji. Fot. archiwum Fundacji „Redemptoris Missio”

Doktor Błeńska w czasie jubileuszu 94-lecia w Teatrze Nowym, październik 2005 rok. Fot. archiwum Fundacji „Redemptoris Missio”

Wanda Błeńska wśród przyjaciół z Fundacji. Fot. archiwum Fundacji „Redemptoris Missio”

Wanda Błeńska w swoim domu, podczas spotkania z księdzem z Afryki i księdzem Ambrożym Andrzejakiem, założycielem Fundacji Pomocy Humanitarnej „Redemptoris Missio”. Fot. archiwum Fundacji „Redemptoris Missio”

Spotkanie w domu dr Błeńskiej z okazji nadania jej statuetki „Serce bez granic” im. kard. A. Kozłowskiego SJ. Stoją od lewej: Rafał Wieczyński, Bogdan Romaniuk, Killion Munyama, Zofia Kozłowiecka i Dariusz Bździkot, 18 września 2012 roku. Fot. arch. Fundacji im. Księdza Kardynała Adama Kozłowieckiego „Serce bez granic”

Przyjdzie może z czasem kolej na elektryczność. (…) Na razienależy wykorzystać parę, której potęga leży nietknięta.

Józef Bożek

Od zegarów do maszyn parowychJózef Bożek, wynalazca, konstruktor, mechanik

Mało znany, niemal całkowicie zapomniany konstruktor i wynalazca był postacią, o którą toczą się spory. Nikt nie wątpi w doniosłość jego osiągnięć, ale w kwestii jego narodowości zdania są podzielone. Dość liczni jego sympatycy ze Śląska Cieszyńskiego, historycy nauki i publicyści twierdzą, że był Polakiem, polemizując w tej kwestii z uczonymi czeskimi, bo w Czechach, gdzie spędził większość życia, uważają go za swego rodaka.

Encyklopedie powszechne PWN publikują dwie wersje jego krótkiego biogramu, ta z 1997 roku podaje: „Józef Bożek (1782–1835) czeski mechanik i wynalazca”. W innych wydaniach pomijana jest narodowość wynalazcy. Kronika techniki z 1992 roku wymienia natomiast jego imię i nazwisko w czeskim brzmieniu – Josef Bozek.

Opierając się na ustaleniach badaczy śląskich, będziemy dowodzić, że bez wątpienia był Polakiem. Genialnym polskim wynalazcą, niespokojnym twórczym duchem, zafascynowanym mechaniką i matematyką.

Józef Bożek urodził się 28 lutego 1782 roku w Bierach niedaleko Skoczowa na Śląsku Cieszyńskim jako syn polskiego młynarza Mikołaja i Marii z domu Duda.

Już od najmłodszych lat majsterkował i budował proste maszyny służące raczej do zabawy niż do celów praktycznych. Ojciec chętnie widziałby go jako swego następcę w młynie, ale przyszły wynalazca nie przejawiał żadnego zainteresowania młynarstwem. Na zdolnego młodzieńca zwrócił uwagę wizytator szkolny i zasłużony działacz społeczny Śląska Cieszyńskiego, ksiądz Leopold Szersznik (1747–1814) – skierował go do gimnazjum filologicznego w Cieszynie. Po jego ukończeniu z bardzo dobrym wynikiem młody Bożek wyjechał do Brna, gdzie w latach 1803–1805 studiował matematykę i mechanikę.

Po studiach w Brnie ubogi młodzieniec pieszo (jak podają niektóre źródła) powędrował do Pragi czeskiej i zapisał się na Wydział Filozoficzny Uniwersytetu Praskiego. Długo nie zagrzał tam jednak miejsca, bo już w 1806 roku przeniósł się do Instytutu Politechnicznego.

Genialny polski mechanik dalsze swoje życie związał z Pragą. Polski wówczas nie było na mapie Europy i czy to Polak, Czech, Węgier, Słowak, Włoch, czy przedstawiciele jeszcze kilku innych narodowości – wszyscy byli w tamtej epoce poddanymi cesarza Austrii, wszyscy żyli w tym jednym wielkim państwie. Nie możemy więc odmówić Bożkowi polskości, tylko dlatego że zamieszkał w Czechach.

Nie jest zresztą jedynym wśród wybitnych polskich uczonych, odkrywców i artystów, którym swoje talenty przyszło rozwijać na obczyźnie. Są w tym szacownym gronie: Rudolf Modrzejewski, Kazimierz Funk, Hilary Koprowski, Maria Skłodowska-Curie, Roman Maciejewski, Józef Rotblat (o nich, poza M. Skłodowską-Curie, szerzej w I części). Za tym, że Józef Bożek był polskim konstruktorem i wynalazcą, przemawia także polskie brzmienie jego nazwiska i to, że słowo „bożek” jest polskie, a nie czeskie, co potwierdzają językoznawcy.

W Polsce jest jednak zupełnie nieznany, w Czechach natomiast uznawany za ojca czeskiej myśli technicznej. Wiele szkół nosi jego imię, ma też w kilku czeskich miastach swoje ulice, poświęcono mu sporo publikacji, a nawet film dokumentalny i sztukę teatralną.

A u nas? Zaledwie kilka wzmianek w książkach i encyklopediach i dwa opowiadania poświęcone tej zapomnianej postaci. To Czarodziej Zofii Kossak-Szczuckiej i Młynarczyk z Bierów Gustawa Morcinka. Parę zdań poświęcił mu ksiądz Leopold Szersznik w książce Wiadomości o pisarzach i artystach z Księstwa Cieszyńskiego, wydanej w 1810 roku, oraz Wilhelm Szewczyk w 13 portretach. W okresie międzywojennym w „Zaraniu Śląskim” z 1931 roku ukazał się artykuł Rudolfa Ochmana Józef Bożek, zapomniany wynalazca śląski.

Większość wynalazków i pionierskich konstrukcji Bożka powstała w Pradze. Już podczas studiów założył sobie skromny warsztat, w którym powstawały różne oryginalne urządzenia ułatwiające codzienne zajęcia domowe. Pracował też w zakładzie zegarmistrzowskim Petra Heinricha, gdzie w krótkim czasie uzyskał tytuł mistrzowski i konstruował mechanizmy bardzo nowoczesne na owe czasy. Były to między innymi drewniane zegary wybijające kwadranse. Jeden z pierwszych został nazwany przez konstruktora „czasomierzem znad Wisły”.

W 1812 roku zbudował niezwykle precyzyjny zegar dla Instytutu Astronomii Akademii Nauk w Pradze. Służył on do lat osiemdziesiątych XX wieku i Czeskie Radio według jego wskazań nadawało sygnał czasu w południe każdego dnia. Do dzisiaj niektóre zegary Bożka wskazują czas w różnych miastach Czech.

Zanim opowiemy o największym osiągnięciu śląskiego konstruktora, czyli o pierwszym w Europie pojeździe z napędem parowym, trzeba wspomnieć o jego niebywałym, samorodnym talencie w dziedzinie ortopedii.

W owym czasie żyło w Europie bardzo wielu inwalidów, uczestników wojen napoleońskich, którzy utracili ręce lub nogi i musieli borykać się z ciężkim losem. Józef Bożek postanowił przynajmniej niektórym z nich przynieść ulgę i ułatwić życie. Konstruował doskonałe protezy rąk i nóg dla nieszczęśników poszkodowanych przez wojnę. Jednym z jego bardziej znanych pacjentów, o których donoszą źródła, był Aleksandros Ypsilantis (1792–1828), Grek, syn hospodara Mołdawii i Wołoszczyzny, uczestnik wojen napoleońskich, który po kongresie wiedeńskim wstąpił do wojska w Rosji, uzyskał stopień generała i został adiutantem cara Aleksandra I.

Ów generał w jednej z bitew stracił prawą rękę, życie miał więc bardzo utrudnione. Bożek wykonał dla niego protezę, podobno doskonale zastępującą utraconą kończynę. Palcami protezy chwytał lekkie przedmioty i mógł nawet pisać. Przekazy milczą o tym, jak generał wynagrodził swemu dobroczyńcy cenną przysługę. Faktem jest jednak, że Bożek, mając wielkie możliwości zarobkowania, żył w ciągłym niedostatku. Może nie umiał właściwie wycenić swoich wynalazków, a może zbyt dużo inwestował w badania, zakup materiałów i narzędzi?

W źródłach można znaleźć opisy wielu okaleczonych żołnierzy wyposażonych w Bożkowe protezy. Pewien oficer rosyjski, który utracił obie nogi poniżej kolan, otrzymał ponoć tak dobre protezy, że mógł nawet chodzić po schodach i dosiadać konia.

Wynalazków i konstrukcji urządzeń w różnych dziedzinach miał Bożek na swoim koncie bardzo wiele. Ich liczbę trudno jest dzisiaj ustalić, bo po niektórych z nich nie zachowały się nawet opisy czy ilustracje. Część zniszczył sam wynalazca w przypływie rozpaczy, rozczarowany brakiem zainteresowania swoimi pracami, załamany drwinami, z jakimi czasem spotykały się jego śmiałe rozwiązania konstrukcyjne, gdy prezentował publicznie jakąś nowość. Protektor i dobroczyńca Józefa Bożka, ksiądz Leopold Szersznik, w swojej książce, w rozdziale poświęconym „polskiemu Stephensonowi”, wymienił 29 jego wynalazków.

Jednym z ważniejszych osiągnięć Bożka było skonstruowanie automatycznego warsztatu tkackiego, co znalazło zastosowanie praktyczne, ale pechowemu autorowi nie przyniosło odpowiedniego honorarium. Wynalazł też m.in. maszynę do szlifowania zwierciadeł, elewator, potrójnie złożoną dźwignię.

Tym, co znalazło u potomnych największe uznanie i przyniosło mu miano pioniera w dziedzinie konstruowania maszyn parowych, był pojazd z napędem parowym.

Bożek mieszkał w Pradze, ale często bywał w rodzinnych stronach na Śląsku Cieszyńskim, odwiedzał rodziców, prowadził rozmowy z sędziwym, mądrym księdzem Szersznikiem, znawcą zagadnień techniki i kolekcjonerem. Słuchał jego rad. Ksiądz pokładał wielkie nadzieje w rozwoju badań nad elektrycznością, Bożek zaś był entuzjastą siły pary. Zofia Kossak-Szczucka w opowiadaniu Czarodziej te słowa mu przypisała:

Przyjdzie może z czasem kolej na elektryczność. (…) Na razie należy wykorzystać parę, której potęga leży nietknięta, nie podejrzewana przez ludzkość… Znamy jej naturę, wiemy, skąd się bierze i czym działa, gdy elektryczność to tajemnica nieujarzmiona. Możemy zaledwie stwierdzić, że jest.

W 1814 roku Anglik George Stephenson (1781–1848) zbudował pierwszy na świecie parowóz. Z pewnością Bożek nie wiedział o tym wydarzeniu, kiedy w 1815 roku konstruował pojazd poruszany siłą pary, a w 1817 roku budował łódź z silnikiem parowym poruszającym dwa koła łopatkowe.

Jego pojazd był wielkości, mniej więcej, Fiata 126p i mógł pomieścić trzech pasażerów. Z powodzeniem woził mieszkańców Pragi przez dwa lata, ale nie wzbudził zainteresowania ewentualnych producentów, którzy obawiali się konkurencji dla wozów konnych. Bożek opowiadał z goryczą:

Com się nachodził po urzędach, po wielmożnych panach, com się naprosił, żeby się moim wozem raczyli zająć, wyśmieli mnie wszyscy. Na co nam to potrzebne, powiadali, to zabawki… Na co potrzebne? O Boże! Toć naród, co by poznał użyteczność pary stosowanej jako napęd, stanie się od razu potężniejszy przed innymi… Choćby tylko flota… Flota, co w ciszę płynie równie sposobnie jak wiatr… Ale nie mogłem przekonać nikogo! Nikogo… (Z. Kossak-Szczucka, Czarodziej).

Mimo braku zainteresowania władz i urzędów postanowił jednak zademonstrować publiczności swoje wynalazki. Przygotował w Pradze rodzaj imprezy reklamowej, zaciągając na to spore pożyczki z nadzieją na zwrot poniesionych kosztów ze sprzedaży biletów wstępu na imprezę, co wówczas traktowano jako rodzaj płatnego przedstawienia. Na wielkim afiszu w języku niemieckim z rysunkami obrazującymi prezentowane wynalazki tymi słowami zawiadamiał o swoim przedsięwzięciu: Za wysokim pozwoleniem. W niedzielę, dnia 1 czerwca 1817 r. (jeżeli pogoda dopisze) zademonstruje niżej podpisany Wysokiej Szlachcie i zacnej publiczności swą łódź parową, 7 sążni długą, a 9 stóp szeroką, na odnodze mołdawskiej, przy młynie cesarskim, a swój wóz parowy na grobli Rybnika. Łódź wykaże celowość i praktyczny użytek, gdy zastosuje się machinę parową dla żeglugi łodzią i dostawy zboża przeciwko prądowi. Jazda wozem parowym przy dowolnym kierowaniu rozpocznie się wystrzałem o piątej i potrwa do drugiego wystrzału, który oznaczy koniec jazdy – Józef Bożek.

Ustalono ceny biletów za oglądanie pokazu oraz przejazd wozem i łodzią. Chętnych oczywiście nie brakowało, bo to była niecodzienna atrakcja. Przybyły tłumy mieszkańców Pragi, a skarbonka ustawiona na stole kierownictwa napełniała się zgodnie z przewidywaniem organizatora imprezy, budząc jego nieskrywaną radość. Początkowo wszystko przebiegało pomyślnie, ale po pewnym czasie niebo zachmurzyło się i nadeszła potężna burza z piorunami i ulewnym deszczem. Najbardziej entuzjastycznie nastawieni do imprezy prażanie rzucili się do ucieczki. W popłochu przewracali ławki i stoły. W tym gigantycznym zamieszaniu ktoś ukradł skarbonkę z pieniędzmi. Zapewne wcale niemałymi. Konstruktor wpadł w rozpacz i depresję. Zaciągnął pożyczki z nadzieją na choćby częściową spłatę z dochodu, jaki miała przynieść impreza, a tu kompletna klęska. Czekało go teraz nędzne życie, bo znikąd nie spodziewał się pomocy, przeciwnie – krach pokazu przyniósł tylko drwiny i jeszcze przysporzył pesymistów, jeśli chodzi o wykorzystanie siły pary.

Nieudane przedsięwzięcie załamało go zupełnie, stracił nie tylko chęć do dalszej pracy, ale i do życia. Miewał napady szaleństwa, podczas jednego z takich ataków porozbijał młotem swoje dzieła i spalił całą dokumentację techniczną. Ksiądz Szersznik powiedział o nim: Zdolny, porządny chłop, i sam go dawniej do mechaniki zachęcałem, pomagałem, ale odkąd mu para przewróciła w głowie, ze wszystkim zwariował (Z. Kossak-Szczucka, Czarodziej).

Po wielu latach, kiedy Czesi docenili wartość wynalazków Bożka i ogłosili go geniuszem XIX wieku, zrekonstruowali pojazd parowy tylko na podstawie szczątkowych opisów i zachowanych rysunków, między innymi na plakatach sprzed ponad stu lat. Dzisiaj ta replika pojazdu wykonana w 1942 roku znajduje się w Narodowym Muzeum Technicznym w Pradze.

Czy sam Józef Bożek uważał się za Czecha czy za Polaka? Kiedyś ksiądz Szersznik w rozmowie z nim wyraził obawę, że mieszkając tak długo w Pradze, „Czechem się stanie”. Bożek ponoć miał mu odpowiedzieć: Ślązak jestem i Ślązak ostanę.

Niespełniony konstruktor miał dwóch synów, urodzonych w Pradze, Franciszka i Romualda. Starannie wykształceni, obaj odziedziczyli po ojcu talent i zamiłowanie do nauk technicznych, ale także ogromne ojcowskie długi, które spłacali przez wiele lat. Byli w Czechach bardzo znanymi inżynierami. Nie mamy bliższych wiadomości o Franciszku, natomiast Romuald (1814–1899) był wynalazcą i konstruktorem, zbudował samochód z silnikiem parowym, a także pompy parowe używane w kopalniach i w fontannach miejskich. Synowie Bożka już nie czuli się Polakami i całe życie spędzili w Czechach.

Niepospolicie utalentowany wynalazca, niedoceniony za życia, zmarł w nędzy na zapalenie płuc 21 października 1835 roku w Pradze. W Polsce prawie nikt dziś o nim nie pamięta. Wyjątkiem są rodzinne Biery, gdzie wciąż przechowuje się pamięć o nim i jego twórczych osiągnięciach. Wieś, w której przyszedł na świat, należy dziś do województwa śląskiego, gmina Jasienica, w powiecie bielskim. W 1987 roku z inicjatywy jego potomków na murze Gminnego Ośrodka Kultury w Bierach odsłonięto tablicę pamiątkową poświęconą Bożkowi. W okrągłe rocznice urodzin najsłynniejszego bierowianina odbywają się tu różne uroczystości wspomnieniowe z udziałem władz powiatowych.

We wsi Grodziec, sąsiadującej z Bierami, gdzie Józef Bożek został ochrzczony, w ruinach dawnego kościoła przy zamku w Grodźcu znajduje się tablica informująca o miejscu i dacie chrztu, ufundowana w 2005 roku przez Michała Bożka, właściciela Zespołu Zamkowo-Parkowego w Grodźcu i dalekiego krewnego wynalazcy.

Dom Józefa Bożka w Bierach. Fot. Gustaw Morcinek, „Zaranie Śląskie”,zbiory Mariusza Makowskiego

Ksiądz Leopold Jan Szersznik, Książnica Cieszyńska

Replika pojazdu Bożka poruszanego siłą pary. Fot. Wikimedia Commons

Ryciny przedstawiające wynalazki Bożka, umieszczone na afiszach zapraszających na imprezę reklamową w 1817 roku. „Zaranie Śląskie”, zbiory Mariusza Makowskiego

Plon pracy z dziećmi – warsztaty o Józefie Bożku w Gminnym Ośrodku Kultury w Bierach pod kierunkiem Krystyny Nikiel. Fot. Krystyna Nikiel, Gminny Ośrodek Kultury w Bierach

Portret Józefa Bożka, rys. Krystyna Nikiel

Grób Józefa Bożka na cmentarzu Olsanke w Pradze. Fot. Peter Kadlec, Wikimedia Commons, CC BY-SA 3.0

Nie znosił lenistwa, marnotrawstwa, był wrogiem zaciętym picia wódki,palenia papierosów, gry w karty i przebywania w knajpach.

Córka Odona Bujwida, Jadwiga

Ojciec polskiej mikrobiologiiOdo Feliks Kazimierz Bujwid, lekarz, bakteriolog, działacz społeczny

Był nie tylko naukowcem z krwi i kości, wciąż poszukującym nowych rozwiązań, ale też wielkim erudytą, znającym biegle kilka języków, w tym esperanto. I co najważniejsze – pionierem profilaktyki zdrowotnej, twórcą szczepionek i surowic. Bakteriologia to dziedzina, której poświęcił swe naukowe życie. Już w drugiej połowie XIX wieku założył w Warszawie, a potem także w Krakowie, Petersburgu, Odessie stację szczepień przeciwko wściekliźnie. (Wcześniej taka placówka była tylko w Paryżu). Działacz społeczny, zaangażowany w politykę, aktywny radny krakowski, autor projektu rozbudowy wodociągów krakowskich.

Ale nawet w Krakowie, gdzie przez wiele lat działał, mało kto dziś pamięta o profesorze Bujwidzie. Czy wie o nim cokolwiek przeciętny Polak? A przecież była to postać światowej sławy, wielce zasłużona dla Polski, a dla Krakowa w szczególności. Ma w grodzie Kraka słynny Polak niewielką uliczkę. Kiedyś było tu nawet muzeum jemu poświęcone, zostało jednak zlikwidowane.

Odo (albo Odon) Feliks Kazimierz Bujwid urodził się 30 listopada 1857 roku w Wilnie w rodzinie ubogiej szlachty litewskiej. Jego ojciec Feliks walczył w powstaniu styczniowym, za co parę lat spędził w więzieniu. Matką Odona była Berta z Danów.

W 1865 roku rodzina przeniosła się do Warszawy, gdzie ojciec pracował jako urzędnik (zmarł w 1872 roku). Chłopiec uczęszczał tu do gimnazjum, jednak wobec bardzo trudnej sytuacji materialnej zdecydował się na pracę zarobkową. Co jednak mógł robić szesnastolatek, zdolny wprawdzie nieprzeciętnie i już z bogatą wiedzą? Mógł udzielać korepetycji, jak twierdzą niektórzy jego biografowie. Jedną z jego uczennic była sześcioletnia Kazimiera Klimontowiczówna, córka przyjaciół rodziny Bujwidów. Ale cóż to za korepetycje dla sześcioletniej dziewczynki? Pełnił raczej funkcję guwernera, co było dość powszechną formą kształcenia i wychowania w tamtych czasach w Królestwie. Znajomość i przyjaźń z uczennicą przetrwała, a z czasem przerodziła się w miłość i małżeństwo w 1886 roku.

Odo Bujwid zdał maturę w 1879 roku i wstąpił na Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego, nazywanego wówczas oficjalnie Uniwersytetem Cesarskim. Studiował tam również przyszły twórca języka esperanto Ludwik Zamenhof (1859–1917). Ich znajomość i przyjaźń trwała wiele lat.

Już podczas studiów Bujwid zainteresował się nową dziedziną biologii – bakteriologią, a wyniki swoich pierwszych badań publikował w „Gazecie Lekarskiej”.

Jako student, a później jako młody naukowiec stronił od wszelkich rozrywek, uciech życia codziennego i próżniaczego spędzania czasu. Na zdolnego i pracowitego młodzieńca zwrócił uwagę doktor Tytus Chałubiński (1820–1889), profesor Akademii Medyko-Chirurgicznej w Warszawie oraz współtwórca i pierwszy przewodniczący Kasy im. Mianowskiego. Profesor Józef Mianowski (1804–1879) był lekarzem, społecznikiem, rektorem Szkoły Głównej Warszawskiej. Na jego cześć utworzono w 1881 roku Kasę wspierającą finansowo badania naukowe. Dzięki poparciu Chałubińskiego Bujwid otrzymał stypendium Kasy im. Mianowskiego i w lipcu 1884 roku wyjechał na kurs bakteriologii do Berlina, zorganizowany przez Roberta Kocha (1843––1910), odkrywcę między innymi zarazków gruźlicy. W 1886 roku pogłębiał wiedzę w Paryżu w Instytucie Ludwika Pasteura (1822–1895). Po powrocie zorganizował w Warszawie własną pracownię badań bakteriologicznych, w której potwierdził odkrycie prątków gruźlicy. Bogatszy o wiedzę zdobytą w Berlinie i w Paryżu zorganizował pierwszy w Polsce, a drugi na świecie Instytut Zapobiegania Wściekliźnie oraz pionierski Zakład Badania Żywności. Działając jako higienista, propagował zdrowy tryb życia, uczestniczył w rozbudowie wodociągów warszawskich. Swoimi odkryciami w dziedzinie mikrobiologii dzielił się z lekarzami, prowadząc dla nich kursy specjalistyczne. Wykładał też na tajnym Uniwersytecie Latającym. Okresowo pracował w Petersburgu i Odessie, przenosząc na tamtejszy surowy grunt osiągnięcia światowej mikrobiologii, zwłaszcza w dziedzinie badań nad gruźlicą.

Z powodzeniem łączył badania naukowe z praktyką lekarską w szpitalach warszawskich.

Rok 1886 był bardzo ważny w życiu młodego naukowca. Wtedy właśnie poślubił swoją dawną uczennicę Kazimierę Klimontowiczównę. Ślub odbył się w katedrze św. Jana w Warszawie. Tworzyli bardzo udany związek. Małżonkowie wspólnie prowadzili badania naukowe i działalność społeczną. Kazimiera pracowała jako laborantka w zakładzie męża i prowadziła wszystkie sprawy administracyjne, wiele czasu poświęcała także sprawom oświaty.

Wkrótce po ślubie Odo Bujwid kupił niewielką parcelę w Otwocku pod Warszawą, zbudował tam drewnianą parterową willę w stylu – jak go później nazwano – „świdermajer”. Zamieszkali tam i dojeżdżali codziennie do pracy w Warszawie. Willa istnieje do dziś przy ulicy Kościelnej pod numerem 19 i nazywana jest Bujwidówką, ale daleko jej do dawnej świetności.

W Otwocku Odo Bujwid współpracował z sanatorium gruźliczym doktora Józefa Geislera i udzielał pomocy lekarskiej mieszkańcom miasteczka.

Nadzwyczajny talent i pracowitość przynosiły imponujące rezultaty. Stał się popularny i sławny nie tylko w środowiskach naukowych i lekarskich na ziemiach polskich, ale i w Europie.

Doceniając ogromną wiedzę doktora, Rada Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Jagiellońskiego zaproponowała mu objęcie nowo utworzonej katedry higieny. Oczywiście było za wcześnie, aby opuścić Warszawę, skąd jeszcze odbywał zaplanowane podróże zagraniczne i gdzie przyjął na siebie tak wiele obowiązków, ale propozycji nie odrzucił.

Kraków był miastem dającym znacznie większe możliwości nieograniczonych badań naukowych, a także prowadzenia działalności społecznej i oświatowej. Galicja bowiem cieszyła się stosunkowo dużą autonomią w granicach monarchii habsburskiej. Mogła się tam rozwijać kultura polska we wszystkich dziedzinach, działały polskie uczelnie, teatry, instytucje naukowe i towarzystwa dobroczynności.