52,43 zł
"Ta książka traktuje czytelnika z szacunkiem, angażując jego inteligencję na każdym kroku."
Robin Hobb
Świat przedstawiony jest tak misternie skonstruowany, że niemal ożywa na kartach książki, a postacie są tak pełne życia, że chciałoby się, aby istniały naprawdę. Ta historia chwyta za serce i gardło od pierwszych stron i nie puszcza jeszcze długo po zakończeniu.
Sarah J. Mass
Lin Sukai odniosła pierwsze zwycięstwo jako cesarzowa. To jednak tylko wygrana bitwa a wojna dopiero nabiera rozpędu. Przyszłość Cesarstwa Feniksa jest zagrożona, a Lin zaczyna brakować sojuszników. Gubernatorzy planują zdradę, Garstka Bezkostnych na nowo rozpala zarzewie buntu a dawni wrogowie sprzymierzają się w jednym tylko celu - by doprowadzić do śmierci młodej Cesarzowej.
Mówi się, że nadzieja umiera ostatnia, ale gdy jedyną szansę na ratunek stanowi odnalezienie artefaktów z legend, trudno utrzymać pozytywne nastawienie. Co jednak pozostało? Jeśli Lin odnajdzie magiczne miecze pierwsza, ma szansę przetrwać i ocalić dynastię. Jeśli zawiedzie, umrą razem - ona i Cesarstwo.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 794
Nisong przywykła do śmierci. Przywykła nawet do tego, że śmierć podąża za nią z miejsca na miejsce, szczęśliwa niczym szczeniaczek następujący swojej pani na pięty. Nie przypuszczała jednak, że rzuci się jej do gardła.
– Mówiłem ci, że będą mnie ścigać – wysyczał Ragan.
Ścisnęła go za ramię i przyciągnęła bliżej, żeby móc mu szeptać do ucha:
– Cicho.
Lozhi przycupnął wśród ruin u jej drugiego boku. Zaskomlał ledwo słyszalnie.
Ragan strącił jej dłoń.
– Wyjmij to. Chciałaś poczekać? W porządku. Ale nadeszła pora.
Miała ochotę odejść i iść przed siebie, aż zupełnie straciłaby wszelkie pojęcie, gdzie jest ona sama albo gdzie jest on, nieważne, jak usilnie starała się odnaleźć go po bitwie o Gaelung. Kilka miesięcy wiązania z trudem końca z końcem, ukrywania się, szaleńczych poszukiwań w oparach żałoby. Odnalazła go w pijalni, choć minęła chwila, zanim go rozpoznała. Cuchnął kwaśnym potem, a włosy, dawniej krótko obcięte, teraz zakrywały mu uszy. Nie nosił już szaty mnicha; zamienił ją na strój rolnika w barwach brązów i przybrudzonej bieli, wraz z kapeluszem pozwalającym mu zasłaniać twarz. Długo im zajęło dojście do porozumienia. Sprzeciwiał się jej nieustannie, przekonany, że nie musi na nikim polegać, a już na pewno nie na konstrukcie. Była jednak jedyną osobą oprócz Lin zdolną usunąć odłamek z jego ciała i machała mu tą informacją przed nosem niczym przynętą przed rybą, korciła go nią i odsuwała, czekając, aż w końcu mężczyzna wgryzie się w łakomy kąsek.
Ale jeszcze go nie wyciągnęła. Kilkakrotnie to rozważała, ale za każdym razem się powstrzymywała. Była to jej jedyna przewaga nad nim.
– Zostawiłaś to we mnie na dwa lata. – Jego oddech ogrzał jej ucho. – Jeśli go nie wyciągniesz, oboje tu umrzemy.
Nisong zacisnęła zęby tak mocno, że czuła, że mogą się skruszyć. Chciała tylko, żeby przestał gadać. Przez chwilę cudownie milczał i wtedy znowu to usłyszała – cichy szelest ciał pełzających w krzakach. Gdyby padało, nie wychwyciłaby tej pierwszej pękającej gałązki. Siedzieliby w maleńkim obozie w ruinach Alanga pod powoli ciemniejącym niebem błogo nieświadomi podkradających się do nich intruzów, kłócąc się, dopóki nie poderżnięto by im gardeł. Musiała przyznać, że z początku zlekceważyła upieranie się Ragana, że ktoś poluje na Alanga. Gdy usłyszeli o śmierci dziesiątego Alanga, błagał już i prosił. „Teraz przyjdą po mnie” – wybełkotał ze łzami w oczach, wyciągając do niej ręce. „Chcesz być za to odpowiedzialna? Jak mam się bronić, jeśli nie mogę zabić tych, którzy chcą zabić mnie?”.
Musiała wtedy przeorientować swoje podejście. Rzeczywiście ktoś mordował Alanga. Nie była tylko pewna kto. Mimo to opierała się przed usunięciem odłamka, który Lin umieściła w ciele Ragana. Wiedziała już, jak szybko potrafi on przejść od uprzejmości do złości, jeśli nie dostanie tego, czego chce. Nisong wciąż czuła jego palce na gardle, gdy groził jej po tamtym pierwszym razie, gdy starał się wymusić na niej posłuszeństwo. Roześmiała się jedynie; nie był w stanie zrobić nic więcej, niż tylko lekko ucisnąć jej szyję. Jego intencją zawsze było zabijać, nigdy ranić – w tej kwestii był taki przewidywalny. Rozkaz, który umieściła w nim Lin, zawsze go powstrzymywał.
Lozhi przycisnął się do jej boku, a Nisong machinalnie pogładziła go po policzku. Będzie lepiej, jeśli stworzenie zdoła się uspokoić na tyle, by im pomóc. Osiągnęło już rozmiary kucyka i wyglądało całkiem onieśmielająco, ale wciąż kuliło się przy mężczyznach. Wciąż kuliło się przy Raganie.
Potrzebowała się zastanowić. Drugą dłonią odnalazła pałkę u pasa. Ragan byłby bezużyteczny w walce, bo nigdy nie nauczył się panować nad emocjami. Chciałby jedynie pozabijać potencjalnych skrytobójców, a zatem przy nałożonych na niego ograniczeniach nie zdołałby wyrządzić im najmniejszej szkody. Lecz mógł też zrobić coś innego niż walczyć.
Rozejrzała się po otaczających ich ruinach, po małym ognisku, które migotało przy każdym podmuchu wiatru, po wodzie, która zebrała się pomiędzy popękanymi płytami. Dżungla wydawała się zewsząd wdzierać w rozsypujące się ruiny. Nisong uznała, że zdoła wykorzystać teren, by zapewnić im przewagę. Że im obojgu się to uda.
– Nie zginiemy tu, jeśli mnie posłuchasz. Ustawiamy się w tamtym rogu. Nawet nie próbuj używać miecza. Tam, tam i tam. – Wskazała miejsca, gdzie ruiny były bardziej zniszczone i odrobina nacisku mogłaby sprawić, że się rozsypią. – Lozhi i ja zepchniemy ich w tamte obszary. Nie obserwuj walki. Gdy cię o to poproszę, zatrząśnij ziemią. – Wyciągnęła rękę. – Daj mi odłamki Lozhiego.
Zmierzył ją wzrokiem. Odpowiedziała tym samym.
Przez chwilę wydawało jej się, że Ragan odmówi. Przekazywał je tylko wtedy, gdy dobrze wiedział, co zamierzała z nimi zrobić, gdy mógł się jej bacznie przyglądać. Bo jeśli Lin użyła odłamka z rogu swojej ossalen, o ile więcej mogłaby zdziałać Nisong, gdyby dostała taką możliwość? On jednak sięgnął do pasa, odwiązał sakiewkę i podał jej.
Kości zagrzechotały, lądując w jej dłoni. Zostało ich już tylko kilka. Rylec trzymała w szarfie. Teraz przywiązała sobie sakiewkę do pasa, ale nie miała czasu mówić czegokolwiek więcej.
Skrytobójcy wybrali akurat tę chwilę, żeby wyłonić się z krzaków, odziani w ciemne stroje; jedynie ich klingi błysnęły w świetle płomieni. Nisong chwyciła pałkę i wyszła im na spotkanie. Lozhi nie kroczył przy niej, ale wyczuwała jego obecność za sobą. Jej umysł dokonywał chłodnego szufladkowania i kalkulacji. Nawet gdy musiała już pogodzić się z tym, że ktoś zabijał Alanga, sądziła, że jest to dzieło niezadowolonych, rozgniewanych obywateli. Nieważne, jakie środki podejmowała Lin, żeby spróbować zintegrować nowych Alanga ze społeczeństwem – dawne uprzedzenia mocno się trzymały. Jej poprzednicy latami odmalowywali Alanga jako wrogów, a siebie jako zbawców. Takie rzeczy nie mogły ulec zmianie z dnia na dzień. Ani nawet w ciągu dwóch lat. Gdy teraz widziała tych skrytobójców, musiała przyznać, że to nie są zwykli ludzie. Miała przed sobą zawodowców. Pięcioro.
Co oznaczało, że wpadła w niezłe tarapaty.
Gdy podszedł pierwszy, wykonała fintę, udając drobną i słabą. Kiedy rzucił się naprzód z ostrzem, żeby wykorzystać okazję, grzmotnęła go pałką w bok głowy. Osunął się na ziemię. Zostało czworo i żadne z nich nie da się już tak oszukać. Zwolnili i krążyli wokół niej niczym wygłodniałe wilki. Nie mieli zakrytych twarzy, ale niewiele to zmieniało – oblicze każdego z nich zastygło w maskę ponurej determinacji, nie było po nich widać ani odrobiny litości czy obawy.
Lozhi zaskamlał u jej boku. Trzech z pozostałych napastników było mężczyznami.
Pierwszy raz od dawna Nisong poczuła w sercu drżenie strachu. Przy Raganie po prostu trwała – nie mogła mu w pełni zaufać, ale nie była też w stanie posuwać się zbytnio naprzód w dążeniu do swoich celów. Mieli za sobą kilka drobnych zwycięstw. Współpracowali z Ioph Carn przy paru fuchach, co zapewniło im wystarczającą sumę pieniędzy, by wiedli wygodne życie przez niemal rok. Miała też parę okazji do eksperymentowania z odłamkami Lozhiego, dzięki którym budowała mniejsze, prostsze konstrukty. Każde zrzucenie przez niego rogów dawało dwadzieścia odłamków; dysponowała w sumie tylko czterdziestoma, nie mogła więc skonstruować armii. Stworzyła jednak dwóch małych szpiegów – którzy chwilowo nie znajdowali się przy niej.
Odzyskać cesarstwo? Sprawić, by Lin i wszystkie bliskie jej osoby cierpiały? Teraz ten cel wydawał się śmiechu warty, a jednak wciąż tego pragnęła. Potrzebowała tego. Przetrwa, bo tylko wtedy śmierć jej przyjaciół nie pójdzie na marne.
Nisong strzelała dookoła wzrokiem, starając się śledzić wszystkich czworo skrytobójców. Nie czuła już za sobą ciepła obecności Lozhiego, do tego wyszła spod osłony zapadniętego częściowo dachu. Przytłaczające wczesnowieczorne powietrze ciążyło jej na barkach, a wilgoć dusiła nos i usta niczym mokra szmata. Mgliście zarejestrowała komara brzęczącego jej koło ucha.
Cała czwórka jednocześnie rzuciła się do ataku.
Nisong zaciekle zamachnęła się pałką, zmuszając dwoje do odstąpienia. Jedno z nich chybiło cięcia w jej bok, ale poczuła szokujące pieczenie na łydce i zorientowała się, że przynajmniej jeden z wrogów trafił w cel. Ciepło popłynęło strumyczkiem, lecz nie falą, co oznaczało, że rana nie była głęboka. Zacisnęła zęby i naparła naprzód. Gdyby tylko zdołała skierować dwoje z nich pod tamtą ścianę... Wciąż będzie musiała liczyć na to, że mur zawali się w ich stronę, ale nie traciła nadziei.
– Teraz! – zawołała.
Ziemia zatrzęsła się im pod stopami. Choć Nisong się tego spodziewała, i tak niemal straciła równowagę. Płyty podłogowe pękały, kamienie się turlały. Wstrzymała oddech, gdy ściana, pod którą zapędziła skrytobójców, runęła.
Opadła w przeciwną stronę niż oni, a rzeźbione kamienie i gips potoczyły się po zboczu, znikając w wysokiej trawie. Nisong cofnęła się, ale zaraz potem obróciła, przypominając sobie, że zostawiła za sobą kolejnych dwoje przeciwników. Zbliżali się, odcinając ją od dopalającego się ognia. Za nimi dostrzegała Ragana posłusznie obróconego w kierunku muru. Kiedy podeszła, Lozhi się zatrzymał, przycisnął brzuch do ziemi, położył uszy płasko po sobie, a jego szare oczy otworzyły się szeroko.
– Udało się? – zawołał do niej Ragan.
Usłyszała za sobą pospieszne kroki. Znowu się obróciła, wiedząc, że w ten sposób jedynie otwiera się na atak ze strony pozostałych skrytobójców. Dwójkę przed sobą przyjęła ze wzniesioną pałką. Przynajmniej zginie w walce. Przynajmniej zginie, przeklinając imiona wszystkich tych, którzy wyrządzili jej krzywdę. Za Muszlę, za Paproć, za Liścia i za Koral.
Szara futrzasta sylwetka wpadła przed nią, niemal zwalając ją z nóg. Lozhi kłapnął zębami na dwóch skrytobójców, jednego chwytając za rękę i ciskając w krzaki. Drugiego złapał za nogę, głęboko wbijając w nią zęby. Mężczyzna wrzasnął i zamachnął się na pysk ossalena. Bestia zignorowała cios. Nisong wiedziała z doświadczenia, że na Lozhim szybko goją się wszelkie rany.
– Zostaw! – zawołał. – Zostaw w spokoju! – Powoli ruszył w kierunku trzeciego skrytobójcy, który szedł na pomoc towarzyszom.
Przez chwilę Nisong nie była w stanie się ruszyć. Wiedziała, że ossalen umie mówić, ale nigdy dotąd nie słyszała z jego strony aż tyle. Zaczęła go już uważać za milczącego kompana, który więcej przekazywał mową ciała. Zza jej pleców dobiegł odgłos wyciąganej stali. Obejrzała się przez ramię.
Pozostałych dwoje przeciwników szło na Ragana. Przeklęła własną głupotę – to oczywiste, że wzięli go na cel. Gdyby go zabili, wróciłaby do punktu wyjścia. Żadnych przyjaciół, nikogo do pomocy. Pospiesznie wyciągnęła odłamki z sakiewki i zabrała się do rycia na nich rozkazów. A później podbiegła ku plecom wrogów.
Kobieta obróciła się ku niej, ale mężczyzna nie. Nisong uspokoiła oddech, zmuszając się do wejścia w stan skupienia i medytacji, a następnie pchnęła dłonią w tors kobiety. Jej knykcie zderzyły się z twardym skórzanym napierśnikiem. Przez chwilę mogła jedynie ściskać obitą dłoń, czując, jak krawędzie odłamka wbijają się jej w skórę. To powinno było zadziałać. Ale była za słabo skoncentrowana, działała zbyt pochopnie, i wtedy nie udawało jej się używać magii kości.
