Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Są Upadłymi, bractwem morderców pod przywództwem Gabriela. Nauczyli się wykorzystywać swoją mroczną naturę, aby zetrzeć z powierzchni ziemi tych, których dusze są czarne jak smoła.
Jegudiel całe życie spędził, nosząc obrożę. Jako dziecko został więźniem sadystycznych członków Bractwa i mimo że Upadłym udało się odzyskać wolność, elektryczny strażnik został na jego szyi, by trzymać wewnętrznego potwora mężczyzny w ryzach. Tylko obroża powstrzymuje go przed zamordowaniem każdego, kto stanie mu na drodze.
Jednak bestia marzy o wolności. A gdy nadarza się jej okazja, by zakosztować swobody, Diel spodziewa się najgorszego: rozlewu krwi, przemocy i śmierci.
Lecz nie spodziewa się jej – Noi.
Od chwili, gdy na siebie wpadają, wydaje się, że kobieta rozumie Jegudiela jak nikt inny. Nie drży ani przed jego gniewem, ani przed potworem, który w nim drzemie.
A tak się dzieje, kiedy bestia spotyka bestię.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 613
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Epilog
Playlista
Podziękowania / O Autorce
Jegudiel
W każdym z nas zmagają się dwie natury – dobro i zło.
Dr Henry Jekyll
Seria Zabójcze cnoty to powieści z gatunku dark romance oparte na idei siedmiu grzechów i siedmiu cnót głównych, wykorzystujące model przeciwieństw, według którego każda cnota działa jak lekarstwo bądź remedium na odpowiadający jej grzech.
Pokora uleczy pychę.
Miłość uleczy zazdrość.
Umiarkowanie uleczy łakomstwo.
Czystość uleczy nieczystość.
Cierpliwość uleczy gniew.
Hojność uleczy chciwość.
Gorliwość i pracowitość uleczą lenistwo.
Jegudiel – księga druga serii Zabójcze cnoty – zgłębia ideę hojności jako lekarstwa na chciwość.
Dziesięć Przykazań Upadłych
1. Nie zabijaj niewinnych.
2. Nie zbaczaj z drogi cnoty Upadłych.
3. Nie sprowadzaj ofiar do Edenu.
4. Nie zabijaj w Edenie.
5. Nie dopuszczaj się zdrady, przemocy ani morderstwa na współbraciach.
6. Zabijaj tylko Wybranych.
7. Nie przedkładaj innych nad Upadłych.
8. Nie zabijaj ofiar współbraci.
9. Zabijaj tylko w granicach swoich pragnień.
10. Ćwicz się w powściągliwości.
Glosariusz
Upadli:
Gabriel, Raphael, Selaphiel, Barachiel, Jegudiel, Uriel, Michael. Siedmiu mężczyzn, wychowanków sierocińca Świętych Młodzianków. Uznani za opętanych trafili do Czyśćca. Członkowie Bractwa nadali im imiona występujących w tradycji katolickiej archaniołów w nadziei, iż święte miana ułatwią odkupienie ich grzechów. Nazwali się Upadłymi ze względu na swoje anielskie imiona i buntowniczą naturę.
Bractwo:
sekta zrodzona na łonie Kościoła katolickiego w Bostonie w stanie Massachusetts. Wypędzają ze swoich podopiecznych wrodzone zło i pragnienie zabijania za pomocą inwazyjnych praktyk seksualnych i średniowiecznych metod tortur przejętych od hiszpańskiej inkwizycji.
Sierociniec pod wezwaniem Świętych Młodzianków:
dom dziecka dla chłopców znajdujący się w okolicach Bostonu. Nazwany na cześć malców wymordowanych na rozkaz Heroda w trakcie poszukiwań Jezusa.
Czyściec:
ściśle strzeżona podziemna budowla na terenie parafii Świętych Młodzianków, należąca do katolickiej sekty zwanej Bractwem. Umieszczano w niej chłopców postrzeganych jako z natury złych, by wypędzać z nich demony.
Eden:
posiadłość na przedmieściach Bostonu, odziedziczona przez Gabriela po dziadku, miliarderze i seryjnym mordercy Jacku Murphym. Jej położenie utrzymywane jest w ścisłej tajemnicy, a sama nieruchomość cieszy się ochroną rządu. Staje się domem dla Upadłych po ucieczce z Czyśćca. Grobowiec: pomieszczenie w podziemiach Edenu, gdzie dokonują się Objawienia.
Nawa:
sala, w której Upadli gromadzą się na posiłki. Uczestnictwo w co wieczornej kolacji jest obowiązkowe. Wzmacnia to więzi pomiędzy członkami grupy, zaś Gabrielowi daje okazję, by ocenić stan braci i upewnić się, że nie zatracili swojego człowieczeństwa do końca.
Objawienie:
rytuał Upadłych. Ceremonia, podczas której Gabriel powierza jednemu ze współbraci „misję” zabicia ofiary. W trakcie Objawienia mężczyźni noszą szaty obrzędowe.
Przysięga Upadłych:
aby zostać w Edenie, każdy z Upadłych przy pomocy obrzędowego pióra musiał podpisać kontrakt własną krwią, poświęcić się życiu Upadłych i zobowiązać się do przestrzegania Dziesięciu Przykazań. Przysięga została złożona Gabrielowi i zwolnić z niej może tylko śmierć.
Diel otworzył oczy. Jego zamglony wzrok powędrował w dół po wilgotnych szarych kamieniach otaczających go ścian. Policzek spoczywający na podłodze był lodowaty, szyja bolała, a pulsujące odrętwienie wiło się po nagich ramionach i górnym odcinku pleców. Głowa drgnęła, gdy przeniósł wzrok na żelazne kraty klatki. Klatki znanej mu aż za dobrze.
Jego wewnętrzny potwór pełzał pod skórą, budził się z przymusowego snu, w którym go pogrążono. Przez ciało Diela przemknęła błyskawica gniewu, zagłuszając ból, drętwotę i bezwład mięśni. Znowu! Znowu go uziemili! Znowu okaleczyli drzemiącą w nim bestię!
Zacisnął szczęki, zwinął dłonie w pięści i wykorzystał resztki sił, żeby oderwać tułów od śliskiego podłoża. Udało mu się usiąść. Serce waliło coraz mocniej i mocniej, gdy myślał o tym, że po raz kolejny zamknęli go w tej cholernej klatce. Ale w miarę jak tętno rosło, metalowa obroża okalająca poparzoną i poznaczoną bliznami skórę zaczęła wydawać z siebie trzaski. Prąd niczym wąż wysyczał ostrzeżenie, gotów zaatakować, jeśli mężczyzna straci nad sobą panowanie. Diel odetchnął głęboko i zmusił organizm do spokoju. Odesłał czający się w głowie mrok na spoczynek. Ciało zmieniło się w posąg, skwierczący odgłos obroży przycichł do niskiego pomruku. Nienawidził tego jebanego ustrojstwa. Było zmorą jego życia, a jednak nie mógł się bez niego obejść.
Zamknął oczy. Próbował przypomnieć sobie, jak w ogóle znalazł się w zamknięciu.
Śnił. Miał kolejny pieprzony sen, z którego obudził się gwałtownie i zaczął gnać przez posiadłość w poszukiwaniu kogoś, kogo mógłby rozerwać na strzępy, by zaspokoić żądzę krwi mieszkającego w nim potwora. Bestii nie interesowała pierwsza lepsza ofiara. Pragnęła dorwać bardzo konkretnych ludzi. Członków Bractwa. Popaprańców, których on i jego bracia nie tak dawno rozgromili po tym, jak sekciarze porwali Marię, kobietę Raphaela. Upadli udali się do Świętych Młodzianków. Ta szkoła odarła ich z dzieciństwa i wypaczyła zarówno ciała, jak i umysły. Po raz ostatni zstąpili do Czyśćca, miejsca, gdzie przetrzymywano ich jako dzieci. Spalili je do gołej ziemi.
Ale choć płomienie pochłonęły prześladowców Diela, wściekłość towarzysząca mu w ognistym piekle pozostała. Potwór żyjący w jego wnętrzu i łaknący krwi, bólu oraz śmierci urósł tylko w siłę. Stał się bardziej spragniony i mniej tolerancyjny wobec obroży otaczającej szyję jak u zwierzęcia. Obroży odmawiającej jedynej przyjemności, której obaj pragnęli – mordu. Pięknej, sadystycznej śmierci zadawanej ich rękoma.
Do Jegudiela dotarł dźwięk ołówka skrobiącego po papierze. Gdy odwrócił głowę, ujrzał Selaphiela siedzącego na krześle przy ścianie Grobowca. Szkicował coś w notatniku ze wzrokiem utkwionym w rysunku.
– Północny korytarz w lewym skrzydle – powiedział Sela, nie odrywając oczu od szkicownika. Długie ciemne włosy zasłaniały jego twarz, gdy koncentrował się na pracy. Przelewając obrazy na papier, pozbywał się ich z płodnego twórczo umysłu. – Gabriel polecił nam cię tu sprowadzić i zaczekać, aż się ockniesz.
Wewnętrzny potwór Diela wściekł się, że potraktowano go w tak żenujący sposób. Ścięgna w szyi mężczyzny napięły się niczym powrozy. Mocno zacisnął szczęki. Dźwięk zgrzytających o siebie zębów sprawił, że Sela podniósł głowę i napotkał wzrok brata. Ołówek zamarł mu w dłoni.
– Trzeci raz w tym tygodniu – dodał.
Diel głęboko wciągnął powietrze nosem, po czym powoli je wypuścił. Siłował się mentalnie ze swoją bestią, dopóki nie poczuł jej obecności w postaci tępego, pulsującego bólu z tyłu głowy, silnego niczym najgorszy atak migreny. Usiadł i oparł dłonie na kolanach. Cały drżał, tocząc odwieczną walkę, by utrzymać gniew w ryzach.
– Bractwo – wyszeptał głosem schrypniętym z wyczerpania.
Sela obracał w palcach ołówek, obserwując najlepszego przyjaciela. Drewniany patyczek z kawałkiem grafitu w środku wydawał się przedłużeniem jego utalentowanej dłoni.
Oczy Diela zaszły mgłą. Zanurzył się we wspomnieniu chwili, gdy w Czyśćcu jego obroża została wyłączona. Gniew wypełnił mu umysł. On oraz potwór zazwyczaj trzymany w ryzach stali się jednością napędzaną pragnieniem przemocy i śmierci. Mrocznymi bliźniaczymi duszami idealnie zsynchronizowanymi i całkowicie opanowanymi, kiedy zanurzali pięćdziesięciocentymetrowe ostrza w ciałach mężczyzn, którzy zniszczyli im dzieciństwo oraz każdą najdrobniejszą cząstkę ich jestestwa.
– Di? – Głos Seli wyrwał go z odrętwienia.
Skronie Diela pulsowały bólem, migrena zdawała się uderzać o czaszkę, jakby w głowie ktoś raz za razem zatrzaskiwał z hukiem żelazną kratę. Od zawsze cierpiał na paskudne migreny, bestia nigdy nie zasypiała na wystarczająco długo, by dać mu choć chwilę wytchnienia. Wciąż przechadzała się miarowo z tyłu jego głowy, desperacko pragnąc uwolnić się spod surowej władzy obroży.
Zamknięty w klatce mężczyzna potarł kark.
– Ciągle odtwarzam w myślach tamtą noc w Czyśćcu. – Wspomnienia mordu na członkach Bractwa przemknęły przez jego umysł niczym migawki filmowe. – Kiedy obroża była wyłączona i wreszcie mieliśmy okazję, by z nimi skończyć.
Kutas mu drgnął, gdy przywołał uczucie wywołane przez ostrza znikające w ciele, ślizgające się po kościach.
Podniecenie rozwiało się jednak niczym mgła, jak tylko przypomniał sobie dobrze znane buczenie obroży, którą ponownie włączono, by zdyscyplinować drzemiącego w nim potwora.
– A potem Gabe znów ją uruchomił… – Jegudiel poczuł się wtedy jak ćpun. Dostał działkę najwspanialszego narkotyku tylko po to, by chwilę później ktoś wyrwał go z cudownego haju.
Jego ciało znów zadrżało, kiedy tętno przyspieszyło na samo wspomnienie zapachu księży z Bractwa, rozchodzącego się na skórze niczym najsłodsze perfumy. Dłonie samoistnie zacisnęły się w pięści, jakby czuły kręgi szyjne pękające pod palcami. Obroża zabuczała i wysłała ostrzegawcze impulsy, które rozpełzły się po ciele. Mięśnie napięły się, gdy Diel wchłaniał w siebie ból, a urządzenie syczało na bestię w jego wnętrzu, by się wycofała. Na czoło i plecy wystąpił pot, jedna kropla spłynęła po kręgosłupie.
Łapiąc z trudem oddech, Upadły poddał się nagłemu przypływowi mocy potwora i warknął:
– Chcę zdjąć tę jebaną obrożę. Pragnę być tym, kim się urodziłem, zerwać krępujące mnie więzy.
Diel spiął się cały, ale udało mu się odepchnąć bestię, by nie przejęła nad nim kontroli. Potwór cofnął się, lecz jego nabrzmiałe wściekłością słowa odbijały się echem w umyśle mężczyzny, jakby ktoś wykrzyczał je przez megafon. Żołądek Upadłego ścisnął się boleśnie, a w duszy zakiełkowało ziarno paniki na myśl o tym, że uwolnił się od obroży. Co by wtedy czuł? Wiedział, że potwór nie może się wydostać, że metalowa obręcz nigdy nie zostanie zdjęta. Jej brak zniszczyłby go, starł z powierzchni ziemi osobę, którą był.
– Di? – zagaił Sela z troską w głosie.
Diel nie mógł mu powiedzieć, że bestia nabiera mocy, że dzień w dzień zalewa jego umysł myślami o śmierci, o wolności i o przyszłości, w której już nigdy więcej nie musiałaby być posłuszna elektrycznemu strażnikowi.
– Chcę, żeby Bractwo przestało istnieć – odpowiedział. Musiał zmylić przyjaciela i nie dać po sobie poznać, że się boi. – Chcę wybić jego członków do nogi. Gówno mnie obchodzą degeneraci, których mamy zabijać na polecenie Gabe’a. Chcę dopaść zjebów z Bractwa i tylko ich.
Fakt, że słowa Diela były przykrywką dla wewnętrznej walki, jaką toczył ze swoim demonem, nie czynił ich mniej prawdziwymi. Tamta krwawa noc w Czyśćcu zainicjowała w nim jakąś nieodwracalną zmianę. Przez lata Upadli unikali Bractwa, pozostawali w ukryciu, by nie przyciągać uwagi księży do chłopców, którym udało się umknąć przed ostatecznymi egzorcyzmami. Tak postanowił Gabriel. To on sprawił, że – dla ich własnego dobra – stali się duchami dla wszystkich spoza Edenu. Ale Gabe nie był taki jak Diel czy pozostali bracia. W jego krwi nie rozbrzmiewała pieśń o dokonaniu zemsty na mężczyznach, którzy ich torturowali. Nie pragnął pozabijać członków sekty, nie chciał, by zostały po nich tylko krwawe plamy i porozrzucane kości. A Diel dniem i nocą myślał tylko o tym. W każdej minucie swojego życia. To było jego obsesją.
Sela pokiwał głową, wciąż ściskając szkicownik, po czym podszedł do krat celi. Uklęknął, wbił spojrzenie ciemnych oczu w przyjaciela i odwrócił rysunek w jego stronę. Wzrok Diela padł na misterny szkic dopracowany w najdrobniejszym szczególe, jakby został wykonany przez samego Michała Anioła.
Obrazek przedstawiał członków Bractwa. Leżeli martwi na posadzce otoczeni przez siedmiu mężczyzn w pelerynach i kapturach. Upadli spoglądali na zwłoki księży, którzy prześladowali ich przez tyle lat, że nie potrafili nawet tego zliczyć. Diel wyciągnął dłoń i przesunął palcem po konturach okaleczonych ciał. Podniecenie sprawiło, że poczuł gęsią skórkę. Nigdy nie widział nic piękniejszego.
– Kurwa, jeśli sądzisz, że tylko ty bez przerwy myślisz o ich zniszczeniu, to się grubo mylisz. – Sela odwrócił szkicownik z powrotem w swoją stronę i wpatrzył się w obraz. Na policzkach wykwitły mu rumieńce. – Tej żądzy nie da się okiełznać.
Brązowe oczy mężczyzny pociemniały, kiedy jego umysł zaczęła zaprzątać jakaś myśl. Diel wiedział, o co chodziło. Przyjaciel przywołał w pamięci tego z członków Bractwa, którego chciał pewnego dnia osobiście zetrzeć w proch. Tego, który prześladował go najczęściej, który dopuścił się wobec niego takiej zdrady, jakiej nie doświadczył żaden z pozostałych Upadłych. Tego, który powinien go bronić, a nie rzucać wilkom na pożarcie.
Dźwięk kroków na kamiennej klatce schodowej Grobowca, odbijający się od ścian wiekowej posiadłości, wyrwał przyjaciół ze wspólnych rozmyślań o zemście. Choć światło w pomieszczeniu było skąpe, Diel zauważył blond włosy Gabriela. Jasne loki połyskiwały nad głową niczym aureola, opadały na czoło i miękkimi falami okalały twarz. Mężczyzna swoim zwyczajem był ubrany jak ksiądz, nie wyłączając białej koloratki. Błękitne oczy zatrzymały się na Dielu. Wiecznie udręczony wzrok niemal zdradzał, że jego właściciela złamano.
Sela zerwał się na nogi, wrócił na krzesło i ponownie zaczął szkicować.
– Dielu – przywitał się Gabe, podchodząc do drzwi celi. – Wszystko w porządku?
– Wypuść mnie.
Upadły wstał, wytarł dłonie o spodnie od piżamy i chwycił metalowe kraty klatki. Gabriel westchnął, lecz wyraźnie się ucieszył, że rozmawia z Jegudielem, a nie z jego wewnętrzną bestią. Odpiął od paska klucz i otworzył celę. Więzień wyszedł na zewnątrz.
– Czekamy w sali gimnastycznej – poinformował przywódca Upadłych.
Diel poczuł, jak resztki snu przywierają do jego skóry niczym pijawki, wgryzają się w napięte mięśnie i nie chcą się odczepić. Skinął jednak głową i poszedł za Gabrielem w górę po schodach, przez całą posiadłość aż do ogromnej sali, którą nowy właściciel Edenu kazał wybudować na zewnątrz w imponujących ogrodach. Zimne powietrze kąsało skórę. Ciężka mgła wisiała nad wypielęgnowanymi trawnikami jak śpiący duch. Niebo było szare, zasłane chmurami, a mżący deszcz z każdym krokiem coraz mocniej wsiąkał we włosy. Sela podążał za nimi z upchniętym w kieszeni szkicownikiem.
Reszta braci była już w sali, bez koszul, w samych spodniach od dresu. Po ich ciałach spływał pot. Na dźwięk otwieranych drzwi podnieśli wzrok.
– Przyszedł wreszcie. – Barachiel ruszył w kierunku przybyłych. Rude włosy lśniły w świetle budzącego się poranka niczym szalejący płomień. Stanął przed Jegudielem. Skórę miał zarumienioną od ćwiczeń, na ustach błąkał się jak zwykle niepokojący, ironiczny uśmiech. Obok niego zatrzymał się Uriel i położył dłoń na ramieniu przyjaciela. Gęsto pokryte tatuażami ciało lśniło od potu, potargane blond włosy przylepiły się do policzków.
Gabriel po cichu wycofał się do przymierzalni, pozostawiając Jegudiela z resztą Upadłych.
Głowa Diela drgnęła, gdy tyle osób zwróciło na niego uwagę. Bestia chodziła tam i z powrotem, podekscytowana faktem, że za chwilę zaczną trening, spuszczą trochę pary. Mężczyzna rozglądał się po pomieszczeniu, aż jego wzrok spoczął na nożach zawieszonych na ścianie. Ręce zaczęły go świerzbić z niecierpliwości, by dotknąć ostrzy. Pragnął znów ich użyć.
Raphael i Michael także podeszli. Ten pierwszy skinął głową na powitanie. Coś się w nim zmieniło, gdy poznał Marię. Miał szansę ją zabić, lecz zamiast tego darował jej życie i pozostawił u swego boku jako jedną z Upadłych. Michael ściskał wiszącą u szyi fiolkę z krwią i patrzył gdzieś na drugi koniec sali. W jego oczach widać było tę samą pustkę co zazwyczaj.
– Znowu chodziło o Bractwo? – zapytał Uriel, przyglądając się Dielowi spod zmrużonych powiek. Ten spojrzał wprost w bladoszare tęczówki. Krew mu zawrzała, gdy przypomniał sobie sen. Pokiwał głową i odpowiedział:
– Wszyscy tam byliśmy. – Na jego usta powoli wypełzł szeroki uśmiech, a potwór owinął się czule wokół przesyconego krwią wspomnienia. – A oni wrzeszczeli, byśmy przestali. Błagali nas o życie.
– Kurwa, stary, zaraz mi przez ciebie stanie – zażartował Bara, ale jego zielone oczy lśniły, kiedy z uwagą przysłuchiwał się każdemu słowu, jakby nie mógł się nimi nasycić. Kolejny raz pragnął usłyszeć ze szczegółami o przemocy, o zemście i o śmierci, mimo że był ich świadkiem.
– I co jeszcze? – dopytywał Raphael, coraz ciaśniej owijając sznurek wokół palca, aż skóra posiniała, a źrenice rozszerzyły się z rozkoszy. Napięte mięśnie zaczęły drgać, oddech stał się ciężki. – Co jeszcze im zrobiliśmy?
W tym momencie nawet zwykle obojętny, lodowaty wzrok Michaela spoczął na Jegudielu, a jego język powoli przesunął się po implantach w kształcie kłów, które kazał wstawić sobie w dziąsła.
– Zadaliśmy im ból… – wychrypiał Diel. Obroża zaczęła buczeć, gdy jego puls przyspieszył. – Mnóstwo bólu. – Pozostali bracia przestępowali z nogi na nogę, a powolne oddechy przeszły w ciężkie dyszenie. – Krzyczeli w udręce, polało się mnóstwo krwi z ich piersi, gardeł i oczu. – Jegudiel przeniósł wzrok na Michaela. Najmłodszy z Upadłych uniósł dłoń do warg i wgryzł się w ciało u podstawy kciuka. Posoka wypełniła mu usta, a szkarłatne strumyki pociekły po brodzie aż na nagi tors. W końcu wyjął palec i rozsmarował krew na piersi po piętnie Upadłych. Wszyscy nosili je z dumą.
Wyładowania elektryczne ostrzegawczo połaskotały zniszczoną skórę pod obrożą Diela.
– Oddychaj. – Diel odwrócił się w stronę, skąd dobiegał głos zbliżającego się Gabriela. – Panuj nad tym. Wdech, wydech.
Potwór w jego duszy zasyczał na przywódcę, który trzymał go w ryzach. Diel nigdy nie potrafił się kontrolować, ale zamknął oczy i poszedł za radą Gabriela. Trzaski obroży przeszły w niski, miarowy szum. W końcu mężczyzna otworzył oczy. U jego boku czuwał Sela.
Jegudiel zrzucił koszulę, by przystąpić do treningu. Księży ubiór Gabriela też zniknął, zastąpiony spodniami od dresu. Tors przywódcy Upadłych również był nagi, jeśli nie liczyć piętna szpecącego jego skórę. Lider pokiwał pokrzepiająco głową, lecz oczy Diela spoczęły na niewielkim pilocie, który Gabriel trzymał w dłoni. Zawsze zmniejszał moc obroży podczas treningów i wyłączał funkcję, która inicjowała jej działanie pod wpływem przyspieszonego tętna.
– Zaczynamy – powiedział Gabriel do braci i puścił się biegiem po obwodzie ogromnej sali.
Jegudiel strzelił palcami i szyją, a potem ruszył jego śladem. Wyraźnie poczuł, w którym momencie przywódca Upadłych zmniejszył moc obroży. W ułamku sekundy mieszkający w nim potwór wymknął się z więzienia i zaczął sączyć mrok wprost do krwiobiegu, mięśni, pokiereszowanej duszy. Świat wokół nabrał ostrości. Mężczyzna wyczuł obecność braci u swego boku, usłyszał ich oddechy, w nozdrza uderzył go zapach potu. Do jego uszu dotarł zew ostrzy i reszty broni wiszących na ścianach.
Bestia chciała, żeby uciekł, żeby wykorzystał okazję i uwolnił się od mocy elektrycznego strażnika, ale ten zew Diel zawsze ignorował. Mimo tkwiącego w nim zła, mimo wciąż rosnącego pragnienia demona, by zerwać urządzenie z szyi i zabijać każdego, kiedy tylko chciał, Upadły zdawał sobie sprawę, że ci mężczyźni stanowili jego rodzinę. Byli mu braćmi. Poza nimi nie miał nikogo. Właśnie dlatego przystawał na częste rażenie prądem. Bez tych facetów nie wiedziałby, kim, do diabła, jest. A nie zamierzał się dowiadywać, kim był bez nich. Wiele lat temu Gabriel uwolnił ich z Czyśćca, sprowadził do Edenu i ochrzcił jako „Upadłych”. Ustanowił dla nich zasady i cel, a sprowadzając ekspertów, upewnił się, że poznają różne sztuki walki. Upadli odznaczali się przebiegłością i zręcznością. Umieli działać w mroku, oczyszczali świat z ludzi, bez których stawał się on przyjaźniejszym miejscem. Otrzymali lepsze wyszkolenie niż niejeden elitarny oddział wojskowy. Ale gdy inni zabijali w stanach wyższej konieczności, bracia robili to, bo nie mieli innego wyjścia. Inaczej świat by spłonął.
– Dielu – zagaił Gabriel po godzinie treningu.
Upadły spojrzał na niego. Choć ociekał potem, tak jak reszta braci, krew wciąż krążyła szybko w jego żyłach, adrenalina nadal buzowała w ciele.
Przywódca skinął głową na pozostałych mężczyzn. Wszyscy podeszli do ściany i chwycili broń treningową w dłonie. Jeden po drugim stanęli wokół Diela, który popatrywał na nich błękitnymi, nierozumiejącymi oczyma. Gdy Gabriel podniósł pilota, Jegudiel przestał oddychać.
– Wiem, że jest ci ciężko. – Przywódca westchnął, a Diel dostrzegł, jak przez jego twarz przemknął cień współczucia, może nawet poczucia winy. Ponownie skupił uwagę na ustrojstwie w dłoni przyjaciela. – Wiem, że twój wewnętrzny demon jest silniejszy i bardziej nieustępliwy niż kiedykolwiek przedtem. Od ataku na Czyściec… – Jak na zawołanie potwór w jego wnętrzu przyczaił się z obnażonymi kłami w oczekiwaniu na to, co miało się za chwilę wydarzyć. Gabriel zrobił krok do tyłu. – Chcemy ci pomóc.
Diel skierował spojrzenie na braci. Dostrzegł usta Bary rozciągnięte w sadystycznym uśmiechu i trzymany przez niego łańcuch. Trzask kręgów w wytatuowanej szyi Uriela przeniósł wzrok Upadłego na metalowy pręt w jego ręce, a potem spoczął na złocistych oczach Raphaela i linie, którą ten raz po raz wiązał w pętlę i rozwijał, by po chwili zacząć od początku. Michael miał na wszystkich palcach metalowe szpony, stępione na potrzeby treningu. Na końcu Jegudiel dojrzał Selę, swego najlepszego przyjaciela, dzierżącego drewnianą katanę, który kiwał do niego dłonią na zachętę.
– Teraz wyłączę obrożę. Całkowicie. – Diel zamarł po usłyszeniu słów Gabriela. Starszy brat stanął przed nim i zmusił go, żeby spojrzał mu w oczy. – Wyrzuć z siebie wszystko – poinstruował. – Tu, wśród członków rodziny, możesz wyegzorcyzmować trawiący cię mrok. Wściekłość, której ostatnio nagromadziło się zbyt wiele. Dłużej nie dasz rady żyć w ten sposób.
Jegudiel popatrzył po czekających na atak braciach. Czuł, jakby ktoś rozpłatał go na pół. Bestia ryczała tryumfująco i odliczała sekundy dzielące ją od wolności. Skóra Upadłego zrobiła się lodowato zimna, gdy do jego wnętrza wślizgnął się wąż strachu. Było zupełnie inaczej niż w Grobowcu, gdzie dostępował Objawienia i miał udać się poza posiadłość, by zabić jakiegoś popaprańca. Od czasu starcia w Czyśćcu coś się zmieniło pomiędzy Dielem a jego potworem. Demon nabrał sił, stał się bardziej natarczywy. Coraz trudniej przychodziło utrzymanie go w ryzach.
Jegudiel marzył o tym egzorcyzmie i uldze, którą mógł mu przynieść. Pragnął pozwolić bestii, by rozładowała choć część drzemiącego w niej gniewu. Wiedział jednak, co się działo, gdy obroża przestawała działać. Miał świadomość, kim się wówczas stawał i czego łaknął – śmierci. Śmierci, krwi i wrzasków pełnych bólu. Potwór chwycił go za gardło, próbując powstrzymać mężczyznę przed mówieniem. Chciał, by jego głód mordu został zaspokojony, lecz Dielowi udało się go odeprzeć.
– Nie – wysyczał. Zacisnął dłonie w pięści i zwalczył chęć przyjęcia propozycji Gabe’a. – Pozabijałbym ich. – Cofnął się o krok, gdy obroża zaczęła wydawać trzaski, a on sam poczuł, że jego determinacja zaczyna słabnąć. – Ciebie także bym nie oszczędził. – Och, jakie to słodkie. Wydaje mu się, że dałby nam radę. – Bara zwrócił się do pozostałych.
Uszczypliwa uwaga sprawiła, że krew zawrzała w Dielu.
Uriel zerknął na Barachiela. Mięśnie w jego poznaczonym piercingami i tatuażami ciele zaczęły drgać, rwąc się do walki.
– Zdejmuj obrożę, błękitnooki, zaczynamy. – Spojrzał w oczy brata i uśmiechnął się kpiąco. – No dalej, uwolnij bestię.
Diel aż dygotał z rozdrażnienia. Próbował walczyć z narastającą falą gniewu, wściekłością, którą wywoływał potwór, ale wiedział, że stoi na przegranej pozycji. Rozciągnął mięśnie szyi, zamknął oczy i oddał się we władanie krwiożerczej istoty, która się w nim czaiła.
– Gabe – powiedział, nie patrząc w jego stronę. – Wyłączaj.
Usłyszał pstryknięcie. Nastąpiła błoga cisza niezakłócana szumami i trzaskami krępującego go urządzenia. Stało się martwe, a potwór pragnął, by równie martwi byli uśmiechający się złośliwie Upadli. Niczym zbierająca śmiertelne żniwo zaraza bestia rozpełzła się po jego ciele z zawrotną prędkością, opętała go, przejęła całkowitą kontrolę. Mężczyzna stopił się z bezkresnym mrokiem, który nadszedł w chwili, kiedy oddał się we władanie zła.
Jak gdyby jego ciałem sterował sadystyczny lalkarz, Diel uniósł głowę i obdarzył braci lodowatym uśmiechem. Czuł euforię, nieskrępowaną obrożą wolność, jaką dawało tylko zaprzestanie ciągłej wewnętrznej walki i jedność ze złem. Z jego gardła wydostał się dziki ryk. Ruszył do ataku.
Najpierw rzucił się w stronę Uriela i podciął mu nogi. Przystojny blondyn runął na ziemię. Wyglądał jak rozmyta plama ciemnych tatuaży i metalowych kolczyków, lecz szybko skoczył z powrotem na nogi i silnym ciosem spuścił metalowy pręt na plecy przeciwnika. Diel ponownie zaszarżował. Walka i nienawiść podniecały go, napędzały potrzebą, by odebrać nie jedno życie, lecz wiele, jedno po drugim, potęgowały swego rodzaju chciwość i szał mordowania. Gdy Uriel ponownie zamachnął się prętem, Upadły złapał jego koniec, pociągnął blondyna ku sobie, po czym trzasnął czołem w głowę. Twarz Uriela zalała się krwią, lecz mężczyzna tylko się uśmiechnął. Pozwolił jej płynąć i znaczyć czerwienią idealne rysy, których sam nie znosił.
Diel wyrzucił w górę pięść i huknął przyjaciela w szczękę. Nagle przed oczyma mignęła mu plama czerwieni. Nim się zorientował, Bara owinął łańcuch wokół jego tułowia i szarpnięciem odciągnął na bok. Metal wgryzł się w ciało, grożąc połamaniem żeber. Sadystyczny uśmiech, który Diel zobaczył na wprost siebie, spowodował, że we wnętrzu rozgorzała mu czysta wściekłość. Zakręcił się, uwolnił z więzów, chwycił końcówkę łańcucha i sieknął nim Barę przez plecy. Rudzielec runął na kolana. Uriel złapał go za rękę i pomógł stanąć na nogi. Uśmiech Bary stał się tak szeroki, że odsłonił bielutkie zęby.
– Mój drogi, czyżbyś zapomniał, że ostre zabawy tylko mnie podniecają? – rzucił i chlasnął Jegudiela łańcuchem w klatkę piersiową. Ból przypominał uderzenie pioruna. Diel warknął jak zwierzę i już miał zamiar się odpłacić, gdy katana Seli wbiła mu się w żołądek. Furia buchnęła wysokim płomieniem. Zacisnął dłonie w pięści, jego umysł zalała fala mroku. Przenikliwym wzrokiem błądził po twarzy najlepszego przyjaciela i po obliczach pozostałych braci stojących wokół. Raphael spojrzał złocistymi oczyma wprost w jego źrenice i rzucił liną, by zacisnąć mu pętlę na szyi. Michael rozcapierzył palce zakończone metalowymi szponami, a potem ruszył do ataku.
Z uśmiechem maniaka Diel stawił im zaciekły opór. Potwór nieubłaganie ciął, walił i dźgał. W sali gimnastycznej rozegrał się chory spektakl agresji, krwi oraz bólu, a Upadły napawał się nim. Wszyscy bracia oprócz jednego upajali się przemocą. Lecz z każdym ciosem, każdym wybuchem bólu zadanym bronią lub pięściami braci Diel przenosił się myślami do tamtego miejsca. Do podziemnego piekła nazywanego przez Bractwo Czyśćcem. Do pokoju tortur, gdzie skutego prowadzono na łańcuchu. Do madejowego łoża, wahadła, gorącego żelaza przytykanego do skóry, gdy wypędzali demony z jego duszy. Do zła, które nie miało zamiaru nigdy odchodzić.
Wspomnienia wdarły się także do umysłu potwora. Obaj znaleźli się na schodach prowadzących do głównego korytarza Czyśćca. Obaj słyszeli za sobą echo kroków pozostałych Upadłych. Wdychali wilgoć i pleśń pokrywające stare cegły. Osłaniały one zdeprawowane czyny członków Bractwa przed oczyma szerszej społeczności Kościoła katolickiego, przed oczyma wszystkich mogących udzielić chłopcom pomocy. Wyczuwali twardą kamienną podłogę, na której kazano im klękać. I ciężar łańcucha na szyi, gdy zmuszano Diela, by wziął w usta penisa któregoś z księży, a po wszystkim popychano chłopca i brano od tyłu.
Jegudiel pamiętał, jak jego paznokcie pękały na wiekowych kamieniach, kiedy próbował walczyć z bólem. Ale najgorsze wspomnienie… Najgorszym wspomnieniem były dźwięki wydawane przez członków Bractwa, gdy „wypędzali” zło rzekomo czające się w jego duszy i w duszach jego braci, postękiwania i pomruki klechów, kiedy dochodzili wewnątrz nich.
Upadły nie był już obecny w sali ćwiczeń. Przeniósł się do Czyśćca, tyle że starszy, silniejszy, napędzany nienawiścią, żądzą zemsty i… bez obroży na szyi. Skręcał skurwielom karki, wbijał bliźniacze ostrza w ich serca, nerki i płuca, patrzył wprost w przerażone oczy i widział, jak ucieka z nich życie.
– Dielu! – W oddali usłyszał głos wołający jego imię, lecz został uwięziony w Czyśćcu, otoczony przez sekciarzy, którzy przez tak wiele lat krzywdzili go i poddawali torturom, którzy trzymali go przywiązanego do łóżka jak jakiegoś jebanego psa.
– Dielu! – Czyjeś ręce próbowały go pochwycić, lecz on widział przed sobą tylko ohydną gębę zbliżającego się ojca Brady’ego. Nigdy nie zapomni, jak drań z niego drwił. Upadły obnażył zęby i rzucił się do ataku. Ksiądz nawet nie drgnął, gdy Diel zacisnął dłonie na jego szyi i rąbnął nim o ścianę. Zasyczał mu prosto w twarz, a bestia zaczęła się ślinić na myśl o tym, że w końcu udało im się dopaść jednego z członków Bractwa.
Diel nie usłyszał, jak od tyłu podeszli jacyś mężczyźni, by przyjść skurwielowi z pomocą. Nie słyszał nic, dopóki prąd nie owinął się wokół jego szyi niczym buzująca energią pętla i nie przeszył ciała setkami woltów. Mocniej ścisnął kark Brady’ego, próbował wytrzymać, by dokonać mordu, ale wzrost napięcia sprawił, że wylądował z krzykiem na kolanach. A mimo to nie chciał odpuścić.
– Dielu!
Zamrugał. Wzrok z powrotem się wyostrzył. Potwór nie miał innego wyjścia, niż się wycofać, pozostawiając Upadłego na polu walki, dyszącego, posiniaczonego i krwawiącego. Diel ponownie zamrugał, by pozbyć się sprzed oczu resztek czerwonej mgły, i ujrzał w polu widzenia burzę blond włosów. Wpatrywały się w niego błękitne oczy, które w niczym nie przypominały oczu ojca Brady’ego. Przepełnione czymś, co Diel wziął za życzliwość… Nie, raczej smutek. To musiała być sztuczka. Pierdolona sztuczka Bractwa.
Z dzikim rykiem Diel skoczył na równe nogi i znów przyparł oszusta do ściany. Pierścień elektryczności wokół jego szyi był tak silny, że w nozdrzach czuł swąd przypiekanej skóry i palących się włosów. Z bólu zacisnął zęby tak mocno, że niemal popękały.
– Die… lu… – zaczął błagać ksiądz złamanym głosem.
Pamiętał ten tembr, który krążył po jego wypełnionym mgłą umyśle. Ten głos… Znał go, rozpoznawał. Ale nim zdążył lepiej się zastanowić, do kogo mógł należeć, za sobą usłyszał krzyk:
– Michaelu!
Nagle poczuł, jak od tyłu na jego gardle zaciskają się czyjeś ręce, a coś ostrego rozdziera ciało tuż nad obrożą. Ból okazał się zbyt silny, by mógł go wytrzymać. Diel wrzasnął i puścił szyję klechy. Ktoś cisnął go na podłogę. Gdy podniósł wzrok, zobaczył patrzące na niego z góry lodowobłękitne oczy i okraszone szkarłatem wargi. I krew, która powoli skapywała z zabarwionych czerwienią kłów. Obroża wydała z siebie trzask, po czym złagodziła atak.
– Michaelu, dość.
Diel rozejrzał się dokoła. Do jego mózgu przedarł się w końcu widok znajomych ścian, nozdrza wyłapały zapach potu i drewnianej podłogi. Dzięki temu wrócił do domu. Stojący nad nim mężczyzna miał porcelanową skórę i tatuaż przedstawiający skrzydlaty miecz, który unosił się i opadał w rytm oddechów. Kruczoczarne włosy. Lodowobłękitne tęczówki z ciemniejszą obwódką. Długie, pomalowane na czarno paznokcie.
– Michaelu, nic mi nie jest. Już wszystko gra. Odsuń się, proszę – usłyszał czyjś łagodny głos. Znał go. W polu widzenia pojawiła się nagle inna twarz. Wokół oczu opadały jasne loki, a na piersi widniał taki sam tatuaż, skrzydlaty miecz. – Dielu, jesteś z powrotem z nami? – zapytał blondyn.
Upadły zobaczył inne twarze, wszystkie wyglądające znajomo. Żadna z nich nie należała do członka sekty. Nigdzie nie było ani ojca Brady’ego, ani ojca Quinna. Zniknęły pokój tortur i zapalone gromnice. Dłoń Diela drgnęła. Czarnowłosy mężczyzna stanął przed blondynem i obnażył kły gotów gryźć.
– Michaelu – powiedział ten z tyłu, kładąc delikatnie rękę na ramieniu tego z przodu. – Pozwól mi z nim porozmawiać.
Ciemnowłosy popatrzył na Diela spod półprzymkniętych powiek, lecz przepuścił towarzysza. Nie odstępował go jednak na krok. Michael. Tego z kłami i pazurami nazwano Michaelem. Diel ponownie spojrzał na jasnowłosego. Gabriel. Popatrzył na pozostałych zbliżających się mężczyzn. Ten rudy to Bara, ten z tatuażami to Uriel, ten ze złocistymi oczyma to Raphael, a ten z długimi ciemnymi puklami to Sela. Jego najbliższy przyjaciel.
– Wróciłeś, bracie? – Sela pochylił się nad nim.
Diel opuścił powieki i odetchnął głęboko. To nie byli członkowie Bractwa, lecz jego rodzina. Czuł, jak potwór krąży wokół, pragnie kontynuować walkę i zabijać w morderczym szale. Chce ukarać Michaela za to, że śmiał go tknąć, tylko czeka, by powyrywać mu kły i rozorać gardło. Gdy Diel otworzył oczy, Gabriel kucał obok niego i przyglądał mu się z uwagą. Twarz najstarszego z braci była blada, a na szyi wyraźnie odznaczały się czerwone ślady pozostawione przez palce. Palce Diela.
– Muszę dorwać tych skurwieli z Bractwa – wycharczał Diel. Po raz pierwszy on i jego potwór pragnęli tego samego.
Gabriel zamarł, w pokoju zapadła martwa cisza. Po dłuższej chwili Sela wyciągnął do Diela rękę. Michael osłaniał brata, nie spuszczając wzroku z jego przeciwnika, śledził najdrobniejszy ruch, gdy Diel przyjął podaną mu dłoń.
– Po prostu muszę – dodał, a przywódca Upadłych westchnął głęboko, z frustracją.
– Dielu, nie możemy. Musimy…
– Gówno mnie obchodzą pozostali! Ci, których do tej pory zabijałem, bo na to „zasługiwali”. Chcę dopaść księży. – Tętno Diela przyspieszyło na tyle, że metalowa obręcz zasyczała ostrzegawczo. – Muszę ich wybić do nogi!
– Jestem za. – Raphael wpatrywał się w sznurek okalający jego palec. Kiedy wreszcie podniósł wzrok, zwrócił się do Gabriela: – Chciałbym poczuć ich karki pod palcami.
– Rapha…
– Zgadzam się z nimi – przerwał mu Bara. Rudzielec skrzyżował ramiona na piersi. Po walce z Dielem jego skóra była poznaczona zadrapaniami i rozcięciami, z ran sączyła się krew.
– Ja też. – Uriel kiwnął głową w stronę Diela na znak, że stoi po jego stronie.
– I ja – dołączył się Sela, po czym zacisnął szczęki.
Gabriel rzucił mu badawcze spojrzenie.
– Naprawdę chciałbyś się z nimi skonfrontować? Nawet wiedząc, na kogo możesz trafić?
Wargi Seli rozciągnęły się w wyrazie podszytego mrokiem rozbawienia.
– Powiedzmy, że nie darzymy się przyjaźnią, jeśli do tego pijesz. Pewnego dnia będę w końcu musiał stanąć z nim twarzą w twarz. Dopilnuję, żeby tak się stało.
– Też chciałbym ich dorwać.
Gabriel odwrócił gwałtownie głowę na dźwięk głosu jedynego z braci, z którym łączyły go prawdziwe więzy krwi. Przywódca obserwował, jak Michael wpatruje się w zawieszoną u szyi fiolkę, a jego blade zazwyczaj policzki pokrywa rumieniec.
– Wiem, że wszyscy tego pragniecie. – Gabriel przeciągnął dłonią po twarzy, po czym westchnął. – Ale nie wiem, czy powinniśmy otwierać tę puszkę Pandory. Kiedykolwiek.
Głowa Diela drgnęła w rozdrażnieniu. Kątem oka dostrzegł pobojowisko na sali. Pobojowisko, którego sam był sprawcą.
– Nawet nie mamy pojęcia, gdzie ani kim oni są. Jak duża jest organizacja. Całe lata spędziłem na unikaniu ich, a teraz miałbym włazić im prosto w łapy? – zapytał braci Gabriel.
– Zamierzam całkowicie ich zniszczyć – odparł Bara. Uriel pokiwał głową na znak, że się zgadza z przyjacielem. – Udało nam się uciec z Czyśćca po to, byśmy mogli ich pozabijać. Ja to wiem i ty także, Aniele.
Przywódca znowu westchnął, ale nie pociągnął tematu. Popatrzył ponownie na Diela.
– Już w porządku? Uspokoiłeś się trochę?
Diel lakonicznie kiwnął głową. On i bestia zawarli tymczasowy rozejm, o czym wiedzieli wszyscy zgromadzeni w sali, zwłaszcza Gabriel.
Pomimo dotychczasowej skuteczności obroży Diel zdawał sobie sprawę, że żądza mordu potwora z każdym dniem stawała się silniejsza. Pragnął wybić członków Bractwa, dopaść w końcu mężczyzn, którzy wyrządzili im tyle krzywd. Wciąż chodzili gdzieś po świecie, wolni i bezkarni. A Upadły był jak tykająca bomba zegarowa. Wiedział, że i z tego Gabriel zdawał sobie sprawę. Poznał to po zatroskanym wzroku, którego najstarszy z braci nie potrafił ukryć.
Członków Bractwa czekała śmierć z ręki Diela. Z błogosławieństwem Gabe’a lub bez niego.
* * *
Gabriel siedział i wpatrywał się w ogień. Duży stojący zegar tykał hipnotyzująco tuż obok. Pokój był pogrążony w mroku, rozpraszanym jedynie przez pomarańczowe płomienie liżące ściany kominka. Po koszmarze, w jaki przerodził się trening w sali gimnastycznej, wykąpał się, ogolił i przebrał w sutannę. Naiwnie myślał, że pomoże Jegudielowi, jeśli pozwoli mu dać wyraz najgłębszym frustracjom, ale najwyraźniej przyniosło to efekt odwrotny od zamierzonego. Gabriel znał swoich braci. Znał ich uczucia, czytał w nich jak w otwartej księdze, w przeciwieństwie do nich samych. I wiedział, że Diel jest u progu załamania.
Noc, w trakcie której wyrwali Marię z łap Bractwa, zapoczątkowała w nim reakcję łańcuchową, a Gabriel nie potrafił znaleźć sposobu, by ją przerwać. Wszystko, co zbudowali w Edenie od czasu, gdy jako nastolatkowie uciekli z Czyśćca, zaczynało się walić. Gabriel czuł, że jego dusza także się łamie, a zbawienie braci, nad którym do tej pory panował, wyślizguje mu się spomiędzy palców jak piasek.
Widział braci tej nocy, kiedy skonfrontowali się z księżmi. Dostrzegł euforię na ich twarzach. Oglądał, jak z zimną krwią rozszarpywali swoich prześladowców na strzępy, patrząc im prosto w oczy. Wyrównywali rachunki z przeszłości, a jednocześnie sycili najmroczniejsze żądze.
Gabriel czuł się z tego powodu winny. Płomienie, w które się od dłuższego czasu wpatrywał, drwiły z niego. Tańczyły uwodzicielsko i nabijały się z grzechu, który on sam popełnił, z chwili, w której także nad nim zło wzięło górę, gdy spotkał swoich dawnych opiekunów. Zamknął oczy i zobaczył ojca Quinna na podłodze Czyśćca. Ksiądz patrzył na niego, jakby był gównem. I wówczas Gabriel okazał słabość. W tym przesiąkniętym niegodziwością budynku spojrzał staremu księdzu obficie oblanemu benzyną głęboko w oczy i zapalił zapałkę, która puściła ich niegdysiejsze podziemne więzienie z dymem. Razem z ojcem Quinnem.
Gabriel zmienił pozycję, gdy poczuł włosiennicę wbijającą się głęboko w ciało. Drzwi gabinetu stanęły otworem i do pomieszczenia weszła Maria. Podeszła do dwóch wysokich lamp i je włączyła. Pokój zalało światło. Kobieta w milczeniu zbliżyła się do barku i nalała dwie szklaneczki brandy. Jedną z nich wręczyła Gabrielowi.
– Dziękuję – powiedział, kiedy usiadła na fotelu naprzeciw kominka. Była ubrana w dżinsy i białą koszulę. Jej rozpuszczone włosy opadały aż na uda. Gabriel wiedział, że nie zamierzała ich ścinać. Raphael miał na punkcie tych włosów obsesję. To przez nie złamał surowe zasady obowiązujące Upadłych.
– Powiedział ci? – Mężczyzna pociągnął kojący łyk brandy, modląc się, by alkohol przyniósł mu ulgę od bólu głowy, który pulsował z tyłu czaszki.
Maria rozparła się wygodniej, a Gabriel w końcu ośmielił się spojrzeć dziewczynie w oczy. Przytaknęła. Raphael opowiedział jej ze szczegółami, co wydarzyło się w sali gimnastycznej. Przywódca Upadłych nie wątpił, że dowiedziała się także, czego zażądali od niego bracia.
– Jak twoja szyja? – Maria nachyliła się w jego stronę.
Dłoń Gabriela instynktownie powędrowała w kierunku koloratki i wykwitających pod nią sińców. Mężczyzna przypomniał sobie twarz Diela w chwili, gdy ten rzucił nim o ścianę, chwycił za gardło i zaczął je ściskać. W jego spojrzeniu dostrzegł zło. Stanął oko w oko z potworem, który według słów Diela mieszkał w jego wnętrzu, z bestią, którą widziały ofiary, walcząc o ostatnie tchnienie. Błękitne tęczówki zniknęły, przesłonięte rozwartymi do granic możliwości źrenicami. Mięśnie szczęk były mocno napięte. Gabriel nie wiedział, czy Diel zdawał sobie sprawę z faktu, że cały czas mruczał pod nosem jedno nazwisko. Brady. Wydawało mu się, że znajdował się w Czyśćcu, i był przekonany, że nie morduje swojego brata, lecz jednego z członków sekty.
– Gabrielu? – Głos Marii wyrwał go z dręczących wspomnień. – Wszystko w porządku?
Wpatrzył się w nią, myśląc o jej związku z Raphaelem. O tym, jak on trzyma jej dłoń podczas kolacji, jak na nią spogląda, kiedy są razem, jakby nie mógł uwierzyć, że dzieje się to naprawdę, jakby traktował ją niczym nagrodę za przetrwanie piekła.
Gabriel przypomniał sobie, jak Maria została przemycona do Edenu. W chwili, gdy ją odkrył, wiedział, że będzie musiała umrzeć. I tak się stało, ale nie w sposób, jakiego się spodziewał. Zakończyła swój żywot jako zakonnica – życie w odosobnieniu, wypełnione modlitwą – by odrodzić się jako bratnia dusza Raphaela i jego jedyna miłość. Raphael, urodzony morderca, znalazł kogoś, kto pokochał go dokładnie takim, jakim był. Maria porzuciła swój dawny cel i stała się prawą ręką Gabriela, by wespół z nim dźwigać ciężar przywództwa nad Upadłymi.
– Chcą dopaść członków Bractwa. – Gabriel opróżnił szklankę do dna.
Dziewczyna wstała z westchnieniem i podeszła do ściany, przy której planowali następne ofiary dla Upadłych. Po chwili zrobiła kilka kroków, by stanąć przed fragmentem muru, gdzie Gabriel zawiesił krótką listę członków sekty. Wiedzieli, że ci wciąż żyją. Spis zawierał nazwiska, nazwy parafii i adresy. Nie było to wiele, ale więcej informacji nie udało im się zebrać. Gabriel zadbał o to, by on i jego bracia dla własnego bezpieczeństwa zostali wymazani z wszelkich rejestrów, lecz ich przeciwnicy najwyraźniej zrobili to samo. W samym Bostonie żyło tysiące księży, a Upadli nie mieli pojęcia, ilu z nich przyjęło nauki Bractwa.
– Obydwoje wiemy, że to nie wszyscy, którzy zostali przy życiu – zauważyła Maria i skrzyżowała ręce na piersi.
Gabriel wstał i podszedł do niej. Kobieta była drobna, lecz jakimś cudem udało jej się stawić czoła żądzy Raphaela, by zadać jej śmierć. Była niczym Dawid stający przed Goliatem.
Mężczyzna ogarnął wzrokiem ziarniste fotografie pięciu księży wiszące na ścianie.
– Jak teraz Raphael będzie zabijał, kiedy ma ciebie? On… – przerwał, by zastanowić się, jak ubrać w słowa to, co chciał jej przekazać. – Ma dość szczególne upodobania. – Raphael mordował z pobudek seksualnych. Zabijając, doznawał erotycznego spełnienia, nierzadko też penetrował swoje ofiary, gdy ich serce przestawało bić.
Maria zamarła, lecz po chwili wyjaśniła:
– Teraz wystarcza mu samo duszenie. – Odchrząknęła i oblała się rumieńcem. – Jeśli chodzi o całą resztę, ma mnie. Pomagam mu… zaspokajać pozostałe potrzeby… budzące się, kiedy morduje.
Gabriel zamknął oczy i powoli wypuścił powietrze z płuc. Nie wiedział, co to dokładnie oznaczało, lecz miał świadomość, że Sela zaprojektował i wykonał trumnę, którą Raphael trzymał w swoich pokojach. I że Maria często kładła się w środku dla jego przyjemności. Gabriel nie potrafił sobie wybaczyć, że pozwolił dziewczynie na takie życie, że nie uwolnił jej od Upadłego, gdy miał ku temu sposobność. Jednocześnie dostrzegał intensywną, wszechogarniającą miłość, którą żywiła do Raphaela. Przejawiała ją w każdym oddechu, w każdym ruchu. Widział, jaka była szczęśliwa. Widział, jak patrzyli na siebie nawzajem, jakby ich bliskość sprawiała, że dotykają samego nieba. W głębi serca zazdrościł im, chociaż nie potrafił zrozumieć, jakim sposobem się pokochali pomimo dzielących ich różnic, tak moralnych, jak i duchowych. Poczuł ból w klatce piersiowej. W całym swoim życiu nie doświadczył takiej miłości. Nawet nie potrafił sobie wyobrazić, jak by to było mieć obok siebie kogoś, kto kochałby go z taką gwałtownością, a jednocześnie z takim zrozumieniem i niezachwianą wiarą. Powędrował myślami do Michaela i poczuł ciepło rozlewające się wokół serca. Przypomniał sobie, jak brat ugryzł Diela, by go od niego odciągnąć. Jak zasłonił Gabriela własnym ciałem niczym tarczą. Michael rzadko okazywał jakiekolwiek emocje, chyba że chodziło o krew i możliwość utoczenia jej komuś. Nie rozmawiali ze sobą tak, jak zazwyczaj robi to rodzeństwo. Nigdy tego nie robili. Lecz na usta Gabriela wkradł się nieśmiały uśmiech na myśl o gwałtowności, z jaką Michael rzucił się na Diela, gdy ten zagubił się we własnych mrocznych pragnieniach. Być może w życiu Gabriela nie było miłości zmysłowej, jaka rozkwitła między Marią a Raphaelem, ale miał rodzinę i to musiało wystarczyć. Maria westchnęła, czym zwróciła na siebie jego uwagę.
– Gabe, wiesz, że uważam, że moim przeznaczeniem było się tu znaleźć. Jesteś człowiekiem wierzącym nie mniej niż ja. Obydwoje dostrzegamy, że świat rządzi się prawami, których nigdy nie zrozumiemy, tajemniczymi i magicznymi. – Odwróciła się, by na niego spojrzeć, i położyła mu dłoń na ramieniu. – Wierzę, że to wszystko, śmierć bliskich mi osób, moje porwanie i uratowanie, życie w klasztorze, chęć złożenia ślubów zakonnych, spotkanie Quinna i Murraya… – Roześmiała się i chwyciła palcami długi pukiel. – Nawet te włosy. To wszystko doprowadziło mnie do Raphaela. Bez któregoś z elementów układanki pozostalibyśmy statkami mijającymi się na morzu. – Ścisnęła mocniej ramię przyjaciela. – I nie mogłabym pomóc ci nieść twojego brzemienia.
Zbliżyła się znów do ściany. Wyciągnęła dłoń i przejechała nią po zdjęciu jednego z księży. Bez cienia wątpliwości wiedzieli, że należał do sekty. Gabriel zobaczył, jak kobieta zatapia się we własnych myślach. Po dłuższej chwili zapytała:
– Czy kiedykolwiek rozważałeś myśl, że ty, Raphael, Diel i pozostali zostaliście ocaleni, żeby oczyścić świat ze zła, jakim jest Bractwo? – Wskazała palcem listę nazwisk.
Gabriel zamarł. Poczuł, jakby wbito mu sopel lodu w kręgosłup. Doznał takiego wrażenia tylko kilka razy w życiu – gdy w końcu zaakceptował prawdziwą naturę Michaela, gdy odkrył, że Czyściec istnieje naprawdę, i gdy wyszło na jaw prawdziwe oblicze uwielbianego przez niego ojca Quinna. Teraz zdawało mu się, jakby jego duszy nagle zrobiło się za ciasno w ciele.
– W Biblii znajdujemy liczne przykłady ludzi, którzy zaczęli kroczyć wyznaczoną przez Boga ścieżką, by wyzwolić innych z oków, zmieść zło z powierzchni ziemi i naprawić krzywdy. – Maria wzruszyła ramionami. – Czy kiedykolwiek pomyślałeś, że zostaliśmy ocaleni, by oczyścić świat z Bractwa, tych samozwańczych kapłanów potrafiących tylko nieść ból i grzech, kalać zaufanie i wiarę? Że wszystko, przez co przeszedłeś, miało cię przygotować na wykonanie tego zadania? – Uśmiechnęła się z czułością.
Gabriel i Maria stali się bliskimi przyjaciółmi, a właściwie traktowali się jak brat i siostra.
– Twój imiennik, archanioł Gabriel, był opiekunem i obrońcą ludzi. – Kiwnęła głową w jego stronę. – Według mnie postępujesz dokładnie tak samo. Czyżbym się co do ciebie myliła?
– Mario…
Przywódca Upadłych potarł dłonią spocone czoło. Słowa kobiety wywarły pożądany skutek. Poczuł omywającą go falę spokoju i zrozumienia. Naprawdę wierzył, że nic nie działo się bez przyczyny, od samego początku. Zawsze ufał przeczuciom. Uprzedzały go przed niebezpieczeństwem, przed nadejściem czegoś wielkiego lub dojmującego. A teraz miał silne przeczucie, że powinien posłuchać Marii, Diela i reszty braci. Musiał zaufać swojej rodzinie.
Gabriel spojrzał na ścianę, na zdjęcia księży, którym bezgranicznie ufał w młodości, a od których doznał krzywd, jakich żadne dziecko – ba, żaden człowiek niezależnie od wieku – nie powinno doznawać od nikogo.
– Rozpętamy wojnę, świętą wojnę.
– Mylisz się – powiedziała Maria z przekonaniem. – Zrobili to członkowie Bractwa w chwili, gdy odeszli od nauk Kościoła i zboczyli ze ścieżki prawości, skuszeni przez zło i grzech.
Choć Gabriel wiedział, że dziewczyna miała rację, musiał wyrazić swoje obawy.
– Możemy przez to ujawnić nasze tajemnice, doprowadzić ich wprost pod drzwi tego domostwa. Jesteśmy na to gotowi? – Na samą myśl o tym, że coś złego mogłoby spotkać jego braci, Marię lub personel pracujący w posiadłości, poczuł pulsujący ból w skroniach.
– Nic takiego się nie stanie, jeśli zachowamy ostrożność. To, że zmieniamy zasady postępowania, nie znaczy, że musimy zrezygnować z dyskrecji, która do tej pory skutecznie nas chroniła.
Gabriel zmrużył oczy.
– Jesteś stuprocentowo przekonana co do słuszności tego planu, prawda? Słyszę to w twoim głosie.
Maria oparła się o brzeg stojącego za nią stołu. Pochyliła głowę, żeby rozważyć jego słowa. Gdy ją podniosła, jej oczy błyszczały.
– Kiedy słyszę, czego się wobec was dopuścili… – Przełknęła ślinę, by nie dać się ponieść emocjom. Jej głos drżał. – Kiedy Raphe opowiada mi o waszym dzieciństwie i o tym, przez co wszyscy przeszliście… – Odwróciła głowę. Gdy znów na niego spojrzała, dostrzegł ślady łez znaczące jej policzki. – Kiedy widzę blizny na jego ciele i piętno, które na nim wypalili, kiedy budzi się w środku nocy i szuka mnie rozpaczliwie, bo wróciło do niego kolejne wspomnienie z tamtych dni, by go dręczyć, nie pozwalać mu żyć, rozdzierać jego duszę na strzępy… Smutek Marii ustąpił miejsca nagłej fali gniewu. Gdy opowiadała o Raphaelu, a właściwie o nich wszystkich, Gabriel poczuł, jakby w jego piersi zaczęła ziać bezdenna dziura.
– Bractwo należy powstrzymać – powiedziała Maria z mocą. – Trzeba ich zniszczyć. – Uśmiechnęła się paskudnie. – A ty masz pod swoimi rozkazami legion upadłych aniołów. One nie tylko pragną wziąć udział w wojnie, o której mówisz, lecz także mają możliwości, by ją wygrać.
– Odepchnęła się od stolika, wyprostowała ramiona i podniosła wysoko brodę. – Ja w każdym razie nie mogę pogodzić się z myślą, że ci sadystyczni, pławiący się w obłędzie sekciarze nadal krzywdzą Bogu ducha winne dzieci. – Spojrzała Gabrielowi prosto w oczy. – A ty?
Gabriel wrócił myślami do wydarzeń z sali gimnastycznej, do tego, jak bracia walczyli z Dielem. Wszyscy ryzykowali życie, by wyrwać go ze szponów mroku, który go dławił i co dzień rósł w siłę. Choć plan wyegzorcyzmowania bestii z duszy Jegudiela spalił na panewce, pragnienie Upadłych, by rozprawić się z Bractwem, nie osłabło. Jak zawsze walczyli o siebie nawzajem i nawzajem się chronili z ogromną zawziętością. Wiele lat temu Gabriel opracował system na podstawie zapisków swojego dziadka, który był seryjnym zabójcą. System ten służył im bez zarzutu aż do teraz, lecz wiatr napędzający ich łódź zmieniał kierunek. Przywódca Upadłych modlił się, by okazało się, że zesłał go Bóg, bo w przeciwnym wypadku mógł doprowadzić do ich wiecznego potępienia.
Stanął obok Marii. Gdy podjął decyzję, ból głowy zelżał.
– Jak tego dokonamy?
Na ustach kobiety wykwitł szeroki uśmiech.
– Jeszcze nie wiem, ale znajdziemy jakiś sposób.
Zabrali się więc do roboty.
Noa biegła cichaczem po korytarzu, jej stopy muskały czerwony pluszowy dywan lekko niczym piórka. Kierowała się w stronę okna w piątym z kolei pokoju gościnnym na pierwszym piętrze. Lodowaty wicher wdarł się do pomieszczenia, kiedy kobieta je otworzyła i wydostała się na zewnątrz. Ściskając kurczowo pendrive ze zdobytymi informacjami, schwyciła gałąź rosnącego tuż obok drzewa i zsunęła się po pniu na ziemię. Długie włosy w kolorze pudrowego różu skryła pod czarnym kapturem, a owinięty dokoła niego szal osłaniał niemal całą twarz. Spod ubrań wystawały tylko brązowe oczy. Skórzane spodnie i bluzka z długim rękawem dopełniały stroju, który czynił ją całkowicie nierozpoznawalną. Nie żeby ktokolwiek miał ją zobaczyć, Noa była mistrzynią w swoim fachu i nie dopuszczała żadnych pomyłek.
Pobiegła do zaparkowanego nieopodal samochodu, wślizgnęła się na fotel kierowcy, po czym odjechała z bogatych przedmieść Bostonu do domu położonego na obrzeżach miasta. Ukrywszy auto w tych samych krzakach co zwykle, ruszyła do wejścia do starych, opuszczonych tajnych tuneli, których amerykańscy szpiedzy używali podczas wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych1. Prześlizgnęła się przez ukryte przejście. Gdy otoczył ją mrok, zdjęła kaptur oraz szal i odetchnęła wilgotnym powietrzem dającym jej poczucie bezpieczeństwa. Ruszyła labiryntem korytarzy prowadzących do miejsca, gdzie czekały na nią siostry.
Usłyszawszy głosy w głównym odcinku korytarza, pchnęła stare drewniane drzwi. Zamrugała oślepiona jasnym światłem w pomieszczeniu. – Wędrowczyni powróciła – oznajmiła Dinah, wstając od stołu, przy którym Candace i Jo pracowały na komputerach.
Noa sięgnęła do kieszeni, a potem rzuciła jej pendrive. Piękna hebanowa skóra i ciemne oczy kobiety lśniły pod ciepłym światłem lamp zamontowanych na suficie. Schwyciła urządzenie w locie, po czym uśmiechnęła się do Noi.
– I ponownie wywiązała się z zadania – dodała.
– Czy miałaś co do tego jakieś wątpliwości? – spytała Noa z uniesionymi brwiami i podeszła do lodówki, z której wyciągnęła butelkę wody. Pociągnęła długi łyk, by przynieść ulgę wyschniętemu gardłu.
– Nie – odparła Dinah. – Ale lubię ci czasem dojebać.
W odpowiedzi Noa uniosła w jej stronę dłoń z wyprostowanym środkowym palcem. Ciemnoskóra kobieta podała pendrive Jo, a ona wyświetliła na komputerze dane wykradzione przez koleżankę. Dinah zagwizdała z wrażenia, gdy ekran wypełnił się rzędami haseł, numerów kont i kwot pieniędzy, które w ciągu kilku godzin miały stać się ich własnością.
– Bogaty z niego skurczybyk, co nie?
– Nie na długo. – Noa przysiadła na krawędzi stołu obok Jo. Ta rozprostowała palce i zwróciła się do Candace, swojej dziewczyny:
– Gotowa, kochanie? Mamy zadanie do wykonania.
– Zawsze – odparła zapytana.
Dinah przykuła uwagę Noi i kiwnęła głową w stronę bocznej części pomieszczenia. Dziewczyna zostawiła Candace i Jo, by spokojnie zajęły się pracą – wykradaniem niebywałej sumy pieniędzy z kont śmiecia, który pompował swoje bogactwa na rachunki Bractwa, żeby nigdy nie zabrakło im funduszy.
Kiedy Noa dotarła do wnęki wydrążonej w ścianie, Dinah zatrzymała się i oznajmiła:
– Dalej mamy na liście pięć celów. Ci goście są ze sobą powiązani, więc musimy ich załatwić tej samej nocy albo zwiną interesy i przeniosą się gdzie indziej.
Dziewczyna kiwnęła głową i zajrzała w głąb pomieszczenia. Na jego końcu dostrzegła Naomi wynoszącą parę wypełnionych krwią metalowych misek z pokoju Bethany. Noa poczuła bolesny ucisk w piersi.
– Jak ona się czuje? – spytała, sięgając po jabłko ze stojącej obok patery.
Dinah westchnęła i odgarnęła z twarzy długie warkoczyki.
– W porządku. Kolejny epizod dobiega końca.
Noa oparła głowę o zimne kamienie sklepienia.
– Do którego lekarza idziemy w następnej kolejności?
Dinah przycupnęła obok niej na występie muru. Przez moment bez słowa obserwowała palce Jo i Candace przemykające z prędkością światła po klawiaturach.
– Nie mam pojęcia – odezwała się w końcu, spoglądając towarzyszce w oczy. – Ile razy muszą nam jeszcze powiedzieć, że właściwie wszystko z nią w porządku, zanim przyjmiemy do wiadomości, że to gówno rozgrywa się w jej głowie?
Noa poczuła w głębi trzewi, jak budzi się znajomy gniew. Odetchnęła głęboko i zagryzła mocno zęby, żeby nie wydostał się na zewnątrz.
Trzymanie na wodzy wściekłości ciągle grożącej uwolnieniem się ze szczelnego pojemnika, w którym z trudem zamknęła ją lata temu, czasami okazywało się wysiłkiem ponad miarę. To przez nich. To oni jej to zrobili. Im wszystkim. Pierdoleni księża z Bractwa.
– Naprawimy ją – powiedziała, gdy w końcu się uspokoiła. – Pewnego dnia znajdziemy sposób, żeby ją naprawić.
– Ale wcześniej… – Dinah przeszła przez pomieszczenie, żeby wziąć rejestr. Kilka miesięcy temu ukradły go członkom Bractwa. Przerzucała strony, aż znalazła tę, która była im potrzebna. – Mieszkają pojedynczo lub we dwóch.
Noa z obrzydzeniem wydęła wargi.
– Przygotujmy się i jak najszybciej tam jedźmy.
Spojrzała na Candace, kobietę o brudnoblond włosach i błękitnych oczach, a potem na Jo o cerze w głębokim odcieniu brązu i kosmykach zdradzających dziedzictwo rdzennych mieszkańców Ameryki. Obie w skupieniu wpatrywały się w ekran, starannie czyszcząc konta dobroczyńcy Bractwa, którego Noa okradła tego wieczora. Niestety zdobywane w ten sposób pieniądze nigdy nie wystarczały na długo. Wciąż potrzebowały więcej, żeby sprzątać bajzel wywołany okrucieństwem księży i pomagać coraz dłuższej kolejce ich ofiar.
– Czy Katie da radę przyjąć więcej osób? – spytała ciemnoskórą koleżankę.
Dinah powoli wypuściła powietrze z płuc.
– Nie ma już miejsca, ale jakoś musimy sobie poradzić. Nie możemy tych ludzi zostawić u członków Bractwa. Wszędzie będzie im lepiej niż w domach tych skurwieli, gdzie cholera wie, co ich może spotkać.
Noa zamknęła oczy i dała sobie kilka minut, żeby poczuć spustoszenie, jakie ta praca siała w jej psychice. Gniew, nienawiść, napływ niechcianych emocji były nierozerwalnie związane z życiem jej i sióstr. Pojawiały się nieustannie, gdy kobiety wchodziły do leża któregoś z sekciarzy, gdzie zawsze znajdowały coś o wiele straszniejszego, niż się spodziewały, choć starały się przygotować na najgorsze.
Otworzyła oczy i odepchnęła trawiący jej duszę ból, wyłączyła odczuwanie. Gdyby tego nie robiła, nie byłaby w stanie normalnie funkcjonować. Dawno temu nauczyła się dominować nad wściekłością, wewnętrznym mrokiem, który przejąłby nad nią kontrolę, gdyby nie potrafiła nad nim zapanować.
– Idę pod prysznic. Zaraz będę gotowa.
Poszła wzdłuż tunelu do jaskiń stanowiących ich sypialnie. Naomi niemal na nią wpadła, wychodząc ze swojego pokoju z naręczem wilgotnych ściereczek. Rudowłosa kobieta wyglądała na wyczerpaną.
– Jak źle jest tym razem? – spytała Noa.
Naomi tylko pokręciła głową i weszła do sypialni Bethany. Musiało być naprawdę nieciekawie. Noa poszła za koleżanką i od razu dostrzegła leżącą na łóżku brunetkę. Oliwkowa skóra Beth, teraz pokryta nienaturalną bladością, spływała potem. Dziewczyna rzucała się na materacu w szponach przerażenia. Na obydwu ramionach miała zawiązane opaski uciskowe, krew sączyła się do stojących na łóżku misek z niewielkich nacięć zrobionych przez Naomi. Szeroko otwarte oczy spoczęły na Noi. Serce ścisnęło się jej boleśnie, gdy ujrzała, jak dziewczyna podnosi wysoko głowę, desperacko próbując pokazać, że nie cierpi na ciele, umyśle i duszy przez chorobę, która – jak wierzyła – krążyła w jej krwiobiegu.
Noa wzięła jeden z ręczniczków od Naomi i położyła go na czole Beth. Kobiety spotkały się wzrokiem. Wędrowczyni niemal się załamała, gdy Beth ze świstem wciągnęła powietrze, by udowodnić jej, że jest silna. I naprawdę taka była. Noa nigdy nie spotkała nikogo twardszego od koleżanki.
– Już prawie po wszystkim.
Otarła pot z twarzy i szyi Beth. Kiedy oddech dziewczyny się uspokoił, Naomi zaczęła zamykać zrobione przez siebie nacięcia. Na policzki Beth powoli powracał kolor. Noa chwyciła ją za rękę. Kobieta zamknęła oczy, a gdy je ponownie otworzyła, była z powrotem sobą, Noa wyraźnie to widziała. Usiadła i rozejrzała się po pokoju. Dostrzegła Naomi wynoszącą wypełnione krwią miski na korytarz i policzki pokrył jej rumieniec gniewu. Zacisnęła zęby i oddychała głęboko przez nos. Po kilku minutach ciszy spytała:
– Jak poszło?
– W porządku. – Noa kiwnęła głową i wstała. Pochyliła się nad koleżanką i złożyła siostrzany pocałunek na jej czole. – Gotowa, żeby się zabawić?
Oczy Beth się rozpromieniły, przerzuciła nogi przez krawędź łóżka i postawiła stopy na podłodze. Po upuszczaniu krwi jej ramiona plamiły szkarłatne strużki.
– Będę gotowa za dwadzieścia minut – powiedziała.
– Musisz zjeść i coś wypić, zanim w ogóle zaczniesz się szykować – odparła Noa. Uśmiechnęła się, gdy w progu ujrzała Naomi z kanapką i puszką coli. Oprócz nich przyniosła też gazę i bandaże. Postawiła prowiant obok Beth, która łapczywie rzuciła się na jedzenie, i zaczęła czyścić jej okrwawioną skórę. Noa przypatrywała się w ciszy. Naomi większość życia spędzała w milczeniu, bo mówienie na głos krępowało ją od czasu, kiedy członkowie Bractwa odcięli jej połowę języka. Dzięki ciężkiej, wieloletniej praktyce potrafiła mówić, lecz jej głos brzmiał inaczej i zbyt boleśnie przypominał o przeszłości.
Choć napięcie w klatce piersiowej Noi opadło, gdy już wiedziała, że jej dwóm najmłodszym siostrom nie grozi niebezpieczeństwo, wrząca lawa, którą nieustannie czuła w żołądku, wirowała i przelewała się z zawrotną prędkością. Bethany, najmłodszą z grupy, upośledzało przekonanie, że ma skażoną krew, zaś Naomi nie odzywała się do nikogo poza siostrami. Noa pomyślała o Dinah, Candace i Jo, a na końcu o sobie. Przypomniała sobie krzywdy, jakie im wyrządzono.
Wiedźmy! Heretyczki! Czcicielki diabła!
– Noa, wszystko gra? – Z zamyślenia wyrwał ją głos Beth. Posłała jej wymuszony uśmiech.
– Idę się przygotować, a potem spotkamy się w salonie, żeby przegadać plan na dzisiejszą noc.
Żwawym krokiem wyszła z pokoju i ruszyła ciemnym tunelem w stronę swojej sypialni. Otworzyła drzwi i stanęła bez ruchu na środku pomieszczenia. Takie noce jak ta, którą miały przed sobą, zawsze nią wstrząsały, testowały jej powściągliwość. Sprawdzały, jak daleko się posunie, aby dokonać zemsty na członkach Bractwa.
Poczuła, że skórę na torsie zaczyna ogarniać gorąco. Podniosła dłoń i potarła wypalone na nim piętno, lecz ten gest nie przyniósł żadnej ulgi. Ból pojawił się, ponieważ tej nocy znów miała stanąć twarzą w twarz ze swoimi oprawcami. Podeszła do jedynego lustra, jakie trzymała w pokoju, małego i popękanego. Chwyciła oburącz brzeg czarnej skórzanej bluzki i ściągnęła ją, potem zdjęła stanik i wpatrzyła się w znak na piersi. Przypominał jej, kim była i co jej uczyniono. Otoczony okręgiem pentagram, symbol czarownic, a w jego centrum odwrócony krzyż i litera „B” ponad nim. Piętno mężczyzn, którzy przysięgli oczyścić jej duszę oraz dusze jej sióstr ze zła.
Po chwili wzrok kobiety stracił ostrość i została przeniesiona w przeszłość, do kryjówki, w której były przetrzymywane. Znów poczuła płomienie liżące skórę, wodę wypełniającą płuca – żywioły używane przez członków Bractwa przeciwko ich pogańskim duszom. Bliźniaki i najgorszy z nich wszystkich… ojciec Auguste.
Noa gwałtownie otworzyła oczy i pozwoliła, by jej żyły wypełnił lód. Ona i siostry miały tej nocy zadanie do wykonania. Zebrała długie różowe włosy i zaplotła w dobierany warkocz. Włożyła z powrotem bluzkę, naciągnęła kaptur na głowę, a szyję owinęła szalem. Na razie nie zasłaniała twarzy – na to miał przyjść czas po opuszczeniu bezpiecznego schronienia.
Poszła tunelem do głównego pomieszczenia. Gdy wkroczyła do środka, zobaczyła, że wszystkie siostry są ubrane tak samo i gotowe do akcji. Jej wzrok spoczął na Beth i Naomi. Ta pierwsza stała cała w czerni, z zaplecionym warkoczem, trzymając w dłoniach paralizator i noże, jakby jeszcze przed chwilą wcale nie zwijała się na łóżku, przekonana, że jej krew zatruwa narządy wewnętrzne. Tuż obok stała Naomi, odziana i uczesana jak pozostałe kobiety.
– Noa – powiedziała Dinah i dziewczyna zajęła swoje miejsce u jej boku. Przez ostatnich kilka lat Dinah stała u steru, zaś Noa była jej prawą ręką. Drastycznie się różniły. Dinah była niczym spokojna, gładka tafla morza, zaś Noa jak nadciągający sztorm, rozbijające się o brzeg fale, bezlitosne pływy. Candace i Joanna stanowiły mózg wspólnoty, jej inteligencję, analityczną część, zaś Beth i Naomi reprezentowały serce. Przypominały Noi, że na świecie wciąż istnieją dobro i słodycz, choć ona zaznała jedynie zła i goryczy.
Dinah oparła się o stół, przy którym się zgromadziły. Często żartowała, że był to ich pokój narad wojennych, tym samym oddając hołd szpiegom z czasów wojny o niepodległość. Kilkaset lat wcześniej spotykali się oni w tym samym miejscu i spiskowali przeciwko Brytyjczykom. Ale wrogowie Noi i jej sióstr działali o wiele mniej jawnie niż armia Wielkiej Brytanii. Toczyli walki w tajemnicy. Sześć kobiet przeciwstawiło się sekcie liczącej być może nawet tysiące członków. „Siedem kobiet”, poprawiła się w myślach Noa. Do ich Kowenu2, jak wiele lat wcześniej Noę i jej siostry nazwał ojciec Auguste do spółki ze swoimi Łowcami Czarownic, wypalając na ich piersiach szydercze piętna w kształcie pentagramów, należała jeszcze jedna kobieta. Siedem sióstr łkało i krzyczało jednym głosem, kiedy poddawano je niekończącym się próbom i torturom. Jednak podczas gdy Noa, Dinah, Candace, Jo, Naomi i Beth odnalazły drogę, która pozwoliła im uleczyć dusze na tyle, by próbować doprowadzić do upadku Bractwa w najmniej krwawy sposób, Priscilla kroczyła ścieżką wiodącą przez śmierć i zniszczenie. Jej zemsta była brutalna i serwowana na zimno.
Dinah rozłożyła na stole mapę, na której małymi kamykami oznaczyła pięć lokalizacji.
– Jest ich pięciu – powiedziała. – Mieszkają niedaleko siebie, każdy przetrzymuje co najmniej jednego chłopca.
Noa wpatrywała się w kamienie z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Gdy Dinah wskazała ją brodą, podeszła do stołu.
– Poruszamy się szybko, jedna po drugiej. – Spojrzała na Candace. – Ty jak zwykle prowadzisz samochód. Jo stoi na czatach. – Noa wskazała na Beth i Naomi. – Wy wyprowadzacie ofiary. – Zerknęła na Dinah.
– A my dwie zajmiemy się księżmi – dopowiedziała tamta. – Jakieś pytania?
– Co z ofiarami? Wieziemy je do Katie? – Chciała wiedzieć Candace.
– Tak, na razie zostaną u niej. Brakuje już miejsca, poza tym zawsze wiedziałyśmy, że to tylko tymczasowe rozwiązanie. Musimy znaleźć dla nich lepsze schronienie i to szybko. – Dinah zrobiła kilka kroków, żeby podejść do Noi. – Fundusze zdobyte dzisiaj przez naszą siostrę bardzo nam w tym pomogą. – Jednak Noa wiedziała, że brak pieniędzy stanowił tylko jedną z wielu przeszkód. Kolejną był brak ludzi, którzy mogliby zająć się odbitymi dziećmi. Ludzi, którzy by im uwierzyli i którym udałoby się nie wpaść w łapy Bractwa lub – co gorsza – nie poszliby do księży z własnej woli.
Noa dostrzegała zmartwienie na twarzach sióstr i wiedziała, że było ono odbiciem jej własnych trosk. To, czym się zajmowały, traktowały jak życiową misję i żadna z dziewcząt wolała się nawet nie zastanawiać, co by się z nimi stało, gdyby nie pomaganie dzieciakom. Po cóż miałyby żyć, jeśli nie mogłyby uwalniać ich z rąk sekty?
– Chodźmy – zakomenderowała Dinah, przerywając pełne napięcia i niepokoju milczenie, które zapadło w pomieszczeniu. Poprowadziła ich tunelem aż do wyjścia. Kiedy dotarły do wylotu korytarza, wszystkie naciągnęły kaptury na głowy i zakryły twarze szalami, tak by widać było jedynie oczy. Chłód nocy przeciskał się przez skórzane ubrania, gdy szły do furgonetki i zajmowały miejsca.
Candace i Jo usiadły z przodu, ta pierwsza za kierownicą. Noa i pozostałe kobiety usadowiły się z tyłu. W samochodzie panowała cisza przez całe pół godziny, które zajęła im droga do pierwszego domu. Kiedy podjechały, w żadnym z okien nie paliło się światło. Budynek stał w odludnym miejscu, idealnym, by odbić zakładników. Dinah i Noa spotkały się wzrokiem i kiwnęły do siebie głowami.