Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Polska szykuje się do mistrzostw Europy w piłce nożnej. Nadkomisarz Sebastian Zimny z wielkopolskiego Zespołu Poszukiwań Celowych zostaje oskarżony o dokonanie zbrodni na ulicach Poznania. Uwikłany, próbuje za wszelką cenę udowodnić swoją niewinność. Nie zdaje sobie sprawy, jak daleko sięgają nici intrygi. Z wytrawnego myśliwego, którym był do tej pory, staje się zwierzyną, ściganym, na którego polują politycy, biuro spraw wewnętrznych policji, prokuratura i bandyci. Do tego jego życie rodzinne właśnie legło w gruzach…
Niespodziewanie znajduje wsparcie wśród eksżołnierzy GROM-u. Równie poranionych jak on. Wspominających swe akcje w górach Kosowa i Afganistanu, pamiętających zasadzki bagdadzkich ulic. Zimny szuka prawdy w tym zagmatwanym kotle ludzi i wydarzeń. Pomimo krwi na rękach, kłamstwa szerzącego się wokół, próbuje pozostać prawym człowiekiem. Choć już sam nie bardzo wie, co to znaczy…
„Robert Ziółkowski we Wściekłym psie jest chyba jeszcze lepszy niż w Łowcy głów. Choć czy te klasyfikacje mają sens? Chęć bycia najlepszym sprawiła, że pogubił się jako glina, lepiej nie wystawiać go na kolejną pokusę. Glino-pisarz Ziółkowski to zjawisko niepowtarzalne. Ale kim on jest? Na tyle wiarygodny i dojrzały, by móc powiedzieć, że życie mu się rozsypało. Zafascynowany Anthonym de Mello, poszukuje odrobiny sensu. Odrobiny odkupienia, a może przede wszystkim szacunku dla samego siebie. Tak naprawdę może to jedyna prawdziwa miara. Szacunek dla samego siebie. Reszta to iluzja”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
Dla Beaty, Eryka, Mateusza i Natalii. Jesteście wspaniali!
Wpatrywał się w jej małe, nagie piersi. Miały kształt cytryny. Tylko sutki były drobniejsze i bordowe w odróżnieniu od żółtych końcówek owocu. Niemniej ich jędrność dorównywała cytrynowej skórce. Różniła je też gładkość. Skórka jest pomarszczona. One były idealne. Przywodziły na myśl biały szlifowany marmur. Delikatnie poprzetykany ciemniejszymi żyłkami, które były ledwie widoczne pod mleczną skórą.
Jedną nogę miała zgiętą w kolanie. Podłożoną pod pośladek. Drugą — wyprostowaną wzdłuż łóżka. Rozchylone uda pozwalały dostrzec na wzgórku łonowym kępkę włosów, która otaczała niewielki różowy srom. Powyżej w rytm wypowiadanych słów falowały mięśnie brzucha. W zależności od ich napięcia ciało zdawało się poruszać w górę i w dół.
Gestykulowała długimi, smukłymi rękoma. Zmarszczyła wysokie czoło i nos w gniewnym uniesieniu.
Sięgnął ręką pomiędzy jej uda. Odepchnęła rękę, a do niego dotarło, co mówi.
— Mam dość tej suki! Chcę zetrzeć z jej ust ten wyraz samozadowolenia! Niech wszyscy uważają ją za kurwę!
Ponownie pogładził ją po wewnętrznej stronie uda. Wędrował coraz wyżej, aż poczuł lepką wilgoć. Tym razem nie odepchnęła ręki. Włoski na skórze podniosły się delikatnie pod jego dotykiem. Poruszyła biodrami w niecierpliwym podnieceniu. Pchnęła go na plecy. Po chwili była na nim, rytmicznymi ruchami pośladków wprowadzając oboje w sferę rozkosznego niebytu. Unosiła się i opadała, wchłaniając go coraz głębiej. Zaczęła sapać. Ścisnęła mu biodra mocniej. Wciąż bardziej dziewczęcymi niż kobiecymi nogami. Dłońmi odszukała nabrzmiałe sutki na małych piersiach. Uszczypnęła je mocno. Dochodząc, wydała przeciągły jęk.
— Niech… zostanie dziwką! Na zawsze! — wydyszała, drżąc na całym ciele.
Rozpadające się iluzje boleśnie ranią.
Anthony de Mello
Nadkomisarz Sebastian Zimny, zwany przez kolegów z „firmy” „Kosą”, spieszył się. Przed pięcioma minutami dowiedział się, że jego córkę przywieziono na oddział intensywnej opieki medycznej Szpitala imienia Święcickiego w Poznaniu. Telefon zadzwonił, kiedy właśnie obserwował dom poszukiwanego handlarza narkotyków w Luboniu. Zostawił kolegów i służbową „kijanką” pognał Dolną Wildą w kierunku centrum.
Na skrzyżowaniu z ulicą Królowej Jadwigi włączył „wyjca” i wystawił niebieskiego koguta na dach. Na całe szczęście zakończono remont Głogowskiej przed Międzynarodowymi Targami Poznańskimi, więc do ronda Kopernika dojechał bez trudu. Dwukilometrowy odcinek Grunwaldzkiej pokonał w niecałą minutę. Silnik radiowozu wył na najwyższych obrotach. Dochodziła dziesiąta. Uliczny tłok był umiarkowany. Podczas szaleńczej jazdy analizował wydarzenia, które ostatnio rozegrały się w jego życiu.
Zdawał sobie sprawę z tego, że oboje z Anią mieli taki sam wkład w rozpad swojego małżeństwa. On ganiał całe dnie i noce za bandytami, coraz rzadziej dostrzegając jej potrzeby i kobiecość. Ona nie potrafiła mu postawić czytelnych granic. Coraz częściej witała go z niemą pretensją na twarzy, którą nazywał „miną numer sześć”. Zamykała się, oddalając od niego. Była ideałem, cierpiętnicą, on natomiast tym złym.
Później zaczęła mieć wieczne „ale”. Awantury przybierały na sile, a następujące po nich dni ciszy zmieniały się w tygodnie. Wreszcie przestali ze sobą sypiać, wkrótce potem w ogóle rozmawiać. Stali się dla siebie obcymi ludźmi. Klasyka tragikomedii małżeńskiej.
Szukał pocieszenia w ramionach przypadkowo napotkanych kobiet oraz w pracy. Ania trwała w upartej złości. Z miną męczennicy obnosiła swój żal i wściekłość. Miłość zwiędła. Obojga nie było stać na szczerą rozmowę. Przecięcia wrzodu rosnącego powoli, lecz nieustannie od lat. Nie potrafili wskrzesić miłości na nowo.
Koniec końców spakował swój plecak i bez słowa wyszedł z domu. Córkom powiedział o wszystkim na spacerze. Płakały, a on szlochał z nimi. Potrafił być twardy jak stal. W obliczu ich łez miękł jak stopiony płomykiem wosk. Dziewczynki przez kilka pierwszych miesięcy nie chciały z nim rozmawiać. Ból był dla nich nie do zniesienia. Nie chodziły do szkoły ani na kółka pozalekcyjne. Ania była przy nich cały czas. Obwiniała go za ich depresję. Nieraz słyszał gorzkie, przepełnione jadem słowa. Podczas odwiedzin dzieci milczały. Nie potrafił do nich dotrzeć. Bardzo to wszystko bolało. Czuł się winny i traktował córki jak małe dzieci. Przepraszał, prosił i nie potrafił znaleźć w sobie siły, aby być ojcem w pełnym tego słowa znaczeniu. Kiedy wychodził, dziewczynki płakały.
Anka, nie mogąc sobie poradzić, dzwoniła do niego, wyzywając od bezlitosnego kutasa. Wiedziała, że ich małżeństwo dobiegło końca. Jednak kobieca duma i poczucie odrzucenia były tak silne, że nie potrafiła zapanować nad emocjami. Nigdy nie wiedział, z czym wyskoczy. Atakowała, zarzucając Sebastianowi zło całego świata. Był winny zarówno jej zmarnowanego życia, jak i zepsutej uszczelki pod zlewozmywakiem. Sama płakała w nocy, kiedy myślała, że dzieci tego nie widzą. One jednak widziały. Czuły się z tym jeszcze gorzej. Cierpiały, zagubione w nieustannej trosce o los rodziców.
Wydawało się, że nie potrafią się dogadać jak dorośli ludzie nawet dla dobra dzieci. Zadręczali się nawzajem. Sebastian nie potrafił zrozumieć, że musi dać czas rodzinie na przeżycie „żałoby” spowodowanej jego odejściem. Relacje musiały ulec schłodzeniu, aby móc się odrodzić. A być może zostać zerwane. Cena rozpadu ich związku. Dla niego, jak zdał sobie sprawę po czasie, bardzo wysoka cena.
Przepychanki i partyzanckie podjazdy trwały już ponad rok. Doprowadziły do tego, że starsza z ich córek, trzynastoletnia Daria, została znaleziona półprzytomna w szkolnej toalecie. Dziewczyna była naćpana po dziurki w nosie.
Wpadł na sygnale na rondo Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Opony kii cee'd zapiszczały niebezpiecznie. Zatrzymał się na rogatce zagradzającej mu drogę na dziedziniec szpitala, machnął przez otwarte okno legitymacją zaskoczonej portierce. Ruszył, na jedynce pokonując ostatnie trzydzieści metrów. Zaparkował na trawniku i, nie zamykając auta, pobiegł w kierunku podjazdu, nad którego daszkiem widniał napis „Izba przyjęć”. Dopadł lady rejestracji chorych.
— Daria Zimna? Jest tu? Przywieziono ją godzinę temu.
— A… ta dziewczyna, co przedawkowała. Jest — odparła pielęgniarka. — A pan to kto?
— Ojciec. Jestem ojcem…
— Córka jest właśnie na detoksie. To znaczy… — przyjęła nagle oficjalny ton, patrząc na niego z dezaprobatą, jakby to on podał Darii prochy.
— Wiem, co znaczy detoks. Gdzie jest ta sala?
— Nie może pan…
— Mogę.
Wyjął „szmatę”, jak potocznie nazywają legitymację policjanci. Przy okazji spod kurtki wychynęła kolba walthera. Kobieta się nie zmieszała. Przeciwnie, jej zaprawione życiem, twarde oczy złagodniały.
— Na pierwszym piętrze, po prawej, a tam druga sala. Tylko ja pana nie wpuściłam!
— Jasne — odpowiedział jej w biegu.
Zobaczył ją za wielką szybą. Leżała na metalowym łóżku szpitalnym. Po szyję była przykryta prześcieradłem, białym jak kolor jej twarzy. Oczy miała zamknięte. Usta sine. Nos zasłaniała maska tlenowa. O tym, że oddycha, świadczył pikający odgłos aparatu do kontroli pracy serca. Z żył obu rąk wystawały rurki wiodące do butelek z glukozą, zawieszonych na odrapanych stojakach. Wokół krzątało się kilka osób w niebieskich uniformach.
— Co pan tutaj robi? — spytał ostro starszy mężczyzna w fartuchu ze stetoskopem na piersi.
— To moja có…reczka… Co z nią będzie?
Lekarz przyjrzał mu się uważnie. Dostrzegł pistolet w kaburze na pasku. Uśmiechnął się do policjanta.
— Będzie dobrze. Amfetamina z jakimś gównem. Wszystko już dosypują! Proszek do prania, tłuczone szkło, a nawet trutkę na szczury. Ma mieć, jak to mówią: „pierdolnięcie”! No i ma. Takie, że można się przekręcić. Pańska córka jest stabilna, za parę godzin się obudzi.
— Dziękuję. — Zimny dopadł dłoni lekarza, ściskając ją mocno. — Dziękuję.
Doktor delikatnie uwolnił się z chwytu, poklepując policjanta po plecach.
— Będzie dobrze, muszę już iść, niestety. Przywieźli następnego nieletniego ćpuna. Oj… przepraszam.
Lekarz ruszył korytarzem. Z holu, z którego Zimny wszedł na oddział, słychać było odgłosy kłótni. Drzwi się otworzyły, a na korytarz wpadła Ania. Rozpięty płaszcz obijał się jej o łydki, a rozwiane włosy odgarniała nerwowym ruchem. Podbiegła do szyby, opierając na niej dłonie. Wpatrywała się w ich dziecko leżące bezwładnie na kozetce. Po policzkach pociekły łzy, rozmazując pospieszny makijaż. Po minucie dostrzegła Sebastiana. Oczy jej zaiskrzyły.
— Co ty tutaj robisz? — wycedziła.
— Przyjechałem, jak tylko…
— Tatuś, kurwa, się znalazł! Ratownik pierdolony! — krzyczała. — To przez ciebie tu leży! Ty gnoju!
Zimny się cofnął, rejterując w pierwszej chwili przed matczyną agresją. Z sali obok czujnie wyjrzał lekarz. Sebastian poczuł napływającą wściekłość. Zrobił krok do przodu i objął żonę. Wyrywała się, ale on ściskał mocno.
— Ty gnoju! Ty parszywy gnoju, to przez ciebie…
Mówiła coraz ciszej, płacząc mu w koszulkę z napisem Who cares. Uspokajała się. Po chwili ucichła. Tylko szloch rozbrzmiewał coraz głośniej na pustym korytarzu. Pociągnął ją do holu. Szła obok bezwolnie, a on przekazywał jej informacje uzyskane od lekarza.
Sprowadził ją schodami do piwnic, gdzie mieścił się szpitalny bufet. Wokół było sporo ludzi, lecz oni wreszcie skoncentrowali się na sobie. Zawiesili działania wojenne. To, co stało się z Darią, otrzeźwiło ich oboje. Spojrzeli sobie w oczy po raz pierwszy od wielu lat. Ze zdziwieniem stwierdzili, jak wiele ich łączy.
— Przepraszam cię za wszystko — powiedział przy kawie Sebastian.
Ania spojrzała na niego zaskoczona. Uśmiechnęła się.
— Ty też mi wybacz, proszę. Byłam wściekła… i mówiłam o tobie rzeczy, których wcale nie chciałam powiedzieć. Wiem, że ona jest dla ciebie tak samo ważna jak dla mnie.
*
Minął tydzień, od kiedy Daria wyszła ze szpitala. Zimny ledwo tłumił swoją wściekłość na tych, którzy sprzedawali jego córce prochy. Był w tym psi wstręt do narkotyków oraz próba zniwelowania poczucia winy za zaniedbanie dziecka.
Przede wszystkim był jednak zły na siebie. Ileż razy pomagał młodym ćpunom, złodziejom, a nie potrafił uchronić własnego dziecka. Na tę myśl oczy zachodziły mu czerwoną mgłą wściekłości. Teraz, po czasie, wszystko było oczywiste. Symptomy brania przez córkę narkotyków widział jak na dłoni. Ciągłe zmiany nastrojów. Od euforii do apatii. Napady złości. Niechęć do rozmów i przytulania. Zakup czarnych szkieł kontaktowych, aby nie było widać rozszerzonych źrenic. Ciągły bajzel w pokoju…
Cóż — pomyślał — najczęściej nie widzimy złych rzeczy u bliskich. Nie chcemy dopuścić do siebie myśli, że mogło się to przytrafić właśnie nam. A tymczasem trzeba być niezwykle uważnym. To pozwala dobrze i efektywnie żyć. Dla siebie i dla tych najbliższych. Tak bardzo skupiłem się na sobie i wojnie z Anką, że nie zauważyłem krzyku rozpaczy mojego dziecka.
Postanowił to wyprostować — natychmiast.
Kiedy Darię wypisano ze szpitala, ojciec wziął ją pod swoje skrzydła. Młoda buntowała się, prychała i podskakiwała. Kosa bez słowa zawiózł ją do komisariatu Poznań Północ. Na parkingu powiedział córce, że bardzo ją kocha, ale teraz ona musi ponieść odpowiedzialność za to, co zrobiła. Dlatego będzie rozmawiać z policjantami od narkotyków i powie im wszystko.
— Gówno im powiem! — wrzasnęła Daria. — Mam w dupie te psy i ciebie.
— Posłuchaj mnie…
— Nie, nie będę cię słuchać! Zostawiłeś nas…
— Nie zostawiłem! Rozstałem się z twoją mamą. Przeprosiłem ciebie i Julkę za ból… który wam sprawiłem. Zawsze o was dbałem — Zimny mówił spokojnie. — Nie przerywaj mi. Rozwód to sprawa dorosłych ludzi. Moja i mamy, i nie upoważnia cię ona do brania narkotyków! My cię kochamy, dziecko, i zrobimy wszystko, aby cię chronić.
— Tak? Nie obchodzi mnie to, co mówisz! Nie będę kapować i gadać z psami… Mam na ciebie dokładnie wyjebane!
Zimny się napiął. Zrobił się większy. Rósł na oczach córki. Stanął nad nastolatką jak atakujący jastrząb nad zdziwioną, przerażoną kuropatwą. Rysy twarzy mu stężały, stając się wyzywająco drapieżne. Zdawał się wielki i nieobliczalny. Dziewczyna ze zdziwieniem obserwowała tę przemianę własnego ojca. Nie znała go takiego. Rzadko bywał gwałtowny w domu. W jej oczach pojawił się strach. Kosa zamierzył się do uderzenia, ręka zwolniła przed głową Darii. Chwycił ją za włosy, przygarniając do siebie dość brutalnie. Syknęła z bólu.
— Mam mieć szacunek do ciebie? Po czymś takim? — zapytała zaczepnie, wyrywając się z jego objęć.
— Wiesz co? W dupie mam twój szacunek — wycedził. — Ja mam szacunek do samego siebie. Pytanie brzmi: czy ty szanujesz siebie? Bo tylko taki człowiek może szanować innych!
Daria była zaskoczona i zbita z tropu. Chciała coś powiedzieć, lecz ojciec jej przerwał.
— Idziemy i uwierz mi, że będziesz z nimi gadać — uciął dalsze dyskusje.
Wprowadził córkę do nowej siedziby komisariatu. Jeszcze kilka lat temu mieścił się on w starym drewnianym baraku pozostałym po budowie blokowiska. Obecny budynek był nowy. Oddany po kilkunastu latach wlekącej się inwestycji. Kosa kiwnął głową dyżurnemu, a ten wpuścił ich do środka.
Zimny zaprowadził córkę do pokoi zajmowanych przez sekcję kryminalną. Otworzył drzwi referatu do zwalczania przestępczości narkotykowej. Przepuścił dziewczynkę przodem.
— Ty popierdoleńcu! — padło z głębi pokoju. Potem słychać było jęk i łoskot upadającego ciała.
Daria zrobiła krok przed siebie. Stanęła, patrząc jak zaczarowana. Młody chłopak leżał na podłodze z rozbitym nosem. Rękawem brudnej koszuli wycierał strużkę krwi sączącą się po górnej wardze. Jednocześnie z przerażeniem wpatrywał się w dziewczynę. Niemo żebrał o ratunek. Miał ciemne, szkliste oczy. Podkrążone, lśniły od łez. Źrenice przysłaniały niemal całe tęczówki. Suche usta drżały, jakby za chwilę miał się rozpłakać.
— Dlaczego skatowałeś tę laskę? — spytał krępy policjant grubo po czterdziestce.
Ubrany w dżinsy i czarną bluzę z kapturem pochylał się nad chłopakiem. Światło lampy odbiło się od jego łysej, starannie wygolonej czaszki. Wydawało się, że nie zwraca uwagi na Zimnego i dziewczynkę.
— Ja… nie… — chłopak jęknął po raz drugi.
— Co ty do mnie mówisz?! Nie chcę, kurwa, słyszeć: nie! Rozumiesz, lamusie?
— Bo, bo… zajebała mi działkę. Moją działkę ta suka… mi zajebała! — Chłopak się popłakał.
— Dobra. Wstawaj.
Policjant spojrzał wreszcie na Zimnego. Potem przeniósł wzrok na dziewczynę. Małymi, siwymi oczyma prześwietlał ją na wskroś. Nie było to złe spojrzenie, raczej troskliwe. Sam wychował dwie córki. Z doświadczenia wiedział, ile potrzeba do tego serca i cierpliwości. Daria odczuła to jednak jak hipnotyzujący wzrok ogromnego węża mającego zamiar pożreć swą ofiarę.
— Hej, Kosa! Czy to jest nasza młoda dama od amfetaminy?
— Tak i nie chce z tobą gadać, Fredziu. Ze mną zresztą też nie chce — mruknął Zimny.
— Tak. A to dlaczego? Jak masz na imię? — zapytał szybko Darię Fredek.
— Daria — padła błyskawiczna odpowiedź.
— No widzisz? Gada!
— Zdolny jesteś, chłopie — zadrwił Sebastian.
— Zabierz tego leszcza do celi, a my się z… Darią lepiej poznamy.
Dziewczyna chwyciła się kurczowo kurtki ojca, spoglądając mu błagalnie w oczy. Fredzio przytrzymał ją delikatnie za ramię i posadził na krześle obrotowym. Zimny rzucił jeszcze raz ojcowskim okiem na córkę. Fredzio podchwycił to spojrzenie, kiwnął głową uspokajająco. Sebastian wyszedł, prowadząc przed sobą chłopaka.
Rozmowa Fredzia i Darii trwała dobrą godzinę. W jej wyniku zatrzymano pięćdziesiąt osób, w tym kilku dealerów i hurtownika. Paru twardzieli poślizgnęło się na schodach, tłukąc przy tym dotkliwie. Pięciu z nich sąd aresztował. Zarekwirowano sześć tysięcy tabletek ekstazy, marihuanę i sto kilkadziesiąt działek amfetaminy. Gimnazjum nr 34 było przez jakiś czas wolne od narkotyków.
Zimny odczuwał pyrrusowe zwycięstwo. Siedzieć poszły płotki. Ci, którzy trzęśli narkobiznesem, pozostali bezkarni. To uczucie wprawiało go we wściekłość. Znał ich dobrze i nie mógł nic zrobić.
*
Daria poszła do innej szkoły. Skończyła z narkotykami i zrozumiała, że ojciec zrobił to wszystko dla jej dobra. Ania starała się nie dokuczać Sebastianowi. Zimny wyczuwał jej nastroje i potrafił sobie z nimi radzić. Oboje czegoś się nauczyli. Nie chcieli być już razem. Nie zostali też przyjaciółmi, ale odpowiedzialnymi rodzicami swoich dzieci. Ze zdziwieniem stwierdzili, że dogadują się ze sobą lepiej niż w trakcie małżeństwa.
Z całą pewnością na poprawę ich relacji wpłynął również fakt, iż Ania poznała wkrótce kogoś nowego. Próbowała ułożyć sobie życie. Zimny mimo upływu czasu i licznych romansów nadal mieszkał sam. Jego kawalerka na Piątkowie przypominała wilczą norę i córki nie omieszkały go o tym informować, ilekroć odwiedzały ojca. Śmiały się, że ich tata mieszka niczym samotny samuraj, a za żonę służy mu spluwa. Nie była to do końca prawda, gdyż nadkomisarza odwiedzało sporo pań. Jednak żadna z nich nie była na tyle ważna, by przedstawić ją dziewczynom.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © Robert Ziółkowski 2013
All rights reserved
Redaktor
Hanna Kossak
Projekt graficzny okładki
Anna Damasiewicz
ISBN 978-83-7785-394-8
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26
Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
www.zysk.com.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com