Dotąd wypróbowała odłamki Lozhiego jedynie na Alanga, nie na śmiertelnikach. Czy w ich przypadku działało to tak samo? Czy ten słaby punkt stanowił wyłącznie cechę Alanga?
Nie było czasu na rozważanie hipotez. Pałka zaciążyła jej w dłoni, gdy się nią zamachiwała, starając się nie dopuszczać do siebie skrytobójców. Kobieta cięła w jej stronę, zaś ostatni mężczyzna wzniósł w tym czasie ostrze nad grzbietem Ragana. Nisong w ostatniej chwili zablokowała jego cios.
– Za tobą! – zawołała, a Ragan obrócił się, płynnym ruchem wyciągając miecz. Przyjął na niego broń zabójcy, a następnie wykonał szybkie, silne kopnięcie. Mężczyzna odtoczył się w tył.
Przeciwniczka cofnęła klingę, zakręciła nią i znowu się zamachnęła. Nisong przywykła do walki w bitewnym tłoku z przeciętnie wyszkolonymi oponentami. Nie ze skrytobójcami ćwiczącymi się do starć jeden na jeden. Uchyliła się w bok, a gdy nastąpiła na kamień, poczuła, jak ustępuje pod nią ranna noga. Ostrze skrytobójczyni zalśniło ponad nią.
Tym razem Ragan przybył jej na pomoc i jego miecz błysnął pomiędzy Nisong a zabójczynią. Na chwilę ich spojrzenia się skrzyżowały.
– Musimy ufać sobie nawzajem, inaczej zginiemy. – Po tych słowach stanął przed nią i uniósł wzrok, by przyjąć na siebie broń napastniczki. Nisong zerknęła w dół zbocza i ujrzała zakrwawionego Lozhiego oraz trzech kolejnych przeciwników wyłaniających się z krzaków, by go otoczyć. Tamci mieli wsparcie.
Część niej zawrzała – jak mógł ją prosić, żeby mu zaufała? Już raz próbował ją zabić, nawet jeśli bardzo nieskutecznie. Inna jej część przyznawała, że oddał jej odłamki, że minęły dwa lata, że wyzwolenie Ragana było ryzykiem, jakie musiała podjąć, jeśli chciała choć trochę zbliżyć się do Cesarskiej.
Wykonała półkrok do przodu i położyła mu dłoń na barku, a drugą pomiędzy łopatkami.
– Stój tak nieruchomo, jak tylko zdołasz – wyszeptała mu do ucha. – Skup się wyłącznie na ochranianiu siebie i mnie, nie myśl o kontratakowaniu.
Napiął mięśnie, gdy skrytobójczyni zaatakowała. Trudno było nie zwracać uwagi na to, co działo się za Raganem, ale Nisong do tej pory całkiem nieźle już go poznała. Nie zdoła długo się hamować. Gdy tylko pomyśli o tym, że mógłby ich zabić, nie zdoła więcej unieść klingi. Musiała się pospieszyć.
Nisong odetchnęła głęboko, zamknęła oczy i wcisnęła w niego dłoń.
Tym razem ciało ustąpiło pod jej opuszkami, ubranie i kości stały się niematerialne. Miała wrażenie, że przeciąga palcami pod powierzchnią ciepłej sadzawki, nieco bardziej napierającej i nieco mniej poddającej się jej dotykowi niż zwykła woda. Podrygiwał wokół jej dłoni, gdy blokował ciosy zabójczyni; czuła drżenie jego kości, gdy mięśnie się napinały, gdy przywoływał moc, którą dysponował dzięki więzi zadzierzgniętej z Lozhim. Skądś dobiegł ją dźwięk płynącej wody. Wrażenie wilgoci, które odczuwała zaledwie przez chwilę, zanim przeszło w suchość. I nagle to odnalazła: tkwiącą w nim ostrą jak brzytwa jasność, odcień jaśniejszy od reszty.
„On cię zabije”, wyszeptał w jej głowie głos Koral. „W końcu cię zabije”.
Zignorowała go, zacisnęła palce na odłamku i wyciągnęła.
Zmiana zaszła szybko i wyraźnie, jakby znajdowała się w komnacie, w której zdmuchnięto wszystkie lampy. Nawet skrytobójcy musieli to wyczuć. Zawahali się. Niebo pociemniało jak w środku nocy, jedyne źródło blasku stanowiło gasnące ognisko. Ragan wystąpił naprzód z pewnością siebie, której próżno było w nim szukać zaledwie przed chwilą.
– Nie odchodźcie – powiedział łagodnie. – Jeszcze nie.
Kobieta zaatakowała pierwsza. Uchylił się przed jej zamachem, a następnie wypatroszył gładko i spokojnie, jakby była rybą. Jednocześnie uwolnił wodę.
Musiał zacząć ją zbierać, gdy wciąż miał w sobie odłamek. Wyglądało to tak, jakby cały ocean runął z nieba. Lozhi, wydając z siebie ciche okrzyki uciechy, skakał wokół zdezorientowanych napastników, gryząc ich w nogi, ręce i torsy. Większość wody spadła na ziemię, ale część unosiła się kulami wokół głów zabójców. Nisong obserwowała, czując ogarniającą ją grozę, jak przeciwnicy szarpią sobie twarze, jak bulgoczą bezskutecznie, próbując strząsnąć z siebie wodę. Zaś Ragan stał z uniesionymi rękoma, z czarnymi włosami klejącymi się do twarzy, z zimnym i morderczym obliczem.
Nie miał w sobie śladu ani wyrzutów sumienia, ani litości.
Upadali jeden po drugim, aż w ruinach znów zapadła cisza. Ragan obrócił się ku Nisong, a ona zastanawiała się, czy tak czuli się dawni śmiertelnicy, gdy wzbudzili niezadowolenie Alanga. Przełknęła ból podchodzący jej do gardła.
– Wciąż mnie potrzebujesz – wykrztusiła.
Lozhi przydreptał znów w górę zbocza i najpierw owinął się wokół jej nóg, a później wrócił do Ragana. Usiadł przy nim, strzygąc uszami w przód i w tył.
Ragan uniósł dłoń, a Nisong czekała na pojawienie się kuli wody. Nie miała już w sobie sił do kontrataku, nie gdy on w takim stopniu przewyższał ją potęgą. Wyglądałaby tylko głupio, a nie chciała w taki sposób umierać. Stawi czoła śmierci z podniesioną głową, podobnie jak mierzyła się ze wszystkim, co nastąpiło, odkąd wybudziła się z otulającej umysł mgły.
On jednak tylko wskazał coś za jej plecami, a jego stanowczy wyraz twarzy przemienił się w ponury uśmiech. Fala ulgi przelała jej się przez zaciśnięte gardło, rozluźniając je, i sprawiła, że ugięły się pod nią nogi. Potrzebowała chwili, by dostrzec, co pokazywał. Za czubki drzew, na lampy pałacu Gaelung jaśniejące niczym świetliki.
– Tam. Teraz pójdziemy właśnie tam.
Podszedł do niej, a jej serce biło do rytmu jego kroków. Wyciągnął dłoń.
– Daj mi odłamki. – W jego głosie brzmiała twardość, a w oczach pojawiły się błyski, które jej się nie podobały. Poczuł radość z zabicia skrytobójców. Może i Nisong przywykła do tego, że śmierć kroczy tuż za nią, ale Ragan traktował śmierć jak zaufaną przyjaciółkę. Potrzebował jedynie wymówki.
Odwiązała sakiewkę i opuściła mu ją na dłoń.
– Masz jakiś plan? – zapytała, ciesząc się, że nie drży jej głos. Musiała zachować nad sobą kontrolę.
Nie cofnął dłoni.
– Tamten też.
Dopiero gdy to powiedział, poczuła szpikulec wbijający się jej w skórę. Odłamek, który wyciągnęła z jego piersi. Rozsunęła palce nad jego dłonią i kościana drzazga wpadła do sakiewki. Nie potrafiła uspokoić rozszalałego serca, a jej umysł raptownie przebiegał przez konsekwencje tego, co zrobiła.
Zamknął palce wokół wszystkich odłamków. Nagle jego twarz rozpogodziła się, zupełnie jakby wcale nie utopił właśnie tych wszystkich zabójców, zupełnie jakby nie stał ponad nią i nie domagał się wyrazem twarzy, by dała mu jakąkolwiek wymówkę, żeby mógł postąpić z nią tak samo.
– Oczywiście, że mam plan. – Popatrzył ponad czubkami drzew w kierunku pałacu. – Ty i ja wybierzemy się na małą wycieczkę. Przypomnimy im wszystkim, jak to jest żyć u boku Alanga.
Lin Sukai 1522–1525
Obserwowałam, jak płomienie liżą brzeg kartki wyrwanej z rejestru urodzeń, jak narożnik zmienia się z brązowego w czarny, a później w popiół. Powinnam była spalić to już przed laty, powinnam była lepiej ukryć swoje pochodzenie, ale była to część mojej przeszłości – przypomnienie, kim jestem i skąd pochodzę.
Jestem Lin. Jestem cesarzową. Jestem Alanga, zbawczynią Gaelungu. Tak mogłaby wyglądać całość mojej opowieści. Mój umysł mógłby stanowić wystarczający zapis tego, skąd w istocie się wzięłam: wyhodowano mnie z fragmentów ludzi w sadzawce pod ziemią, wypchano wspomnieniami martwej żony mojego ojca i wypuszczono, bym błąkała się po pałacu w poszukiwaniu kluczy. Potrzebowałam zachować trzeźwość myślenia o mnie samej; potrzebowałam być niewzruszona w świadomości tego, kim jestem teraz.
Ponad mną zaskrzypiały odgłosy ciężkich kroków, pazury zaskrobały o pokład, a statek się przechylił. Thrana nalegała, że też chce płynąć, a ja nie byłam w stanie zrobić niczego, by ją powstrzymać. Rozmiarami przewyższała już rumaka bojowego i potrafiła przemieszczać się niemal równie szybko jak statek spalający bystrokamień. Nie mieściła się już w mojej kabinie, choć ciągle próbowała. Przyzwyczaiła się do tego, że w pałacu zwijała się w kłębek przy moim łóżku i kładła na materacu głowę, którą nakrywałam dłonią.
Upuściłam papier na dno lampy, pozwalając mu się dopalić. W jego barwie i tym, jak się kurczył, było coś, co kojarzyło mi się ze skrzynką.
Przed dwoma laty strażnicy pałacowi znaleźli przy bramie skrzynkę oznaczoną moim imieniem, choć nikt nie potrafił stwierdzić, kto ani kiedy ją tam zostawił. Jedna z moich służących uparła się, że ją otworzy, w razie gdyby w środku umieszczono ostrza lub truciznę. Nie było tam jednak niczego takiego.
Wewnątrz znajdowała się jedynie wiadomość – „A zatem masz coś do spalenia” – a pod nią kawałek skóry. Poczułam to wszystko na nowo, tamto wrażenie, że coś szarpie mnie za żebra, że świat wiruje wokół, że umysł staje się nieważki. A później ogarnął mnie miażdżący, paraliżujący ból. Zamknięcie pudełka nie sprawiło, że jego zawartość stała się choć trochę mniej realna. Bowiem na tym kawałku skóry wytatuowano królika.
Jovis obiecał, że do mnie wróci. I w pewien sposób dotrzymał obietnicy.
Zalały mnie smutek i złość, chlupocząc niczym sztormowe morze za burtami. Pozwoliłam, by mnie ogarnęły, wypełniły po rant. Później zaś powoli spłynęły, pozostawiając mnie wyczerpaną i bezradną. Minęły już dwa lata, a ja wciąż budziłam się z nadzieją, że to nie zdarzyło się naprawdę. Żałowałam, że nie potrafię pozbyć się tej nadziei, że nie mogę przestać uświadamiać sobie raz za razem, że to naprawdę zaszło, że Jovis odszedł. Że tak daleko zawędrowałam w tę odnogę rzeczywistości, że nawet jego zapamiętana woń stała się mglista, niewyraźna. Nie potrafiłam sobie w pełni przypomnieć, w jak wyjątkowy sposób nasze ciała pasowały do siebie, jak to było czuć jego dłonie we włosach. Czy powiedział mi, że mnie kocha, czy to też był jedynie sen?
I była też złość. Okłamał mnie, przyznał się, że szpiegował mnie dla Garstki Bezkostnych, dopiero gdy został przyłapany. Nie miałam okazji na nowo nawrzeszczeć na niego za kłamstwa, znowu usłyszeć jego przeprosiny, czuć, jak obręcz zaciskająca mi się na piersi rozluźnia się z każdym powtórzeniem i odpowiedzią, aż znalazłabym drogę do uzdrowienia i wybaczenia. Gdybym tylko miała taką możliwość, wybaczyłabym mu. Nie byłam pewna, czy umiałabym wybaczyć samej sobie. Nie powinnam była pozwolić mu udać się samotnie za Mephim, by stawił czoła Kaphrze uzbrojony jedynie w stalową laskę i magię, bez nikogo innego u boku. Byłam jednak cesarzową. Miałam zobowiązania. Numeen, Thrana, Bayan... Jovis. Czasami śmierć zabierała kogoś ze sceny w połowie przedstawienia, nie dając mu poznać zakończenia sztuki. Musiałam dalej żyć z żalem. Wciąż miałam zbyt wiele do zrobienia.
Usłyszałam pukanie do drzwi kabiny. Zdusiłam smutek i zajrzałam do lampy. Nie został już ślad po spalonej stronie – jedynie popiół i żar.
– Tak?
– Jesteśmy gotowi do zejścia na ląd – dobiegł przez deski głos jednego z moich strażników.
– Zaraz wyjdę. – Szybko narzuciłam nieprzemakalny płaszcz na wytworny strój, po czym upewniłam się, że buty układają się wygodnie, a u pasa mam porządnie przypięty miecz o białej klindze. Zamierzałam go zdjąć przed wszelkimi formalnymi rozmowami, ale chciałam, by Iloh i jego ludzie wiedzieli, z kim mają do czynienia. Nie znalazłam się na Gaelungu jedynie po to, by przywieźć armię, która miała walczyć z konstruktami. Sama uczestniczyłam w tamtej bitwie. Nie byłam osobą zasiadająca na tronie i rządzącą z dala. Zależało mi na bezpieczeństwie mojego ludu i byłam gotowa chronić go wszelkimi środkami, jakie miałam do dyspozycji.
Nawet jeśli oznaczało to powstrzymanie gubernatora przed zatopieniem jego przeklętej wyspy w wyniku wydobycia.
Ulewa nie zelżała do chwili, gdy wyszłam na pokład. Uważałam za dziwne, że w mojej kabinie jest sucho. U mojego boku pojawiła się Thrana.
– Dobra pogoda na ryby! – oznajmiła, otrzepując się z deszczu. Jej spiralne rogi już dwukrotnie się rozgałęziły, a ich czarna powierzchnia była gładka i lśniąca. Nie potrafiłam stwierdzić, czy ostatnio znowu przebywała w wodzie, czy też po prostu zmoczył ją deszcz.
