Dziecięcy Kram - Daniel Radziejewski - ebook + audiobook + książka

Dziecięcy Kram ebook i audiobook

Daniel Radziejewski

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Każda rodzinna klątwa ma swój początek.

São Paulo, Brazylia. Kiedy dziesięcioletnia Klara Silva widzi w swojej sypialni ducha, matka wyjaśnia jej, że to dziedziczna przypadłość. Wkrótce potem dziewczynka w tragicznych okolicznościach traci rodzicielkę, a ojciec znika bez śladu. Osamotniona i pozbawiona wsparcia, trafia do domu dziecka, a w jej głowie wciąż rozbrzmiewają echa wstrząsających wydarzeń, których nie jest w stanie zrozumieć.

Wiele lat później Klara samotnie wychowuje syna i wciąż nie ustaje w poszukiwaniach ojca. Zbieg okoliczności sprawia, że kobieta trafia do sklepu z odzieżą i zabawkami o nazwie „Dziecięcy Kram” prowadzonego przez Alonsa Bastosa i odkrywa kolejne ślady, które mogą mieć związek z zagadkowymi wydarzeniami sprzed lat. Z pomocą przychodzi jej blogerka śledcza, Lucimara Santos, jednak żadna z kobiet nie podejrzewa, że droga do poznania prawdy prowadzić będzie przez koszmar…

Oczy zaczynają mnie piec od gryzącego dymu. Wycieram je o rękaw i po raz ostatni rozglądam się wokół. Śluzówki szczypią i nie pozwalają otworzyć powiek. Nagle, tuż obok siebie, wśród rozsypanych rzeczy, dostrzegam coś znajomego. Nie! To nie może być prawda! Chwytam ubranie w dłoń i podnoszę. Ten sam krój, takie same wzory. Nie wierzę własnym oczom, ogarnia mnie przerażenie. Ściskam materiał w dłoniach, kulę się i zamykam oczy. Nagle dziwne przeczucie zmusza mnie, bym wyrwała się z otępienia. Coś jest nie tak. Odczuwam jakąś dziwną obecność, jakby ktoś właśnie przede mną stał.
Śmiertelnie zimna dłoń chwyta mnie za nadgarstek. Strach odrzuca moje ciało do tyłu. Podnoszę wzrok i zastygam. Krew ścina mi się w żyłach, a ja nie mogę złapać oddechu pod maską.
– Nie! To niemożliwe! Ty przecież nie żyjesz!


Daniel Radziejewski
Urodził się w Lesznie. Z zawodu jest nauczycielem języka angielskiego. Większość życia zawodowego spędził w Irlandii, Arabii Saudyjskiej oraz Brazylii. Interesuje się literaturą sensacyjną, kryminałami, horrorami, a także psychologią i ciemną stroną ludzkiej natury. „Dziecięcy Kram” to jego czwarta powieść w dorobku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 530

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 34 min

Lektor: Ewa Abart
Oceny
4,3 (162 oceny)
84
49
22
4
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Adrur95

Dobrze spędzony czas

Wciągająca, trzymająca w napieciu książka. Polecam.
00
Alicja_7705

Nie oderwiesz się od lektury

super 😊👍, zdecydowanie polecam.
00
Monia7291

Dobrze spędzony czas

Akcja książki dzieje się w São Paulo, w Brazylii.🇧🇷 Klara w wyniku tragicznych zdarzeń, wychowała się w domu dziecka. Wiele lat później samotnie wychowuje dziecko, ledwie wiążę koniec z końcem i nie ma mieszkania, sypia w tanich motelach. Mimo wszystko nadal prowadzi poszukiwania zaginionego ojca. Z pomocą przychodzi jej Lucimara, blogerka śledcza. W wyniku zbiegu okoliczności Klara i jej syn trafiają do sklepu “Dziecięcy Kram” prowadzonego przez Alonsa Bastosa. Oferuje on jej pracę i dach nad głową. Klara długo się nie zastanawia i myśli, że w końcu ułoży sobie życie. Niestety jej radość nie trwa długo...😨 Mam wrażenie, że wszystko co złe to spotkało tą dziewczynę. Na prawdę przeżywałam z nią wszystkie emocje.😥 Czy po burzy w końcu wyjdzie słońce?🌞 Czy Klara znajdzie spokój? Po odpowiedź zapraszam do książki 😉 Książka momentami mnie przerażała😱 i wywoływała ciarki na plechach. Jest mocna, ale mimo wszystko nie jesteście w stanie jej odłożyć dopóki nie poznacie wszystkich od...
00
Moni_Dana

Nie oderwiesz się od lektury

Audiobook rewelacyjny. Interesujący, niepokojący, chwilami mocno przejmujący, a gdy człowiek myśli, ze książka powoli dobiega końca, autor wyciąga mocne działa i zaskakuje raz po raz. Bardzo mi się podobało.
00
Kamika103

Nie oderwiesz się od lektury

Super ,wciąga od pierwszej strony i ciężko się od niej oderwać.Polecam Serdecznie
00

Popularność




Prolog

Łukowate drzwi nie dają się otworzyć nawet na milimetr. Szarpię coraz mocniej, szybciej. Czuję ponowny przypływ paniki. Uderzam pięścią z całych sił, krzyczę tak głośno, że niemal zrywam struny głosowe. Mój głos odbija się od surowych, ceglanych ścian. Przykładam ucho i nasłuchuję uważnie. Nic. Żadna pomoc z zewnątrz nie nadchodzi. Walę pięścią w grube deski ściśnięte starymi, żelaznymi łączeniami i dużą, żeliwną klamką. Spoglądam w dół, na podłogę. Ciśnienie krwi w skroniach niemal rozsadza mi żyły. Czarne kłęby dymu wdzierają się przez szparę pod drzwiami, owijają się wokół moich stóp i spływają po schodach. Serce bije na alarm.

– Ratunku! Pomocy!

Znów zaczynam uderzać w deski, ale wiem, że jestem na straconej pozycji. To miejsce w ogóle mi nie sprzyja. Nie mogę się rozpędzić, aby mocno kopnąć w drzwi, bo stoję na ostatnim z trzech stopni, tworzących schody. Wtłaczający się dym nie daje mi dłuższej chwili do namysłu. Mój czas stał się bardzo ograniczony, a ja i tak nie mam nic do stracenia. Cofam się, biorę rozpęd, wskakuję na stopnie, ale po drodze tracę impet. Uderzam całym ciałem o grube, twarde drewno. Nadaremno. Nadwerężone gardło skrzeczy żałośnie. Opieram się głową o ścianę i czuję, jak ogarnia mnie beznadzieja. Nie mam siły płakać. Fale paniki i zdrowego rozsądku przypływają i odpływają na przemian, a mój umysł pogrąża się w chaosie.

Ogarniam wzrokiem przestrzeń tej pułapki. Powietrze zaczyna zagęszczać się trującym dymem. Podbiegam do stołu i biorę maskę przeciwpyłową, jakby ta w ogóle mogła w czymś pomóc. A jednak nakładam ją na nos, by choć trochę zniwelować duszący smród. Tysiące myśli przelatują mi przez głowę. Myślę o moim kochanym synku. Kroi mi się serce na myśl, że nie mogę być teraz przy nim. Nie dopuszczam do siebie scenariusza, że mogę go już więcej nie zobaczyć. Biegnę do mniejszego pomieszczenia, bo pracownia wypełnia się czarnymi kłębami. Dym wlatuje również tu. Sytuacja bez wyjścia skutecznie miażdży okruchy nadziei. Uwagę przyciąga to samo małe okienko, wysoko w ścianie, którego wcześniej już próbowałam dosięgnąć. Wybijając szybkę, zyskałabym na czasie, a źródło powietrza być może utrzymałoby mnie przy życiu. I nagle nadchodzi olśnienie. Materiałowe worki!

Wracam na kolanach do głównego pomieszczenia. Przypominam sobie, że kiedyś uczono mnie, aby w razie pożaru czołgać się po podłodze. Przestrzeń tuż nad posadzką wypełnia się dymem najpóźniej i można zaoszczędzić cenne sekundy życia. Dopadam sześć sakw jutowych – większość jest wypełniona po brzegi. Biorę pierwszy worek, lecz jest dziwnie miękki i lekki. Wysypuję zawartość i cofam się w obrzydzeniu. Nie potrafię oderwać wzroku od tego ohydztwa na posadzce. Otrząsam się jednak, gdy dym zaczyna wdzierać mi się pod maskę. Chwytam za dwa kolejne – pełne ciuchów i zabawek – i taszczę po podłodze, aż do ściany z lufcikiem. Wór z ciuchami kładę na drugi i wspinam się, próbując dosięgnąć szybki. Staję na czubkach palców jak baletnica i chwytam się wnęki w cegłach. Napinam się z całych sił, aż wreszcie czuję szkło na opuszkach palców, lecz jestem za niska, a ono zbyt głęboko, bym mogła je stłuc.

– Kurwa! – Podskakuję w desperacji i uderzam tak mocno, jak tylko potrafię.

Szybka jedynie drgnęła. Noga ześlizguje się z worka, a ja lecę na wąski regał pod ścianą. Z hukiem obijam się o posadzkę. Sakwa z ubraniami spada z zabawek i wszystko wylatuje na podłogę.

– Ja pierdolę!

Ostatni bastion nadziei właśnie upadł. Kulę się przy regale i chowam głowę między kolana. Przypomina mi się druga część instrukcji w sytuacji pożarowej: kierować się jak najdalej od źródła ognia. Ale ja jestem najdalej od ognia. Złowrogie chmury dymu wdzierają się tu coraz mocniej, a dla mnie nie ma już wyjścia. Nie mam gdzie uciekać. Totalnie sparaliżowana strachem, próbuję panować nad emocjami i zachować resztki zdrowego rozsądku. W głowie rozpoczyna się projekcja wspomnień z dzieciństwa i dorastania; taka, jaką opisują ludzie, którzy przeżyli śmierć kliniczną. W moim przypadku o wiele za szybko, bo mózg pracuje sprawnie, a w żyłach buzuje adrenalina.

W slajdach z przeszłości widzę Marię – moją mamę – jak spogląda na mnie z góry. Dobrze pamiętam ten moment. Stała nade mną w dużym pokoju, a ja siedziałam na dywanie wśród kredek i kartek. Z mojej perspektywy wyglądała jak wielkolud. Fryzura w stylu afro i donośny głos, rozbrzmiewający, gdy wskazywała mój rysunek.

– Czemu to narysowałaś? Czy ty to naprawdę widziałaś? Powiedz mi, córeczko, czy ty to widziałaś… O to, tutaj… Co masz na obrazku? Czy tylko to sobie wymyśliłaś?

W jej głosie przebrzmiewało zaskoczenie, ale było w nim coś jeszcze. Jakby niepokój.

Przypominają mi się słowa, które wypowiedziała lata później, gdy zaczynałam kolejny rok w szkole podstawowej. Wspomnienie pozostało ze mną do dziś.

•••

Siedziałam na łóżku. Strużki potu spływały mi z czoła, z pleców, wsiąkały w piżamę. Gardło drżało ze strachu. Był środek nocy po moich cudownych urodzinach i nie mogłam zrozumieć, co przed chwilą widziałam. Raptem minutę wcześniej otworzyłam powieki, w pokoju, w którym było zupełnie ciemno. Ściskałam pluszowego misia z niebieskim oczkiem, otrzymanego w prezencie od ojca. Nazwałam go Victor. Dzięki niemu nie popadłam w obłęd, gdy w rogu dostrzegłam dziewczynę częściowo schowaną za zasłoną okienną. Wyglądała na dużo starszą ode mnie. Miała długie, czarne włosy, z jej twarzy wyzierały ból i cierpienie, a blade dłonie ściskały koszulę nocną. Nie ruszała się, nie mówiła, tylko stała i wpatrywała się we mnie. Jej oczy: czarne, puste, bez żadnego wyrazu. Strużka zaschniętej krwi z nosa nachodziła na policzek. Martwe oblicze wyglądało przerażająco. Szok przez chwilę odebrał mi mowę, pozbawił myśli i zmroził ciało. Zacisnęłam oczy i krzyczałam tak długo, aż matka z ojcem wbiegli do pokoju i zaczęli mnie uspokajać. Gdy znów otworzyłam powieki, stali tuż przy mnie, a w sypialni paliło się światło. Nie wiem, czy zjawa, którą widziałam, była tylko koszmarem, czy może ja wcale nie śniłam. Matka zwróciła się do oszołomionego ojca, który tradycyjnie musiał już wypić swoje trzy wieczorne butelki piwa Brahma, aby pozytywnie zakończyć dzień.

– Leonardo, na co czekasz, do cholery? – Położyła dłoń na moim czole. – Leć do kuchni po szklankę zimnej wody, bo Klara chyba gorączkuje.

Pochyliła się nad łóżkiem i kazała mi się położyć. Dziwiła się, bo byłam zimna jak lód. W międzyczasie ojciec przyniósł wodę, spojrzał na mnie mało przytomnym wzrokiem i wyszedł z pokoju. Opowiedziałam matce o zjawie. Ona podniosła się, sprawdziła za zasłonami, ale niczego tam nie było. Wypytała mnie dokładnie, co zobaczyłam i jak wyglądała dziewczyna. Wszystko to brzmiało jak przesłuchanie, a ja z nerwów już nie mogłam sobie wszystkiego przypomnieć. Czekałam, aż mnie uspokoi, ale nie zrobiła tego, co jeszcze bardziej wytrąciło mnie z równowagi.

– Klaro, wydaje mi się, że masz to po mnie i po mojej mamie, czyli twojej babci. To zdarza się niezwykle rzadko, ale opowiem ci o wszystkim jutro, bo muszę jeszcze przemyśleć, jak ci to przekazać. Sama też nie wiem, skąd się wzięła ta przypadłość i w jakich okolicznościach się pojawia. Ani ja, ani twoja babcia nie potrafiłyśmy tego zrozumieć. Lekarze albo nie umieli nam pomóc, albo nam nie wierzyli. Ksiądz wielokrotnie kropił drzwi i ściany wodą święconą, ale to nic nie dało. Nie potrafię temu zapobiec. Być może wraz z wiekiem dolegliwość będzie zanikać… Sama nie wiem. Tak było w moim przypadku, ja nie widzę zjaw od wielu lat. Ale babcia Helena przeżywała to do końca życia. Jeszcze zanim wyemigrowała z Polski do Kurytyby, doświadczała takich zjawisk. Kto wie, czy nie tam trzeba szukać odpowiedzi, ale tego się nie dowiemy. Jeśli kiedyś będziesz miała dzieci, być może i one odziedziczą to po tobie. Chyba że sama zdołasz wyjaśnić, w jakich okolicznościach to się pojawia, a wtedy będziesz mogła temu zaradzić. Nie martw się, proszę. Wszystko będzie dobrze. Z tym można żyć.

Kolejnego ranka wciąż nie mogłam dojść do siebie po upiornej nocy. Matka usiadła ze mną przy stole i opowiadała o czymś, co nazwała „przekleństwem rodzinnym”, przekazywanym z pokolenia na pokolenie. Dokładnie tłumaczyła, starała się dobrać jak najdelikatniejsze słowa, ale ja czułam się coraz gorzej. Łzy płynęły mi po policzkach, a po plecach przechodziły ciarki. Czy to możliwe, że widziałam prawdziwego ducha? Że odziedziczyłam nadprzyrodzone zdolności, jakich nie posiadali moi rówieśnicy? Że te koszmarne zwidy będą ciągnęły się za mną do końca życia? Znów mnie zapewniła, że wszystko będzie dobrze, a poprzedziła to słowami jak z najstraszniejszych filmów grozy. Opowiedziała mi o rysunku, który narysowałam jako mała dziewczynka. Miałam wtedy może cztery lub pięć lat. Obrazek z wizyty na cmentarzu, gdzie odwiedzałam z rodzicami grób babci, pochowanej zaledwie przed trzema dniami. Położyłam na płycie pod doniczką jej ulubiony medalion. To samo przedstawiłam później na obrazku, który tak zdenerwował i zaniepokoił matkę. Obok nagrobka narysowałam postać, która, według mamy, bardzo przypominała babcię po śmierci. Rzecz w tym, że nie widziałam mojej babci w trumnie, więc nie mogłam wiedzieć, w co była ubrana, a według rodzicielki narysowałam wszystko ze szczegółami.

Po tej ciężkiej rozmowie z matką nadeszło wydarzenie, które zaważyło na całej mojej przyszłości. Był piękny ciepły dzień. Zewsząd dochodził ćwierkot ptaków, powietrze było przesiąknięte zapachem trawy, skąpo ubrani ludzie wygrzewali się na zniszczonych ławkach w dniu wolnym od pracy. Dzień Niepodległości. Wracałam z parku, gdzie często bawiłam się w chowanego z koleżankami. Przed domem ujrzałam ambulans. Sąsiedzi z pobliskiego budynku przystanęli na ulicy. Reszta ciekawskich wyglądała zza okien. Ratownicy wnieśli matkę na noszach do karetki. Podbiegłam.

– To jest moja mama! – wołałam. – Nie zabierajcie jej! Mamusiu, co się dzieje? Mamusiu! Odpowiedz, proszę!

Ale matka już nigdy się do mnie nie odezwała. Sąsiedzi zabrali mnie do siebie w oczekiwaniu na ojca. W końcu zadzwonili na policję i wyjaśnili sytuację. Przyjechała dwójka funkcjonariuszy i przepytali domowników. Mężczyzna co rusz kiwał głową i zapisywał coś w notesie. Kobieta w uniformie patrzyła na mnie z politowaniem. Wyszli. Leżałam na kanapie w dużym pokoju, cała we łzach. Po dwóch godzinach roztrzęsiona sąsiadka kucnęła przy mnie i powiedziała przez łzy, że moja mama zmarła w wyniku rozległego zawału serca. Ojciec nie pojawił się w domu i obecnie poszukiwała go policja. Mijały kolejne doby, aż w końcu pieczę nade mną przejęło państwo. Z powodu braku bliższej rodziny bądź prawnych opiekunów, którzy mogliby się po mnie zgłosić, po dłuższych perturbacjach trafiłam w końcu do domu dziecka. Rzeczywistość stała się dla mnie zupełną abstrakcją. W ciągu dnia straciłam oboje rodziców, mój stan zdrowia nie pozwolił mi uczestniczyć w pogrzebie matki i już nigdy nie ujrzałam domu, w którym się wychowałam. Nie ujrzałam też mojego misia – Victora – który w całej tej życiowej transformacji i rozgardiaszu gdzieś się zapodział.

Pobyt w domu dziecka był początkowo traumatycznym doświadczeniem w otoczeniu trudnych rówieśników i opiekunów pozbawionych duszy. Do tego dręczyła mnie nagła śmierć mamy i bolesna nieobecność ojca. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tata po mnie nie przyjechał i nie zabrał do domu. Kontynuowałam naukę i nawiązałam pierwsze poważniejsze znajomości. Z biegiem lat rodzinny dramat rozmył się w szarej rutynie. Kilkakrotnie szukałam śladów ojca w Internecie, lecz bezskutecznie. W końcu zepchnęłam tę myśl w głąb umysłu i przyzwyczajałam się do rzeczywistości bez żadnej rodziny. Niemniej obiecałam sobie, że nie spocznę, dopóki nie dowiem się prawdy o jego zaginięciu. Że zrobię wszystko, by go odnaleźć, jak tylko wyjdę z tego miejsca. Od tego czasu egzystowałam z dnia na dzień, aż do osiągnięcia pełnoletności. Wolność, czyli jedyny prezent, jaki dostałam od państwa na osiemnaste urodziny, zamiast cieszyć, paraliżował. Oficjalnie stałam się dorosła i byłam zdana wyłącznie na siebie. Na początku nocowałam w ciasnym mieszkaniu koleżanki, pomagając jej w opiece nad jej nowo narodzoną córką. Mieszkałam w dzielnicy o nazwie, która miała dla mnie szczególne znaczenie – Liberdade. Początek wolności okazał się niełatwy, ale pozwolił mi stanąć na nogi i poczuć się w miarę samodzielną. Czułam się spóźniona wobec swoich rówieśników w każdej sferze życia. Kiedy większość w moim wieku rozmawiała o planach na przyszłość i studiach, ja dostałam pracę w warzywniaku. Kiedy inni byli już dawno w drugim lub trzecim związku, ja dopiero poznawałam, co to jest prawdziwy pocałunek i seks. Moja pierwsza relacja trwała trochę ponad miesiąc i choć facet nie dał mi tego jasno do zrozumienia, to miałam wrażenie, że dom dziecka nie nauczył mnie, jak naprawdę kochać. Nie pozwolił mi wykształcić prawdziwych więzi międzyludzkich, co przełożyło się na szybki kryzys w związku i jego rychły rozpad.

Pamiętam swoją pierwszą pracę i wypłatę w sklepie z warzywami. Niecałe tysiąc reali. Taka płaca w potężnym i drogim São Paulo nie pozwalała na samodzielne mieszkanie, ale wystarczyła, bym mogła wynająć mały pokój w starym mieszkaniu, dzieląc je z kilkoma innymi osobami. Wypłata w wysokości dwóch tysięcy reali – tyle, ile dostawało wielu moich znajomych – uważana była za „poniżej średniej”, a ja nie otrzymywałam nawet połowy z tej kwoty. Lepsze to niż nic, a jednak uprzejmy właściciel sklepu dostrzegł moją trudną sytuację i obdarzał mnie warzywami kilka razy w tygodniu, z których mogłam zrobić przyzwoitą zupę i przetrwać.

Tak minęły trzy miesiące, aż wreszcie nadszedł kolejny pamiętny czas. Po raz pierwszy od dawna wyszłam na babski wieczór na ulicę Augusta przy samej Avenida Paulista, stanowiącej serce metropolii. W sobotnie wieczory to miejsce roiło się od miejscowych i obcokrajowców, muzyka rozbrzmiewała z barów i dyskotek, ludzie tańczyli sambę na chodnikach, a tłumnie oblegane stoliki uginały się pod ciężarem piwa i jedzenia – wszystko to wśród dymu tytoniowego, w oparach alkoholu i setek głosów rozbrzmiewających jednocześnie. To właśnie tam, przy jednym z barów wsłuchiwałam się w opowieść koleżanki Camili i czułam na sobie wzrok turysty siedzącego przy sąsiednim stoliku. Chwilę później rozmawiałyśmy już z dwoma mężczyznami – jeden okazał się pochodzić z Anglii, a drugi z Irlandii. Obaj wyglądali na obcokrajowców, czyli „gringo”, mimo że Anglik o pięknych, złocistych włosach skutecznie wtapiał się w tłum Brazylijczyków swoim otwartym zachowaniem i stylem. Irlandczyk przykleił się do koleżanki, która pragnęła przetestować swój angielski wyuczony w najpopularniejszej szkole językowej – Cultura Inglesa. Ja, oprócz kilku zwrotów mniej i bardziej grzecznościowych, nie potrafiłam poprowadzić najprostszej konwersacji w tym języku, więc wiedziałam, że moje obcowanie z Anglikiem skończy się na wymianie spojrzeń i uśmiechów. Jednak zaskoczył mnie przyzwoitym portugalskim z obcym akcentem i słał cudowne komplementy pod adresem mojego kraju, a po dwóch kolejnych piwach – również pod moim. Okazało się, że ów przystojniak imieniem Jason przejechał z kolegą pół Ameryki Południowej, by kompletnie zauroczyć się Brazylią, zatrzymać się tu na dłużej i podszlifować język portugalski, którego podstawy poznał od znajomych Brazylijczyków, mieszkających w Londynie. Spotykaliśmy się coraz częściej. Ja widziałam w nim przystojnego i sympatycznego faceta, umilającego mi czas swoim towarzystwem. On też musiał dostrzec we mnie coś, co go urzekło, bo bardzo zabiegał o spotkania. Nawet nie zauważyłam, kiedy koleżeństwo przerodziło się w głębsze uczucie. Od czasu naszego pierwszego pocałunku każdą wolną chwilę spędzałam z nim, a on obsypywał mnie upominkami i rozkochał w sobie bez pamięci. Po raz pierwszy czułam się piękna i naprawdę szczęśliwa, a w mojej głowie kiełkowała nadzieja na lepsze, bardziej stabilne życie. Trzy miesiące później zaskoczył mnie pozytywny wynik testu ciążowego. Zaskoczył, ale i uradował, że będzie nas trójka. Nie mogłam się spodziewać, że tak naprawdę zostanę sama z dzieckiem, bo Jason poczuł nagłą potrzebę powrotu do Anglii z powodów rodzinnych. Na lotnisku zapewniał, że niedługo wróci, potem dzwonił przez kilka kolejnych tygodni – coraz rzadziej, a połączenia stawały się coraz krótsze. W jego słowach zaczęłam wyczuwać dystans, bez głębszych czułości. Bardzo go kochałam i nie chciałam stracić, a jednak nadeszło to, czego obawiałam się najbardziej. Kontakt się urwał. Pisałam wiadomości, dzwoniłam, ale bez odpowiedzi. Zostałam skazana na siebie. Wynajęcie prawnika posługującego się językiem angielskim, z którego pomocą mogłabym ubiegać się o alimenty od mężczyzny mieszkającego w Anglii, nie wchodziło w rachubę – nie miałam pieniędzy. Poza tym nie znałam jego adresu, nie posiadałam kopii jego paszportu, krótko mówiąc, nie miałam niczego, co pozwoliłoby mi go odnaleźć. Życie stanęło przeciwko mnie i mojemu synowi. Nadałam mu imię Victor po swoim pluszowym misiu, który zaginął wraz ze stratą rodziców. Pracowałam jeszcze przez jakiś czas, lecz po narodzinach dziecka właściciel nie potrafił mi już zapewnić godzin, bo znalazł sobie inną asystentkę do pomocy. To było ponad cztery lata temu.

Reszta życia zlała się w jeden wielki, rozmazany obraz. Dorywcze prace i niekończąca się włóczęga z jednego miejsca w drugie. Aż w końcu znalazłam się tutaj – w pułapce bez wyjścia.

•••

Nagły smród w nozdrzach przerywa ciąg wspomnień. Coraz trudniej mi oddychać. Sparaliżowana strachem i paniką mierzę się z tragiczną rzeczywistością. A więc tak ma wyglądać moja śmierć? To straszne! Czym ja sobie na to zasłużyłam? Ciężkie życie i jeszcze gorszy koniec. Wyobrażałam sobie, że dożyję późnej starości we względnym spokoju, zobaczę, jak syn radzi sobie w życiu, kończy szkołę, zakłada rodzinę, a ja zostaję babcią. Nawet miałam nadzieję, że znajdę jeszcze kogoś, kto mnie uszczęśliwi. Los ma jednak wobec mnie zupełnie inny plan. Biedna brazylijska kobieta z pięcioletnim dzieckiem przechodzi trudne dzieciństwo i dorastanie, by umrzeć okrutną śmiercią w wieku dwudziestu czterech lat. W samotności. Zamknięta w tej strasznej piwnicy z cegieł. Mam nadzieję, że Victor trafi w dobre ręce. Synku najdroższy, przepraszam, że tak niespodziewanie śmierć zabiera mnie do siebie. Bardzo cię kocham!

Oczy zaczynają mnie piec od gryzącego dymu. Wycieram je o rękaw i po raz ostatni rozglądam się wokół. Śluzówki szczypią i nie pozwalają otworzyć powiek. Nagle, tuż obok siebie, wśród rozsypanych rzeczy, dostrzegam coś znajomego. Nie! To nie może być prawda! Chwytam ubranie w dłoń i podnoszę. Ten sam krój, takie same wzory. Nie wierzę własnym oczom, ogarnia mnie przerażenie. Ściskam materiał w dłoniach, kulę się i zamykam oczy. Nagle dziwne przeczucie zmusza mnie, bym wyrwała się z otępienia. Coś jest nie tak. Odczuwam jakąś dziwną obecność, jakby ktoś właśnie przede mną stał.

Śmiertelnie zimna dłoń chwyta mnie za nadgarstek. Strach odrzuca moje ciało do tyłu. Podnoszę wzrok i zastygam. Krew ścina mi się w żyłach, a ja nie mogę złapać oddechu pod maską.

– Nie! To niemożliwe! Ty przecież nie żyjesz!

Rozdział 1

Dziesięć dni wcześniej…

Czekając, aż synek wstanie od stołu, rozmyślam nad tym, co muszę dzisiaj zrobić. Nadszedł dzień, w którym zamierzam się skupić na kolejnej próbie rozwiązania najtrudniejszej zagadki mojego życia – tajemniczego zniknięcia ojca. Mój tata – Leonardo Silva – przepadł bez wieści siódmego września dwa tysiące szóstego roku – w Dzień Niepodległości. Od dobrych kilku lat ta smutna rocznica skłania mnie do wznowienia poszukiwań, jak dotąd bezskutecznych. Po opuszczeniu domu dziecka próbowałam znaleźć jakiekolwiek informacje, rzucające nowe światło na los mojego ojca. Odwiedziłam chyba każde możliwe miejsce, gdzie widziałam iskierkę nadziei na odkrycie czegoś nowego, choćby strzępka informacji. Wszelkie grupy społecznościowe, fundacje poszukujące osób zaginionych, a nawet policja nie potrafiły mi pomóc. Osiem lat od feralnego dnia to szmat czasu, a sprawę Leonarda Silvy zdążyły przykryć tysiące innych, podobnych wydarzeń, którym należy poświęcić uwagę. Między wierszami przekazywali mi, że tata najpewniej nie żyje, skoro do dzisiaj się nie odezwał. Nie zgłosił się też nikt, kto powiadomiłby służby o odnalezieniu mężczyzny z niejasną przeszłością. Wśród tysięcy nieodnalezionych mój ojciec jest już tylko cyferką w tej smutnej statystyce i nikt tak naprawdę nie zrobi nic ponad swoje siły, aby dowiedzieć się czegokolwiek więcej. Krótko mówiąc, to szukanie igły w ciągle rosnącym stogu siana, wszak codziennie wpływają nowe zgłoszenia. Właśnie tak instytucje w moim kraju traktują własnych obywateli, a przynajmniej ja tak to postrzegam. Pomimo to nie tracę nadziei, że kiedyś trafię na jakiś nowy ślad, jednak przez ostatnie sześć lat – od czasu wyjścia z domu dziecka – mój zapał znacznie ostygł. Po takim czasie szukam już tylko powierzchownie – raz w roku – być może bardziej po to, aby usprawiedliwić się samej przed sobą niż by rzeczywiście natrafić na nowy trop. Przy tak podstawowych kwestiach jak brak pracy i stałego dachu nad głową oraz opieka nad dzieckiem już nie potrafię całkowicie oddać się tej sprawie.

– Najadłeś się, Victorku?

– Tak. Brzusio już pełny. – Chłopak masuje się po brzuchu. – Mamo, a kupisz mi kiedyś kotka lub pieska?

– A skąd nagle to pytanie? – Nie kryję zaskoczenia.

– No, bo lubię zwierzątka i chcę się jakimś opiekować. – Victor patrzy gdzieś w dal.

– Wiem, że lubisz. – Odwracam głowę i dostrzegam nastolatkę niosącą czarnego szczeniaka. – Gdy mama znajdzie stałą pracę i będziemy mogli zamieszkać gdzieś na dłużej, to kupimy jakieś zwierzątko, dobrze?

– Ale super! – Mój syn klaszcze w dłonie z radości. – To gdzie teraz idziemy?

– Idziemy do kafejki internetowej, a potem znajdziemy jakiś hotel.

Kończymy obiad w niedrogiej jadłodajni na ostatnim piętrze centrum handlowego Light, przy dzielnicy Republica. Zupa jarzynowa oraz ryż z surówką musiały nam obojgu wystarczyć jako główny posiłek dnia. Obyliśmy się bez mięsa. Za drogie. Całe szczęście, że obecnie synek je stosunkowo mało, ale nie wiem, co będzie z nami za rok czy dwa. Nie mam już siły włóczyć się z jednego miejsca w drugie i bezustannie szukać nowej pracy. Trudno się gdziekolwiek zahaczyć na dłużej bez stałego miejsca zamieszkania, nie wspominając już o braku wykształcenia. Pracodawcy najwyraźniej z nieufnością podchodzą do ludzi bez adresu.

Sprzątanie ogromnego domu pewnej nowobogackiej rodziny pozwoliło nam na przeżycie ostatnich dwóch miesięcy i zaoszczędzenie tysiąca reali. To nie zdarza się często i nie oczekuję, że coś równie lukratywnego ponownie mi się przytrafi. Jutro mija tydzień, od kiedy właściciele posesji podziękowali mi za staranną pracę, wypłacili ostatnie wynagrodzenie i dorzucili jeszcze sto pięćdziesiąt reali na drogę. Gotówka tak szybko się kurczy, a ja każdego dnia kalkuluję, jak i gdzie można najtaniej zjeść i przenocować.

Spoglądam na Victora, gdy przeciskamy się do wyjścia. Dwadzieścia pięć stopni Celsjusza i promienie słońca. Szósty września jest doskonałą zapowiedzią nadchodzącej wiosny. Przed centrum handlowym rozciąga się duży plac z setkami przechodniów w kolorowych strojach. Wszyscy wpatrzeni w telefony komórkowe i pogrążeni we własnych myślach, a jednak większość uśmiechnięta. Pogoda dopisuje, nawet w zazwyczaj szarej i nieco smutnej Republice. Bezdomni na ulicach, włóczędzy, a tu i ówdzie zrujnowane budynki nie dają powodów do uśmiechu. Kieruję się na deptak i rozglądam, jakbym była tu po raz pierwszy. Podziwiam architekturę starszych budowli, szczególnie łuki i żłobienia ozdabiające kamienice, oraz przyglądam się wysokim, nowocześniejszym klocom z setkami okien bez wyrazu, przysłaniającym bezchmurne niebo. Mój wzrok często przykuwa niewielki kościół w piaskowym kolorze z niebieskim, spiczastym dachem. Jest piękny i dość wysoki, a jednak w otoczeniu szarych wysokościowców wygląda jak uroczy karzełek. Piękno wśród brzydoty – takie kontrasty w tym mieście są normą. Miasto, które można pokochać albo do reszty znienawidzić, ale nigdy nie pozostanie się wobec niego obojętnym. To miejsce ludzkich uniesień i cierpień, bieli i czerni, rozpadających się domostw w cieniu nowoczesnych biurowców, niezwykłego bogactwa i przejmującego ubóstwa, miejsce sztuki najwyższych lotów w towarzystwie rynsztokowego graffiti, pięknych ludzi o najszczerszych sercach, żyjących pod kontrolą skorumpowanych polityków o najbrzydszych intencjach. To tu ruch helikopterów rośnie w najlepsze, bo tylko w ten sposób bogaci mogą dolecieć do pracy i uniknąć niekończących się korków ulicznych. Podobno nie ma tego nawet w pięknej i bogatej Europie. Ale nie ma tam też tysięcy ludzi mieszkających na ulicach lub w rozpadających się favelach czy – jak kto woli – w slumsach.

Nie lubię przyjeżdżać w te strony São Paulo, bo właśnie tu się wychowałam. Tutaj przeżyłam pierwszą dekadę swojego pięknego dzieciństwa, aż do dnia rodzinnej tragedii, która przyćmiła wszystko i zmieniła moje życie w walkę o przetrwanie. Tutaj też moja pierwsza miłość pożegnała się ze mną na ostatnim piętrze centrum handlowego, z którego właśnie wyszliśmy z Victorem. Ta dzielnica zaserwowała mi życie pełne kontrastów. Noszę tę okolicę głęboko w sercu, by od czasu do czasu zalać ją falą nienawiści.

– Wszystko dobrze, Victorku? Może chciałbyś odpocząć? – pytam synka, trzymając go za rękę.

– Wszystko okej, ale niedługo możemy się gdzieś zatrzymać. Nogi zaczynają mnie boleć.

Idziemy powoli deptakiem, na ulicy Barão de Itapetininga, w poszukiwaniu kafejki internetowej. Niewielka walizka na kółkach z ciuchami dla nas dwojga oraz plecak na moich ramionach – cały nasz dobytek – odbierają mi siły. Skutki ciepłego dnia odczuwam pod pachami i w coraz bardziej przepoconych włosach. Nawet nogi robią się gorące w dżinsach, które już dawno powinnam wyprać. Mijam dziesiątki przechodniów zamkniętych we własnym świecie, a także brudnego, bezdomnego mężczyznę rozłożonego na kartonach oraz sprzedawców okolicznych sklepików stojących przed witrynami w oczekiwaniu na klientów. Synek dzielnie dotrzymuje mi kroku. Jego niebieskie, lekko zniszczone buciki zlewają się z kolorem dżinsów. Jedynie jasna koszulka sprawia, że nie wygląda jak dziecko w kombinezonie z krótkim rękawem. Wszyscy spoglądają na Victora z zaciekawieniem i dociekają w myślach, czy ten młody chłopak to gringo porwany przez ciemnoskórą Brazylijkę, czy może jakiś mieszaniec, a to za sprawą jego pięknych i nietypowych jak na Brazylię bujnych, złocistych loków. Przy odpowiedniej pogodzie, takiej jak dzisiaj, promienie słoneczne nadają jego fryzurze specyficznego połysku, a kręcone złociste pukle nabierają wyglądu wzburzonych fal. Jedyne, co dostał od ojca, to właśnie włosy, choć mój niedoszły mąż Jason Evans nie miał tak zjawiskowej fryzury. Już dawno postanowiłam, że nigdy nie pozwolę nikomu ich ściąć, dopóki syn sam nie podejmie świadomej decyzji.

Idziemy wolnym krokiem. W oddali zauważam park, przy którym stoi mój rodzinny dom, a właściwie niewielkie mieszkanie na pierwszym piętrze. Nie pokażę jednak Victorowi ulicy Dos Timbiras, przy której mieszkałam i się wychowałam. Po prostu nie potrafię. Od czasu wyjścia z domu dziecka byłam tam tylko raz i potem przez kolejny tydzień na nowo lizałam rany.

Teraz wszystko wyglądało inaczej. Odświeżona elewacja budynku, nowe twarze w oknach. Nawet klitka sąsiadów na parterze, którzy przygarnęli mnie w dniu śmierci matki, zdawała się być pusta. Nad oknem wisiała niewielka tablica z napisem „Na sprzedaż” i numerem telefonu. Nie poznał mnie nikt. Wszystko wyglądało tak, jakby moje dzieciństwo w ogóle nie istniało, a ja przeżyłam każdy dzień dokładnie w tym samym miejscu, lecz w innym wymiarze.

Odbijam w mniej uczęszczaną uliczkę i dostrzegam pustą kafejkę. Victorowi należy się odpoczynek, choć wcale nie narzeka, podczas gdy ja po raz kolejny wypełnię swój obowiązek. Wchodzimy do środka i od razu czujemy przyjemny chłód klimatyzacji. Miejsce jest dość małe i w miarę zadbane, z kilkoma komputerami, drukarką na biurku właściciela, lodówką z napojami i pustą przestrzenią w rogu, którą już sobie upatrzyłam jako miejsce zabawy Victora.

– Dzień dobry, można? – zagaduję.

– Pewnie, że można. Proszę się rozgościć – odpowiada młody facet z obfitym zarostem.

– Czy nie będzie panu przeszkadzało, jeśli synek porysuje sobie tam, w narożniku?

– Oczywiście, że nie. Jeśli będzie mu wygodnie, to śmiało. Przykro mi, że nie mam żadnego stolika dla dzieci.

– Nic nie szkodzi, jakoś sobie poradzimy – odpowiadam grzecznie. – Z którego komputera mogę skorzystać?

– Proszę usiąść przy czwórce, pod ścianą. Tam będzie pani miała młodzieńca na oku.

Właściciel wydaje się bardzo miły i pomocny. Odnoszę wrażenie, że cały ranek przesiedział w pustym lokalu i teraz chce pogadać, skoro nadarzyła mu się taka okazja. Gość wygląda na dość młodego, może koło trzydziestki. Łysinę na głowie w tak wczesnym wieku zrekompensował sobie brodą. W oczach dostrzegłam błysk, gdy tylko nas zobaczył.

Siadam przy włączonym komputerze, wyciągam z bocznej kieszeni plecaka pudełko z kredkami i proszę właściciela o dwie kartki papieru, za które oczywiście zapłacę. Pokazuję synkowi jego stanowisko, na co on przystaje z wyrozumiałością i niemal od razu skupia się na rysunku. Ja siedzę przed monitorem, z którego spogląda na mnie Google, i znów nie wiem, od czego zacząć. Wpisuję imię i nazwisko ojca w wyszukiwarkę. Leonardo Silva. São Paulo. Bez żadnych złudzeń, że znajdę jakikolwiek nowy ślad. Wyskakuje kilka tysięcy trafień w samym mieście. Trudno, żeby było inaczej, kiedy nosi się jedno z najbardziej popularnych nazwisk. Przeglądam pozycje, których nagłówki zdaję się już znać na pamięć, mimo że sprawdzam je tylko raz w roku. A jednak wchodzę na wybrane strony z nadzieją, że wcześniej coś przeoczyłam. Tak jak podejrzewałam, nie pojawiło się nic, co przykułoby moją uwagę.

– Może pani synek się czegoś napije?

Brodaty właściciel kafejki wytrąca mnie ze skupienia. Spoglądam mu w twarz i dostrzegam łagodność w jego głosie oraz dobroć bijącą z jego spojrzenia. Uśmiecha się do mnie i czeka na odpowiedź.

– Victorku, napijesz się wody lub soku?

– Może być sok – odpowiada mój syn, nie odrywając wzroku od rysunku.

Na kartce dostrzegam kontury kaczki lub łabędzia w wodzie.

– Nie wiem, czy kiedykolwiek w Brazylii widziałem tak piękne włosy. – Mężczyzna ruchem głowy wskazuje na moje dziecko.

– Prawda? Wszyscy się nimi zachwycają.

Klepię się po kieszeniach i zdaję sobie sprawę, że nie mam żadnych monet. Zanim sięgam po portmonetkę, właściciel staje przede mną z dwiema butelkami soku pomarańczowego.

– Proszę się nie fatygować – uśmiecha się szerzej. – Nie chcę pani przeszkadzać w zajęciu. To na koszt firmy.

– Ale ja naprawdę mogę zapłacić. – W głębi duszy odczuwam ulgę, że zaoszczędzę parę groszy.

– Ależ nie ma najmniejszego problemu, naprawdę. – Łagodny głos nabiera nieco stanowczości. – Jeśli będę mógł w czymś pomóc, jestem do dyspozycji.

– Dziękuję. To bardzo miłe z pana strony.

Znów skupiam uwagę na monitorze. Powolne przeszukiwanie szybko pożera półtorej godziny, jakie wyznaczyłam sobie na wypełnienie obowiązku. Przed oczami wciąż przewija się imię i nazwisko mojego zaginionego ojca, lecz należące do obcych osób i w obcych kontekstach. Odtwarzam jego szczupłą sylwetkę w pamięci. Gdy byłam dzieckiem, wydawał mi się wysoki. Teraz powiedziałabym, że miał około metra i siedemdziesięciu centymetrów wzrostu, może trochę więcej. Był niewiele wyższy od matki. Czarne włosy zaczesane na bok i wąsik były stałymi cechami jego wyglądu. Czy rozpoznałabym go teraz – w innej fryzurze i bez zarostu? Nie wiem. Jeśli jeszcze żyje, to znacznie się postarzał, a ja muszę polegać jedynie na wspomnieniach sprzed czternastu lat. Nawet nie pamiętam, jakie miał hobby, oprócz oglądania telewizji, czytania gazety i picia piwa. Z zawodu stolarz, uchodził za złotą rączkę w okolicy. Na pewno często pomagał innym. Kiedy siedział w domu, dużo czasu spędzał z mamą. Najwyraźniej bardzo się kochali. Im byłam starsza, tym rzadziej go widywałam. We wczesnych wspomnieniach wydawał się pogodny i zawsze uśmiechnięty. Tuż przed zaginięciem – poważny, ze zmartwioną twarzą, bez tej swojej iskry w oczach.

Co kilka minut zerkam to na mojego syna, to na zegarek, czując jednocześnie wzrok miłego faceta na swoich plecach. Przez głowę przelatują mi pierwsze wizyty na policji tuż po wyjściu z domu dziecka z prośbą o odnalezienie taty w ich systemie. Niezależnie od części miasta i posterunku, wiecznie słyszałam tę samą odpowiedź. Pani ojciec wciąż jest poszukiwany przez policję – mówili. Człowiek nie może tak po prostu przepaść w środku metropolii. W betonowej dżungli, gdzie po każdym chodniku każdego dnia stąpają tysiące ludzi, nie da się też skutecznie ukryć ciała. Słyszałam tę samą informację przez pierwsze dwa lata, aż w końcu zrezygnowałam z usług policji. W głębi duszy wiedziałam, że już dawno spisali go na straty i nikt nie zajmował się jego losem.

Czas dobiega końca, a ja widzę, że wyczerpałam wszystkie możliwe kombinacje zwrotów, które miałam w zanadrzu. Po raz kolejny poszukiwania nie przyniosły rezultatów, co było zresztą do przewidzenia. Już mam odchodzić od komputera, gdy czuję, że wzrok właściciela kafejki jakby pukał mnie w tej chwili w ramię. Odruchowo odwracam się w jego stronę, a nasze oczy się spotykają. Sama w tej chwili nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Siedzi za biurkiem najwyraźniej skonsternowany i oboje nie mamy pojęcia, jak wybrnąć z tej sytuacji.

– Wie pan może, jak odnaleźć zaginioną osobę? – odruchowo stawiam pytanie, które od lat mi ciąży.

– Zaginioną osobę? W Internecie?

– Tak.

– Wie pani, mówi się, że jeśli czegoś nie ma w Internecie, to znaczy, że to coś nie istnieje.

– Ale ta osoba na pewno istnieje.

– Więc jeśli to nie tajemnica i jeśli pani pozwoli, chętnie pomogę. W końcu i tak nie mam nic do roboty. – Mężczyzna wstaje z krzesła i podchodzi do mnie.

– Niestety, skończył mi się czas, więc chyba nie da rady.

– Proszę się nie przejmować. Od teraz czas jest darmowy – dodaje z uśmiechem i wyciąga dłoń. – Może najpierw się przedstawię. Johny Dallasuanna. Bardzo mi miło.

– Klara Silva – witam się i czuję uścisk jego delikatnych palców. – Jak na obcokrajowca świetnie pan mówi po portugalsku. Nawet akcent ma pan idealny.

– Ależ ja jestem Brazylijczykiem. – Spod jego brody w uśmiechu wyłaniają się białe zęby. – Wiem, że nazwisko na to nie wskazuje, ale urodziłem się w Colombo, w stanie Paraná. Moi przodkowie pochodzą z Włoch, z prowincji Vicenza, i nosili nazwisko Dalla Zuanna. W Brazylii przeszło małą ewolucję i dlatego tak się nazywam.

– To bardzo ciekawe, co pan mówi. – Łapię się na tym, że podoba mi się, jak opowiada, a także barwa jego głosu. – Jest pan pewien, że chce się pan w to bawić? – Wskazuję palcem na monitor. – Bardzo bym nie chciała nadużywać pańskiej gościnności. Już i tak załapaliśmy się na sok, za który powinnam zapłacić.

– Jeśli mój biznes padnie przez to, że nie policzyłem pani za dwie butelki soku pomarańczowego, to znaczy, że i tak już w tej chwili wisi na włosku i zapewne nie dożyje jutra.

– Dobrze więc, podejmę to ryzyko. – Przesuwam się na bok i pozwalam, aby Johny zasiadł przed komputerem.

– A więc kogo szukamy?

– Mojego ojca. Leonarda Silvę. Zniknął bez śladu w dwa tysiące szóstym roku, właśnie w Republice. Miałam wtedy dziesięć lat. Kiedyś tu mieszkaliśmy, na ulicy Dos Timbiras.

– Ach tak, wiem, gdzie to jest.

– Od lat bawię się w poszukiwania na własną rękę, ale wie pan, kobieta bez pracy, z synem i domem dziecka w życiorysie, bez żadnych znajomości nie może zbyt wiele zdziałać.

– Proszę mi mówić po imieniu. Jestem Johny. Przez jedno „n”.

– No dobrze… – Waham się przez moment i ponownie wyciągam dłoń. – Klara, przez „k”.

– Przez „k”? – Podnosi brwi w zaskoczeniu. – To dość nietypowe w Brazylii.

– Nie mam pewności, ale podejrzewam, że to pomysł mojej babci. Pochodziła z Polski, a tam na pewno pisze się przez „k.” Kiedyś sprawdzałam.

– Rozumiem. W każdym razie miło mi. A co do zaginięcia, to chyba policja musiała go szukać, prawda?

– Kiedyś prosiłam ich o pomoc, ale jedyne, co zdążyli mi przekazać, to to, że poszukiwania wciąż trwają. Tyle wiem.

– Myślisz, że ojciec żyje i czeka, aż go odnajdziesz?

– Nie mam pojęcia, Johny. Podejrzewam, że nie. Ale nie spocznę, dopóki nie będę miała pewności, co się z nim tak naprawdę stało.

– Jasne, rozumiem. Też bym szukał do upadłego. A w jaki sposób próbowałaś go znaleźć?

– Zaczęłam od policji, potem kontaktowałam się z różnymi organizacjami, zajmującymi się szukaniem osób zaginionych. Jeszcze kilka lat temu chodziłam do nich dość często, ale zawsze dostawałam tę samą odpowiedź: „Przykro nam, ale jak dotychczas nie udało nam się uzyskać nowych informacji, dotyczących Leonarda Silvy. Jeśli czegokolwiek się dowiemy, natychmiast panią poinformujemy”.

– Rozumiem. A w jaki sposób szukałaś w Internecie?

– Wchodziłam na różne grupy na Facebooku i na Instagramie. Kontaktowałam się z nimi, ale miałam wrażenie, że miały kiepski zasięg. Po jakimś czasie niektóre też zamknięto. Szukałam przez wyszukiwarkę. Wpisywałam imię, nazwisko, nieraz adres, i sprawdzałam niemal każdą stronę zawierającą słowa klucze. Ale wiesz, Silva to bardzo popularne nazwisko. I do tego jeszcze Leonardo. Jakby miał jakieś nietypowe imię, może byłoby łatwiej.

– Na przykład Johny? – Mężczyzna uśmiecha się lekko.

– Na przykład! – Odwzajemniam uśmiech i myślę, że to naprawdę sympatyczny facet.

– To pozwól, że spróbuję inaczej.

Obserwuję właściciela kafejki, wbijającego w wyszukiwarkę różne kombinacje. Zerkam też na Victora, lecz ten pracuje w najlepsze nad nowym rysunkiem. Johny pyta o szczegóły dotyczące wyglądu Leonarda Silvy i wpisuje dane do komputera. Ma zupełnie inny sposób działania. Wchodzi w grafikę i każe mi przeglądać zdjęcia, podczas gdy on przesuwa stronę. Zdaję sobie sprawę, jak mało wiem o funkcjach Internetu, bo nigdy wcześniej nie przyszło mi to do głowy. Przed oczami przewijają się dziesiątki fotografii. Po chwili czuję, że opuszcza mnie koncentracja, a wzrok traci ostrość. Nagle w oczy rzuca mi się oblicze niezwykle podobne do tego, które od lat chowam w pamięci.

– Czekaj! – Przysuwam głowę do monitora i wpatruję się z niedowierzaniem. – To chyba on! To mój ojciec!

Rozdział 2

W północnej części São Paulo panował spokój. Vila Aurora, jak zresztą większość obszarów poza centrum miasta, charakteryzowała się niskimi zabudowaniami i spowolnionym tempem życia. Na próżno tu szukać wzmożonego ruchu ulicznego czy tłumów zabieganych ludzi. Wśród lokalnych sklepów i niewielkich oddziałów wszelkich instytucji przeważały domki jednorodzinne. W oczy rzucały się okratowane okna i solidne bramy – elementy bardzo powszechne w Brazylii – mające zniechęcić potencjalnych włamywaczy. Peryferie miasta nie były ani biedne, ani jakoś wyjątkowo niebezpieczne. Jednak warto było zawsze mieć się na baczności. Owe dzielnice stanowiły małe miasteczka połączone liniami autobusowymi oraz kolejowymi i często pełniły funkcję sypialni metropolii, miejsca ucieczki przed wszędobylskim hałasem i niekończącym się ruchem ulicznym. Pomiędzy tymi aglomeracjami gdzieniegdzie rozpościerały się samowolne skupiska domków z czerwonej cegły oraz innych materiałów mogących zapewnić dach nad głową. Slumsy czy, jak się je powszechnie nazywa, favele tworzyły osobne osiedla, budowane naprędce bez jakichkolwiek zabezpieczeń czy pozwoleń na budowę. Zdecydowana większość mieszkańców faveli należała do najniższej klasy społecznej, bez jakichkolwiek perspektyw na lepszą pracę, a źródłem ich utrzymania były kiepskie zasiłki, prace dorywcze lub przestępczość. Podczas gdy większość mieszkańców São Paulo omijała je z daleka, nagle znalazł się ktoś, kto dostrzegł w nich pomysł na biznes.

Alonso Bastos. Ten elegancki czterdziestokilkuletni mężczyzna z czarnymi, zaczesanymi do tyłu włosami oraz pięknie zadbanym wąsem jawił się wśród mieszkańców Vili Aurory niemal jako rzadki okaz ginącego gatunku. Wydawał się inny, nietutejszy, rzucał się w oczy i mógł stanowić łatwy cel dla ludzi o nieczystych zamiarach. A jednak ta postać znikąd niemal od początku zaskarbiła sympatię i szacunek miejscowych. Zawsze schludnie ubrany, kłaniał się przechodniom, wymieniając z nimi grzeczności i rozdając cukierki grupkom dzieci. W niewielkiej odległości od najbliższych zabudowań budziła ciekawość jego działka z dwiema starymi nieruchomościami po przeciwległych stronach. Co jeszcze bardziej zwracało uwagę, to szczególnie tajemniczy remont na parterze jednopiętrowego budynku, bezpośrednio pod częścią mieszkalną.

Gdy pewnego dnia, wraz ze swoim lekko opóźnionym podopiecznym, Lucasem Pereirą, zawiesił nad drzwiami piękny, drewniany szyld z nazwą „Dziecięcy Kram”, od razu wzbudził radość młodych matek oraz ich pociech. Wieść o nowo powstałym sklepie rozniosła się po okolicy z prędkością błyskawicy, co pan Bastos zresztą wcześniej przewidział. Dostrzegł bowiem pewną oczywistą rzecz. Liczba urodzeń dzieci na peryferiach miasta była o wiele wyższa aniżeli w centrum, a dziesiątki wielodzietnych rodzin w okolicznych favelach miały szybko zwrócić uwagę na ten odzieżowo-zabawkowy lokal, a ten z kolei zacząć przynosić niemałe zyski. Punkt ten miał cechy, jakimi nie mogły się poszczycić żadne inne sklepy w okolicy: nietypowy, jak na okoliczne standardy, wygląd sklepu oraz, co najważniejsze, solidne produkty – używane zabawki i odzież w przystępnych cenach. Właściciel sklepu wydawał się bardzo atrakcyjnym i godnym zaufania człowiekiem. Niestety nikt nie wiedział, że pod schludną wyjściową marynarką, za przemiłym uśmiechem i ciepłym spojrzeniem kryła się mroczna strona duszy, a w niej tajemnica, jakiej żaden z mieszkańców Vili Aurora nie był w stanie dostrzec ani tym bardziej sobie wyobrazić.

Nadszedł koniec dnia pracy. Dwójka mężczyzn usiadła na zapleczu sklepu. Niewielkie, umeblowane pomieszczenie pozwalało na odpoczynek od klientów w ciągu dnia oraz zasłużony relaks po godzinach. Dwa wygodne fotele, sofa, stary drewniany stolik do kawy, szafa i boazeria na ścianach ocieplały to miejsce, dając poczucie spokoju i bezpieczeństwa. A jednak spośród tej dwójki tylko jeden czerpał radość z chwili relaksu – Alonso Bastos rozłożył się wygodnie w fotelu, marynarkę przewiesił przez kolano i z uśmiechem wpatrywał się w kompana naprzeciwko. Lucas Pereira siedział niespokojnie, ubrany w swoją ulubioną zieloną koszulkę i czarne spodnie. Co ważne, to nie była zwykła koszulka. Miała piłkarski wzór – z numerem siedem na plecach i jego własnym imieniem – i została wykonana na zamówienie przez zmarłą matkę w ramach prezentu na osiemnaste urodziny. Pereira nosił ją często przez ostatnie dziewięć lat i, pomimo że właściwie już z niej wyrósł, nie miał zamiaru zrezygnować z używania jej. Obu mężczyzn dzieliła widoczna różnica stylu i można by dojść do wniosku, że było to spotkanie między zamożnym biznesmenem a biednym chłopakiem z ulicy.

– Lucasie, coś marnie wyglądasz, a dzisiaj mamy przecież tyle powodów do uśmiechu.

– Coraz gorzej się czuję. – Dwudziestosiedmiolatek o lekko zniszczonej twarzy i szczupłej sylwetce wyglądał na podenerwowanego. Jego palce ściskały oparcie fotela, by za moment odpuścić, i tak w kółko.

– Szósty września, mój drogi. Dzisiaj mijają dwa miesiące od czasu, gdy uratowałem ci życie. Pamiętasz? – Alonso Bastos nie zwracał uwagi na jego stan.

– Tak, proszę pana, pamiętam. I dziękuję, że wybawił mnie pan z tarapatów.

– Z tarapatów? Zbyt łagodnie to ująłeś. Gdybym nie udzielił ci schronienia, dziś rozkładałbyś się w ziemi.

– Tak, wiem. To była głupota z mojej strony.

– Zapamiętaj, że kobiet nigdy się nie krzywdzi, nie bije, nie okrada. A ty jeszcze trafiłeś na dziewczynę jakiegoś zbira z faveli. Kobiety należy szanować. A jeśli któraś potrzebuje pomocy, należy ją jak najszybciej wesprzeć. To jest święta reguła, która obowiązuje pod tym dachem, póki jesteś zdany na moją łaskę.

– Tak, rozumiem, ale ja potrzebowałem pieniędzy na działkę. Nie myślałem logicznie.

– A teraz myślisz? – Alonso uwielbiał docinki słowne wobec swojego podwładnego. Rozkoszował się poczuciem wyższości i władzy nad tą kruchą jednostką. – Teraz też potrzebujesz działki heroiny, prawda?

– Potrzebuję leku, panie Bastos. Muszę dostać metadon. Bardzo pana proszę.

– A jak ci go nie dam?

– Jeśli go nie dostanę, to zwariuję. – Dłonie Pereiry zaczynały się pocić. Miał coraz większe problemy z koncentracją. – Ja nie chcę mieć koszmarów ani halucynacji. I jeszcze ten ból brzucha. Pan nie wie, jaki on jest straszny.

– Ja nie wiem, ale ty wiesz, i to mi wystarczy.

– Jak go nie dostanę, mogę umrzeć, a ja nie chcę umierać.

– Nie umrzesz. Jeśli ode mnie nie odejdziesz, nie wykończą cię ani objawy odstawienia, ani już na pewno ferajna z faveli. Oni na pewno jeszcze o tobie pamiętają, a swoich ludzi mają wszędzie. Zginąłbyś w męczarniach.

– Wiem, dlatego boję się stąd odejść. Ale potrzebuję tego leku, naprawdę. Coraz trudniej mi się skupić na czymkolwiek.

– A jednak będziesz musiał się skupić, bo mam ci coś ważnego do przekazania. Jest nowe zadanie do wykonania. A jeśli dobrze się z niego wywiążesz, w nagrodę uśmierzę twój ból i obędzie się bez koszmarów, przynajmniej przez jakiś czas. Wchodzisz pan w to, panie Pereira?

– Co to za zadanie? – Palce Lucasa wpiły się w oparcie fotela, delikatne skurcze brzucha zwiastowały uporczywy ból, ciało dostało drgawek, a umysł pogrążał się w chaosie. – Znów te banki z ciuchami?

– Otóż nie. – Alonso założył jedną nogę na drugą i oparł się wygodnie, nie spuszczając go z oczu. Narastające dolegliwości Lucasa sprawiały mu przyjemność, lecz nie dawał tego po sobie poznać. – Te banki to tylko pojedyncze pojemniki z otworem na stare ciuchy. Nie ma tam tego za wiele. Teraz mam nowy plan. Dlatego słuchaj uważnie. Dziś w nocy uderzymy w zupełnie nowe miejsce. Nie możemy okradać tych banków, bo to wymaga od nas więcej pracy, przemieszczania się z miejsca na miejsce, a co za tym idzie, większego ryzyka. Tym razem odwiedzimy jedno wielkie składowisko zabawek i używanej odzieży.

– Składowisko? – Usta Lucasa drżały.

– Taką hurtownię… – Alonso pogładził palcem wąsa po obu stronach. – To naprawdę spore miejsce i jestem przekonany, że wyjdziemy z pokaźnym łupem. Nasz sklep potrzebuje większej ilości towaru. Matki pytają o ciuszki, a dziewczynki o lalki, którym można czesać włosy. Musimy sprostać ich oczekiwaniom.

– Ale… Ale jak tam wejdziemy?

– Nie martw się o to. Wszystko dokładnie zaplanowałem. Tam nie ma jakichś wielkich zabezpieczeń, nie ma nawet kamer, więc pójdzie jak po maśle.

– No to okej.

– A teraz najważniejsze. Przygotowałem dla ciebie pewien notesik z wyrażeniami oraz instrukcjami, które musisz sobie jeszcze dzisiaj przyswoić. Są też tam wyrazy, których należy unikać w komunikacji ze mną. Tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś przypadkiem podsłuchał naszą rozmowę. To ci ułatwi wykonanie zadania, a co najważniejsze, dostaniesz to, czego tak bardzo dzisiaj potrzebujesz.

– Nie bardzo rozumiem.

Lucas w tym momencie wiedział, że drgawki niedługo obejmą całe ciało. Jakiś czas potem dojdzie gorączka, mocny ból brzucha i co gorsza, omamy, które przerażały go najbardziej. Zawsze wtedy widział jakieś cienie na ścianach, gotowe go zabić, a ostatnio jeszcze zaczęły mówić głosami bandy z faveli. Czegokolwiek miał się teraz nauczyć, będzie to wymagało zwiększonych nakładów energii, a tej już zaczynało mu brakować.

– Za chwilę wszystko zrozumiesz. – Alonso uśmiechnął się do siebie, sięgnął po czerwony notes z wewnętrznej kieszeni marynarki i wręczył Lucasowi.

Podwładny z pewnym niepokojem otworzył zeszycik, jakby od tego zależał jego dalszy los w „Dziecięcym Kramie.” Na pierwszej stronie znajdowała się ręcznie narysowana mapka, potem instrukcje. Wszystko wypisane niebieskim tuszem, pięknym charakterem pisma. Pereira przewrócił ostatnią kartkę i zamarł, gdy spojrzał na słowniczek. Przez dłuższą chwilę nie mógł wydusić z siebie ani słowa.

– Czy coś nie tak? – Właściciel sklepu nie spuszczał z niego oczu.

– Nie mogę. Nie potrafię tego zrobić. – Lucas oparł się dłońmi o oparcia fotela i podniósł osłabione ciało.

– Siadaj na miejsce, jak do ciebie mówię! – Bastos nagle zerwał się z siedzenia z wyciągniętym palcem, mierzącym w twarz przestraszonego Pereiry. Marynarka zsunęła się z jego kolana i opadła na podłogę. – Bierzesz ten notes, wracasz do siebie i za dwie godziny masz być przygotowany. Zrozumiano? – Ostry wyraz twarzy nie dopuszczał sprzeciwu.

– Ale ja… Ja nie mogę. To ponad moje siły. – Łzy wypływały spod powiek młodego mężczyzny. Położył notatnik na stolik i skierował się w stronę wyjścia. Wnet poczuł mocny ścisk na ramieniu. Dłoń Bastosa obróciła go o sto osiemdziesiąt stopni, by za moment uderzenie pięści w nos przywołało go do porządku. Kropelki krwi rozbryzgnęły się na boazerię.

– Gówno mnie to obchodzi! – Alonso stał przed nim jak nauczyciel przed kajającym się uczniem. – Póki mieszkasz pod moim dachem, jesz i pijesz z mojej ręki, póty będziesz wykonywał moje polecenia! Rozumiesz, co do ciebie mówię? A jeśli nie, to wypierdalaj stąd! Ale wiedz, że nie dożyjesz wschodu słońca! Zniszczą cię halucynacje, a ludzie z faveli tylko dokończą sprawę. Już ja się o to postaram!

– Nie! Proszę! Tylko nie to! – Pereira przykrył dłonią zakrwawioną twarz. Ból nosa nie był tak uciążliwy, jak narastające skurcze żołądka i drgawki. Alonso doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział, jak pociągać za sznurki. – Proszę tego nie robić!

– Nigdy nie zapominaj, ile mi zawdzięczasz. – Szef wyraźnie złagodził ton. Opuścił grożący palec, dłonią zaczesał do tyłu nienaganną fryzurę, poprawił rękawy koszuli i podniósł marynarkę z podłogi. – A teraz zabieraj się do pracy. To wszystko, co miałem ci do przekazania.

Pereira wrócił po notesik i wyszedł na korytarz. Alonso znów panował nad sytuacją. Słaba psychika Lucasa, dziwne zachowanie graniczące z lekkim niedorozwojem umysłowym, a do tego bezlitosne szpony uzależnienia od heroiny bardzo pomagały w sprawowaniu władzy.

Młody człowiek szedł wolno korytarzem. Wzrok wbity w podłogę, palce zaciskały zakrwawione nozdrza.

– Nie mogę tego zrobić. Nie mogę – szeptał do siebie.

Nagle odniósł wrażenie, że jest obserwowany. Odwrócił się i zobaczył uśmiechniętego szefa.

– Spójrz, co trzymam w dłoni – rzekł pewnie Bastos, oczekując ekscytacji ze strony podwładnego.

– Metadon? – Oczy Pereiry zaświeciły się przez łzy, gdy zobaczył, że właściciel sklepu trzyma w palcach jakiś woreczek z kryształkami i wymachuje nim w powietrzu.

– Nie. Metadon jest drogi i na receptę, więc muszę go ograniczać. Ale to coś na pewno wyniesie cię na wyżyny i uwolni od bólu i koszmarów.

– Co to jest? – Zaciekawiony natychmiast skierował się ku Alonsowi.

– Ani kroku bliżej! – rzucił głośny rozkaz jak psu, by sekundę później kontynuować spokojnym głosem: – To wynalazek z Chin, jakiś czas temu dotarł też do Cracolândii. Tam właśnie go dla ciebie kupiłem. Jest bardzo tani i podobno niesamowicie wydajny. Mówią na niego flakka. Będzie twój jeszcze tej nocy, jeśli dobrze spiszesz się w terenie. Teraz dam ci tylko niewielką próbkę. Wystarczy na jednego sztacha.

Bastos wyciągnął z kieszeni malutkiego skręta i rzucił pod jego nogi. Lucas podniósł pospiesznie rulonik, odwrócił się w drugą stronę i poszedł do piwnicy, której część wraz z właścicielem przerobił na prymitywny pokój. I tak jak zawsze, wiedział, że Alonso kroczy tuż za nim, obserwując go. Oczekiwał metadonu, który skutecznie niwelował objawy odstawienia i dawał nadzieję na wyjście z nałogu. Tym razem musiał zadowolić się czymś innym.

Gdy Pereira zniknął w przejściu piwnicy, szef zamknął za nim ciężkie drzwi z łukiem u góry i przeciągnął ciężką zasuwę. Tylko w ten sposób mógł stale kontrolować nieprzewidywalne zachowanie podopiecznego, gdy ten, pozbawiony regularnej dawki leku, walczył z halucynacjami. Niemożliwe do sforsowania wrota miały zapobiec ewentualnym zniszczeniom sklepu poprzez demony, trawiące resztki zdrowego umysłu narkomana.

Właściciel sklepu wyszedł na ganek. Na dworze słońce zmierzało już ku horyzontowi, chociaż jeszcze było ciepło. W ciągu godziny miał zapaść zmrok i błoga cisza. Zanurzył się w rozmyślaniach o Lucasie i nie mógł się nadziwić, że mijały dwa miesiące od ich pierwszego spotkania. Pereira niejednokrotnie opowiadał swojemu szefowi o dniu, w którym został przepędzony z faveli, aż w końcu trafił pod dach Alonsa. Bastos lubił słuchać tej opowieści ze szczegółami.

W tym samym momencie Pereira położył się na starym materacu służącym za łóżko i zamknął oczy. Tak bardzo bał się bólu brzucha, drgawek i upiornych zwidów. Musiał czymś zająć myśli. Teraz również on powrócił we wspomnieniach do dnia, w którym poznał Alonsa Bastosa.

Rozdział 3

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31

Dziecięcy Kram

Wydanie pierwsze

ISBN: 978-83-8219-133-2

© Daniel Radziejewski i Wydawnictwo Novae Res 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Wioletta Cyrulik

Korekta: Emilia Kapłan, Małgorzata Szymańska

Okładka: Michał Duława

Zdjęcia na okładce: Rastkobelic; Yeti studio; Daniel M. Nagy

| Shutterstock.com

Autor oraz Wydawnictwo serdecznie dziękują sponsorowi – Szkole Językowej 2learn – za wsparcie finansowe reklamy oraz promocji „Dziecięcego Kramu”.

Wydawnictwo Novae Res

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek