Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najstarsze pokolenie repatriantów pamięta 1936 rok, gdy na mocy decyzji Rady Komisarzy Ludowych Sowieci deportowali ich z rodzimych terenów obecnej Ukrainy do Kazachstanu. Trafili tam, gdzie komisarz postawił palec na mapie. Polacy, podobnie jak Niemcy, Ukraińcy i inni znajdowali się pod tzw. komendanturą. Bez jej zgody nie mogli nawet odwiedzić krewnych w sąsiedniej wiosce. Przeżyli tam ponad pół wieku jako członkowie narodu radzieckiego. W dużym stopniu się zasymilowali. Wiara pozostała zawsze ich wyróżnikiem.
Polaków w Kazachstanie odkryła na nowo III RP w latach 90. XX wieku. Pierwsi repatrianci wracali do Polski na własną rękę, załatwiając sobie prywatne zaproszenia. Polski Sejm uchwalił ustawę repatriacyjną dopiero w 2000 roku. Na podstawie ustawy do Polski wróciło około 8000 osób, według różnych źródeł w kolejce czeka 15 – 20 tys. osób. 7 kwietnia 2017 roku Sejm przyjął nową ustawę o repatriacji, ułatwiającą powrót Polaków do kraju. W życie weszła od 1 maja 2017 roku. Według jej założeń do Polski będzie mogło wrócić ok. 10 tys. osób zamieszkujących azjatycką część dawnego ZSRR.
Autor śledzi losy kilkunastu repatrianckich rodzin. Każda z nich to inna historia. Jedną z bohaterek jest Zofia Teliga-Mertens (90 lat), która po powrocie do Polski, na własną rękę sprowadziła z Kazachstanu 40 rodzin polskiego pochodzenia, w sumie ponad 200 osób.
Jan i Luba Szkorupińscy (siedemdziesięciolatkowie), potomkowie Polaków zesłanych w 1936 roku z Żytomierszczyzny do Kazachstanu. W Kazachstanie przez dwa lata zbierali dokumenty potwierdzające ich polskie pochodzenie. Dziś Szkorupiński mówi o sobie, że jest najszczęśliwszym człowiekiem w Polsce.
Mieczysław Popławski przyjechał do Polski wraz z rodziną w 1997 roku. Po powrocie pracował w straży pożarnej. Obecnie jest na rencie i stara się o emeryturę. Mieszka we własnym domku w gminie Goleniów.
Maria i Aleksander Wanowie mieszkają w Rudzie Śląskiej od kilku miesięcy. Otrzymali odnowione i wyposażone mieszkanie i polską emeryturę.
Alfons i Mieczysław Kułakowscy, bracia, wrócili do Polski, gdy byli już po siedemdziesiątce. Alfons, mimo podeszłego wieku, jest aktywnym artystą malarzem. Są bohaterami filmu „Bracia”.
Książka jest próbą odpowiedzi na pytanie, jak powracający Polacy radzą sobie w Polsce? W jakim stopniu zmienia się nasz stosunek do repatriantów?
Czy w relacjach bohaterów jest więcej radości, czy rozpaczy?
Tekst uzupełniają zdjęcia z prywatnych zbiorów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 333
Rok wydania: 2018
Projekt okładki i stron tytułowych
Aleksandra Szmak
Redaktor prowadzący
Urszula Lewandowska
Redaktor merytoryczny
Mariola Hajnus
Korekta
Renata Kuk, Barbara Malinowska (Lingventa)
Redakcja techniczna
Andrzej Sobkowski
Skład wersji elektronicznej
Robert Fritzkowski
Zdjęcia współczesne
Jerzy Danilewicz
Zdjęcia archiwalne pochodzą ze zbiorów rodzinnych
Zdjęcie na pierwszej stronie okładki
Alfons Kułakowski w swojej pracowni. Fot. Jerzy Danilewicz
Mapy na wyklejkach
Anna Szymańska
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żadna część tej książki nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez pisemnej zgody posiadaczy praw.
© for the text by Jerzy Danilewicz
© for the illustrations by Jerzy Danilewicz
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2018
ISBN 978-83-287-0782-5
Sport i Turystyka – MUZA SA
Warszawa 2018
FRAGMENT
Obcym wśród swoich
Kazachstan nie chciał ich wypuścić do ostatniego dnia. Wynajęty samochód popsuł się w drodze na lotnisko w Astanie, w dodatku rozpętał się buran, śnieżne piekło. Władimir i Aida Nowiccy z Zielonego Gaju i tak mieli wątpliwości, czy ich pospieszna repatriacja ma sens. Dokumenty złożyli w konsulacie trzy lata wcześniej. Tam usłyszeli, że ludzie czekają latami, aż ich zaprosi jakaś polska gmina. Zeszło z nich powietrze. Nie ma co, trzeba spokojnie żyć i pracować jak dotychczas.
Uczciwie mówiąc, żyło im się dobrze. Duży dom, sklep, samochód. Tyle że co jakiś czas któryś z sąsiadów wyjeżdżał do tej Polski i pisał, jak tam ładnie. No i Nowiccy zawsze chcieli, żeby ich dzieci, córka i dwóch synów odebrali porządne wykształcenie.
Córka, Regina, jako pierwsza pojechała na studia do Polski. Na miejscu próbowała znaleźć gminę, która zechce przyjąć Nowickich. Wysłała dwieście listów, na trzydzieści nawet przyszły odpowiedzi. Wszystkie odmowne: rozumieją, jednak gmina nie ma warunków, ale trzymają kciuki.
I nagle, 25 października 2016 roku, do Nowickiego zadzwoniła pracownica konsulatu w Astanie: Czy nadal są zainteresowani repatriacją? Jeśli tak, to w grudniu przed świętami polecą do Polski.
Nowickiego zatkało. Na szczęście urzędniczka z konsulatu dała trzy dni na ochłonięcie i zastanowienie.
Do wyjazdu niecałe dwa miesiące. Jak w tak krótkim czasie zamknąć całe życie? Trzeba sprzedać sklep, dom, pozałatwiać sprawy w urzędach. A tutaj łatwiej sklep otworzyć niż go zlikwidować. Wszystko trwa i kosztuje. Ich sąsiedzi, którzy wyjechali wcześniej, mieli na to co najmniej kilka miesięcy.
Nowiccy wiedzieli, że w Polsce powstaje nowelizacja ustawy, która ma przyspieszyć repatriację ciągnącą się od dwudziestu lat. Ale że aż tak?!
Nowych przepisów jednak jeszcze nie było. Nowicki chciał wiedzieć, na co może liczyć jako repatriant.
– Codziennie dzwoniłem do konsulatu. Może jutro, pojutrze będzie coś wiadomo, odpowiadali.
Każdego dnia Nowiccy, wraz z córką na Skypie, urządzali w Zielonym Gaju burzę mózgów. Gdzie będziemy mieszkać, pracować? W konsulacie powiedzieli Władimirowi, że do Polski poleci samolot pełen repatriantów. Zostaną zakwaterowani w Domu Polonii w Pułtusku. Potem znajdą im pracę, mieszkanie, gdzie zechcą, albo wezmą kredyt i sami sobie zbudują dom.
– Ale papieru na to żadnego nie było. Popatrzyliśmy sobie w oczy: Nie jedziemy. To szaleństwo – wspomina Władimir.
– Rodzice nie wiedzieli, dlaczego nagle zabierają tak dużo ludzi – mówi Regina Nowicka. – Krążyły nawet pogłoski, że zapakują cały samolot, a potem dojdzie do jakiegoś wypadku i Polska już nie będzie miała kłopotu z repatriantami. Naprawdę, aż takie czarne myśli! Po tylu latach czekania wszystko przychodziło do głowy.
Nowiccy zdecydowali się jednak na eksperyment. Bali się, że jak odmówią, nie trafi się druga okazja.
Zaważył także list, który dostali od pani premier:
Droga Rodaczko, Drogi Rodaku, jestem wzruszona i szczęśliwa, mogąc dzisiaj, w tym historycznym momencie, zaprosić Was do powrotu do Kraju. Mimo fizycznego oddalenia, mimo dramatycznych nieraz przeciwności, jakich doświadczyliście, nigdy nie przestaliście być Polakami. Pragnę wyrazić głębokie przekonanie, że będziecie czuć się dobrze – i właśnie jak u siebie – w Domu Polonii w Pułtusku, pierwszym miejscu, które przywita Państwa w Polsce. Będziemy tam na Was czekać do końca grudnia 2016 roku. O szczegółach zostaną Państwo poinformowani odrębnie. Od siebie chciałabym tylko powiedzieć na koniec: „Kochani, przyjeżdżajcie!”. Beata Szydło (podpis odręczny).
To przecież niemożliwe, żeby rząd nie dotrzymał słowa. Premier jest prawie najważniejszą osobą w państwie. Zaczęli pospiesznie sprzedawać dobytek, załatwiać sprawy w urzędach.
A w grudniu, kiedy już pozbyli się domu, zadzwonił telefon. Pani z wydziału spraw obywatelskich Urzędu Miejskiego we Wrocławiu, dokąd między innymi Regina wysłała list proszalny, powiadomiła, że zapraszają Nowickich na stałe. Tylko że mieszkanie będzie gotowe za kilka miesięcy, niech więc zaczekają w tym Kazachstanie. Zdeklarować się trzeba jednak od razu.
Regina natychmiast pojechała z Warszawy do Wrocławia, żeby wyjaśnić sytuację. Rodzice już spakowani, zaraz wyjeżdżają do Polski! A jak przekroczą granicę, zostaną Polakami. Czy wtedy ich przyjmą już jako tutejszych, czy obecna ustawa to przewiduje?
Jej ojciec poprosił konsulat w Astanie, żeby potwierdzili, że Nowiccy będą mogli zamieszkać we Wrocławiu.
– Nie możemy wystawić takiego dokumentu – padła odpowiedź.
Zrobiło się nerwowo, prawie zawał serca.
– Zadzwoniłam do kancelarii pani premier, a tam mówią: nic nie wiemy o nowej ustawie – opowiada Regina Nowicka. – Czuję, że mam miękkie nogi, znów te myśli o spadającym samolocie… O co tu chodzi? Wydzwaniałam do różnych instytucji, w końcu po którymś telefonie w Związku Repatriantów RP usłyszałam zapewnienie: nawet jak rodzice trafią do Pułtuska, i tak da się później załatwić mieszkanie we Wrocławiu. Uff…
Mimo śnieżnej zamieci i problemów technicznych wynajęte auto na czas dowiozło Nowickich do Astany. Tam na koszt polskiego państwa zakwaterowali ich z innymi repatriantami w hotelu.
Bagaż – po 30 kilogramów na osobę – poleciał wojskowym samolotem transportowym. Repatrianci mieli wsiąść do cywilnej maszyny LOT-u.
20 grudnia wieczorem nareszcie Okęcie. Przedstawiciele rządu witają repatriantów polską flagą i hymnem. „Chcemy odwrócić niesprawiedliwość dziejową”, mówi wicepremier Morawiecki.
W hangarze rodacy przechodzą odprawę paszportową i zasiadają do suto zastawionych stołów. Do Pułtuska docierają późnym wieczorem, zmęczeni podróżą i emocjami. A tam – znów gościna.
W końcu Nowickich umieszczono w wygodnym apartamencie. Zanim zapadli w sen, zdążyli zauważyć, że z okna mają widok na rzekę. A z obrazu nad małżeńskim łożem spogląda na nich jakaś hrabina.
Rodzina Nowickich w Domu Polonii w Pułtusku, luty 2017 roku. Od lewej: Władimir, Maxim, Aida i Regina
Na Wschodzie pozostało od 1,2 do 2 milionów Polaków, których objęło obywatelstwo sowieckie – stało się tak wskutek ustanowienia nowej granicy między Polską a Rosją Sowiecką na mocy traktatu ryskiego z 1921 roku (kończącego wojnę polsko-bolszewicką). Po powstaniu ZSRR (1922) utworzono dwa autonomiczne polskie rejony: ukraińską Marchlewszczyznę i białoruską Dzierżyńszczyznę. Miały być one zalążkiem Polskiej Republiki Rad. Jednak narzucony bolszewicki eksperyment się nie udał, a polskie rejony zlikwidowano.
Wiosną i jesienią 1936 roku na terenie Ukraińskiej SRR przeprowadzono operację „oczyszczania” pasa przygranicznego z Polską z „polsko-niemieckiego elementu nacjonalistycznego”. Wysiedlenie do Kazachstanu miało objąć nie mniej niż 15 tysięcy polskich (i niemieckich) rodzin. Według szacunków łączna liczba deportowanych sięgnęła blisko 70 tysięcy osób, z czego 60 tysięcy stanowili Polacy. Część historyków uważa, że deportowanych było więcej – około 100 tysięcy osób.
Przesiedleńców z 1936 roku nie obejmowała repatriacja powojenna (po 1945 roku), gdyż w chwili wybuchu II wojny światowej nie byli obywatelami Rzeczypospolitej.
Dopiero po 1989 roku pojawiła się szansa na ich powrót do ojczyzny.
Według powszechnego spisu ludności w 1989 roku Kazachstan zamieszkiwało 169 narodowości. W czasach ZSRR na tamtejsze stepy deportowano z różnych regionów kraju setki tysięcy ludzi. Z kolei rdzenna ludność emigrowała w latach 20. do Mongolii i Chin. Wielu Kazachów nie przeżyło wielkiego głodu w latach 30. A w latach 60. z całego Związku Sowieckiego zjechali młodzi ludzie, żeby zaorać celinu (ugory).
Z tego powodu Kazachowie zarówno w czasach sowieckich, jak i po uzyskaniu niepodległości, w swoim kraju stanowili mniejszość. Było ich 40 procent (6 mln 564 tys.), a Rosjan niewiele mniej – 38 procent (6 mln 228 tys.). Pozostałe 22 procent to przedstawiciele innych narodów. Polską narodowość zadeklarowało w 1989 roku prawie 60 tysięcy osób.
Po ogłoszeniu przez Kazachstan niepodległości w 1991 roku nie-Kazachowie zaczęli wyjeżdżać do swoich historycznych ojczyzn, a z Mongolii, Chin, Afganistanu powracali imigranci kazachscy[1].
Jako pierwsi ruszyli Niemcy. W Kazachstanie żyło ich około jednego miliona. Badania z roku 2016 roku wykazały, że nieco ponad 180 tysięcy osób przyznaje się do niemieckiej narodowości. Reszta wyemigrowała. Według różnych szacunków było to 700–850 tysięcy osób.
Akcja repatriacyjna cieszyła się tak dużym zainteresowaniem, że od 1993 roku władze RFN zaczęły wprowadzać ograniczenia w procedurze powrotu. Ustalono kontyngent pozwoleń na osiedlenie się do 225 tysięcy osób rocznie, a od roku 1999 zmniejszono go do 105 tysięcy.
Początkowo małżonkowie repatrianta otrzymywali automatycznie obywatelstwo niemieckie, niezależnie od narodowości. Nie musieli wykazać się znajomością obcego dla nich języka. Wystarczyło, że główny repatriant potrafił odpowiedzieć po niemiecku na najważniejsze pytania. W pierwszych latach powrotów zdarzało się, że na repatriacyjnych papierach, załatwianych na lewo, wyjeżdżali emigranci bez niemieckiej przeszłości. Później wymogiem znajomości języka objęto także małżonków.
Był koniec 1991 roku, gdy Anatol Diaczyński, świeżo upieczony czterdziestoletni literat z dyplomem, mieszkający wówczas w Kokczetawie na północy Kazachstanu, postanowił założyć polskie stowarzyszenie. Wcześniej pracował w kołchozie w Zielonym Gaju. W latach 80. wyrwał się ze stepów na studia do Moskwy. Ukończył Instytut Literatury im. Gorkiego. Zachodził do polskiej ambasady, gdzie dowiedział się, jak państwo wspiera Polonię i co jest potrzebne, żeby założyć taką organizację.
– Z natury jestem optymistą, bardziej otwartym na świat niż większość robotników z kołchozów. Może dlatego, że rodzinne korzenie miałem w centralnej Polsce. Mój dziadek z miasta Łodzi pochodził. Na początku ubiegłego wieku przeniósł się pod Żytomierz, skąd NKWD wywiozło go do Kazachstanu.
Kiedy Diaczyński zapukał do urzędu w Kokczetawie, żeby powiadomić o swoim pomyśle, usłyszał… że się spóźnił. Od 1989 roku Polacy mieli już swoją organizację.
– Obwodowe stowarzyszenie powstało z inicjatywy lokalnych urzędników i pod ich nadzorem – mówi. – Władza w terenie była przekonana, że żadnego końca ZSRR nie będzie. W Moskwie pohałasują, a potem wrócą dawne porządki. I działali po staremu. Wszystko chcieli kontrolować.
Literat aktywista jednak nie odpuścił.
W grudniu 1991 jeszcze nie udało mu się zebrać piętnastu chętnych, czego wymagały przepisy. Ludzie wciąż są pasywni, spętani sowiecką mentalnością, tak sobie tłumaczył. Nie wierzyli, że mogą być potrzebni Polsce, a ona się nimi zainteresuje.
Jednak po paru miesiącach znalazł kilkunastu śmiałków i przygotował zebranie założycielskie. Wprosiła się także lokalna urzędniczka z wydziału urzędu miejskiego, który nadzorował działalność mniejszości narodowych.
– Była przyzwyczajona, że zaprasza się ją na wszystkie takie spotkania. Do nas przyszła z własnej inicjatywy, ale może właśnie dzięki temu w końcu nas zarejestrowali. Jej obecność nadała urzędowej mocy naszemu zebraniu.
Polskie Stowarzyszenie Kulturalno-Oświatowe „Polonia północna” (miejskie, w odróżnieniu od obwodowego, zależnego od władz) powstało jako czwarte z kolei. Pierwsi zorganizowali się Niemcy, po nich Kazachowie, a następnie Rosjanie, którzy w nazwie swojego stowarzyszenia użyli wyrazu „słowiańskie”, a nie „rosyjskie”. Zapraszając Ukraińców i Białorusinów, chcieli zachować namiastkę dawnego imperium. Może na wszelki wypadek, gdyby historia zatoczyła koło.
Diaczyński zachodził do biur innych mniejszości, aby przekonać się, czym się zajmują w codziennej działalności. Niemcy zbierali się w jednym pokoju. Nie organizowali występów zespołów ludowych i lekcji swojego języka, tylko ślęczeli nad jakimiś dokumentami. Ściany były obwieszone wzorami formularzy do wypełnienia.
– Pomagali wyjeżdżać miejscowym Niemcom do Republiki Federalnej. Zresztą ich repatriacja trwała już od pieriestrojki. Nawet nie przypuszczałem, że Polacy również będą mogli wracać do swojej ojczyzny. Nasze stowarzyszenie miało propagować polską historię, tradycję i uczyć ojczystego języka… – wspomina.
Sam zaczął jeździć do Polski na polonijne zjazdy. Wtedy się zorientował, że z wiedzą historyczną słabo jest także w ojczyźnie. Urzędnicy w gminach rozdziawiali usta na widok Polaka z Kazachstanu. „A skąd się tam wzięliście? Przecież po wojnie, kto chciał, ten wrócił ze wschodu”. Tłumaczył, że wracali ci, którzy przed 1939 rokiem mieli polskie obywatelstwo, takie były przepisy. Jego rodzice po wojnie polsko-bolszewickiej w 1921 roku zostali obywatelami Rosji Radzieckiej, ponieważ przesunięto granicę. Okolice Żytomierza, gdzie mieszkali, przypadły Sowietom. A w 1936 roku Stalin kazał deportować z tych terenów tysiące Polaków jako element politycznie niepewny – do Kazachstanu.
Po rozpadzie ZSRR polskie stowarzyszenia powstały nie tylko w Kokczetawie, ale wszędzie, gdzie były większe skupiska Polaków. I wszędzie odbywało się to z dużymi trudnościami.
W Karagandzie na dwa pierwsze spotkania przyszło za mało chętnych. Dopiero trzecie podejście – w listopadzie 1991 roku – zakończyło się sukcesem.
Jak wspominał Franciszek Bogusławski, sama konferencja założycielska przebiegała sprawnie, jednak wybory odbywały się „jak zwykle”.
W ZSRR zawsze były dwa rodzaje wyborów – gdy kandydata podawała partia i gdy wybierały go zarządy organizacji. W pierwszym przypadku kandydatów było tylu, ile miejsc i nikt nie polemizował. W drugim przypadku – wybierali w sposób – każdy innego, oby nie mnie. I taki przebieg miały nasze wybory. Wybrano mnie prezesem, bo zorganizowałem tę konferencję, przedstawiłem program itp… Ludzie jak to zwykle bywa – przegłosowali, rozeszli się i… zapomnieli – niech wybrany coś robi, a my zobaczymy, co z tego wyniknie…[2]
Bogusławski odbiegał wizerunkiem od większości kazachstańskich Polaków: chleborobów zatrudnionych w kołchozie. Był wykształcony, pracował jako dyrektor w karagandyjskiej telekomunikacji, zawsze aktywny społecznie. Swoje umiejętności, a także znajomości wykorzystywał w pracy polonijnej.
Stowarzyszenie w Karagandzie organizowało naukę języka polskiego, powstały grupy śpiewacze i taneczne dla młodzieży i dorosłych, a prezes Bogusławski zabiegał w Polsce o repatriację rodaków z Kazachstanu.
W 1994 roku lokalne organizacje polonijne utworzyły Związek Polaków w Kazachstanie. W czasie konferencji założycielskiej rozmawiano głównie o repatriacji.
„Pokochajcie nas i przyjmijcie do Polski” – apelowała do polskich władz Aniela Dudar, przewodnicząca Obwodowego Stowarzyszenia Polaków w Akmole.
„Jesteśmy ludźmi bez ojczyzny, Polska się nas wyrzekła, Polska się od nas nie wymawia, ale i Polska nas nie przyjmuje, w Polsce jesteśmy cudzoziemcami” – to najczęstsze sformułowania, które można było usłyszeć z ust polskich działaczy zebranych w Karagandzie[3].
Na zjazd przyjechał także przedstawiciel polskiego rządu, minister Stanisław Dobrzański, podsekretarz stanu w Urzędzie Rady Ministrów.
Nie pozostawił złudzeń:
W tej chwili nie ma możliwości zorganizowania powszechnej emigracji Polaków z Kazachstanu do Polski. Nie jesteście do takiej akcji przygotowani, a Polski finansowo nie stać na tak wielką operację. Większość z was nie zna języka polskiego, nieliczni znają słabo. Jak żyć w Polsce bez znajomości ojczystego języka?[4]
Według danych spisu powszechnego z 1989 roku tylko 12 procent Polaków przyznało, że posługuje się językiem przodków. W porównaniu z 50-procentową znajomością niemieckiego wśród kazachstańskich Niemców różnica była więc znacząca. Ale języka niemieckiego uczono w ZSRR w szkołach rosyjskojęzycznych, podczas gdy polski był na cenzurowanym. Sowietyzacja w największym stopniu objęła właśnie Polaków.
Dlatego działacze z Kazachstanu się nie poddawali.
W imieniu Związku Bogusławski wysyłał pisma w sprawie rodaków, których nie chce własna ojczyzna – do władz RP, Trybunału Konstytucyjnego, Rzecznika Praw Obywatelskich, a nawet do samego papieża (bez odpowiedzi).
Starałem się dotrzeć do wszystkich możliwych i niemożliwych instancji i pisałem, że Polacy już mają dosyć obiecanek bez pokrycia i będą musieli zwracać się do organizacji międzynarodowych. Mówiłem o zagrożeniu zalania kraju dziką repatriacją[5].
Kazachstańscy Polacy nie chcieli już czekać na to, co zrobi polski rząd.
W 1994 roku repatriowali się na własną rękę państwo Nina i Stanisław Markowscy z dziećmi. Skorzystali z okazji, że ekipa filmowa z kraju kręciła w Kazachstanie dokument, i przyjechali z nimi do Polski. Osiedli w Reszlu, gdzie tamtejsza gmina otoczyła ich opieką.
Po nich ruszyli kolejni. Do polskich władz wpływało coraz więcej wniosków o nadanie statusu repatrianta. Coś z tym trzeba było zrobić.
Socjolog dr Robert Wyszyński od wielu lat zajmuje się repatriacją, nie tylko w pracy naukowej. Działa między innymi w Związku Repatriantów RP.
– W połowie lat 90. sprawa oparła się o Trybunał Konstytucyjny, który stwierdził, że państwo polskie musi zmienić prawo, żeby być przygotowane na takie przypadki. Nie było przepisów, na jakich zasadach ludzie polskiego pochodzenia mogą legalnie osiąść w Polsce – tłumaczy.
Obowiązująca ustawa o obywatelstwie polskim z 1962 roku traktowała potencjalnych repatriantów jak wszystkich innych cudzoziemców. Jeśli chcieli się osiedlić w Polsce na stałe, musieli wystąpić o kartę stałego pobytu i po pięciu latach mogli starać się o obywatelstwo.
W 1996 roku Rada Ministrów opracowała program repatriacyjny, który po poprawkach wszedł w skład ustawy o cudzoziemcach z 1997 roku. Był skierowany głównie do osób narodowości polskiej i pochodzenia polskiego, które zamieszkiwały azjatyckie tereny byłego Związku Radzieckiego. Repatriacja miała być rozłożona na kilka lat i mieć charakter indywidualny, czyli inaczej niż np. w Niemczech. Tam całą akcją zajęło się państwo.
Zgodę na osiedlenie wydawały konsulaty, ale warunkiem wszczęcia procedury repatriacyjnej było zaproszenie od zarządu gminy w Polsce. Wizę repatriacyjną wystawiali kierownicy polskich przedstawicielstw dyplomatycznych i urzędów konsularnych. Repatriant mógł liczyć na pomoc samorządu terytorialnego, zwłaszcza na zagospodarowanie i utrzymanie w pierwszym roku pobytu.
Taki warunek – zaproszenie ze strony gminy, przeniesiono później do ustawy o repatriacji z 2000 roku i było to, zdaniem dr. Wyszyńskiego, fatalne rozwiązanie.
W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych wymyślono, że jeśli taki Reszel zechciał repatriantów, to i inne gminy pójdą jego śladem. W Polsce jest około 2,5 tysiąca gmin. Gdyby każda zaprosiła przynajmniej jedną rodzinę, efekt byłby widoczny.
– Od początku mówiliśmy, że nic z tego nie wyjdzie – w Polsce nie ma mienia komunalnego, które można by oddać repatriantom – wyjaśnia dr Wyszyński. – W gminach i tak są kolejki do mieszkań, zwłaszcza w miejscach, gdzie jest praca. A na prowincji, jeśli zdarzają się wolne mieszkania, z kolei brakuje wolnych etatów.
Według ustawy repatriacyjnej gminy miały zapewniać mieszkania, a także pomagać w znalezieniu pracy. Państwo dopłacało z budżetu, jeśli gmina chciała wyremontować i wyposażyć mieszkanie dla repatrianta.
Ale nie w każdym przypadku.
W MSWiA powstała baza danych Rodak. Były w niej nazwiska osób, które przeszły w konsulacie specjalną procedurę. Wykazały polskie pochodzenie, dostarczając zaświadczenia, metryki itd. Konsul sprawdzał także znajomość języka polskiego, historii i tradycji. Repatrianci nazywali to egzaminem. Szczęśliwcy, których uznano za Polaków, trafiali do bazy. I czekali, aż ktoś ich zaprosi.
Jeśli jakaś gmina zdecydowała się przyjąć repatriantów w ciemno, czyli tych z bazy Rodak, dostawała dofinansowanie od państwa na remont lokalu. Zgłaszała zapotrzebowanie na rodzinę dwa plus dwa i urzędnik w MSWiA wyciągał takie cztery osoby z rejestru, prawie jak piłeczki w losowaniu Lotto.
Wydaje się logiczne, że wójt i burmistrz woleliby jednak wiedzieć, czy przyjedzie repatriant z wykształceniem informatycznym, czy dojarz z kołchozu. Zaproszenie imienne pozwala obustronnie dostosować oczekiwania samorządu i repatrianta. Tylko że w takim przypadku gmina nie mogła liczyć na dofinansowanie z budżetu państwa. Musiała sobie radzić sama.
To jeden z przepisów, który zniechęcił samorządy do zapraszania repatriantów z byłych azjatyckich republik ZSRR.
Do ustawy nie zostały także wpisane sposoby rozliczania z zadań, jakie przypisano urzędom i instytucjom. W cały proces repatriacji zaangażowano wiele ministerstw, konsulaty – ale centralnie nikt tego nie koordynował.
Od początku pojawiały się głosy, że z taką ustawą repatriacja nie ruszy. Wiedziały o tym także kolejne rządy.
W listopadzie 2012 roku sejmowa Komisja Łączności z Polakami za Granicą poprosiła ówczesną marszałek sejmu Ewę Kopacz, by przekazała ministrowi spraw wewnętrznych dezyderat, w którym prosi o informacje na temat bazy Rodak i repatriacji.
W imieniu ministra odpowiedział sekretarz stanu Piotr Stachańczyk.
Z przytoczonych przez niego danych wynikało, że po 12 latach obowiązywania ustawy w bazie Rodak znajdują się 2842 osoby (spełniają wymogi, by zostać repatriantami, tylko nikt nie chce ich zaprosić). Jedynie na początku w 2001 roku przyjechało do Polski 1000 repatriantów, rok później było ich 832, a później coraz gorzej. W 2005 – przybyło 335 osób, a w 2010 – tylko 175 naszych rodaków.
Repatriacja, zamiast przyspieszać, zamierała.
Według rządowych szacunków w latach 2001–2015 roku przyjechało do Polski około pięciu tysięcy repatriantów.
O ile w 1989 roku narodowość polską zadeklarowało w Kazachstanie prawie 60 tysięcy osób, o tyle spis przeprowadzony dziesięć lat później wykazał, że takich osób jest nieco ponad 47 tysięcy. W 2009 roku było ich już tylko 34 tysiące. Liczby te są zapewne trochę zaniżone. Ludzie bali się przyznawać do swojego pochodzenia, ale i tak widać statystyczne „znikanie” Polaków co dekadę[6].
Jeśli zsumuje się liczbę tych pozostałych w Kazachstanie i liczbę repatriantów, którzy przyjechali do Polski, okazuje się, że kilkadziesiąt tysięcy osób polskiej narodowości gdzieś się rozpłynęło.
Zdaniem dr. Roberta Wyszyńskiego Polacy w Kazachstanie zauważyli, jak bardzo powolna jest procedura repatriacji do ojczyzny, i wyjechali do Niemiec jako członkowie rodzin mieszanych, do Rosji lub na Białoruś. Straciliśmy ich.
Emigrując w tamtych kierunkach, nie musieli zdawać egzaminów z historii, tradycji i znajomości języka polskiego.
Wprowadzenie takich wymogów przez polskie władze wynikało z całkowitej nieznajomości sytuacji, w jakiej przez lata żyli kazachstańscy Polacy.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1]Modele repatriacyjne w wybranych krajach – Finlandia, Niemcy, Rosja, Węgry, Kancelaria Senatu, Biuro Analiz i Dokumentacji, OT-640, styczeń 2016.
[2] F. Bogusławski, Z kazachskich stepów do Sejmu RP, Wydawnictwo Comandor, Warszawa 2005.
[3] K. Renik, Zabierzcie nas do Polski!, w: „Przegląd Powszechny”, 7–8/94.
[4] Tamże.
[5] F. Bogusławski, Z kazachskich stepów do Sejmu RP, dz. cyt.
[6]20 lat rzeczywistości poradzieckiej. Spojrzenie socjologiczne, red. Małgorzata Głowacka-Grajper, Robert Wyszyński, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2012.
Sport i Turystyka – MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Dział zamówień: +4822 6286360
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz