Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Cheska
Cheska Harlow-Wright wiodła życie pełne luksusu i przywilejów. Drzwi londyńskiej socjety stały przed nią otworem, a każde jej pragnienie było natychmiast spełniane. Nikt jednak nie wiedział, że od trzynastego roku życia skrywała sekret – fascynację chłopakiem oferującym jedynie grzech i deprawację. Chłopakiem otoczonym ciemnością i morzem krwi.
Kiedy w pozornie idealny świat Cheski wkracza śmiertelnie niebezpieczny wróg, tylko jeden człowiek jest na tyle potężny, by zapewnić dziewczynie bezpieczeństwo. Człowiek, który złamał jej serce.
Arthur
Arthur Adley jest szefem najbardziej przerażającej rodziny przestępczej w Londynie. Zmuszony w zbyt młodym wieku do przejęcia sterów firmy Arthur staje się bezwzględny i zimny. By utrzymać się na szczycie londyńskiego półświatka, walczy i zabija. W jego świecie nie ma miejsca na słabość, emocje czy utratę kontroli.
Lecz pewnego dnia Cheska znów wkracza w życie mężczyzny. Już raz ją odepchnął, ale tym razem ona desperacko go potrzebuje. Jest załamana, zagubiona i znajduje się w niebezpieczeństwie. I tylko on może jej pomóc. Problem w tym, że dziewczyna stanowi rysę na jego nieprzeniknionej zbroi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 454
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PROLOG - Arthur
1 - Arthur
2 - Cheska
3 - Cheska
4 - Arthur
5 - Cheska
6 - Cheska
7 - Arthur
8 - Cheska
9 - Arthur
10 - Arthur
11 - Cheska
12 - Cheska
13 - Arthur
14 - Cheska
15 - Arthur
16 - Cheska
17 - Arthur
18 - Cheska
EPILOG - Arthur
Podziękowania
Biografia
Chore świrusy - FRAGMENT
Chore świrusy - Prolog
Chore świrusy - Rozdział pierwszy
Raphael - FRAGMENT
Raphael - Rozdział 1
Trzynaście lat
Patrzyłem w ogień. Płomienie pięły się coraz wyżej do wylotu kamiennego komina. Żar przypiekał mi czoło i policzki, osmalał brwi. Przysunąłem się jeszcze bliżej. Chciałem wiedzieć, jak to jest, kiedy płomienie liżą skórę. Chciałem wiedzieć, jak one się czuły – uwięzione w ogniu, płonące żywcem.
Wyciągnąłem przed siebie dłoń. Palce zatętniły gorącem. Czerwono-złota poświata rozlała się przed moimi oczami, a obraz stracił ostrość. Słyszałem już tylko wzmagający się huk ognia, który z każdą chwilą pochłaniał mnie coraz bardziej. Skądś nadpłynął nieprzyjemny swąd palonych włosów. Jak przez mgłę dotarło do mnie, że to chyba włoski na moim przedramieniu. Przysunąłem się jeszcze bliżej. Już prawie mogłem dotknąć ognia…
– Arthurze!
Ktoś chwycił mnie za ramię i gwałtownie popchnął w stronę fotela.
– Co ci, kurwa, odbiło?! Pojebało cię?!
To był ojciec. Przykucnął przede mną, krzycząc coś jeszcze, ale go nie słuchałem. Całą moją uwagę pochłaniały płomienie za jego plecami. Wzywały mnie. Musiał to zauważyć, bo potrząsnął mną z całej siły, a potem złapał za nadgarstek i podsunął mi przed oczy dłoń, która pulsowała piekącym bólem. Skóra była mocno zaczerwieniona w miejscu, gdzie liznęły ją płomienie. – Rany boskie, Arthurze! Zobacz, jak wygląda twoja ręka!
– Chciałem poczuć to, co one – powiedziałem, gapiąc się na czerwoną skórę.
Ojciec wstał i poszedł do kuchni. Wrócił z opakowaniem mrożonego groszku, które przyłożył do poparzonej dłoni. Bolało jak cholera, ale nigdy bym się do tego nie przyznał. Zresztą nie miałem nic przeciwko.
Ja CHCIAŁEM, żeby bolało.
– Przyciskaj – polecił, a sam sięgnął po stojące obok kominka wiadro z wodą i chlusnął w płomienie.
Buchnął ciemny dym, a ogień zniknął w jednej chwili. Z paleniska wydobywało się już tylko ciche syczenie. Obserwowałem znikające w wylocie komina czarne kłęby, ponure jak ciemność w moim sercu. Szkoda, że ona nie mogła zniknąć tak łatwo. Oczami wyobraźni zobaczyłem stary dom na wsi. Kiedy pożar ugaszono, zostały po nim tylko resztki osmalonych cegieł, zwęglone drewno i… zęby mojej mamy i siostry. Reszta zniknęła bez śladu. Ogień pożarł ich ciała jak demon z piekła rodem. Ojciec jeszcze raz przy mnie przykucnął, ujął mój podbródek i zmusił, żebym spojrzał mu w oczy.
– Wiem, że to trudne. Straciłeś mamę i Pearl.
Mimowolnie pomyślałem o siostrze. Pearl ciągle mnie wkurzała. Włóczyła się za mną, kiedy spotykałem się z kumplami. Właziła bez pozwolenia do pokoju, pchała się do mojego życia. Chociaż dzielił nas tylko rok, zachowywała się strasznie dziecinnie. Mimo to zawsze była dla mnie moją małą siostrzyczką. Chroniłem ją. Musiałem, bo takie mieliśmy życie. Ale zawiodłem, kiedy potrzebowała mnie najbardziej.
Zamknąłem oczy.
Zobaczyłem ją stojącą w salonie i tulącą się do mamy. Wszędzie wokół buzował ogień – z rykiem wdzierał się przez drzwi, buchał pod sam sufit, pełznął po podłodze, by je obie pochłonąć. Wyobraziłem sobie, jak krzyczą, jak Pearl woła, żebym ją uratował.
Zawiodłem. Ją i mamę.
– Gdybyś tam z nimi był, ciebie też bym stracił, synu – powiedział ojciec zduszonym głosem.
Nigdy nie okazywał emocji. Był jak bryła lodu, zimny i twardy. Nie rozmawiał o miłości i tym podobnych bzdurach, ale kiedy mówił o mamie i Pearl, jego głos odrobinę się łamał. Rzadko o nich wspominał, lecz miałem pewność, że też za nimi tęskni. Puścił mój podbródek i niespodziewanie przygarnął mnie do piersi. Pachniał tytoniem i miętą.
Nie pojechałem na wieś z mamą i Pearl, bo kazał mi zostać w mieście. Była do załatwienia ważna sprawa, a ja właśnie skończyłem trzynaście lat i miałem mu towarzyszyć. Nadszedł czas, żebym zobaczył, jak wygląda rodzinny interes. Dostałem do ręki nóż. Choć od tamtej chwili minął miesiąc, nadal pamiętałem, co czułem, zaciskając palce na rękojeści w obliczu jednego z naszych wrogów, jakie uczucia towarzyszyły mi, gdy wbijałem ostrze w serce tamtego mężczyzny. Był z yakuzy. Zdradził naszą rodzinę. Zasłużył na śmierć.
Tego dnia w opuszczonym magazynie na Mile End przeżyłem swój chrzest bojowy i stałem się prawdziwym Adleyem, pełnoprawnym członkiem firmy. Tego samego dnia w domu w Cotswolds zginęły moja mama i siostra.
Tato się odsunął, by na mnie spojrzeć. Nie uroniłem ani jednej łzy. Nie chciało mi się płakać. Byłem wkurwiony. W moich żyłach zamiast krwi płynął gniew. Chciałem dorwać tego, kto był odpowiedzialny za tę tragedię, i go zamordować. Strażacy powiedzieli, że pożar wybuchł w wyniku zwarcia w instalacji elektrycznej. W starych budynkach często zdarzały się przeróżne awarie, założono więc, że i w naszym domu doszło do czegoś takiego. Ale ktoś musiał zapłacić za to, że straciłem mamę i siostrę. Wszystko jedno kto. Potrzebowałem kozła ofiarnego. Nie potrafiłem uwierzyć w wypadek. Jakiś człowiek musiał umrzeć powolną, bolesną śmiercią.
– Arthurze – powiedział ojciec, wyrywając mnie z mrocznych rozmyślań. – Zostaliśmy tylko my dwaj i nasza firma. To ci ludzie są teraz naszą rodziną. Masz Charliego, Vinniego, Erica i Freddy’ego. Od tej chwili to twoi bracia. Będą towarzyszyć ci przez całe życie, tak jak ich ojcowie towarzyszą mnie. – Położył dłoń na moim ramieniu i mocno ścisnął. – Musimy żyć dalej bez rozpamiętywania przeszłości. Mamy firmę do poprowadzenia. Nie możemy pozwolić, żeby coś nas osłabiło.
Wstał. Odłożyłem torebkę z groszkiem na stolik. Nie chciałem, żeby lód mnie znieczulał, wolałem ból. To oparzenie miało mi przypominać, kogo i co straciłem. Ojciec spojrzał na mnie, a na jego ustach pojawił się pełen dumy uśmiech. Uwielbiał pokazy siły, zwłaszcza w moim wykonaniu. – Bierz płaszcz. Mamy spotkanie.
Ruszyłem za nim. W korytarzu przerobionego na mieszkanie kościoła zdjąłem z wieszaka gruby czarny płaszcz, a potem wyszliśmy na zewnątrz, gdzie czekał już na nas rolls-royce. Zająłem miejsce z tyłu, a ojciec siadł obok. W milczeniu wyjechaliśmy z podjazdu w Bethnal Green na drogi naszego królestwa, którym był cały East London. Patrzyłem przez okno, usilnie próbując skupić się na widokach. Za szybą mignęły mi zniszczone magazyny z oknami zabitymi płytami, a zaraz potem ciąg przyklejonych do siebie domów z mieszkaniami komunalnymi i kilka podrzędnych pubów. Po jakimś czasie mijaliśmy już tylko drogie restauracje i bary oraz posiadłości warte setki tysięcy funtów.
Jebane Chelsea.
Jack, osobisty kierowca ojca, zatrzymał się przed budynkiem na jednej z ulic należących do obszaru SW3, ale nie wyłączył silnika. Chwilę wcześniej lunął rzęsisty deszcz i teraz ciężkie krople waliły w dach samochodu jak bomby. Jack wyszedł na zewnątrz, otworzył dla ojca drzwi i rozłożył duży parasol, jakich używa się przy marnej pogodzie podczas partyjki golfa. Ostatecznie przecież Alfie Adley zawsze musiał prezentować się perfekcyjnie.
– To nie zajmie długo – oświadczył ojciec, przejmując od Jacka rączkę parasola.
Podeszliśmy do drzwi. Tato zapukał, a zaraz potem w progu pojawił się lokaj. Chciał coś powiedzieć, ale ojciec bezceremonialnie odepchnął go na bok. Facet wpadł na paskudną i na sto procent obrzydliwie drogą wazę.
– Zaprowadzisz mnie do George’a.
– Ale… Proszę pana! – próbował oponować lokaj.
Tato otworzył drzwi do holu, a ja zamknąłem za nami frontowe. Z piętra zbiegał właśnie mężczyzna w średnim wieku, który zatrzymał się na nasz widok.
– Zaczekaj tutaj, Arthurze – powiedział ojciec, nie spuszczając wzroku z faceta na schodach. – Pilnuj, żeby tamten pajac nie zrobił nic głupiego, na przykład nie zadzwonił po psy. – Gwałtownie poruszył głową na boki, aż chrupnęło mu w karku. – To przyjacielskie spotkanie, prawda, George? Nie chcemy, żeby wydarzyło się coś przykrego.
– Już dobrze, James – odezwał się gospodarz i razem z tatą poszli na górę.
Wsadziłem ręce w kieszenie i pod pretekstem oglądania zawieszonych w holu obrazów kątem oka obserwowałem lokaja. W końcu jednak postanowiłem rozejrzeć się trochę po domu. Wytarłem o koszulę mokre od deszczu okulary, żeby wreszcie coś widzieć, wsunąłem je na nos i spojrzałem na pierwszy z brzegu obraz. Przedstawiał dziewczynę mniej więcej w moim wieku. Miała ciemne włosy, brązowe oczy i oliwkową skórę. Dalej wisiały portrety jakiejś brunetki i kolesia, który poszedł na górę z moim ojcem.
Kiedy już obejrzałem wszystko, co było do obejrzenia na ścianach, usiadłem na czerwonej kanapie. Kasa. Kimkolwiek był ten cały George, na pewno miał kupę siana.
Jeszcze raz popatrzyłem na obrazy… Na portret dziewczyny. Przykuł moją uwagę. Zacząłem się zastanawiać, kim mogła być, ale wtedy zaskrzypiały schody i wróciłem do rzeczywistości.
Uniosłem wzrok.
Brązowe włosy, brązowe oczy, długie nogi, oliwkowa skóra – dziewczyna z obrazu zamarła na schodach, patrząc na mnie ze zdziwieniem. Miała na sobie biały top na ramiączkach i spodenki w różowe kropki. Ewidentnie wstała z łóżka. Obserwowałem bez słowa, jak rozgląda się dookoła, a potem niepewnie schodzi na dół.
– Kim jesteś? – spytała z eleganckim akcentem.
Prawdziwa panienka z Chelsea, w czepku urodzona. Wystarczyło, by otworzyła usta, a już ktoś jej usługiwał. A jakie miała te usta! Pełne, ciemnoróżowe, lekko wydęte, jakby wiecznie była nadąsana. Mój przyjaciel Eric mówił na takie wargi, że są „stworzone do obciągania”. W przypadku tej foczki określenie wydawało się trafione w punkt.
Skrzyżowała ramiona, ale zamiast zachować ostrożność i zostać przy schodach podeszła bliżej.
– Coś ty za jeden? – mruknęła.
Rozparłem się na kanapie.
– Arthur.
– Arthur – powtórzyła jak echo i zrobiła kilka kolejnych kroków.
Dzielił nas teraz jakiś metr, może trochę więcej. Miała gładką, lekko opaloną skórę, a krótkie spodenki wspaniale podkreślały idealną linię jej ud. Nigdy nie jarały mnie laski z dobrych domów, ale sądząc po reakcji mojego fiuta, ta była wyjątkiem.
– Arthur… – powtórzyła z tym swoim perfekcyjnym brytyjskim akcentem.
Nagle z góry dobiegły podniesione głosy.
– Tato? – Panna rzuciła mi pełne niepokoju spojrzenie. – Kto z nim jest?
– Mój stary.
– Po co?!
Wzruszyłem ramionami.
– Sprawy biznesowe.
– Nie jesteś zbyt rozmowny, co? – Zmarszczyła brwi.
– Jak masz na imię? – spytałem, ignorując jej pytanie.
– Cheska.
– Cheska… A dalej?
– Cheska Harlow-Wright – odparła, unosząc dumnie głowę.
Odszukałem wzrokiem zdjęcie, które wcześniej zauważyłem na ścianie. Grupa ludzi przed fabryką, na której wielkimi literami wymalowano słowo „Harlow”. Nagle cały ten przepych zaczął mieć sens – Harlow Biscuits. Teraz już wiedziałem, skąd mają pieniądze na taką rezydencję w najlepszej części Chelsea. W całej Anglii nie było domu, w którym nie jadłoby się ich herbatników.
– Taa…
Zorientowała się, na co patrzę. Fotografia musiała zostać zrobiona dawno temu. Przed fabryką, oprócz grupy pracowników, stał jakiś staruch, a obok młodszy facet i mała, może czteroletnia dziewczynka w czapeczce i czerwonym płaszczyku.
– To moja mama – powiedziała Cheska, podchodząc do zdjęcia i wskazując palcem dziewczynkę. – A to dziadek i pradziadek.
Nie patrzyłem na fotografię. Byłem zbyt zajęty patrzeniem na nią. Cheska, dziewczyna z Chelsea.
– Co się z nią stało?
Wyraźnie posmutniała. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, w wielkich lśniących oczach dostrzegłem łzy.
– Zmarła dwa lata temu.
Smutek w jej głosie sprawił, że zabolało mnie w piersi, ale nie dałem nic po sobie poznać. Ojciec uczył mnie od dziecka, by nie okazywać emocji i w każdej sytuacji zachowywać obojętność, żeby przeciwnik nie potrafił odczytać moich zamiarów.
Cheska ostrożnie usiadła obok. Pachniała różami. Zauważyłem, że jej oczy wcale nie są tak ciemne, jak wydawały się na początku. Kiedy światło padało pod odpowiednim kątem, widać w nich było nieco zieleni. Miała raczej małe cycki, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało.
– A twoja mama? – spytała.
– Nie żyje – powiedziałem bez ogródek i spojrzałem na schody, a potem na szklane drzwi, za którymi lokaj ostro pucował jakieś rodowe srebra czy coś.
Krzyki na górze ucichły. Zastanawiałem się, co też ojciec może mieć na starego tej laski. Czym zasłużył sobie na osobistą wizytę Alfiego Adleya?
Niespodziewanie poczułem na dłoni muśnięcie. Zanim pomyślałem o tym, co robię, zaciskałem już palce na nadgarstku Cheski.
Wpatrywała się we mnie zaskoczona, aż w końcu wydusiła z siebie:
– Chciałam tylko pokazać, że jest mi przykro z powodu twojej mamy – szepnęła.
Puściłem jej rękę. Syknęła cicho i zaczęła rozcierać zaróżowioną skórę. Poczułem skurcz mięśnia w policzku. Szybko opanowałem emocje i poprawiłem kołnierz płaszcza.
– Wiem, jak to jest nie mieć mamy – dodała po chwili. – Jak samotnie można się czuć.
Gapiłem się na nią, próbując opanować przeszywający ból, który nagle wybuchł w moim sercu niczym mina i rozprzestrzenił się na całe ciało.
Dziewczyna z Chelsea miała długie czarne rzęsy – które wydawały się dotykać jej policzków, kiedy mrugała – i piegi na nosie. Nad górną wargą zauważyłem niewielki pieprzyk. Chciałem go polizać i spróbować, jak smakuje.
Z jakiegoś powodu zaczęła szybciej oddychać, a ja zobaczyłem zarys sutków pod białym topem. Uśmiechnąłem się kącikiem ust. Musiała to zauważyć, bo oblała się rumieńcem i szybko skrzyżowała ręce tak, żebym nie widział jej piersi. Pewnie jeszcze nigdy nie była z facetem. Na oko miała tyle samo lat co ja, ale w przeciwieństwie do niej ruchałem laski, odkąd tylko zacząłem dojrzewać płciowo. Bez skrępowania taksowałem ją wzrokiem. Wiedziałem, że klęcząc przede mną, wyglądałaby jeszcze lepiej. Cheska zrobiła się cała czerwona, jak gdyby czytała mi w myślach.
Gdzieś na górze skrzypnęły drzwi. Spojrzałem na dziewczynę z Chelsea po raz ostatni, bo nie miałem wątpliwości, że już więcej jej nie zobaczę. Najoględniej mówiąc, nie obracaliśmy się w tych samych kręgach. Na pewno uczęszczała do szkoły dla dzianych dzieciaków.
Coraz wyraźniej słychać było toczącą się rozmowę, aż w końcu mój ojciec i stary Cheski zeszli po schodach. Na widok swojej nieletniej córki odzianej w kusą piżamkę i siedzącej obok jakiegoś szczyla, czyli mnie, gość nieźle się zdziwił.
– Cheska, co ty tu robisz? Wracaj do siebie.
Na rozkaz tatusia dziewczyna skoczyła na równe nogi.
– Chciałam się napić wody i spotkałam Arthura. – Rzuciła mi nerwowe spojrzenie. – My… tylko rozmawialiśmy.
– Do łóżka, ale już! – krzyknął George.
Nie odezwała się więcej, tylko posłusznie wbiegła po schodach. Jej ojciec był totalnym kutasem, a ja postanowiłem zabawić się jego kosztem.
– Dobranoc, Cheska! – zawołałem w ślad za dziewczyną.
George gwałtownie odwrócił się do mnie, a jego twarz poczerwieniała z gniewu.
– Miło było cię poznać!
Zatrzymała się na schodach i posłała mi cudowny uśmiech.
– Panie Adley, James odprowadzi pana do wyjścia – powiedział George, wskazując na lokaja, który pojawił się w holu.
Jeszcze przez kilka sekund wpatrywałem się w Cheskę.
– Panie Adley – powiedział lokaj. – Paniczu Adley. Tędy, proszę.
Tymczasem dziewczyna pokręciła głową z niedowierzaniem.
– Arthur Adley – usłyszałem jej cichy głos.
Choć u szczytu schodów panował półmrok, wyraźnie widziałem, jak zbladła. Z dumą uniosłem głowę. Musiała o nas słyszeć.
Niewielu było ludzi w Londynie, którzy nie wiedzieli, kim są Adleyowie. Kiedy osobiście składaliśmy komuś wizytę, oznaczało to, że ów ktoś wpakował się w niezłe bagno.
Ruszyłem za ojcem. Lokaj otworzył nam drzwi i wyszliśmy w zimną londyńską noc. Ciszę zakłócał warkot przejeżdżających aut i odległe odgłosy kłótni. Wsiadając do samochodu, raz jeszcze spojrzałem na dom Harlowów. Na górze po prawej zobaczyłem w oknie dłoń przyciśniętą do szyby i niewyraźny zarys drobnej sylwetki. Cheska obserwowała, jak odjeżdżam.
Osiemnaście lat Marbella
– Chodźcie na górę! Widoki są za-je-biste! – Eric mrugnął do nas, a potem wspiął się po schodach na pokład jachtu. Nosił obcisłe szorty, bo według niego takie najlepiej eksponowały kutasa. Był jebanym ruchaczem. Zawsze mnie dziwiło, że jeszcze nie dopadł go żaden syf przenoszony drogą płciową. Eric miał prawie dwa metry wzrostu, blond włosy i ciało pokryte oczojebnymi tatuażami przedstawiającymi klaunów rodem z horrorów. Czuprynę zaczesywał na bok, przez co wyglądał jak grzeczny brytyjski żołnierz z czasów drugiej wojny światowej. Twierdził, że od takiej fryzury ptaszynkom robi się mokro w majtkach. Wszyscy doskonale wiedzieliśmy, że ma na myśli głównie moją kuzynkę Betsy, młodszą siostrę Charliego. Ani on, ani Betsy nigdy nie rozmawiali o swojej relacji, a przecież Eric rzadko kiedy zamykał jadaczkę. Ale kiedy robiło się gorąco, wszystko przestawało mieć znaczenie. Ericowi można było ufać.
Siedzący obok mnie Charlie łyknął gin i strzepnął popiół z papierosa do kryształowej popielniczki.
– Jeśli mówiąc o zajebistych widokach, nie ma na myśli stada wysmarowanych olejkiem mięśniaków, to będę mocno rozczarowany.
Rzuciłem mu krzywy uśmiech.
– Artie! – krzyknął Eric z pokładu rufowego. – Chodź tu wreszcie, bo ci jebnę! Jesteśmy, kurwa, w Marbelli! Jak za dwie godziny nie będziemy pijani i nie wyrwiemy jakichś zajebistych cipek, to kogoś, kurwa, zastrzelę!
Nie żartował. Rzadko widywałem ludzi, którym zabijanie sprawiało aż taką przyjemność. Na dodatek ten psychol robił to z szerokim uśmiechem na ryju.
Odpaliłem papierosa, wstałem z fotela i kopnąłem Charliego w nogę.
– Rusz dupę, też idziesz – powiedziałem, poprawiając na nosie okulary.
Za nami otworzyły się drzwi prowadzące do kajut.
– Już dotarliśmy? – spytał Freddie, przecierając zaspane oczy.
Był najcichszy z ekipy, ale gdy Eric krzyknął raz jeszcze, ściągnął koszulkę i z szerokim uśmiechem wspiął się na pokład. Charlie westchnął i wstał.
– Zapamiętaj moje słowa. Marbella w lipcu to jakiś jebany koszmar.
– Ale przynajmniej mamy megajacht, żałosny ciulu! – zawołał Eric, zaglądając do nas. – Artie, zamów więcej piwa. Niech donoszą, żeby nie zabrakło!
Spojrzałem na niego. Trzeba mieć tupet, by mi rozkazywać.
– No co? W końcu mamy wakacje! Przez kilka dni możesz zapomnieć, jakim wielkim mafijnym bossem jesteś, i być po prostu jednym z nas. Jeden za wszystkich itepe!
Nie zdążyłem wmontować pięści w jego przystojną twarzyczkę, bo zniknął na górze.
– Spokojnie – mruknął Charlie i przez telefon zamówił coś do picia.
Sięgnął po srebrną tacę z najlepszym towarem podzielonym na idealne kreski i przy pomocy pięknie zdobionej szklanej rurki wciągnął jedną porcję, a potem podsunął mi prochy. Zaciągnąłem się tak głęboko, że kokaina uderzyła w tył gardła.
– Lepiej? – spytał.
Skinąłem lekko głową, czując, jak krew zaczyna buzować mi w żyłach.
– No to chodźmy, żeby nacieszyć się tymi cudami Marbelli i towarzystwem brytolskich śmieci, które odwiedzają te okolice. Wchodziłem już po schodach, kiedy przez wejście prowadzące do kajut wyskoczył Vinnie i zaczął miotać się po pomieszczeniu, jakby goniło go stado demonów. Oczy miał mocno zaczerwienione, a ręce trzęsły mu się jak w delirce.
– Dopłynęliśmy?! Mam nadzieję, że dopłynęliśmy! Nie lubię fal, Artie! Bardzo nie lubię fal! Jestem chory jak pies! – wysapał nerwowo, zerkając przez okno.
– Idziemy na górę, stary – rzekł Charlie, wskazując schody. – Podobno czeka nas „za-je-bisty” widok.
Vinnie wykrzywił twarz w dziwnym grymasie. Stanąłem przed nim i machałem ręką tak długo, aż skupił na mnie wzrok. Jego spojrzenie było jak zawsze pozbawione wyrazu.
– Wziąłeś leki?
Rozciągnął usta w szerokim, niepokojącym uśmiechu Jokera, lecz oczy pozostały beznamiętne. Już po tej jednej minie było widać, jak nawalone miał we łbie i czemu ludzie się go obawiali.
– Właśnie wziąłem. Właśnie wziąłem magiczną pigułkę! Poleciała prosto do żołądka! Tak, tak, już zniknęła! Już jej nie ma! Vinnie był trochę wyższy ode mnie i nieźle napakowany. Podnosił ciężary, żeby się wyładować. Całe ciało miał w tatuażach, przy czym ich rozmieszczenie i tematyka były całkiem losowe. Potargane jasne włosy sięgały ramion i dopełniały obrazu szaleńca. W sekundę zabiłby każdego, kto by nam zagroził. Cierpiał na schizofrenię paranoidalną i co jakiś czas trafiał do zakładu zamkniętego na leczenie, które dawało tyle, że po wyjściu robił się jeszcze bardziej niestabilny. Traktowałem go jak brata. To my byliśmy przyszłością firmy, bez względu na to, jak bardzo mieliśmy nasrane we łbach.
Charlie wspiął się po schodach jako pierwszy. Za nim poszedł Vinnie, nucąc pod nosem i ciesząc się jak dzieciak w drodze do Disneylandu. Ściągnąłem z siebie koszulkę, cisnąłem ją na kanapę i mocniej zawiązałem sznurek szortów. Byliśmy na wartym pięćdziesiąt milionów funtów jachcie mojego ojca. Zacumowaliśmy w Marbelli godzinę temu obok innych „rodzin przy kasie”. Tyle że nasze pieniądze pochodziły z zupełnie innych źródeł. Nienawidzili nas za to z całego serca. Wystarczyło jedno słowo wypowiedziane z akcentem cockney, który wskazywał na nasze niskie urodzenie, i już zadzierali swoje wielkopańskie nosy. Próbowali pokazać, że są od nas lepsi. Ale my laliśmy na to sikiem prostym podkręcanym.
Wyszedłem na pokład, a hiszpańskie słońce strzeliło mnie w ryj jak obuchem. Wzdłuż nabrzeża ciągnęły się jasne śródziemnomorskie budynki, zaś turyści siedzący w restauracjach i barach gapili się na nasz jacht.
Dołączyłem do kumpli na pokładzie rufowym i wziąłem sobie browar.
– Jebany raj, chłopaki! – wrzasnął Eric, rozkładając ramiona.
Łyknąłem piwo i zerknąłem na jacht obok. Pokład rufowy był pusty, ale słyszałem rozmowy dochodzące z części dziobowej.
– No i gdzie te „za-je-biste” widoki? – spytał Charlie.
– Może nie są to widoki zajebiste dla ciebie, Chuck, ale dla reszty z nas na pewno. – Eric spojrzał na Vinniego, który chodził w kółko, jakby zawiesił się mu system startowy, i zmarszczył nos. – Dobra, może dla naszego czubka też nie, ale dla mnie, Freddiego i Artiego tak!
– Kurwa, jak zwykle… – Charlie rzucił mi uśmieszek.
– Już ci lepiej? – spytałem Vinniego.
Skinął głową. Faktycznie leki musiały zacząć działać, bo źrenice zwęziły mu się nieco, a drżenie rąk osłabło.
– Z każdą sekundą coraz spokojniejszy, Artie. Z każdą sekundą. – Uśmiechnął się, ale tym razem łagodnie, przez co wyglądał jak jebane niewiniątko, którym przecież nie był.
Położyłem mu dłoń na ramieniu, zaraz obok wytatuowanego Nosferatu z obnażonymi kłami.
– Ej, obok kogo zacumowaliśmy? – spytał Freddie.
Miał metr osiemdziesiąt osiem wzrostu, ciemne włosy i brązowe oczy. Był szczupły, ale potrafił walczyć jak rottweiler. Jego stary zginął jakiś czas temu. Pewien Rusek władował mu kulkę w sam środek czoła. Po tym zdarzeniu mój ojciec przygarnął Freddiego. Chłopak zamieszkał z nami w kościele przerobionym na dom. Jeszcze przed śmiercią swojego starego niewiele się odzywał, ale teraz, zwłaszcza w porównaniu z resztą moich debilnych kumpli, był praktycznie niemową.
– Poczekaj, aż zobaczysz – odparł Eric, wymownie poruszając brwiami.
Poszliśmy na pokład dziobowy i wtedy zauważyłem ruch na łodzi obok. Foczki, głównie w bikini, jedna laska topless, ale to mało mnie jarało. Jak się widziało jedną parę cycków, to jakby widziało się wszystkie. Z lekka rozczarowany zapaliłem papierosa i podszedłem na przód pokładu, by popatrzeć na ocean.
– Ładne cycki, złotko! – krzyknął Eric.
Zerknąłem przez ramię na dziewczyny. Uwagę przyciągała głównie laska o ciemnej karnacji i czarnych jak noc włosach opadających na ramiona oraz bardzo piegowaty rudzielec. Już miałem wrócić do kontemplowania nieprzebranych wód oceanu, kiedy na pokładzie pojawił się ktoś nowy. Zobaczyłem długie nogi i oliwkową skórę. Ręka z papierosem zamarła w pół drogi do ust.
Laska miała zajebistą figurę podkreśloną jeszcze przez białe bikini. Ciemne włosy zwinęła na czubku głowy w kok. Spojrzała w moją stronę, jakby przyciągnął ją mój natarczywy wzrok. Od razu rozpoznałem te oczy. Brązowo-zielone oczy, o których nigdy nie zapomniałem.
Cheska Harlow-Wright.
Stałem tam jak rażony gromem i wpatrywałem się w dziewczynę, której nigdy więcej miałem nie spotkać. Wciąż pamiętałem jej elegancki akcent, który lata temu wbił się w moje uszy niczym szpony. Dziewczyna z Chelsea. Przez cały ten cały w głębi serca o niej pamiętałem.
Przystanęła tak gwałtownie, że wylała prawie całego drinka.
– Cheska! – pisnęła jedna z koleżanek, wycierając mokry brzuch.
Ale ona nie drgnęła. Gapiła się na mnie.
Chłonąłem każdy centymetr jej ciała. Dorosła i była jeszcze piękniejsza niż wtedy. W końcu zaciągnąłem się papierosem i – nawet na chwilę nie odrywając od niej spojrzenia – podszedłem do kumpli. Często myślałem o dziewczynie z Chelsea, a teraz proszę, pojawiła się przede mną w Marbelli. Mój kutas zaczął puchnąć od samego patrzenia na te usta stworzone do obciągania.
– Znajoma? – spytał Charlie, głową wskazując Cheskę.
Łypnąłem na niego ponuro, a on wybuchnął śmiechem. Zrozumiał. Ja się nie śmiałem. Byłem zajęty wyobrażaniem sobie jej ciała pod moim, myśleniem o tym, co poczuję, kiedy właduję w nią kutasa. Jak będzie się wiła i jęczała, gdy wsadzę palce w jej mokrą cipkę.
Charlie opadł na kremową kanapę za nami.
– Obudźcie mnie, jak wydarzy się coś naprawdę interesującego – mruknął, zamykając oczy.
Ciemnoskóra ptaszyna gapiła się na niego, jakby miała zamiar go pożreć. Uśmiechnąłem się złośliwie. Bidulka nie mogła dać mu niczego, co by go zainteresowało, ale jakoś tak zawsze wychodziło, że laski na niego leciały. W sumie się nie dziwiłem, z jego wzrostem i posturą sam bym na niego poleciał, gdybym nie był facetem. Freddie mawiał, że Charlie jest mokrym snem każdego geja. Był też najbardziej bezlitosnym kolesiem, jakiego znałem. Nikt, kto zadarł z Charliem Adleyem, nie dożył następnego dnia. Dlatego był moją prawą ręką i najlepszym kumplem. Ufałem mu nad życie. – Jak się nazywacie, drogie panie?! – krzyknął Eric w stronę sąsiedniego jachtu. W odpowiedzi ruda pokazała mu środkowy palec, a on chwycił się za serce. – Ranisz mnie, królowo! Ranisz, kurwa, boleśnie!
– To spierdalaj! – odkrzyknęła.
Eric wybuchnął śmiechem. Dziewczyna nie miała pojęcia, że właśnie stała się następnym celem łowów.
Cheska powoli odstawiła prawie pustą szklankę z drinkiem na stolik. Udawała, że na mnie nie patrzy, ale co chwila ukradkiem zerkała w moją stronę. Nie mogłem oderwać oczu od jej sutków wyraźnie rysujących się pod stanikiem mimo upalnego dnia. Marzyłem tylko o tym, żeby poczuć je pod językiem. Chciałem wiedzieć, jak smakuje dziewczyna z Chelsea. Pragnąłem spróbować ją całą, jej cycki, jej opaloną skórę, jej zapewne elegancko wygoloną cipkę.
Cisnąłem peta na podłogę i wziąłem łyk piwa. Od strony oceanu dobiegł ryk silników. Czterech typów płynęło w naszą stronę na skuterach wodnych. Zmrużyłem oczy, obserwując, jak zatrzymują się obok sąsiedniego jachtu, wyłączają silniki i wspinają się na pokład po drabince.
Blond piękniś podszedł do Cheski i pocałował ją w policzek. Krew się we mnie zagotowała. Poczułem nagłą potrzebę urwania mu cholernego łba, kiedy położył rękę na jej tyłku. Dziewczyna z Chelsea miała chłopaka. Dla mnie był już martwy. Popatrzył w naszym kierunku.
– Co to za jedni? – usłyszałem.
Pewnie wydawało mu się, że wygląda groźnie, tak samo jak stojącym za nim żałosnym dupkom. Nie mieli pojęcia, na kogo się gapią.
Eric prychnął, a ja już wiedziałem, że w miejsce zbereźnego uśmiechu skierowanego do rudej pojawił się dobrze mi znany grymas szaleńca. Gnojkom z naprzeciwka wyraźnie zrzedły miny i wcale się im nie dziwiłem. Spotkanie takiego kolesia jak on – całego w tatuażach przedstawiających pojebanych klaunów z zakrwawionymi kłami, pazurami i sadystycznymi uśmiechami – raczej nie wróżyło niczego dobrego.
– Pozwólcie, że się przedstawimy – odezwał się z wyraźnym akcentem cockney i mroczną nutą w głosie.
Freddie kopnął w kanapę, na której leżał Charlie. Kuzyn otworzył oczy.
– Mieliśmy cię obudzić, jak wydarzy się coś ciekawego.
Charlie poderwał się na równe nogi i podekscytowany stanął obok mnie.
– Coś do popatrzenia czy do zajebania?
– To drugie – mruknąłem.
– Szkoda. Ten po prawej jest całkiem wysportowany. Wygląda na takiego, co dałby radę wytrzymać tak, jak lubię.
Eric machnął na Freddiego.
– Freddie Williams.
Potem wskazał na Vinniego.
– Vinnie Edwards.
Vinnie podbiegł do barierki i zaśmiał się jak czubek. Dziki chichot ucichł po krótkiej chwili, ale na jego twarzy pozostał szeroki, szalony uśmiech. Nadęte bubki z zaskoczeniem cofnęły się o krok, jakby nasz psychol miał zaraz przeskoczyć na ich pokład.
– Spokojnie – powiedziałem do Vinniego, tak żeby mnie na pewno usłyszał.
Głośno sapnął i wyraźnie się odprężył, ale pojebany uśmiech nie zniknął z jego twarzy. Na szczęście zawsze mnie słuchał. Byłem starszym bratem miłości jego życia. Przez wzgląd na Pearl nigdy by ze mną nie zadarł. Wszystko robił dla niej albo przez nią.
– Ja jestem Eric Mason – przedstawił się Eric, a potem wskazał na Charliego. – A to Charlie Adley.
Potem podszedł do mnie i zarzucił mi ramię na szyję. Spojrzałem na Cheskę.
– A to jest Arthur Adley. – Wykonał teatralnie przesadzony ukłon w ich stronę. – Miło was, kurwa, poznać – rzekł uprzejmie, a potem uśmiech zniknął z jego twarzy. – Mogliście o nas słyszeć.
Ten, który wcześniej ścisnął Cheskę za tyłek, już nie przyglądał się nam z wyższością. Krew odpłynęła mu z twarzy, co oznaczało, że doskonale wiedział, kim jesteśmy. Zerknąłem na Cheskę. Wpatrywała się we mnie drapieżnie, a jej policzki zrobiły się naprawdę czerwone. Chciałem lizać tę czerwień i coś mi mówiło, że dziewczyna z Chelsea byłaby zachwycona.
– Chłopaki, napijmy się na dole – mruknął do kolegów blond chujek.
Pierzchnęli pod pokład jak szczury, a dziewczyny ruszyły za nimi.
– Chodźcie – powiedział Eric. – Przejdziemy się po barach na plaży. Takie nadęte dziunie są za łatwe, znajdziemy sobie lepsze. A jak jeszcze raz zobaczę tych gnojków, nie wyjdą z tego żywi. Ale nie dzisiaj. – Poruszył znacząco brwiami. – Nie można przesadzić pierwszego dnia, bo co będziemy robić potem? Rozlew krwi zostawmy sobie na sam koniec. Na wielki finał. Wyjedziemy stąd z hukiem!
Freddie się zaśmiał i zarzucił ramię na jego kark. Tatuaże Erica wyglądały, jakby miały ożyć.
– Bary na plaży… Genialne – rzucił sarkastycznie Charlie, patrząc za odchodzącymi chłopakami, a potem poklepał Vinniego po plecach. – Ruchy, kolego. Pokręcimy się po plaży i postraszymy turystów. Będzie fajnie.
– Podoba mi się ten pomysł! Pobawimy się, póki Pearl śpi! – Vinnie wyłamał knykcie i skoczył na rufę.
Charlie spojrzał na mnie. Nawet nie drgnąłem. Byłem zbyt zajęty czymś innym.
– Jeżeli ja będę musiał wyciągać piasek z dupy, to ty też – powiedział. – Idziemy.
Skinąłem głową, dając mu znać, że zaraz do nich dołączę, ale on nie ruszył się z miejsca. Popatrzyłem na niego zdziwiony. Uniósł brwi i zerknął na Cheskę, która dalej stała na pokładzie.
– Ja pierdolę – mruknął i wreszcie odszedł.
Odpaliłem kolejnego papierosa i wcisnąłem ręce w kieszenie szortów. Czułem na sobie spojrzenie Cheski. Powoli sunęło po moim ciele, aż w końcu zatrzymało się na torsie z wytatuowaną panoramą Londynu z Big Benem i całą resztą. Policzki znów jej zapłonęły, a ja poczułem, że mój kutas robi się kurewsko twardy. Podeszła bliżej barierki. Nie ruszyłem się, czekałem na to, co zrobi. Wciąż miała małe cycki, ale idealnie mieściłyby mi się w dłoni.
Zaciągnąłem się papierosem.
Przez krótką chwilę Cheska gapiła się na wodę, a potem zrobiła ruch, jakby chciała coś powiedzieć, ale dokładnie w tym momencie pojawił się tamten blond kutas.
– Ches?
Spuściła głowę tylko nieznacznie, ale widziałem w niej rezygnację. Ciekawe, czy tak samo jak ja pragnęła, żeby ten dupek się odpierdolił. Chciałem usłyszeć jej głos. Chciałem wiedzieć, co powie po tych pięciu latach.
Blondas mnie zauważył i postanowił zgrywać twardziela. Wypiął pierś jak jakiś jebany goryl i posłał mi złowrogie spojrzenie. Pewnie musiał się bardzo starać, żeby nie zesrać się ze strachu.
Uśmiechnąłem się złośliwie, obserwując te żałosne próby przekonania mnie, że jest samcem Alfa.
– Chodź, Ches – powiedział, biorąc dziewczynę za rękę.
Zaciągnąłem się papierosem i patrzyłem, jak Cheska odchodzi. Rzuciła mi przez ramię jeszcze jedno spojrzenie. Pstryknięciem posłałem peta za burtę, a potem poszedłem za chłopakami. Czekali na mnie na pomoście. Popatrzyłem na jacht Cheski. Tak jak pięć lat temu w oknie na górze stała ona i obserwowała, jak odchodzę.
* * *
Koka i molly buzowały mi w żyłach. Kolorowe światła śmigały po parkiecie, muzyka transowa ryczała z głośników. Wszyscy byli najebani jak stodoła i ostro naćpani, upojeni wolnością dwóch tygodni wakacji w słońcu, z dala od szarego angielskiego nieba i jeszcze bardziej szarej codzienności. Jakaś suczka w krótkiej niebieskiej kiecce siedziała na mnie, a jej za duże, zrobione wypełniaczem usta sunęły po mojej szyi. Byłem za bardzo zrobiony, żeby ją spławić. Leniwie przekręciłem głowę, by popatrzeć na salę. Z naszego boksu dla VIP-ów miałem doskonały widok na klejących się do siebie ludzi.
Poczułem, jak ręka tej małej dziwki wciska się pod moje szorty i przez bokserki gładzi kutasa. W tym momencie przy stoliku obok usiadło jakieś towarzystwo. Zielone lasery odbiły mi się na okularach, na kilka sekund zmieniając wszystko w niewyraźną plamę. Zaraz potem zobaczyłem dziewczynę w dopasowanej różowej sukience. I widziałem już tylko ją. Brązowe włosy spływające po plecach, długie nogi, szczupłe ciało… i spojrzenie utkwione we mnie.
Cheska.
Kolor świateł zmienił się z zielonego na żółty, a wtedy ujrzałem ją wyraźniej. Uśmiechnąłem się, ale zaraz ciśnienie mi podskoczyło, bo obok pojawił się ten dupek. Chwycił jej twarz w obie dłonie i pocałował. W uszach dudniło mi jak w jakimś kurewskim kamieniołomie, a dragi rozpierdalały mózg na kawałki. Cheska odwzajemniła pocałunek, ale oczy miała cały czas otwarte. Patrzyła w moją stronę.
– Rżnij mnie – jęknęła suka w niebieskiej kiecce, wiercąc się na moich kolanach.
Była napaloną szmatą i pragnęła mojego kutasa. Siedziała tu dlatego, że chciała uciec od zatłoczonego parkietu i spędzić noc z facetami, którzy będą ją poili darmowymi drinkami. Od kiedy mnie zobaczyła, przykleiła się jak rzep do psiego ogona.
– Zabawmy się – wyjęczała.
Nie miałem ochoty tego robić. Za żadne pieniądze świata nie zerżnąłbym kogoś takiego jak ona. Ale teraz była tutaj Cheska. Chciałem patrzeć, jak dziewczyna z Chelsea płonie.
Wpatrzony w jej zielono-brązowe oczy włożyłem rękę pod sukienkę dziwki, odsunąłem stringi, po czym wcisnąłem w nią palec. Krzyknęła i wbiła mi paznokcie w ramiona.
Blond dupek przyssał się do szyi Cheski. Dziewczyna doskonale widziała, co robi moja ręka. Szerzej otworzyła oczy i zaczęła szybciej oddychać w takt moich ruchów. Coraz gwałtowniej wpychałem palce w cipkę dziwki. Nic mnie nie obchodziła, ale chciałem, żeby Cheska zobaczyła w niej siebie. Siebie na moich kolanach, a nie obślinianą przez jakiegoś gnojka, który próbował zjeść jej szyję.
Dziwka krzyknęła, a ja poczułem, jak zaciska się na moich palcach. Doszła całkiem szybko. Jej głos zginął wśród głośnej muzyki, lecz byłem pewien, że Cheska i tak go usłyszała. Suka w niebieskiej sukience próbowała się do mnie przytulić, ale odepchnąłem ją z całej siły.
– Spierdalaj – syknąłem, nawet na nią nie patrząc, i wstałem.
Chciało mi się palić.
Przeszedłem przez klub do tylnego wyjścia. Przed budynkiem odpaliłem papierosa i powoli się zaciągnąłem. Jak dobrze było poczuć w sobie nikotynę… Oparłem się o ścianę i przymknąłem oczy, rozkoszując się tą chwilą.
Obok skrzypnęły drzwi. Zerknąłem w tamtą stronę. Dziewczyna z Chelsea wymknęła się na zewnątrz. Drgnęła nerwowo, gdy drzwi zatrzasnęły się za nią z głuchym łupnięciem. Objęła się ramionami i potarła skórę. Noc była całkiem chłodna.
– Nie wiem, dlaczego za tobą poszłam – powiedziała i zrobiła krok w moją stronę.
Kurwa, te dragi były wspaniałe. Nasze, rzecz jasna, więc miałem pewność, że są czyste. Przez nie ta dziana foczka wyglądała jak anioł.
– Arthur Adley – dodała z delikatnym uśmiechem.
Na dźwięk swojego imienia poczułem bolesny ucisk w piersi.
– Cheska Harlow-Wright – wymówiłem jej nazwisko z akcentem, który brzmiał cholernie pospolicie.
– Pamiętasz mnie?
Zamknąłem oczy, oparłem głowę o ścianę i jeszcze raz zaciągnąłem się papierosem.
– Podobało ci się to małe przedstawienie?
Spojrzałem na nią. Stała z szeroko otwartymi ustami i płonącymi policzkami. Czekałem, co powie, ale wtedy drzwi otworzyły się gwałtownie i w progu stanął Freddie.
– Artie – odezwał się tonem, który oznaczał, że zabawa się skończyła. Byłem naćpany, lecz nawet w takim stanie potrafiłem natychmiast przejść w tryb gotowości bojowej. – Eric zadarł z pyskatymi typami z Walii. Będzie rzeźnia!
Westchnąłem ciężko i rzuciłem niedopałek na ziemię, a potem bez słowa minąłem Cheskę i poszedłem za Freddiem. Przy barze Charlie gawędził z przystojnym barmanem, ale na nasz widok porzucił jego towarzystwo i stanął u mego boku.
– Kilka godzin bez rozlewu krwi to dla nas za wiele. – Błysnął zębami w uśmiechu. – Jakby co, to nie narzekam. Ten cały Jason – wskazał na barmana – i tak zaczął mi już grać na nerwach. Za dużo mięśni, za mało mózgu. Wynudziłem się jak mops. Chętnie zmasakruję kilka ryjów.
– Ilu ich jest? – spytałem, ale w sumie nie potrzebowałem odpowiedzi.
Niedaleko głównego wejścia, otoczony kilkoma kolesiami, stał Eric i uśmiechał się do nich tym swoim upiornym uśmiechem. Dołączył do nas Vinnie. Z ekscytacji podskakiwał jak na sprężynach.
– Czas na walkę – rzucił w przestrzeń. – Czas walczyć, mała! A ja chcę walczyć! Lubię zapach krwi. Lubię czuć, jak kości kruszą się w moich rękach. – Odwrócił się do mnie. – Nakurwimy im, prawda, Artie? – spytał zarumieniony. – Prawda, Charlie?
– No pewnie, stary – odpowiedział Charlie, podwijając rękawy koszuli. – To w końcu Eric. Wywołałby awanturę z własnym cieniem, gdyby mógł. Vinnie wyglądał na zachwyconego. Uśmiechał się, ale nie w typowy dla siebie, szalony sposób. Teraz uśmiechał się naprawdę. A naprawdę uśmiechał się tylko dla NIEJ.
– Obiecuję, skarbie – znowu odezwał się w przestrzeń. – Nic mi się nie stanie. Zawsze pilnuję, żeby nic sobie nie zrobić. Przecież nie chcę, żebyś się denerwowała.
Mówił do mojej siostry. Odkąd zginęła, miał halucynacje, w których ją widział. Jej śmierć pogorszyła jego stan. Przesunął dłonią w powietrzu, jakby dotykał czyjejś twarzy.
– Zawsze się o mnie martwisz, Perełko. Ale ja cię nigdy nie zostawię, tak samo jak ty nigdy nie opuścisz mnie.
Vinnie był w związku z duchem, na dodatek od wielu lat. Trudno sobie wyobrazić, żeby kiedykolwiek mógł się związać z żywą kobietą.
– Jest dziewięciu – powiedział Freddie, odciągając moją uwagę od Vinniego. – Eric zrobił dobrze jednej z ich lasek i któryś to zobaczył.
Podeszliśmy do Erica. Wcisnąłem ręce do kieszeni i wlepiłem wzrok w czerwonego na ryju kolesia, który gapił się na mojego kumpla.
– Masz jakiś problem? – spytałem, czym ściągnąłem na siebie jego uwagę.
– Świetnie. Jest ich, kurwa, więcej – odezwał się jeden z Walijczyków, zaciskając pięści.
Skrzywiłem się i zrobiłem krok w jego kierunku. Zanim zdążył coś jeszcze powiedzieć, złapałem go za szczękę i wbiłem czoło w jego nos. Padł jak długi i wtedy rozpętało się piekło. Walijczycy próbowali nam dokopać, ale żadnemu się nie udało. Jeden za drugim padali na podłogę, nawet nas nie drasnąwszy… Z wyjątkiem jednego ciosu, któremu Eric z rozmysłem pozwolił dosięgnąć celu. W odpowiedniej chwili opuścił gardę, by czerwony na gębie koleś uderzył go w twarz. Głowa odskoczyła mu na bok, a z wargi popłynęła krew. Lecz Eric z zadowoleniem przesunął językiem po rozcięciu i uśmiechnął się szeroko, nie przejmując się coraz bardziej krwawiącą raną. Facet zamarł na ten widok. A potem Eric go dorwał. Rzucił się na niego, przygwoździł do podłogi i walił pięściami w jego twarz tak długo, aż typ stracił przytomność.
Obserwowałem to z boku, zaciągając się fajką. Dopiero gdy miałem pewność, że Eric już wystarczająco nasycił się rozpierduchą, odciągnąłem go od zakrwawionego kolesia.
– Na zewnątrz – rozkazałem.
Eric dyszał ciężko. W trakcie bójki rozwalił sobie knykcie. Kiedy przechodziliśmy obok bramkarzy, wskazałem brodą na jęczących facetów, którzy próbowali pozbierać się z podłogi.
– Zajmijcie się nimi, kurwa.
Bez słowa wypełnili rozkaz. To miasto należało do Adleyów. Wiedzieli o tym wszyscy zatrudnieni w barach i restauracjach. Tylko samobójca zakwestionowałby rozkaz Arthura Adleya. Cała Hiszpania jechała na naszym towarze. Zresztą moja rodzina miała ludzi w każdej części Europy. Przedzieraliśmy się przez ulicę pełną pijanych Brytoli, którzy zataczali się i zastępowali nam drogę.
– Ej, ty! Chcesz w mordę?! – warknął jeden typ, gdy go odepchnąłem.
Charlie dokończył sprawę i znokautował go ciosem z bańki. Koleś runął jak worek ziemniaków, a jego kumple doskoczyli do niego, bełkocząc coś niezrozumiale.
Zatrzymaliśmy się po drugiej stronie ulicy, a ja rzuciłem Ericowi fajkę. Mrugnął do mnie i uśmiechnął się szeroko, a dopiero potem zapalił. Wciąż miał brodę we krwi i wyglądało, że nie planuje jej ścierać. Spojrzałem na resztę chłopaków. Każdy nosił na sobie krwawe ślady niedawnej bójki. – I to wszystko za jakąś palcówę? – mruknął Freddie do Erica. – Mam nadzieję, że suka była tego warta.
Eric podsunął Freddiemu palce pod nos.
– Sam sprawdź!
– Spierdalaj! – warknął Freddie, odpychając jego rękę.
Zająłem się ścieraniem plamek krwi z okularów.
– Adley – usłyszałem za sobą.
Odwróciłem się. Przede mną stał Ollie Lawson. Skrzywiłem się na widok jego nadętej gęby. Założyłem okulary, zaciągnąłem się fajką i wypuściłem mu w twarz kłąb dymu. Widziałem, że się wkurwił, ale nic nie zrobił. Nie miał odwagi. Jego stary prowadził w Londynie spory interes – uczciwy biznes, import i eksport. Od lat próbował odkupić od mojego ojca magazyny w porcie. Oferował miliony, ale, rzecz jasna, nic nie wskórał.
Lawsonowie byli pewnymi siebie wazeliniarzami, a ich niezmordowane próby robienia z nami interesów stanowiły dla mojego ojca pasmo niekończących się utrapień. Zwłaszcza ten kutas mnie wkurwiał. Jedno spojrzenie na jego ryj i miałem ochotę mu go roztrzaskać.
– Lawson! – Eric wyciągnął ręce, jakby chciał objąć Olliego. – Nie uściskasz mnie?
– Masz krew na brodzie – odparł koleś zniesmaczony.
Eric wysunął język najdalej, jak potrafił, i powoli zlizał krew, tak żeby Lawson dobrze wszystko widział.
– A jak teraz? – spytał z niewinną miną.
Charlie i Freddie wybuchnęli śmiechem. Vinnie wyszeptał coś do Pearl, a ja po prostu wpatrywałem się w Olliego z niechęcią. Nienawidziłem tego kutasa. W czepku urodzony, do tego nosił się jak panisko, jakby całe miasto należało do niego.
– Nieważne. Chcieliśmy się przywitać. – Lawson wskazał na swoich kumpli. – Jesteśmy tu na wakacjach, tak jak wy. Chwila wytchnienia od cuchnącego miasta, no nie? – Spoglądał na wszystkich po kolei, lecz najdłużej zawiesił wzrok na moim kuzynie. – Jak tam, Charlie, trafiły ci się ostatnio jakieś dobre kutasy?
– Tylko kutas twojego starego – odparł Charlie bez mrugnięcia powieką. – Chociaż w sumie trudno nazwać taką małą, sflaczałą glistę kutasem.
Oczy Olliego zapłonęły gniewem, ale wszyscy wiedzieliśmy, że nic nie zrobi. Nie potrafił walczyć. Nie był wojownikiem, był… No cóż, nikim, a na takich nie mieliśmy w zwyczaju marnować energii.
Musiał dostrzec coś za mną, bo na usta wypłynął mu szeroki uśmiech.
– Sorki, ale będę się już żegnał. Muszę z kimś pogadać.
Minął nas wraz ze swoimi kumplami i ruszył w kierunku klubu, z którego przed chwilą wyszliśmy. Podążyłem za nim wzrokiem i zobaczyłem, jak podchodzi do Cheski. Mimowolnie się spiąłem, gotów ruszyć na niego za jedno słowo wypowiedziane do dziewczyny z Chelsea… ale wtedy ją przytulił. – To ta ptaszyna z jachtu obok – zauważył Freddie. – Zna Lawsona?
Zaciskałem pięści tak mocno, aż zbielały mi knykcie. Jakim, kurwa, cudem Cheska znała Olliego Lawsona? Spała z nim? Czułem, jak buzuje we mnie gniew. Rzadko się zdarzało, żeby cokolwiek wzbudziło we mnie aż tak silne emocje.
Obserwowałem, jak wchodzą do klubu. Lawson obejmował Cheskę w pasie. Odnalazłem w kieszeni nóż sprężynowy i zacisnąłem na nim palce, walcząc z impulsem, który kazał mi za nimi iść. Głęboko zaczerpnąłem powietrza.
W tym momencie w drugiej kieszeni zawibrowała komórka. Dzwonił ojciec.
– Tak? – powiedziałem, nie spuszczając wzroku z klubu, w którym zniknęli Lawson i Cheska.
– Chcę, żebyś odwiedził wujka Johnny’ego.
– Jak bardzo? – spytałem.
Chłopaki podeszli bliżej, obserwując mnie uważnie.
– Porządnie.
Kiwnąłem głową do Charliego, żeby dzwonił po samochód.
– Odwiedzimy go.
Ruszyliśmy do głównej drogi.
– Ten idiota rozdaje prezenty na prawo i lewo, a przecież wiemy, że go nie stać.
Ojciec mówił kodem, na wypadek gdyby podsłuchiwał nas Scotland Yard albo jakaś inna agencja. Zachowywaliśmy ostrożność, żeby nikt nie dobrał nam się do skóry.
Kod oznaczał, że Johnny Bailey część kasy zatrzymuje dla siebie zamiast grzecznie wysyłać wszystkie zyski do firmy. Przez dekady był jednym z najbardziej zaufanych ludzi ojca w Londynie. Dopiero od kilku lat zajmował się jedną z tras wiodących do Marbelli. Ale w tej sytuacji dawna zażyłość nie miała znaczenia. Ojciec najwidoczniej stracił cierpliwość i chciał, żebym z chłopakami zrobił z Johnny’ego przykład dla wszystkich, którzy pracowali dla firmy za granicą i myśleli o zagarnięciu dla siebie pieniędzy Adleyów.
– Oddzwonię później – powiedziałem i się rozłączyłem.
Kiedy dotarliśmy do głównej drogi, van z przyciemnianymi szybami już na nas czekał. Wsiedliśmy, a Eric zamknął drzwi. Spojrzeli na mnie.
– Gotowi na zabawę? – spytałem.
Wszyscy się uśmiechnęli.
* * *
Ruszyliśmy do willi Johnny’ego. Znajdowała się na uboczu, czekała nas więc przejażdżka wiejskimi szutrowymi drogami. Nakazałem kierowcy wyłączyć światła. Nie chciałem, żeby stary wiedział o naszym przyjeździe. Chciałem go zaskoczyć.
Zatrzymaliśmy się przed posiadłością i całą grupą poszliśmy do głównego wejścia. Nie zamierzałem pukać czy dzwonić. Po prostu wyważyłem drzwi kopniakiem. Zamek rozpadł się z trzaskiem. Rozejrzałem się po wnętrzu, spojrzałem na schody prowadzące na górę. Ani żywego ducha.
– Piwnica – mruknął Charlie. – Słyszę muzykę.
Miał rację. Poszedłem za dźwiękiem i trafiłem do kuchni. Drzwi prowadzące do piwnicy znajdowały się obok lodówki. Sięgnąłem do kieszeni i chwyciłem rękojeść noża, potem ostrożnie ująłem klamkę. Otworzyłem drzwi. Muzyka stała się wyraźniejsza.
Powoli zeszliśmy na dół. W przestronnej piwnicy stało kilka stołów zarzuconych podłużnymi paczuszkami heroiny, a ludzie Johnny’ego pakowali je do brezentowych toreb. Pośrodku tego wszystkiego, rozparty w fotelu niczym jakiś pierdolony bonzo, siedział on sam i palił cygaro. Na nasz widok wyraźnie się spietrał, ale szybko przybrał przyjacielski wyraz twarzy i wstał. Skinąłem chłopakom głową, żeby się przygotowali.
– Artie, mordo! Chodź tutaj i uściskaj wujka Johnny’ego! Nie miałem pojęcia, że wpadniecie w odwiedziny do staruszka!
Podszedłem do niego, kątem oka obserwując jego ludzi. Sięgnęli pod stoły, bez wątpienia po broń. Johnny udawał wesołka, ale był cały czerwony i tak obficie się pocił, że krople spływały po jego pokrytej plamami skórze. Odrzucił na bok resztkę cygara i rozłożył ramiona w geście przywitania. Nawet nie drgnąłem, tylko patrzyłem na niego bez słowa. Przełknął ślinę i łypnął ku moim ludziom, którzy tylko czekali na znak, żeby rozpętać piekło.
– Małomówny jak zwykle – spróbował zażartować. Chwycił mnie i przyciągnął do siebie. – No, Artie, nie uściskasz wujka?
– Dlaczego, do kurwy nędzy, miałbym ściskać typa, który okrada moją rodzinę? – wyszeptałem mu prosto do ucha.
Spiął się. Poczułem, że poruszył ramieniem, i wiedziałem, że zamierza sięgnąć do kieszeni po broń. Jednym szybkim ruchem wykręciłem mu ramię i chwyciłem za włosy. To był znak, na który czekali chłopcy.
– Obserwuj uważnie – szepnąłem staremu do ucha.
Próbował się wyrwać, ale nie miał ze mną żadnych szans, był za słaby. Kula wystrzelona przez jednego z jego ludzi świsnęła Charliemu tuż przy skroni. Kuzyn uśmiechnął się szeroko, a potem złapał skurwysyna za koszulę, pchnął na krzesło i wbił dwa noże w jego pierś, a gdy facet zachłysnął się krwią, sprawnym ruchem wydłubał mu najpierw jedno, a później drugie oko.
W tym samym czasie Eric popchnął drugiego z gnojków z taką siłą, że facet rąbnął o ścianę i upuścił pistolet. Eric podniósł go jednym błyskawicznym ruchem, a potem wraził kolesiowi lufę w usta i wystrzelił. Mózg rozbryznął się na wszystkie strony.
Vinnie z rykiem rzucił się na uzbrojonego w maczetę gościa, przygwoździł go do podłogi i zaczął okładać pięściami. Lubił zabijać gołymi rękami i był w tym świetny. Śpiewał w rytm uderzeń dziecięcą rymowankę Humpty Dumpty: „I wszyscy konni, i wszyscy dworzanie złożyć do kupy nie byli go w stanie”.
Freddie bez słowa wbił nóż w serce ostatniego z ludzi Johnny’ego i przekręcił ostrze, a potem patrzył, jak krew wypływa facetowi z ust. Na koniec splunął mu w twarz i wyciągnął nóż, a mężczyzna runął na podłogę jak worek kartofli.
– Artie, przerwij to! – krzyknął Johnny, ale ostatni z jego ludzi właśnie umierał w rosnącej kałuży krwi.
Vinnie wyciągnął z kieszeni niewielkie kombinerki i bezceremonialnie wyrwał ząb facetowi, którego właśnie zajebał. Robił tak za każdym razem, gdy kogoś zabił.
– Daj ząbek dla mnie i Pearl. Już nie jest twój. – Uniósł zdobycz wyżej. – Widzisz, Pearl? Teraz nikt nie skrzywdzi naszej rodziny.
Zamarł na moment, jakby słuchał odpowiedzi, po czym mruknął zakłopotany:
– Ja też cię kocham, skarbie.
Włożył ząb do puszki na drobiazgi, którą zawsze nosił w kieszonce koszuli, i wstał. Poczułem, jak Johnny cały sztywnieje.
– Słuchaj, Artie… – sapnął. – Jesteś tylko dzieckiem. Wszyscy nimi jesteście. Ojciec nie powinien kazać wam tego robić.
Cmoknąłem z dezaprobatą.
– Trzeba było nie okradać firmy, która tak o ciebie dbała.
– Ja tego nie zrobiłem, przysięgam!
Pchnąłem go na podłogę, wprost w krwawą kałużę, i szybko rozejrzałem się po pomieszczeniu. W kącie leżał zwój liny.
– Weź ją – rzuciłem do Freddiego, a Ericowi i Charliemu nakazałem: – Zaciągnijcie go do schodów.
Chłopaki złapali Johnny’ego pod pachy i zataszczyli na miejsce, choć próbował się wyrywać. Freddie sprawnie związał mu ręce i trzymając koniec liny, wbiegł po stopniach na pierwszy podest, po czym owinął ją wokół balustrady i mocno naciągnął. Naprężyła się pod ciężarem starego drania. Gdy Johnny zwisał już nad podłogą, Freddie zabezpieczył linę solidnym węzłem i zbiegł na dół.
Na spodniach Johnny’ego pojawiła się mokra plama.
– Patrzcie, zeszczał się – parsknął Charlie. – Szkoda, że tak się nie przejmował, kiedy nas okradał.
– Rozepnij mu koszulę – poleciłem Ericowi.
W fotelu, na którym wcześniej siedział Johnny, rozsiadł się Vinnie i z zadowoloną miną czekał na przedstawienie. Oczywiście nie sam. Była z nim Pearl, czego domyśliłem się po ułożeniu jego ramienia. Wyglądał, jakby kogoś obejmował.
Popatrzyłem na Johnny’ego. Z wizgiem wciągnął powietrze i zaszamotał się w więzach, ale zbyt wiele nie mógł zrobić. Sięgnąłem do kieszeni po nóż i podszedłem bliżej. Dostałem go od ojca na trzynaste urodziny. To nim zabiłem po raz pierwszy. Od tamtego czasu za każdym razem, gdy miałem odebrać życie, korzystałem właśnie z niego.
– Wszystko oddam! Wszystko! – wrzasnął Johnny piskliwie.
Przerażenie pożerało jego ciało, przenikało do szpiku kości. Polizałem ostrze. Pozostawiło na języku metaliczny posmak.
– Posłuchaj, chłopcze!
Rozciągnął usta w szerokim uśmiechu, ale w jego oczach błysnęło przerażenie.
– Znasz mnie od urodzenia! Jestem twoim wujkiem! Odbierałem cię ze szkoły, pamiętasz?!
Zatrzymałem się przed nim, a w piwnicy zrobiło się cicho.
– Pozwól mi porozmawiać z Alfiem – wychrypiał. – Zadzwoń do niego. Na pewno się dogadamy! – Zaśmiał się i od tego śmiechu krew zawrzała mi w żyłach. – Jesteście jeszcze dziećmi. Nie powinniście robić takich rzeczy. Powinniście się bawić, bajerować panienki, a nie załatwiać za ojców brudne interesy.
Musiałem się powstrzymać, żeby nie uśmiechnąć się kpiąco. Co za troskliwy wujaszek… Przecież na własne oczy widział, jak zabiłem po raz pierwszy. Po wszystkim poklepał mnie po plecach, dał fajkę i szklankę whisky. Wtedy nie przeszkadzało mu, że byłem dzieckiem.
– Okradłeś firmę – wycedziłem, obserwując, jak uśmiech znika z jego twarzy. Spojrzałem na Erica. – Złap go pod kolana.
Zrobił, co kazałem. W tym czasie Freddie przyniósł krzesło z drugiego końca piwnicy i ustawił pod Johnnym, a wtedy Eric puścił nogi starucha. – Co robisz?! – jęknął Johnny, stając na zgiętych nogach i próbując złapać równowagę na drewnianym siedzisku.
Spojrzałem na jego wydęty, obnażony brzuch i pomyślałem, że to będzie jak patroszenie świni.
– Mówiłeś, że chcesz pogadać z moim starym – powiedziałem powoli. – W sumie dla ciebie byłoby lepiej, żeby on tu był zamiast mnie. Ojciec się nie pierdoli, lubi zabijać szybko. – Pogroziłem gnojkowi nożem. – Byłeś przy nim przez większość jego życia. Tak jak moi chłopcy są przy mnie.
– Zjebałem, Artie. Zjebałem koncertowo. Daj mi jeszcze jedną szansę…
– Charlie – odezwałem się, nie spuszczając oczu z tej kupy gówna. – Zdradziłbyś mnie?
– Nigdy – odparł krótko.
– Eric?
– W życiu.
– Freddie?
– Nie ma mowy.
– Vinnie?
– No coś ty! Za żadne pieniądze świata! – zaśpiewał. – Pearl byłaby smutna. A ja przecież nie chcę, żeby było jej smutno.
Przechyliłem głowę, przyglądając się zmarszczkom na twarzy Johnny’ego, bliznom po ospie i popękanym naczynkom. Nasza firma była dla niego jak rodzina. Chroniliśmy go. Daliśmy mu wszystko, czego pragnął.
– Lojalność. – Przycisnąłem czubek noża do jego tłustego policzka. – Chcieliśmy tylko tego. – Naparłem mocniej. Spod ostrza pociekła krew i spłynęła w dół jak szkarłatna łza. – U Adleyów dane słowo jest święte. Przysięgałeś lojalność mojemu ojcu i złamałeś przysięgę. – Na moment włożyłem nóż w zęby, żeby podwinąć rękawy koszuli, po czym dodałem: – Gdyby mój stary tu był, załatwiłby to jednym strzałem. Jest bezwzględny, ale litościwy. – Rozciągnąłem usta w szerokim uśmiechu. – A ja nie.
– Jesteś szurnięty!
Johnny splunął w moją stronę. Nie sięgnął. Wiedział, że przegrał, dlatego postanowił odsłonić swoje prawdziwe oblicze.
– Zawsze byłeś sadystycznym gnojkiem! Wszyscy tacy byliście! To jest zakodowane w nazwisku Adley! Każdy z was jest opętany złem! – Zmarszczył nos, jakbyśmy śmierdzieli. – Londyńscy gangsterzy mają swoją godność. Stałem u boku twojego ojca, kiedy stworzył firmę! Żyliśmy zgodnie z kodeksem! Byliśmy dżentelmenami, a nie mordercami z wariatkowa jak wy!
– „Mordercy z wariatkowa”. – Charlie pokiwał głową. – Brzmi nieźle.
– To ma być przyszłość firmy?! Wy?! – Johnny uśmiechnął się szyderczo. – Wolę już zginąć, niż na to patrzeć.
– Miło, że zgadzamy się w tej kwestii – powiedziałem.
I zanim ogarnął, co się dzieje, rozpłatałem mu brzuch – jedno cięcie z góry na dół, drugie poziomo pod pępkiem. Wrzasnął przeciągle, rozpaczliwie, a potem zaczął na przemian dyszeć szybko i jęczeć. Jego reakcja sprawiła mi kurewsko wielką przyjemność.
– Wiesz, jak się patroszy człowieka?
Johnny zbladł. Uznałem to za odpowiedź twierdzącą i oparłem stopę o krzesło.
– Rozciąłem ci brzuch w taki sposób, że gdy tylko wyprostujesz nogi, twoje wnętrzności wypadną z ciebie jak śmieci z rozprutego worka. Będziesz umierał powoli i w potwornych męczarniach.
Krzyknął, kiedy poruszyłem krzesłem.
– Nie! – jęknął rozdzierająco, ale doskonale wiedział, że już się z tego nie wywinie, bo zaraz warknął przez zęby: – Spłoniesz w piekle, Artie. – Pewnie tak, ale jeszcze nie dziś. A w międzyczasie…
Jednym kopniakiem usunąłem krzesło, które z trzaskiem uderzyło o pobliską ścianę. Johnny wrzasnął, starając się utrzymać nogi w górze.
– Teraz pewnie żałujesz, że zamiast szwendać się po barach nie odwiedzałeś siłowni, co? – zakpił Charlie.
Razem z chłopakami patrzyłem, jak stary traci siły, a jego nogi powoli opadają w dół. Jak rozcięcia się otwierają.
Krzyknął po raz ostatni, jego stopy dotknęły podłogi, a sino-czerwony kłąb jelit z głośnym mlaśnięciem wylał się na beton. W milczeniu ruszyłem na górę w takt pstryknięć aparatu. To Freddie robił zdjęcia komórką. Ojciec miał je później rozesłać wszystkim wspólnikom w ramach przestrogi, co dzieje się z tymi, którzy zadzierają z Adleyami.
Wyszedłem na dwór, odetchnąłem ciepłym powietrzem i usadowiłem się na tylnej kanapie vana. Po chwili pojawili się moi przyjaciele. Eric zadzwonił po czyścicieli i ludzi, którzy mieli odebrać towar, a zaraz potem pojechaliśmy do Marbelli.
Gapiłem się przez okno na ulice pełne pijanych, awanturujących się typów. Johnny miał rację. Byłem sadystą. Zabijając go, nie czułem absolutnie niczego. A przecież wypatroszyłem człowieka, którego znałem całe życie. Wszystkie uczucia zniknęły w dniu, kiedy siostra i mama zginęły w płomieniach. Byłem pusty w środku, zostało we mnie tylko pragnienie zabijania i zadawania bólu. Krzyczało, bym ukarał tych, którzy byli za to odpowiedzialni.
– Każę nam zrobić ordery – zaśmiał się Eric. – Będzie na nich napisane: „Balangujący mordercy z wariatkowa”!
– Wracamy na imprezę? – spytał Freddie. – Jeszcze bym sobie popił i poruchał. Mam siły na co najmniej cztery godziny ostrej jazdy.
Było mi wszystko jedno, co zrobimy.
– Tom – powiedział Charlie do kierowcy. – Zabierz nas do najbardziej rozpustnego klubu w całej Marbelli. Chcemy się dzisiaj porządnie zabawić. – Oczywiście – odparł Tom.
Wyciągnąłem telefon z kieszeni.
„Dobra robota, synu”, napisał mój stary.
Charlie szturchnął mnie w ramię i pokazał zdjęcia, które Freddie zrobił w piwnicy. Zobaczyłem wypatroszonego jak świnia Johnny’ego zwisającego z poręczy schodów. I ten widok sprawił, że poczułem się zajebiście.
– Jak będziesz się tak gapić na ten jacht, to wypalisz w nim dziurę! – zawołała Arabella.
Zerknęłam na nią. Opalała się z odchyloną głową na pokładowej kanapie. Jej ciemna, wysmarowana olejkiem skóra lśniła w promieniach bezlitosnego hiszpańskiego słońca.
Upiłam łyk mohito i spróbowałam się uspokoić. Na pokładzie sąsiedniego jachtu kręcili się koledzy Arthura, ale jego samego nigdzie nie zauważyłam. Zeszłej nocy zniknął zaraz po tym, jak pojawił się Ollie Lawson. Zwinął się razem z ekipą i już nie wrócili do klubu. Policzki mi zapłonęły na samą myśl o tym, że na mnie patrzył, kiedy wkładał palce w tamtą dziewczynę. Nie mogłam zapomnieć wyrazu jej twarzy, gdy jęczała pod wpływem orgazmu.
Czyjaś natrętna ręka pomachała mi przed oczami, wybudzając z fantazji o Arthurze. O jego ciemnych włosach, błękitnych oczach i okularach w grubych oprawkach. Nie potrafiłam go w żaden sposób rozszyfrować. Był jedną wielką niewiadomą. Nawet kiedy się we mnie wpatrywał, nie miałam pojęcia, o czym myślał. Jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć, przez co wydawał się człowiekiem bez duszy. Zimnym, wyrachowanym i zabójczo groźnym.
Potrząsnęłam głową, żeby odegnać myśli o Arthurze i jego nieprzeniknionych oczach. Przede mną stała Freya i uśmiechała się łagodnie, ale wiedziałam, że się o mnie martwi. Położyła dłoń na moim czole, jakby sprawdzała, czy nie mam gorączki.
– Uch – westchnęłam, odsuwając jej rękę. – Nic mi nie jest.
– Tylko sprawdzam, czy nie dostałaś udaru.
Upiła odrobinę chardonney. Fioletowy kolor bikini podkreślał jej urodę. Jakimś cudem wyglądała jeszcze bardziej irlandzko niż zwykle.
– Naprawdę dobrze się czuję.
Arabella zsunęła z nosa okulary przeciwsłoneczne i spojrzała na mnie z uwagą.
– Wiesz, że ten jacht należy do Arthura Adleya, prawda? Koleś, na którego się gapiłaś, to TEN Arthur Adley! Syn szefa londyńskiej mafii.
– Wiem, kim jest. Spotkałam go, kiedy miałam trzynaście lat, zapomniałaś?
– Tak, tak, wszystkie doskonale to pamiętamy – mruknęła Freya ze znudzeniem. – Ale czy ty na pewno dobrze pamiętasz tamten wieczór? Alfie Adley złożył wam wizytę, żeby odebrać od twojego ojca dług. Nie wpadł na przyjacielską partyjkę bilarda przy whisky.
– Wiem – prychnęłam.
Dziewczyny wymieniły znaczące spojrzenia. Uważały, że mi odbiło, i może rzeczywiście tak było. Miałam pewność wyłącznie co do jednej rzeczy – przez te wszystkie lata nabawiłam się obsesji na punkcie Arthura. A teraz był tutaj, na jachcie cumującym obok naszego. Patrzył na mnie spojrzeniem, od którego miękły mi kolana.
– Tato popełnił błąd. Wszystko mi wytłumaczył. Po prostu źle wtedy zainwestował. – Wzruszyłam ramionami. – Ale potem uporządkował swoje sprawy i od tego czasu nie ma nic wspólnego z Adleyami.
– Aha. Dlatego stoisz tam teraz i kombinujesz, jak by zerżnąć Arthura – mruknęła Arabella.
Z sąsiedniego jachtu dobiegł głośny rechot. Zobaczyłam, jak Arthur wchodzi na pokład z wielką szklanką alkoholu w dłoni. Był bez koszulki, w niebieskich szortach i z nieodłącznymi okularami na nosie. Chyba wyczuł, że na niego patrzę, bo spojrzał prosto na mnie. Jego kuzyn Charlie zerknął w moją stronę, z niechęcią wykrzywiając usta. Musiał uważać mnie za problem, którym należy się zająć. Pod wpływem przenikliwego wzroku Arthura zaczęło brakować mi tchu, a policzki zapiekły jak przypalane żywym ogniem. Tymczasem on wpatrywał się we mnie nawet wtedy, gdy Freddie Williams nachylił się w jego stronę i szepnął mu coś do ucha.
– Serio, Cheska – mruknęła Freya. – Idź przeleć swojego chłopaka albo coś. Wybij sobie Arthura Adleya z głowy.
Arabella parsknęła śmiechem.
– Wyobrażasz sobie, co by się działo, gdybyś przyprowadziła go do domu na kolację. Twój ojciec zszedłby na zawał jak nic!
– Może Arthur nie jest taki zły, jak się wam wydaje.
– To gangsterzy z East Endu! – zawołała Freya. – Mordercy! Wszyscy dobrze wiemy, co robią!
– Freya! – upomniałam ją i spojrzałam na jacht obok, żeby się upewnić, że jej nie słyszeli.
Siedzieli wokół stołu, rozmawiali, grali w karty i pili. Ale nie Arthur. On był cichy jak zwykle. I wciąż patrzył na mnie. Mimowolnie zacisnęłam uda, kiedy zapalił papierosa i głęboko się zaciągnął. Jak ktoś mógł być aż tak pociągający?
– No co? To przecież prawda. Są z tego znani. Gdyby Arthur nie wyglądał tak seksownie, też byś się go bała.
– Jak myślisz, skąd mają taki jacht? – dodała Arabella. – W przeciwieństwie do nas na pewno nie kupili go za uczciwie zarobione pieniądze. Kasę ciągną z narkotyków, handlu bronią i różnych przekrętów. Pewnie nawet nie wlewają do baków benzyny tylko krew swoich ofiar.
Wywróciłam oczami na tę przesadnie dramatyczną uwagę.
– Oglądasz za dużo dokumentów o mordercach. Wyobraźnia cię ponosi.
– Jeśli myślisz, że Arthur Adley nie jest jednym z typów z takich dokumentów, to chyba coś ci się pomieszało – skomentowała Freya. – Nikt w całej Europie nie może się dobrać do Adleyów. To najgorszy rodzaj przestępców. Są nietykalni. Trzymaj się od nich z daleka. W ich świecie nie przetrwasz nawet jednego dnia.
– Poza tym masz Hugona – dodała Arabella. – Jesteście razem od lat. Jego ojciec pracował z twoim przez długi czas, a po jego śmierci twój tata zaczął traktować go jak syna. Hugo zawsze z tobą będzie. Doskonale wiesz, że za niego wyjdziesz, dokładnie tak, jak chce tego twój tatko. Ten facet cię przecież uwielbia!
Serce mi zamarło, kiedy wspomniała o Hugonie. Był uroczy i na wskroś dobry. Wiedziałam, że nigdy by mnie nie zdradził. Tyle że nie rozpalił w moim sercu płomienia namiętności.
Arabella w jednym miała rację. Tato chciał, żebyśmy się pobrali, a raczej był przekonany, że tak się właśnie stanie. W ogóle nie dopuszczał do siebie myśli, że mogłoby być inaczej.
– O wilku mowa. – Freya wskazała głową na wejście do kajut.
Hugo i Percy zmierzali w naszą stronę. Kiedy podeszli, Hugo pochylił się i pocałował mnie w usta. Zrobił to tak jak zwykle – miękko, delikatnie, z czułością. Czułam, że Arthur całowałby zupełnie inaczej. Jego pocałunek byłby dziki, obezwładniający gwałtownością.
– Wrócę za kilka dni – powiedział Hugo i spojrzał z niepokojem na jacht Adleyów.
Zerknęłam w tamtą stronę. Arthur wciąż patrzył na mnie, jakby w ogóle nie dostrzegał obecności mojego chłopaka.
– Czemu on się tak gapi, do cholery? – warknął Hugo, ale za cicho, żeby usłyszał go ktoś oprócz mnie. Nie miał odwagi zadzierać z Adleyami.
– Barcelona? – spytała Freya.
– Tak – odparł. – George poprosił, żebym domknął jedną umowę, skoro już tu jesteśmy. Po powrocie popłyniemy na Ibizę, zgoda?
– Brzmi nieźle – odparłam i dałam Hugonowi buziaka na pożegnanie.
Od dobrych kilku lat podczas wakacji Hugo dorabiał sobie w firmie mojego ojca, lecz tego lata zaczął pracować na pełny etat. Miał przejąć schedę po moim ojcu i nie potrzebował do tego żadnych dyplomów. W obliczu nepotyzmu wykształcenie nie miało znaczenia. Ojciec mnie kochał, ale nie byłam chłopcem. Zawsze chciał syna. Z Hugonem bardzo się do siebie zbliżyli. Odnosiłam wrażenie, że ojciec miał z nim lepszy kontakt niż ze mną.