Stanęli za mną moi strażnicy. Jeden z nich wskazał ładownię, gdzie leżało kilka skrzynek bystrokamienia.
– Czy powinniśmy zabrać kamień do pałacu?
Wciąż pamiętałam, jak przed laty wykradłam garść tej substancji z jednego z magazynów ojca. Wówczas zapasy wydawały się nieograniczone, wypełniały całe pomieszczenia. Im więcej jednak zużywaliśmy, tym mniej nam zostawało, i w pewnym momencie wszystkim skończy się bystrokamień, co doprowadzi do izolacji. Zaś Ioph Carn nieustannie napadali na moje statki, kradli i przemycali tyle kamienia, ile tylko mogli, pogarszając jedynie sytuację. Niemniej niewielkie zapasy nie oznaczały „braku zapasów”, zatem problem stanowił kwestię przyszłości. Natomiast Iloh był problemem teraźniejszym.
– Nie, jeszcze nie. – W drodze na Riyę miałam czas opracować plan. Wiatry na szczęście okazały się korzystne, a podróż szybka. Nie płynęliśmy pod cesarską banderą. Nie będzie wiedział, że nadciągamy, i wolałam, żeby tak było. Ten mężczyzna był mi cierniem w oku, odkąd wprowadziłam tam moratorium na wydobycie bystrokamienia. Teraz ów cierń zmienił się w sztylet ustawiony tak, by przeszyć mi serce. – Będzie szybciej, jeśli pójdę sama. Podążajcie za mną z kamieniem.
Zanim moi gwardziści zdążyli zaprotestować, wsiadłam na Thranę i skierowałam ją do trapu. Ugiął się pod jej ciężarem tak gwałtownie, że wydawało mi się, że pęknie. Zaraz potem znaleźliśmy się jednak na nabrzeżu, a ludzie usuwali się nam z drogi, okrzykami komentując obecność Thrany. Alanga wracali do cesarstwa, ale żaden z ossalenów nie osiągnął jeszcze rozmiarów mojej. Thrana nawigowała przez późnoporanny tłum z wdziękiem, który zdawał się niemożliwy, zważywszy na jej sylwetkę. Czułam, jak jej barki kołyszą się pode mną, i rozluźniłam biodra, żeby utrzymać równowagę.
Główna ulica stołecznego miasta Riyi wznosiła się od portu po łagodnym zboczu. Część ustawionych wzdłuż niej latarni wciąż się paliła, lecz ich blask w niewielkim stopniu przebijał się przez półmrok. Blisko przystani ludzie chwiejnie wytaczali się z drzwi pijalni, a dym wił się za nimi, by rozmyć się w deszczu. Dopadła mnie woń świeżego pieczywa przygotowanego na parze, lecz zaraz potem porwał ją podmuch. I nawet deszcz nie był w stanie całkowicie zdusić odoru ryb i gnijących wodorostów.
Zanikał on jednak, im wyżej się wspinałyśmy. Czułam, jak Thrana przyciąga spojrzenia, słyszałam szepty rozbrzmiewające po tym, jak przeszłyśmy. Wznosiły się przed nami mury pałacu o szczytach zwieńczonych niebieskimi kafelkami. Brama stała otworem, po jej obu stronach stacjonowali strażnicy, paru służących akurat wchodziło i wychodziło. Zsunęłam się z grzbietu Thrany, zanim jeszcze się zatrzymała, woda plusnęła mi spod butów, pęd poniósł mnie w kierunku bramy. Szybkim gestem ściągnęłam z głowy kaptur płaszcza.
– Jestem tu, żeby zobaczyć się z Ilohem.
Wartownicy wpatrywali się we mnie. Żaden nie wypowiedział ani słowa.
– No i? Pozwolicie mi przejść czy też odmówicie cesarzowej audiencji u jej gubernatora?
Teraz zareagowali. Postawiłam ich w trudnej sytuacji – czy powinni posłać kogoś do Iloha i kazać cesarzowej czekać? – ale nie potrafiłam tego żałować. Jeden ze strażników wymknął się, żeby poinformować Iloha, drugi zaś odsunął się na bok, by pozwolić mi przejść. Trzecia osoba, kobieta, podniosła dłoń, jakby chciała mnie zatrzymać, lecz najwyraźniej przemyślała to sobie. Poczułam gorący oddech Thrany na plecach i pewnym krokiem weszłam na dziedziniec.
Mężczyźni i kobiety schodzili mi pospiesznie z drogi, gdy podążałam za wartownikiem, który, jak przypuszczałam, miał powiadomić Iloha. Dopiero kiedy dotarliśmy do holu wejściowego zorientował się, że go śledzę. Zbladł, zatrzymał się, przestąpił z nogi na nogę, otworzył usta, zamknął je, po czym obrócił się, by ruszyć dalej.
– Czy jest w swoim gabinecie? – zawołałam, dalej za nim podążając. – W sypialni?
Był w jadalni. Gdy tylko ujrzałam, dokąd zmierza wartownik, wyprzedziłam go i położyłam dłoń na klamce. Cofnął się, zanim popełnił surowe przewinienie, jakim byłoby dotknięcie mnie bez pozwolenia. Mój ojciec skazywał za coś takiego na śmierć.
– Wasza eminencjo – wykrztusił w końcu wartownik. – Gdybyś tylko przysłała wiadomość...
Zmierzyłam go wzrokiem, a on cofnął się, unosząc dłonie, jakby obawiał się, że mogę go zaatakować. Albo że zrobi to Thrana, którą ciągle wyczuwałam za sobą.
Zza drzwi dobiegły mnie stłumione głosy:
– A co z wszystkimi pozostałymi? Gdybyśmy dokonali secesji i nikt nie poszedłby w nasze ślady? Ona wciąż ma armię.
– Oraz magię Alanga – dodał ktoś inny.
Rozwarłam szeroko drzwi.
Iloh siedział przy stole w towarzystwie kilkorga mężczyzn i kobiet. Nie zmienił się zbytnio przez ostatnie dwa lata – proste czarne włosy nosił zebrane do tyłu, brodę miał schludnie przyciętą. Zmarszczki na twarzy wyglądały na głębsze, ale równie dobrze mogło to być złudzenie. Bystre, wyrachowane oczy skrzyżowały spojrzenie z moimi i choć dostrzegłam w nich zaskoczenie, szybko je ukrył. Siedział na poduszce w swobodny sposób, charakterystyczny dla kogoś, kto wie, jak wyglądać na zrelaksowanego nawet w najbardziej napiętych sytuacjach. Rozpoznałam kilka osób – gubernatorów wysp z okolic Riyi – innych zaś nie. Po bogactwie ich strojów i nienagannych fryzurach widziałam jednak, że są potężni i ważni.
Zatem plotki były prawdziwe. Nie tylko napastował mnie, żebym zezwoliła na wznowienie wydobycia bystrokamienia, lecz również wciągał innych gubernatorów w swoje spiski. A wystarczyłoby, żeby sama Riya się oddzieliła, żeby cesarstwo się rozpadło.
Potrzebowali chwili, żeby zorientować się, kim jestem i co tu robię. Nie wszyscy okazali równy stoicyzm co Iloh. Twarze pobladły, spojrzenia uciekały ku mieczowi u mojego boku oraz wielkiej głowie Thrany ponad ramieniem. Następnie wszyscy wstali i skłonili się. Zauważyłam, że parę dłoni drży, i dało mi to nieco satysfakcji. Powinni się bać, skoro organizowali bunt przeciwko cesarzowej. Gdy weszłam dalej w głąb pomieszczenia, Thrana przysiadła na tylnych łapach.
– Wasza eminencjo – wymruczeli zebrani.
Na ich ukłony odpowiedziałam skinieniem głowy.
Powoli odpięłam miecz, podeszłam do stołu i zajęłam miejsce na pustej poduszce. Pozostali również usiedli, a napięcie zelżało marginalnie. Nie przybyłam tu jednak, żeby robić za oprawczynię.
– Nie powiadomiłaś mnie o zamiarze wizyty – powiedział Iloh głosem gładkim i głębokim jak Bezkresne Morze w bezwietrzny dzień.
Niemniej nie przybyłam też, by z kimkolwiek się zaprzyjaźniać.
– Nie myśl sobie, że nie dotarły do mnie pogłoski o niepokojach, o urazach... wszystko to płynie od strony Riyi niczym smród z leżącej od wczoraj ryby. – Położyłam miecz na stole, lecz nie zdejmowałam z niego dłoni. Moi sąsiedzi po obu stronach odchylili się lekko. Dzień nie był szczególnie ciepły, ale dostrzegłam kropelki potu na twarzy kobiety po mojej lewej. – A teraz odkrywam, że spiskujesz przeciwko mnie.
Iloh machnął lekceważąco dłonią.
– Dyskutowaliśmy, nie spiskowaliśmy. Trafiłaś na prywatną rozmowę, której nie należy brać poważnie.
– A jednak wszyscy ci gubernatorzy przypłynęli, by znaleźć się w tym pomieszczeniu. Niezależnie od tego, co możesz sądzić na mój temat, nie jestem naiwna, drogi Ilohu. – Miałam ochotę skarcić go poważniej; miałam ochotę wysunąć miecz i zmusić go, by przede mną drżał... ale wciąż potrzebowałam wsparcia Riyi. – Powiedz mi, czego konkretnie się domagasz.
Oboje to wiedzieliśmy, ale chciałam, żeby sam się wysłowił. Chciałam, by bronił swoich głupich decyzji przed pozostałymi gubernatorami... bym ja mogła bronić swoich.
Iloh westchnął, jakby dobrze wiedział, co sobie myślałam.
– Potrzebujemy, żebyś zniosła zakaz wydobycia bystrokamienia. Nawet jeśli Cesarska dysponuje magazynami pozwalającymi zniwelować braki, inne wyspy zaczynają cierpieć. Przewóz towarów z jednego miejsca do drugiego zajmuje zbyt wiele czasu. Od Luangonu nie zatonęła żadna wyspa. Nadeszła pora, by na nowo otworzyć kopalnie.
Niewątpliwie miał żywotny interes w takiej zmianie polityki, zważywszy że Riya posiadała największe kopalnie spośród wszystkich wysp.
– Żadna nie zatonęła dzięki tym obostrzeniom.
Iloh prychnął.
– Na pewno ograniczone wydobycie nas nie zabije.
– Nie wiemy tego. – Rozejrzałam się i tylko dwoje gubernatorów ośmieliło się napotkać mój wzrok. Wreszcie puściłam miecz i spróbowałam stępić twardość w głosie. Przypomniałam im już, kim jestem. Teraz nadeszła pora, by przypomnieć im, dlaczego w ogóle wprowadziłam to ograniczenie. – Zakaz jest tymczasowy. Najmądrzejsi ludzie z Akademii Uczonych na Hualin Or pracują nad tym problemem. Gdy tylko uzyskamy więcej informacji albo rozwiązanie pozwalające nam używać mniej bystrokamienia, obiecuję, że sytuacja wróci do normy.
– Tak samo jak obiecałaś mi pomóc w rozbudowie kopalni Pulan? – zripostował Iloh.
Och, będzie się czepiał tej złamanej obietnicy i zamartwiał nią jak pies wylizujący resztkę szpiku z kości. Miałam ochotę odkrzyknąć, że to nie moja wina, ale wiedziałam, że zostałoby to uznane za dziecinne zachowanie. Już kiedyś zdołał sprawić, że wyszłam na głupią. Nie pozwolę mu tego powtórzyć.
– Jako wasza cesarzowa muszę dbać przede wszystkim o najlepsze interesy wszystkich obywateli. Łamanie obietnic nie leży w mojej naturze, ale nowe informacje wymuszają nowe strategie.
– A w jaki sposób ta strategia działa na naszą korzyść? Na korzyść cesarstwa? – Iloh wykonał zamaszysty gest. Obserwowałam, jak pozostali przytakują, zachęceni jego śmiałością. – Jesteś Alanga. Teraz już wszyscy to wiemy. Czyniłaś cuda podczas bitwy o Gaelung. A jednak nie umiesz rozwiązać tego problemu? Naprawdę mamy wierzyć, że to wykracza poza twoją potęgę? Minęły już dwa lata!
Dwa lata wiązania z trudem końca z końcem, wyliczania minimalnej ilości bystrokamienia, jakiej mogliśmy użyć, starania się o sprawiedliwą dystrybucję orzechów caro. A jednocześnie przez cały ten czas opłakiwałam mężczyznę, którego dopiero co zdążyłam pokochać, któremu chciałam wybaczyć, choć wciąż nie wiedziałam jak. Iloh nie mógł wiedzieć, ile mnie to kosztowało. A nawet gdyby mógł, to raczej by się nie przejął.
– Czyli uważasz, że robię to celowo?
Wydął wargi.
– Twój ojciec często tak pogrywał ze swoimi gubernatorami.
Zanim zdążyłam się powstrzymać, zerwałam się na nogi. W uszach mi dzwoniło, dłonie uniosły mi się ku burzowemu niebu. Deszczówka posłuchała rozkazu, prześlizgnęła się pomiędzy szczelinami okiennic, zlewała na podłodze w coraz większe krople – aż zebranych otoczyła fosa sięgająca do kolan. Kotłowała się, wypuszczając macki i sprawiając, że ludzie przy stole się wzdrygali. Iloh pobladł i tak mocno zacisnął pieści, że pobielały mu knykcie.
Usłyszałam za sobą szelest stóp i wiedziałam, że zaniepokoiłam też moich strażników.
– Nie myśl sobie, że mnie zastraszysz – oznajmił Iloh, choć drżały mu wargi. – Riya dokona secesji, jeśli nie dostanie tego, czego chce.
No i oto była – groźba, której obawiałam się, odkąd objęłam tron. Był gotów rozbić cesarstwo i zatopić własną wyspę tylko po to, by zapełnić sobie kufry.
– Riya tego nie zrobi – powiedziałam. Woda zafalowała.
Roześmiał się głucho.
– A co zrobisz, żeby mnie powstrzymać? Zamordujesz mnie?
Thrana szturchnęła mnie nosem w łokieć i właśnie tyle potrzebowałam. Tak ciężko pracowałam, żeby odróżnić się od mojego ojca, żeby zapewnić, że moje rządy będą wyglądały inaczej. Shiyen zagroziłby Ilohowi takim samym losem, jaki spotkał matkę gubernatora – śmiercią w wyniku choroby odłamkowej. Wysłałby swoje konstrukty, żeby obserwowały każdy krok Iloha, żeby wisiały nad osobami, na których mu zależało.
Ja nie byłam Shiyenem. I choć nie chciałam tego przyznawać, potrzebowałam Iloha. Powoli opuściłam głowę i skierowałam wodę pomiędzy okiennicami z powrotem w szalejącą na zewnątrz burzę. Musiało istnieć coś, co mogłam mu zaoferować, czym mogłam skłonić go do zrozumienia.
– Chciałabym porozmawiać z Ilohem na osobności – powiedziałam łagodnie, siadając z powrotem na poduszce.
Pozostali umknęli z komnaty, jakbym na nich wrzasnęła.
Zostałam z Thraną, Ilohem i odgłosem deszczu wpadającego do rynien. Przyglądaliśmy się sobie w milczeniu. Widziałam, jak puls przyspiesza mu na szyi, jak klatka piersiowa raptownie wznosi się i opada. Nie był tak spokojny, za jakiego chciałby uchodzić. Wzbudziłam w nim przerażenie. Nie byłam pewna, czy powinnam poczuć się usatysfakcjonowana, czy zirytowana na samą siebie. Mój ojciec często pozwalał, by zawładnął nim wybuchowy charakter. Nie mogłam pozwolić sobie na to samo. Przybyłam tu, zamierzając tylko trochę zastraszyć gubernatora – na tyle, żeby potraktował mnie poważnie.
Nie zamierzałam go mordować. Nie zamierzałam mu grozić. Złożyłam dłonie na kolanach, poprawiając spódnicę.
– Problemem jest bystrokamień.
– Tak – odparł. Prychnął cicho, choć już bez jadu, jak poprzednim razem. – To oczywiste.
– Wciąż mamy w pałacu magazyny kamienia. Trzymałam je w rezerwie, ale jeśli naprawdę jesteś tak zdesperowany...
Iloh poprawił się na siedzeniu i dostrzegałam na jego twarzy wewnętrzną walkę. Istotnie był zdesperowany, choć nie miał ochoty tego przyznać.
– Wasza eminencjo – odezwał się w końcu. – Nie chodzi tylko o moje zniecierpliwienie, lecz o zniecierpliwienie ludzi. Handel uległ spowolnieniu, a wraz z nim przepływ towarów i pieniędzy. Luangon zdarzył się dwa lata temu. Możemy na nowo otworzyć kopalnie i wprowadzić limity. Możemy zachować ostrożność.
– Rozumiem twoją pozycję. I naprawdę mi przykro z powodu Pulan. Nie chciałam...
Z pochmurną miną wykonał w powietrzu gest cięcia.
– Nie życzę sobie o tym rozmawiać.
Znów zapadło pomiędzy nami milczenie. Rozległo się ciche pukanie i weszła służąca z herbatą.
– Daj mi czas. Jesteśmy blisko rozwiązania, a nie chcę ryzykować zatonięcia jeszcze jakiejś wyspy. Przywiozłam ze sobą małą skrzynkę bystrokamienia w geście dobrej woli, a jeśli zdołamy dojść do porozumienia, przyślę kolejną. Więcej nie mogę zaoferować, ale naprawdę chcę pomóc. – Służąca postawiła imbryk pomiędzy nami, a obok niego dwie czarki. Skłoniła się i opuściła pomieszczenie.
– A co mam zrobić z pozostałymi? W ten sposób na jakiś czas zostaną zaspokojone potrzeby Riyi, ale co z innymi?
– To nie jest kwestia życia i śmierci.
– Jest dla tych, którzy mają kaszel bagienny i czekają na olej z orzechów caro.
Miałam ochotę we frustracji cisnąć czarką o podłogę. Zawsze ktoś musiał cierpieć, nieważne, jaką decyzję bym podjęła.
– A ty przejmujesz się każdą osobą na wszystkich tych wyspach?
Przekrzywił głowę i lekko wzruszył ramionami.
– Mówię jedynie, że to nie wystarczy. Nakazujesz, w jaki sposób mamy korzystać z naszych ziem, a Riya zastanawia się, czy rzeczywiście działasz w naszym najlepszym interesie. Daj mi powód, bym nie rozbijał cesarstwa, wasza eminencjo. Z tego, co widzę, już jest rozbite.
Iloh był oportunistą, a nie filantropem. Musiałam sprawić, by zaczął uważać ten problem również za swój, a nie tylko mój. Nagle, gdy przesunęłam dłoń na głowę Thrany, żeby pogładzić miękką sierść za jej uszami, wiedziałam już, co mogę mu zaproponować. Wróciłam myślami do skrzynki, do kawałka skóry w jej wnętrzu, do moich więdnących marzeń. Kiedyś liczyłam na to, że gdy Jovis do mnie wróci, zdołamy zbudować wspólne życie. Cesarzowa i kapitan jej gwardii – nie był to najkorzystniejszy układ, ale moglibyśmy sprawić, żeby działał. Znalazłabym sposób, żeby działał.
Musiałam utrzymać cesarstwo w całości – za wszelką cenę. Nawet jeśli to ja sama miałabym ją ponieść. Nie mogłam być Jovisem ścigającym swoją martwą żonę po Bezkresnym Morzu. Wiele osób na mnie polegało. Pozwalałam, by żałoba we mnie wzrosła, by przeze mnie przepłynęła.
W pewnym momencie musiałam odpuścić. Po prostu nie sądziłam, że stanie się to dzisiaj.
– Zostań moim małżonkiem – zaproponowałam. – Zajmij miejsce u mojego boku. Wspólnie będziemy mogli decydować, co jest najlepsze dla Riyi. I dla wszystkich pozostałych.
Jego czarne oczy otworzyły się nieco szerzej, plecy się wyprostowały. Coś uległo zmianie w sposobie, w jaki mi się przyglądał, i poczułam się oceniana zupełnie odmiennie. Miałam ochotę skurczyć się pod jego wzrokiem, który odczuwałam na skórze namacalnie jak nóżki owada. To ja jednak dysponowałam tutaj władzą, zatem siedziałam nieruchomo i odwzajemniałam jego spojrzenie. Iloh był nieco starszy ode mnie, ale takie układy nie bywały niespotykane. Poza tym jego widok nie sprawiał przykrości. Nie był Jovisem o wdzięcznych łukach brwi i dłoniach o długich palcach, niemniej ja też nie byłam żadną wielką pięknością. Pełnił funkcję gubernatora Riyi i przewodził koalicji pragnącej mnie obalić lub rozbić cesarstwo. Potrzebowałam go po swojej stronie. To wystarczało.
Skinął lekko głową, jakby się decydował.
– A w zamian?
– Pomożesz mi utrzymać cesarstwo w całości. Pomożesz mi zachować sojusz wysp. – Przemilczałam zagrożenie, które majaczyło przed nami wszystkimi. Alanga wracali. Ponadto zdarzały się potyczki pomiędzy obywatelami a Alanga, walki rodzące jeszcze większą nieufność. Podzielone państwo stawało się łupem dla drapieżców, a zważywszy na wszystko, czego dowiedziałam się o Dione i Raganie, nie zamierzałam popełniać błędu i uważać, że wszyscy Alanga pragną pokoju.
– Wkrótce wystosujemy oświadczenie – powiedział żwawo. – Zajmę się innymi gubernatorami. Jeśli przekażesz mi ten bystrokamień, będę mógł go wydzielać. Dam im w ten sposób coś na zachętę, gdy będę ich prosił, żeby zaczekali.
Teraz, gdy podjęłam już decyzję, żałowałam, że nie mogę jej cofnąć. Zawsze wiedziałam gdzieś w zakątku umysłu, że muszę wybrać małżonka albo przynajmniej wyznaczyć dziedzica.
– Tak – odparłam, podnosząc się. – A gdy już uporządkujesz sytuację, przeniesiesz się do pałacu. Będziesz musiał powołać jakiegoś zaufanego zarządcę, żeby zajmował się Riyą.
Również wstał i podszedł do mnie z wahaniem. Nie odsunęłam się. Pachniał zieloną herbatą i odrobiną dymu. Jego postać zupełnie różniła się od Jovisa i to nie tylko dlatego, że był niższy.
– Wiem, że nie składasz tej oferty z jakiejś wielkiej miłości do mnie.
Poczułam, jak nieznaczny uśmiech wpływa mi na wargi.
– Co mnie zdradziło? Może ta moja pełna rozmachu, romantyczna propozycja?
Roześmiał się i ujął moje dłonie. Jego skóra wydawała się jak papier, palce były grube. Zamknęłam na chwilę oczy, wyobrażając sobie, że to Jovis. Że po raz ostatni czuję na skórze jego wargi. Odcięłam się od tego uczucia, pozwoliłam mu ulecieć z wiatrem i deszczem. Liczyło się tu i teraz. Nie mogłam się cofnąć.
Wargi musnęły mój policzek, poczułam szorstką szczecinę. W moim uchu rozbrzmiał jego głos:
– Jeśli nie pozabijamy się nawzajem, uznam nasz układ za sukces.
Jakaś część mnie, ta większa, pragnęła odsunąć się od niego, krzyczeć, żądać, żeby mi się podporządkował – wrzeszczeć, żebym tego nie robiła. Ale Jovis odszedł, a cesarstwo tego potrzebowało, więc tylko się uśmiechnęłam.
– Dotrzymaj słowa, Ilohu, to jedyne, o co proszę. – Już kiedyś je złamał, choć jeśli miałam być szczera, to ja byłam pierwsza. – Zostawię z tobą jeden z moich konstruktów. Użyj go, żeby wysłać do mnie wiadomość, jeśli zdarzy się coś pilnego.
Rozległo się szybkie pukanie i drzwi otworzyły się, zanim któreś z nas zdążyło zareagować. Obróciłam się, zirytowana i zaskoczona.
Stała tam jedna ze strażniczek Iloha ze skrzynką w dłoniach.
– Wasza eminencjo – powiedziała. Trzymała pudełko sztywno, na tyle daleko od siebie, że wydawało się to niewygodne, zważywszy na jego rozmiar. – To przyszło do ciebie. – Postawiła skrzynkę na stole i odsunęła się.
Jeśli Iloh miał zostać moim małżonkiem – a wciąż miałam ochotę uciekać przed tą myślą – to będzie wtajemniczony niemal we wszystko. Podeszłam do pudełka i otworzyłam je. Miałam wrażenie, że zapadła się pode mną podłoga, a mój umysł dryfował z tyłu. Byłam świadoma, że gdzieś tam moje serce wybija coraz szybszy rytm.
W skrzynce leżała obcięta głowa Urame wydzielająca z siebie silną woń solanki i zgnilizny. Gdy widziałam ją po raz ostatni, żegnałyśmy się w jej gabinecie w pałacu, a wokół nas robotnicy pracowali nad odbudową zniszczonych ścian i bram. Przetrwała bitwę o Gaelung. A teraz, dwa lata później, zginęła. Nie musiałam pytać, kto ją zabił. Na jej czole zostało wyryte jedno słowo, w rozcięciach skóry rozwierających się niczym dzióbki młodych ptaszków dawało się dostrzec czerwone mięso.
Ragan.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
CO. Napisałam całą TRYLOGIĘ. To trzy książki – o dwie więcej niż planowałam wypuścić na ten świat. Kiedy próbuje się opublikować debiutancką powieść, obiegowy pogląd każe napisać coś nowego podczas oczekiwania, bo jeśli niedoszły debiut zdechnie gdzieś w jakimś wydawnictwie, wszelkie efekty waszej pracy nad kolejnymi książkami nigdy nie ujrzą światła dziennego. Uważam zatem za ogromny przywilej, że mogę podzielić się z wami zakończeniem tej opowieści.
To dlatego podczas mojej żenująco długiej podróży do debiutu napisałam sporo pierwszych powieści w cyklu i nie tak wiele drugich albo trzecich (no dobra, zero trzecich). Ta ostatnia książka stanowiła wyzwanie i nie poradziłabym sobie z nim bez mnóstwa pomocy.
W trakcie jej pisania byłam w ciąży i urodziłam dziecko, zatem mój mąż John, który już wcześniej był wspaniałym tatą, a później awansował do statusu supertaty, zasługuje na mnóstwo uznania. Dziękuję ci za zajmowanie się naszym niezwykle energicznym, nieustraszonym niemowlakiem oraz utrzymanie jej przy życiu i bez żadnych poważniejszych obrażeń. A także za gotowanie wszystkich tych kolacji!
Dziękuję mojej rodzinie, która zawsze mnie wspierała i oferowała pomoc. Mam tak ogromne szczęście, że dorastałam wśród was.
Dziękuję moim redaktorom Jamesowi Longowi i Brot Hvide. Jestem wdzięczna za waszą cierpliwość, gdy pisałam książkę, kasowałam książkę, pisałam pierwszą jedną trzecią, kasowałam ją i wreszcie udawało mi się trafić w cel przy ostatniej próbie. Praca z wami obojgiem była absolutnie wspaniała. Dziękuję mojej korektorce Joannie Kramer – przysięgam, że przestanę nadużywać przecinków. Kiedyś. Dziękuję, że byłaś tak skrupulatna!
Bardzo dziękuję również mojej agentce Juliet Mushens, która uwierzyła w ten cykl na długo przede mną. Twoje wsparcie i entuzjazm są nieocenione!
Zawsze będę wdzięczna Lauren Panepinto i Sashy Vinogradovej, czyli projektantce okładek i autorce ilustracji okładkowych do tych książek. Również dziękuję Charis Loke – osobie, która stworzyła mapę. Twoja praca jest po prostu niesamowita i gdyby nie ona, na pewno tak wielu czytelników nie chwyciłoby za moje książki.
Do wszystkich z wydawnictwa Orbit, którzy brali udział w ożywieniu tych powieści i promowaniu ich – dziękuję wam tak bardzo. Nigdy nie dowiecie się, ile to dla mnie znaczyło.
Mam ogromny dług wdzięczności u Tiny Smith/Gower, Mariny Lostetter i Megan O’Keefe, które rozmawiały ze mną po drugiej porzuconej próbie napisania tej książki. Wasze sugestie i komentarze ustawiły mnie wreszcie na odpowiedniej ścieżce i pomogły w określeniu, co konkretnie w mojej fabule jest nie tak.
Dziękuję wam, moi czytelnicy, bo dzięki wam całe to przedsięwzięcie stało się w ogóle możliwe. Oby zawsze towarzyszyły wam korzystne wiatry i czyste niebo, a także żebyście zawsze mieli w swoim życiu kogoś, kto kocha was równie mocno jak Mephi kocha Jovisa.
Oraz do moich kotów – dziękuję wam za nic, wy uroczy niewdzięcznicy.
Andrea Stewart jest córką chińskich imigrantów i wychowywała się w różnych miejscach Stanów Zjednoczonych. Gdy nic nie wyszło z jej (ambitnych, przyznajmy) planów, by zostać zabójczynią smoków, zamiast tego zabrała się za pisanie książek. Obecnie mieszka w słonecznej Kalifornii.
Dowiedz się więcej o Andrei Stewart oraz innych autorach Orbit, zapisując się do darmowego comiesięcznego newslettera pod adresem www.orbitbooks.net
Copyright © 2022 by Andrea Stewart Copyright © 2024 by Fabryka Słów sp. z o.o., Mapa © 2021 by Charis Loke
Wydanie I
ISBN 978-83-67949-66-8
Tytuł oryginału: The Bone Shard War
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski, Robert Łakuta
Projekt i opracowanie okładki polskiego wydania na podstawie oryginału Szymon Wójciak
Ilustracje Dominik Broniek
Tłumaczenie Piotr Kucharski
Redakcja Magdalena Stonawska
KorektaMagdalena Lisiecka
Skład wersji elektronicznej [email protected]
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowieckiwww.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow