Wspomnienia. - Albert Speer - ebook

Wspomnienia. ebook

Albert Speer

0,0

Opis

[PK] 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Jest to swoisty dokument czasu, sporządzony przez jednego z czołowych ludzi Trzeciej Rzeszy, tego, który współtworzył ponurą, straszliwą ówczesną rzeczywistość. Jest to zarazem próba osobistego rachunku sumienia autora, rachunku publicznego - wobec Czytelników - dokonywanego z myślą o zbudowaniu takiej konstrukcji motywacyjnej jego postawy i czynów, która by w sposób najkorzystniejszy dla niego, Speera, odpowiadała na pytanie dlaczego? Dlaczego on, artysta i technik, znalazł się przy Hitlerze, dlaczego cały swój talent i wiedzę, zdolności, zresztą niepospolite, oddał w służbę tak złej sprawy?

 

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Gostyń
Biblioteka Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1067

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ALBERT

SPEER

WSPOMNIENIA

PRZEŁOŻYLI:

MAREK FIJAŁKOWSKI JOANNA KRUCZYŃSKA LECH SZYMAŃSKI MIECZYSŁAW WITCZAK

ALBERT

SB

WSPOMNIENIA

WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ

Tytuł oryginału

Albei t Speer

ERINNERUNGEN

© Verlag Ullstein GmbH. Frankfurt, M. - Berlin 1969

Przełożyli:

MAREK FIJAŁKOWSKI (rozdz. 1-11)

JOANNA KRUCZYŃSKA (rozdz. 12 17)

LECH SZYMAŃSKI, MIECZYSŁAW WITCZAK (rozdz. 18-35)

Okładkę i stronę tytułową projektował

MICHAŁ BERNACIAK

Redaktor

WANDA ZBYSZEWSKA

Redaktor techniezny

JADWIGA KAZNOWSKA

Korektor

ZOFIA BANASIAK

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1973

Warszawa 1990 r. Wydanie II, poprawione

ISBN 83-11-07719-3

WSTĘP

Ta pokaźna książka jest pozycją szczególną w jakże bogatej już literaturze traktującej o czasach panowania ,,tysiącletniej”Rzeszy. Sprawia to autor, człowiek, który w owym czasie był u samego szczytu, zaliczał się do grona najbliższych ludzi Adolfa Hitlera i swoją działalnością w istotny sposób kształtował oblicze brunatnej Rzeszy, zwłaszcza w jej końcowym okresie. Skazany w 1946 roku przez Międzynarodowy Trybunał w Norymberdze, jako jeden z głównych oskarżonych, na dwadzieścia lat więzienia, miał wiele czasu do przemyśleń i przeniesienia ich na papier w postaci wspomnień, właśnie w niniejszej książce zawartych.

Jest to swoisty dokument czasu, sporządzony przez jednego z czołowych ludzi Trzeciej Rzeszy, tego, który współtworzył ponurą, straszliwą ówczesną rzeczywistość. Jest to zarazem próba osobistego rachunku sumienia autora, rachunku publicznego - wobec czytelników - dokonywanego z myślą o zbudowaniu takiej konstrukcji motywacyjnej jego postawy i czynów, która by w sposób jak najkorzystniejszy dla niego, Speera, odpowiadała na pytanie: dlaczego? Dlaczego on, artysta i technik, znalazł się przy Hitlerze, dlaczego cały swój talent i wiedzę, zdolności, zresztą niepospolite, oddał w służbę tak złej sprawy?...

Ten „świetny architekt, wrażliwy artysta, człowiek niezbyt skłonny do kierowania się emocjami, trzeźwo patrzący na wszystko racjonalista, obcy wszelkim intrygom politycznym”, był wśród paladynów Hitlera postacią wyjątkową. Wydawać by się mogło, że nic go nie łączyło, nie mogło łączyć, z nimi wszystkimi, brutalnymi, bezwzględnymi, cynicznymi bałwochwalcami fiihrera.

Co więc go z nimi wiązało? Co sprawiło, że był do końca z Hitlerem? I to w pierwszym szeregu...

Sam wobec siebie jest w tym względzie, w prezentacji swojego związku z Hitlerem, mimo wszelkich zawartych na kartach tej książki pozorów, mało krytyczny. Jest dla siebie sędzią bardzo łagodnym. Nie daje czytelnikowi pełnej odpowiedzi na pytanie: dlaczego? Wiele pisze o satysfakcji twórczej, którą zapewniał mu Hitler, szeroko rozwodzi się o zadowoleniu płynącym z coraz większych możliwości działania, wyżycia się zawodowego, dzięki coraz to nowym awansom. Krasi to wszystko potwierdzeniami swojej fascynacji osobowością Hitlera, tym samym - jakby za podszeptem zręcznego adwokata, świadomego wpływu szczerego wyznania, jako okoliczności łagodzącej, zdolnej wzbudzić nawet pewną sympatię do człowieka, który ,,proszę: ma odwagę przyznać się do rzeczy niepopularnej!” - dopełniając własnego portretu farbami idealisty, człowieka w jakimś sensie zniewolonego magnetyczną osobowością fiihrera...

A przecież wbrew wszelkim pozornym sprzecznościom Speer był i bardzo typowy, i równocześnie - właśnie na tle swoich cech charakterologicznych - najbardziej chyba ze wszystkich przywódców Trzeciej Rzeszy swoją osobowością i działaniem symbolizował, ucieleśniał, powiedziałbym nawet: materializował zło tego systemu. Taką właśnie ma wymowę fakt, że on, pięknoduch, aktywnie i świadomie działał na rzecz urzeczywistnienia programu hitlerowskiego - razem z innymi, stanowiącymi jak gdyby jego przeciwieństwo, ludźmi, którzy, zdawałoby się, stworzeni byli do działania w imię najgorszej sprawy i których obecność przy Hitlerze wydawała się naturalna.

W tym względzie Speer jest zjawiskiem szczególnie przerażającym, a równocześnie i typowym. Reżim Hitlera nie opierał się przecież na samych goebbelsach i himmlerach, a więc na ludziach ulepionych z jednej i tej samej materii co ich fuhrer. Trzecia Rzesza opierała się, niestety, jakże skutecznie, także na ludziach pokroju Speera, owych pozornie apolitycznych, zaabsorbowanych namiętnie, zdawałoby się całkowicie, swoimi „zawodowymi” sprawami, kierujących się dewizą: swoje dobrze robię, reszta mnie nie obchodzi.

A znali ową „resztę”, byli świadomi, czemu służą.

Speer wiedział nader dobrze, jaka jest istota hitleryzmu, do czego on zmierza. Świadomy był zbrodni dokonywanych masowo przez ten system wobec podbitych narodów. Wiedział o terrorze, o obozach koncentracyjnych, o wyrafinowanym systemie zagłady „podludzi”. Wiedział - ale traktował to jako coś dziejącego się zupełnie poza nim, coś zupełnie autonomicznego, zupełnie go nie dotyczącego. Kierował się jednym kryterium, które uważał (i było mu z tym wygodnie) za nadrzędne: urzeczywistnienie programu kreślonego, wyznaczanego rozkazami i wolą Hitlera. Temu służył całym swoim talentem, dając z siebie wszystko i pnąc się stale do góry po drabinie awansów.

Była to zaiste zawrotna kariera. Od 1934 roku architekt Hitlera, specjalista od oprawy scenicznej masowych demonstracji NSDAP, później szef departamentu w Niemieckim Froncie Pracy, szef działu do spraw budownictwa inwestycyjnego w sztabie zastępcy fuhrera, od początku 1942 roku szef Organizacji Todta i minister Rzeszy do spraw uzbrojenia i amunicji, w 1943 roku - minister do spraw uzbrojenia i przemysłu wojennego, a równocześnie generalny pełnomocnik do spraw uzbrojenia w ramach planu czteroletniego, a więc faktyczny szef przemysłu zbrojeniowego Trzeciej Rzeszy, dostawca broni dla walczących armii Hitlera, władca milionów niewolników cudzoziemskich wprzęgniętych do pracy na rzecz hitlerowskich Niemiec...

Były to lata triumfu Speera. Żył w euforii, stale rozszerzając swoje kompetencje, skupiając w swoim ręku z biegiem czasu władzę przeogromną. Był dysponentem gigantycznego systemu gospodarczego i komunikacyjnego, który ciągle rozbudowywał, nie licząc się z kosztami w postaci losu i życia milionów ludzi, chwytanych w podbitych krajach i zmuszanych do niewolniczej pracy dla Trzeciej Rzeszy.

Dziś stara się przykuć uwagę czytelnika Wspomnień nade wszystko swoją działalnością w zakresie gospodarki zbrojeniowej, ukazując tok podejmowania decyzji i ich realizacji, urzeczywistniania zamysłów służących celom wojennym, na którym to polu osiągał rezultaty wielce dla hitlerowskiej Rzeszy korzystne, czym się zresztą wyraźnie chełpi. O ile w 1941 roku, tuż przed przejęciem przez Speera władzy nad niemieckim przemysłem zbrojeniowym, zatrudniano w gospodarce około 3 milionów robotników z okupowanych krajów, to w roku 1944, a więc w momencie apogeum jego panowania, zmuszonych było do niewolniczej pracy dla Trzeciej Rzeszy już 7,5 miliona ludzi.

Dla Speera były to tylko liczby, określające potrzeby kierowanego przez niego systemu produkcji broni. Ale ani słowem nie wspomina o cenie, jaką za to płacili owi niewolnicy, których z całej Europy zwożono do jego fabryk w ilościach coraz większych!

Chętnie zasłania się w tych sprawach Saucklem, jako odpowiedzialnym za organizacyjną stronę dostaw rąk do pracy w Trzeciej Rzeszy. Niewolnicza praca, przymusowe deportacje, „łapanki” ludzi, terror i wyniszczająca eksploatacja w toku pracy - wszystko to zostało uznane przez Międzynarodowy Trybunał w Norymberdze za zbrodnię. Owszem, Sauckel planował i przeprowadzał deportacje, brutalnie, bezwzględnie. Ale przecież Speer tych niewolników zamawiał, domagał się, niekiedy jakże natarczywie, gwałtownie. Wiedział, że każde jego żądanie będzie przez Sauckla spełnione przy użyciu wszystkich środków terroru fizycznego, że otrzyma ludzi, których potraktuje się zgodnie z ówczesną instrukcją, mówiącą o „jak największej eksploatacji jak najmniejszym kosztem"... Speer wiedział dobrze, że ilekroć zażąda. Sauckel dostarczy mu określonych robotników, ludzi wyrwanych siłą z rodzinn>ch domów, ze stron ojczystych, często przy równoczesnych pacyfikacjach i masakrach. Był więc czynnym, inicjującym współtwórcą rozszerzonego programu pracy niewolniczej dla zaspokojenia potrzeb gospodarki hitlerowskiej.

Jak wynika z materiałów' procesu norymberskiego, Sauckel według oceny Speera bywał dla niego niekiedy zbyt opieszały w realizacji zamówień na niewolników. Przynaglał więc stale, będąc w pełni świadomym, jakim trybem toczy się dalej sprawa, ile niesie to cierpień i bólu. W podległych sobie zakładach zbrojeniowych wykorzystywał też więźniów z obozów koncentracyjnych, sprawiając przez to, że nader często zamykano w7 nich ludzi określonych specjalności tylko dlatego, aby ,.wykonać zamówienie".

Istnieją dokumenty, z których wynika, że Speerowi wręcz oświadczano. iż spełnienie jego rosnących żądań odnośnie do niewolniczej siły roboczej wymaga eskalacji stopnia przymusu, terroru wobec podbitych narodów. Są też dokumenty świadczące o hojności Speera w pochwałach pod adresem SS i policji za ich ..sprawne" działanie w zakresie dostaw ludzi do pracy w Rzeszy, w przemyśle jemu podległym.

Speer i jego obrońcy chętnie powołują się na wypowiedzi i przedsięwzięcia ministra uzbrojenia zmierzające w kierunku pewnej poprawy losu robotników cudzoziemskich. Jednakże faktem jest, że jeśli rzeczywiście takie kroki podejmowano, to bynajmniej nie w wyniku określonych motywacji moralnych, nie w konsekwencji świadomości krzywdy tych ludzi, chęci zadośćuczynienia. Był to po prostu rezultat chłodnej kalkulacji: nie słaniający się z głodu, z wycieńczenia robotnik będzie wydajniej pracował, lepiej wykonywał swoje funkcje w7 służbie Trzeciej Rzeszy.

Był też Speer - w odróżnieniu od prymitywnych, brutalnych esesmanów, zaślepionych w realizacji celu fizycznej eksterminacji „podludzi" inteligentniejszy w' ocenie, że dłużej pracujący robotnicy, a w7ięc nie nazbyt szybko wycieńczeni, mogą się stać bardziej sprawnymi, użytecznymi specjalistami. A to bynajmniej nie może być okolicznością łagodzącą!

Oczywiście, realizacja programu zatrudnienia milionów niewolników była jedynie środkiem prowadzącym do celu, jaki dla Speera stanowiło zapewnienie napastniczym armiom Hitlera i jego przeogromnemu systemowi terroru odpowiedniego, coraz lepszego uzbrojenia. Na tym polu Speer wykonał swe zadania w sposób zyskujący mu najwyższe uznanie fuhrera. Okazał się wręcz niezastąpiony, niepospolity pod względem zdolności organizacyjnych, energii, pomysłowości.

Niektórzy nazywają go geniuszem organizacji. Rzeczywiście uczynił wiele dla nadania machinie zbrojeniowej Trzeciej Rzeszy rozmachu nie spotykanego: dzięki jego energii i zdolnościom, zapałowi i talentowi organizacyjnemu Hitler mógł przedłużać wojnę, a później swoją agonię. A było to przecież równoznaczne z rozciąganiem czasu bezprzykładnego rozlewu krwi i cierpień milionów ludzi...

Zadania Speera były różnorodne, w sumie decydowały o stanie działań wojennych na równi z tym. co podejmowały sztaby i armie bezpośrednio na polach bitewnych. Z jednej strony produkował on i dostarczał na fronty armiom hitlerowskim broń wszelkiego rodzaju, i to w coraz większych ilościach oraz w postaci stale modernizowanej, z drugiej zas na nim spoczywało zadanie ciągłej odbudowy w miarę narastania ofensywności armii koalicji antyhitlerowskiej, w stopniu zwiększonym i przyśpieszonym zniszczeń i strat ponoszonych przez przemysł służący Niemcom hitlerowskim na terenie samej Rzeszy, jak również na obszarach krajów podbitych, z których niemieckie wojska okupacyjne kolejno ustępowały. A więc Speer odtwarzał to. co było niszczone bądź przejmowane przez przeciwników, czynił wszystko, aby dać swoim armiom jeszcze więcej.

W poważnym stopniu udawało mu się to. Z punktu widzenia interesów Niemiec hitlerowskich zadania swoje wykonywał celująco. Czynił to z samozaparciem, z gorliwością, której rezultatem było przedłużanie się wojny, okresu panowania Hitlera ze wszystkimi tego tragicznymi konsekwencjami.

O rozmiarze działalności Speera na tym polu świadczyć mogą dwa zestawienia liczbowe: w 1941 roku, a więc w okresie swoich największych powodzeń, mając do dyspozycji nie tylko własny przemysł, lecz także wielu innych, podbitych krajów europejskich. Niemcy hitlerowskie wyprodukowały 5200 pojazdów pancernych czołgów i samochodów pancernych. W 1944 roku natomiast, a więc w czasie przesądzonej już klęski, machina zbrojeniowa Speera była w stanie dać Hitlerowi 27 300 pojazdów pancernych, w tym ogromne ilości najcięższych „Tygrysów"! Podobnie rzecz się miała z samolotami. O ile w 1941 roku wyprodukowano w Trzeciej Rzeszy 11 030 samolotów wojskowych, to w 1944 roku oddano ich 37 950. W innych dziedzinach produkcji zbrojeniowej skok ilościowy jest jeszcze bardziej widoczny: w 1941 roku wyprodukow ano 30 tysięcy dział, a w 1944 było ich już... 361 tysięcy: w 1941 roku dostarczono armii hitlerowskiej 540 tysięcy ton amunicji, a w 1944 już 3 350 tysięcy ton! Przy tym wszystkim do końca, mimo rosnącej aktywności lotnictwa bombowego koalicji antyhitlerowskiej. Speer zapewnił armiom paliwo, wszelkie zaopatrzenie, funkcjonowanie transportu. Jak żaden inny członek elity władzy Trzeciej Rzeszy wniósł on przeogromny wkład w funkcjonowanie hitlerowskiej machiny wojennej.

I tak należy go widzieć, choć on sam stara się zaprezentować siebie używając wielu barw, zwłaszcza tonacji łagodniejszej.

Był on współodpowiedzialny za powstanie i realizację zbrodniczego programu wyzyskania niewolniczej siły roboczej na potrzeby Trzeciej Rzeszy. On nadał największy rozmach hitlerowskiej machinie zbrojeniowej, umożliwiając fuhrerowi przedłużanie wojny. Choć niepodobny do innych paladynów Hitlera, był jego bliskim człowiekiem do końca, ciesząc się szczególną sympatią i zaufaniem „wodza”.

Jest zadziwiający w swojej lojalności wobec Hitlera. Kiedy doszedł do wniosku, że wojna jest absolutnie przegrana (jakże jednak późno!), inspirację do działania na rzecz ratowania Niemiec bez Hitlera znajduje... we fragmencie Mein Kampf, mówiącym o nadrzędności interesów narodu w stosunku do elity rządzącej. Zdobywa się wtedy na platoniczny w istocie bunt - myśli jakoby o zamachu na Hitlera.

Ostatecznie jednak zamachu nie dokonuje. Rezygnuje na rzecz podjęcia starań, aby skłonić samego Hitlera do cofnięcia przez niego rozkazów wyrażających się w programie „spalonej ziemi”, w szaleńczym niszczeniu wszystkiego, nawet co niemieckie, przed oddaniem ziemi przeciwnikowi. A kiedy starania te nie odnoszą skutku, decyduje się na sabotowanie niszczycielskich rozkazów. Nie wykonuje ich sam i innych skłania do pójścia w swoje ślady. Uważa, że bez Hitlera naród niemiecki będzie dalej egzystował. Już wtedy myśli o tym. A może i o swoim nowym wcieleniu w zmienionej rzeczywistości?

Kierowany ową, zdawałoby się, jakąś irracjonalną i pełną sprzeczności lojalnością wobec Hitlera pojawia się w schronie Kancelarii Rzeszy, w płonącym już Berlinie, 23 kwietnia 1945 roku. Nawet wyjawia, że sabotował rozkazy zniszczenia. Czy szukał rozgrzeszenia u fiihrera? Jakie w tym momencie kierowały nim motywy?...

Ostatnim rozdziałem tego dziwnego związku jest opuszczenie przez Speera schronu Hitlera i znalezienie się w kwaterze Dónitza. Ma wtedy z sobą w walizce kasetę ze zdjęciem, które wyciska mu łzy z oczu w dniu śmierci fiihrera. Dopiero wtedy, jak sam przyznaje, czar prysł. Właśnie - dopiero wtedy!

Speer z całą pewnością jest postacią złożoną. Jednakże w swoim portrecie politycznym - warto podkreślić to jeszcze raz - jest on jednoznaczny, oczywisty, choć lektura jego wspomnień jednoznaczność tę zamazuje. Autor czyni wyraźne starania, ażeby zaprezentować się od strony jak najkorzystniejszej, jak gdyby koryguje ten obraz, jaki przy pomocy argumentów najoczywistszych kreśli wyrok norymberski - współodpowiedzialność Speera za ogrom zła spowodowanego przez państwo Hitlera udowodniona została jednoznacznie. Nic nie jest w stanie - nawet najzręczniejsze zabiegi, z jakimi mamy do czynienia na kartach tej książki - zamazać prawdziwego, straszliwego rozmiarami i różnorodnością zbrodni, obrazu owej brunatnej rzeczywistości i zmienić oblicza tych, którzy ją tworzyli.

I dlatego na pamiętnik Speera, chociaż jest on próbą autoportretu, winno się patrzeć nie jako na dzieło o nim samym, lecz głównie jako na swego rodzaju źródło wiedzy o jego czasach. Książka dorzuca wiele nowych faktów, odsłania kulisy spraw jakże bolesnych dla nas, czerpiących nauki z przeszłości, której jednym z negatywnych bohaterów był właśnie Speer. Skutki jego działalności naród polski odczuł w sposób szczególnie dotkliwy, i o tym nie wolno zapominać.

JANUSZ ROSZKOWSKI

PRZEDMOWA

„Teraz będzie pan chyba pisał wspomnienia?” powiedział do mnie jeden z pierwszych Amerykanów spotkanych we Flensburgu w maju 1945 roku. Od tego czasu minęły dwadzieścia cztery lata, z których dwadzieścia jeden spędziłem w celi więziennej.

Dopiero teraz przedstawiam swój pamiętnik. Minione wydarzenia starałem się opisać tak, jak je przeży łem. Niektórym będzie się wydawać, że je zniekształciłem, niektórzy uznają moją perspektywę za niewłaściwą. Może tak, a może nie. Opisuję to, co przeżyłem, i tak, jak to dzisiaj widzę. Starałem się przy tym nie uciekać przed przeszłością. Nie zamierzam negować ani fascynacji, ani przerażenia tymi latami. Współuczestnicy wydarzeń będą mnie krytykować, to przecież jest nieuniknione. Chciałem być szczery.

Wspomnienia te mają odsłonić pewne mechanizmy, które niemal nieuchronnie prowadziły do katastrof kończących owe lata; mają unaocznić skutki skupienia w reku jednego człowieka nie kontrolowanej władzy; mają także ukazać, jaki on był w istocie. Przed sądem w Norymberdze powiedziałem: gdyby Hitler miał przyjaciół, to byłbym jego przyjacielem. Zawdzięczam mu entuzjazm i sławę w latach swej młodości, podobnie jak późniejsze przerażenie i winę.

W opisie stosunku Hitlera do mnie i innych uwidocznią się pewne sympatyczne jego cechy. Będzie się także wydawać, że był on pod wieloma względami uzdolniony i gotowy do wyrzeczeń. Ale im dłużej pisałem, tym silniejsze miałem odczucie, że chodziło tu o cechy powierzchowne. Wrażenia te bowiem konfrontowane są z niezapomnianym przeżyciem: procesem norymberskim. Nigdy nie zapomnę dokumentu, ukazującego żydowską rodzinę idącą na egzekucję: mąż z żoną i dziećmi w drodze na śmierć. Mam to jeszcze dzisiaj przed oczyma.

W Norymberdze zostałem skazany na dwadzieścia lat więzienia. Orzeczenie Trybunału Wojskowego, niezależnie od tego, w jakim stopniu zdołało odzwierciedlić historię, było próbą sformułowania winy. Kara, coraz mniej przydatna jako miara odpowiedzialności historycznej, zakończyła moją publiczną egzystencję. Wspomniane zdjęcie natomiast zabrało memu życiu treść. Przetrwało wyrok.

ALBERT SPEER

// stycznia 1969

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział 1

POCHODZENIE I MŁODOŚĆ

Moi przodkowie byli Szwabami albo też wywodzili się z biednych chłopów Westerwaldu, a niektórzy z nich przybyli ze Śląska i Westfalii. Należeli do wielkiej masy ludzi prowadzących życie bez rozgłosu. Jedynym wyjątkiem był graf Friedrich Ferdinand zu Pappen-heim (1702-1793), dziedziczący tytuł marszałka Rzeszy (Reichserbmar-schall)1. W nieślubnym związku z moją praprababką nazwiskiem Humelin spłodził ośmiu synów. Wydaje się, że niezbyt troszczył się o dalsze ich losy.

Trzy generacje później mój dziadek Hermann Hommel, syn niezamożnego leśniczego ze Schwarzwaldu, był już pod koniec swego życia wyłącznym właścicielem jednego z największych w Niemczech domów handlowych, sprzedających obrabiarki, oraz fabryki narzędzi precyzyjnych. Mimo swego bogactwa żył skromnie, dobrze traktował podległych mu ludzi. Ten marzyciel ze Schwarzwaldu, mogący całymi godzinami bez słowa przesiadywać w lesie na ławce, nie tylko sam był pracowity, ale także potrafił skłonić innych do samodzielnej pracy dla niego.

Mój drugi dziadek, Berthold Speer, stał się w tym czasie zamożnym architektem w Dortmundzie; wznosił liczne budowle w rozpowszechnionym wówczas stylu klasycy stycznym. Umarł wprawdzie wcześnie, ale środki, które pozostawił, wystarczyły na wykształcenie jego czterech synów. Karierze moich dziadków sprzyjała industrializacja, rozwijająca się w drugiej połowie XIX stulecia. Ale nie pomogła ona wielu tym, którzy mogli startować w lepszych warunkach. Wcześnie posiwiała matka mojego ojca wzbudzała we mnie w okresie dzieciństwa więcej respektu niż miłości. Była poważną kobietą, trzymającą się prostych poglądów na życie, obdarzoną wytrwałą energią. Dominowała nad swym otoczeniem.

Przyszedłem na świat w niedzielę, 19 marca 1905 roku, o dwunastej w południe, w Mannheimie. Grzmot wiosennej burzy zagłuszał, jak mi często opowiadała matka, bicie dzwonów w pobliskim kościele.

Mój ojciec, po usamodzielnieniu się w wieku dwudziestu dziew ięciu lat, w 1892 roku był jednym z najbardziej wziętych architektów Mannheimu, rozkwitającego wówczas badeńskiego miasta przemysłowego. Posiadał już pokaźny majątek, gdy w 1900 roku żenił się z córką zamożnego handlowca z Moguncji.

Wielkomieszczański styl naszego mieszkania w jednej z mann-heimskich kamienic ojca odpowiadał zamożności i pozycji społecznej moich rodziców. Przy wjeździe otwierały się wielkie żelazne bramy ozdobione kutymi arabeskami: był to imponujący dom, na którego dziedzińcu mogły parkować samochody. Zatrzymywały się przed wejściem na schody, harmonizującym z bogactwem całego domu. Moi dw aj bracia i ja musieliśmy co prawda korzystać z kuchennych schodów. Były one ciemne, strome i wąskie; kończyły się bardzo prozaicznie w tylnej sieni. Elegancka, wyłożona dywanami klatka schodowa nie była przecież dla dzieci.

Nasze dziecięce królestwo rozciągało się w tylnej części domu, od naszych sypialni do dużej jak sala kuchni. Obok przechodziło się do reprezentacyjnej części czternastopokojowego mieszkania. Z przedpokoju. w którym stały meble holenderskie i znajdowała się atrapa kominka, wykonana z drogich kafli z Delft, wprowadzało się gości do dużego pokoju, wyposażonego we francuskie meble i empirowe tkaniny. Do dziś stoją mi przed oczyma błyszczące wieloramienne kryształowe lichtarze i oranżeria, której urządzenie zakupił mój ojciec na Paryskiej Wystawie Światowej w 1900 roku: bogato rzeźbione meble indyjskie, ręcznie haftowane zasłony, otomana nakryta kobiercem, palmy i egzotyczne rośliny - wszystko sprawiało wrażenie tajemniczego, obcego świata. Tu moi rodzice spożywali śniadanie i tutaj mój ojciec przygotowywał dzieciom kanapki z szynką ze swej rodzinnej Westfalii. Wspomnienie sąsiedniego salonu wprawdzie wyblakło, jednak ozdobiona boazerią, neogotycka jadalnia zachowała swój czar. Przy stole mogło zasiąść ponad dwadzieścia osób. W niej to urządzono moje chrzciny i do dziś jeszcze odbywają się nasze uroczystości rodzinne.

Moja matka z wielkim zapałem i mieszczańską dumą dbała o to, abyśmy należeli w Mannheimie do rodzin najbardziej atrakcyjnych w życiu towarzyskim. Z pewnością było w tym mieście dwadzieścia do trzydziestu domów, które mogły sobie na to pozwolić. By sprostać wymogom reprezentacji, utrzymywaliśmy liczną służbę. Moi rodzice, oprócz kucharki, łubianej ze zrozumiałych powodów przez dzieci, zatrudniali pomocnicę kuchenną, pokojówkę, często także kamerdynera. zawsze szofera, oraz nadzorującą nas bonę. Służba żeńska nosiła białe czepki, czarne suknie i białe fartuchy, kamerdyner - fioletową liberię z pozłacanymi guzikami; najwspanialej prezentował się kierowca.

Rodzice robili wszystko, by zapewnić swym dzieciom piękną i beztroską młodość. Ale spełnieniu tego życzenia przeszkadzało bogactwo, względy reprezentacji, zobowiązania towarzyskie, wielkie gospodarstwo domowe, bona i służba. W dodatku ja często miałem zawroty głowy, czasami traciłem przytomność. Zaproszony na konsultację profesor z Heidelbergu stwierdził niedoczynność naczyń krwionośnych. Ta dolegliwość oznaczała dość poważne obciążenie psychiczne i za młodu narażała mnie na przykrą konfrontację z otoczeniem. Cierpiałem tym bardziej, że moi towarzysze zabaw i moi dwaj bracia byli fizycznie silniejsi, wskutek czego czułem ich wyższość nad sobą. Okazywali mi to nierzadko w sposób złośliwy.

Dolegliwość często wyzwala nowe zdolności. W moim przypadku doprowadziła do tego, że już jako młody chłopiec nauczyłem się zręcznie dostosowywać do otoczenia. To. że później w nie sprzyjających okolicznościach i wobec nieprzychylnych mi ludzi wykazywałem wytrwałość i zręczność, było chyba wynikiem przede wszystkim mojej wcześniejszej słabości fizycznej.

Gdy wychodziliśmy na spacer z naszą francuską wychowawczynią. musieliśmy być. odpowiednio do naszej pozycji społecznej, starannie ubrani. Naturalnie zabraniano nam bawić się w miejskich parkach czy na ulicy. Miejscem naszych zabaw było więc podwórze niewiele większe niż kilka pokoi razem wziętych, otoczone i ścieśnione tylnymi ścianami wielopiętrowych domów czynszowych. Marniały tam dwa lub trzy złaknione powietrza platany, widniała ściana porośnięta bluszczem, a bryły żużla w jednym z rogów pozorowały jaskinię. Gruba warstwa sadzy już wiosną pokrywała drzewa, liście i wszystko inne, tak więc dotykając tu czegokolwiek mogliśmy upodobnić się po prostu do nieeleganckich, brudnych, wielkomiejskich dzieci. Moją ulubioną towarzyszką zabaw, zanim poszedłem do szkoły, była córka naszego dozorcy

17

W spoinnicni.i

Allmendingera, Frieda. Chętnie przebywałem u niej, w skromnym ciemnym mieszkaniu na parterze. Atmosfera bezpretensjonalności i solidarność tej rodziny szczególnie mnie pociągały.

Pierwsze nauki pobierałem w ekskluzywnej szkole prywatnej, w której uczono czytać i pisać dzieci najznakomitszych rodzin naszego przemysłowego miasta. Ponieważ dotychczas rozpieszczano mnie, szczególnie ciężko znosiłem pierwsze miesiące w średniej szkole realnej, pośród rozhukanych kolegów. Wkrótce jednak mój przyjaciel Quenzer zaznajomił mnie z różnego rodzaju kawałami, a także namówił, bym ze swego kieszonkowego kupił piłkę futbolową. Plebejski kaprys, który wywołał w domu wielkie zgorszenie, zwłaszcza że Quenzer pochodził z biednej rodziny. W tym czasie zbudziła się we mnie, chyba po raz pierwszy, skłonność do statystycznego ujmowania zdarzeń: wpisywałem wszystkie krytyczne uwagi z dziennika klasowego do swojego „Phönixkalender für Schüler” i każdego miesiąca liczyłem, kto był najczęściej odnotowywany. Z pewnością dałbym temu spokój, gdyby nie widoki, że od czasu do czasu sam znajdę się na czele tej tabeli.

Biuro architektoniczne mojego ojca łączyło się z naszym mieszkaniem. Tutaj kreślono wielkie plany dla inwestorów budowlanych; powstawały rysunki wszelkich rodzajów na niebieskawej kalce olejnej, której zapach dziś jeszcze kojarzy mi się ze wspomnieniem tego biura. Projekty budowlane mego ojca ujawniały wpływy neorenesansu, wychodząc poza jugendstil. Później wzorem był dla niego Ludwig Hoffmann, wpływowy architekt berliński, ze swym spokojniejszym klasycyzmem.

W tym biurze powstało, gdy miałem około dwunastu lat, moje pierwsze „dzieło sztuki” - rysunek przedstawiający rodzaj zegara życia w obudowie ozdobionej wieloma esami-floresami, podtrzymywanej korynckimi kolumnami i patetycznymi wolutami. Użyłem przy tym tuszów we wszystkich kolorach, jakie miałem pod ręką. Przy współudziale pracowników biura powstał twór wyraźnie ujawniający skłonność do stylu z epoki późnego empiru.

Oprócz odkrytego samochodu letniego rodzice moi mieli przed 1914 rokiem wóz zamknięty, używany zimą i dojazdy po mieście. Auta te były głównym przedmiotem moich marzeń technicznych. Na początku wojny musiano je umieścić na podporach, by oszczędzać opony; jeśli jednak byliśmy w dobrej komitywie z kierowcą, mogliśmy w garażu zasiąść za kierownicą. Były to moje pierwsze upojenia techniką w minimalnie jeszcze wtedy stechnicyzowanym świecie. Uczucia podobnego szczęścia doznałem dopiero w więzieniu w Spandau - gdzie przez dwadzieścia lat obywać się musiałem, jak człowiek żyjący, powiedzmy, w XIX stuleciu, bez radia, telewizji, telefonu i samochodu, bez możliwości nawet przekręcenia wyłącznika światła - gdy po dziesięciu latach wolno mi było obsługiwać froterkę elektryczną.

W 1915 roku zetknąłem się z innym wynalazkiem rewolucji technicznej tych lat. Pod Mannheimem stacjonował jeden ze sterowców (zeppelinów), których używano do ataków na Londyn. Dowódca i jego oficerowie byli wkrótce stałymi gośćmi w naszym domu. Zaprosili moich dwóch braci i mnie do zwiedzenia swego statku powietrznego; stanąłem, jako dziesięcioletni chłopiec, przed mechanicznym olbrzymem, wspiąłem się do gondoli silnikowej i tajemniczymi mrocznymi przejściami wewnątrz kadłuba nośnego przedostałem się do gondoli pilotów. Kiedy przed wieczorem statek powietrzny startował, komendant kazał wykonywać nad naszym domem piękną pętlę, a oficerowie powiewali z gondoli lnianą chustą, wypożyczoną od mojej matki. Co noc napełniała mnie strachem możliwość, że statek stanie w płomieniach, a wszyscy przyjaciele zginą2.

Moja wyobraźnia żyła wojną, postępami i odwrotami frontu, cierpieniami żołnierzy. Nocą słyszeliśmy niekiedy odległy grzmot wyniszczającej bitwy pod Verdun; przejęty dziecinnym współczuciem spałem często przez kilka nocy obok swego miękkiego łóżka na podłodze, ponieważ wydawało mi się, że twardsze posłanie bardziej odpowiada wyrzeczeniom żołnierzy frontowych.

Złe zaopatrzenie żywnościowe wielkiego miasta i „brukwiana zima” dały się także nam we znaki. Mieliśmy wszelkie bogactwa, ale nie mieliśmy krewnych i znajomych na lepiej zaopatrzonej wsi. Wprawdzie matka potrafiła wymyślać coraz to nowe warianty dań z brukwi, ale często byłem tak głodny, że po kryjomu stopniowo pochłonąłem z wielkim apetytem cały worek twardych jak kamień, pochodzących jeszcze z okresu pokojowego, sucharów dla psów. Ataki lotnicze na Mannheim, całkiem niegroźne według dzisiejszych pojęć, były coraz częstsze; mała bomba trafiła jeden z sąsiednich domów; zaczął się nowy rozdział mojej młodości.

W pobliżu Heidelbergu mieliśmy od 1905 roku letni dom, wzniesiony na zboczu kamieniołomów, które służyły budowie położonego w pobliżu zamku heidelberskiego. Za tym terenem ciągnęły się łańcuchy górskie Odenwaldu, wzdłuż ich zboczy biegły wśród starych lasów szlaki turystyczne, a przesieki pozwalały niekiedy dostrzec dolinę

Neckaru. Był tu spokój, piękny ogród, jarzyny, a u sąsiadów była także krowa. Latem 1918 roku przeprowadziliśmy się.

Wkrótce poczułem się zdrowszy. Codziennie, także gdy padał śnieg, deszcz lub była burza, pokonywałem w ciągu trzech kwadransów drogę do szkoły, ostatni odcinek najczęściej biegiem. W pierwszym, trudnym pod względem gospodarczym okresie powojennym nie było bowiem rowerów.

Droga do szkoły prowadziła obok budynku klubu wioślarskiego. W 1919 roku zostałem jego członkiem, dwa lata byłem sternikiem czwórki i ósemki. Mimo swej słabej budowy fizycznej należałem wkrótce do najpilniejszych wioślarzy. Mając szesnaście lat awansowałem na sternika w czwórce i ósemce szkolnej, startowałem w kilku wyścigach. Po raz pierwszy opanowała mnie ambicja. Domagała się ode mnie osiągnięć, do których przedtem nie czułem się zdolny. Była to pierwsza namiętność mojego życia. Możliwość narzucania swego rytmu drużynie pociągała mnie jeszcze silniej niż szansa zdobycia, w niewielkim co prawda świecie wioślarskim, uznania i respektu.

Najczęściej pokonywano nas. Ponieważ jednak chodziło o wyczyn drużynowy, nie decydowały tu uchybienia poszczególnych zawodników. Przeciwnie, rodziło się poczucie wspólnego działania i niepowodzenia. Dobrą stroną treningu było także uroczyste zobowiązanie się do wstrzemięźliwości. Pogardzałem wtedy tymi spośród moich kolegów szkolnych, którzy znajdowali pierwsze przyjemności w tańcu, winie i papierosach.

Mając siedemnaście lat poznałem w drodze do szkoły przyszłą towarzyszkę swojego życia. Spotęgowało to moją pilność do nauki, ponieważ już w rok później przyrzekliśmy sobie, że gdy skończę studia, pobierzemy się. Od lat byłem dobrym matematykiem, ale teraz poprawiłem stopnie także z innych przedmiotów i stałem się jednym z najlepszych w klasie.

Nasz nauczyciel niemieckiego, żarliwy demokrata, czytał nam często liberalną „Frankfurter Zeitung”. Gdyby nie on, przebywałbym w szkole w zupełnie apolitycznej atmosferze. Wychowywano nas bowiem w duchu konserwatywnego światopoglądu mieszczańskiego. Mimo rewolucji ciągle jeszcze wpajano nam, że podział władzy w społeczeństwie, istnienie tradycyjnych autorytetów to porządek pochodzący od Boga. Prądy, które na początku lat dwudziestych dawały wszędzie znać o sobie, nas w znacznym stopniu ominęły. Tłumiono także krytykę programu nauki, przełożonych, w ogóle szkoły, żądano bezwzględnej wiary w jej niekwestionowany autorytet; nie ośmielaliśmy się nawet wątpić w istniejący porządek, gdyż w szkole znajdowaliśmy się pod dyktatem absolutnego poniekąd systemu władzy. W dodatku nie było wcale takich przedmiotów, jak nauka o społeczeństwie, które mogłyby rozwijać w nas zdolność do ocen politycznych. Na lekcjach niemieckiego, nawet jeszcze w ostatniej klasie, pisaliśmy wypracowania na tematy z historii literatury, co wręcz utrudniało zastanowienie się nad problemami społecznymi. Ta apolityczność procesu dydaktycznego nie pobudzała nas, rzecz jasna, do zajmowania stanowiska wobec wydarzeń politycznych także w rozmowach na dziedzińcu szkolnym czy poza szkołą.

Decydującą różnicą między obecną a ówczesną sytuacją była również niemożność wyjazdu za granicę. Nawet gdyby znalazły się pieniądze na takie podróże, nie było żadnej organizacji, która zajęłaby się w tym wypadku młodzieżą. Uważam za konieczne wskazanie tych braków, które całą generację wydały bezbronną na pastwę szybko wówczas mnożących się technicznych środków kształtowania opinii.

W domu też nie prowadzono żadnych rozmów politycznych. Wydaje się to tym dziwniejsze, że ojciec mój był już przed 1914 rokiem liberałem z przekonania. Każdego przedpołudnia oczekiwał niecierpliwie „Frankfurter Zeitung”, co tydzień czytywał krytyczne czasopisma „Simplicissimus” i „Jugend”. Należał do duchowego kręgu Friedricha Naumanna, który opowiadał się za reformami socjalnymi w potężnych Niemczech. Po roku 1923 ojciec został zwolennikiem Coudenho-ve-Kalergiego i gorliwie wyznawał jego paneuropejskie idee. Z pewnością chętnie rozmawiałby ze mną o polityce, aleja raczej unikałem takich okazji, a on nie nalegał. To zobojętnienie polityczne pozostawało wprawdzie w zgodności z postawą młodzieży, zmęczonej i rozczarowanej przegraną wojną, rewolucją i inflacją, ale jednocześnie nie pozwalało mi przyswoić sobie mierników politycznych, kategorii służących ocenie wydarzeń. Bardziej odpowiadało mi wstępowanie po drodze ze szkoły do parku przy zamku heidelberskim, przyglądanie się z Scheffelterrasse, w kilkuminutowym rozmarzeniu, staremu miastu i ruinom zamku. Ten romantyczny pociąg do rozpadających się zamków i krętych zaułków pozostał już we mnie i przejawiał się także później w namiętnym zbieraniu pejzaży, szczególnie romantyków heidelberskich. Niekiedy po drodze spotykałem Stefana Georgego, który sprawiał wrażenie nadzwyczaj godnego i dumnego i od którego biło niemal sakralne dostojeństwo. Miał w sobie jakąś magnetyczną siłę; podobne wrażenie sprawiać musieli wielcy apostołowie. Mój starszy brat był w ósmej klasie, gdy zdobył dostęp do bliskiego otoczenia mistrza.

Najsilniej pociągała mnie muzyka. W Mannheimie słuchałem do 1922 roku młodego Furtwänglera, a potem Ericha Kleibera. Wówczas Verdi robił na mnie większe wrażenie niż Wagner, a Puccini był „straszny". Zachwycałem się natomiast jedną z symfonii Rim-skiego-Korsakowa, również V symfonia Mahlera wydawała mi się wprawdzie „dość skomplikowana, ale spodobała mi się”. Po obejrzeniu pewnego spektaklu teatralnego zauważyłem, że Georg Kaiser „jest najwybitniejszym współczesnym dramaturgiem, który w swych dziełach eksponuje pojęcie, wartość i władzę pieniądza”, oglądając zaś Dziką kaczkę Ibsena uznałem, że cechy wyższych warstw społecznych śmieszą nas: postacie te są „komediowe”. Romain Rolland swą powieścią Jan Krzysztof spotęgował mój entuzjazm dla Beethovena.

Tak więc to nie tylko na skutek przypływu młodzieńczej przekory nie podobało mi się w domu bogate życie towarzyskie. Mój pociąg do autorów krytycznie patrzących na sprawy społeczne, jak również szukanie sobie bliższych kolegów w klubie żeglarskim lub w schroniskach zrzeszenia alpinistów miały całkowicie opozycyjny charakter. Znajomość ze skromną, mieszczańską rodziną rzemieślniczą także wykraczała przeciwko zwyczajowi szukania sobie towarzystwa i przyszłej żony w odizolowanej warstwie społecznej, do której należą rodzice. Żywiłem nawet spontaniczną sympatię do skrajnej lewicy, ale skłonność ta nigdy nie przybrała uchwytnych form. Na jakiekolwiek zaangażowanie polityczne byłem uodporniony; niczego przy tym nie zmieniał fakt, że miałem poczucie dumy narodowej: na przykład w okresie okupacji Ruhry w 1923 roku oburzały mnie niestosowne w tej sytuacji rozrywki i niepokoiłem się groźbą kryzysu węglowego.

Ku swojemu zdziwieniu napisałem najlepsze wypracowanie maturalne wśród uczniów mojego rocznika. Mimo to, kiedy rektor szkoły w przemówieniu pożegnalnym oświadczył maturzystom, że mają teraz „otwartą drogę do największych czynów i zaszczytów”, pomyślałem sobie: „Nie bardzo możesz na to liczyć”.

Jako najlepszy w szkole matematyk chciałem studiować tę dziedzinę. Ojciec sprzeciwił się mojemu zamiarowi, podając przekonywające powody, a ja nie byłbym matematykiem obeznanym z logiką, gdybym nie ustąpił. Narzucał się zawód architekta, który tak dobrze znałem od wczesnej młodości. Tak więc ku wielkiej radości ojca zdecydowałem się zostać architektem, podobnie jak on i jego ojciec.

Przez pierwszy semestr ze względów finansowych studiowałem na politechnice w sąsiednim Karlsruhe, gdyż inflacja narastała z dnia na dzień. Co tydzień musiałem odbierać pieniądze na swe utrzymanie, a pod koniec tygodnia bajeczna suma znowu stawała się niczym. Z wycieczki rowerowej przez Schwarzwald pisałem w połowie września 1923 roku: „Bardzo tu tanio. Nocleg 400 000 marek, a kolacja 1 800000 marek. Pół litra mleka 250000 marek”. W sześć tygodni później, na krótko przed końcem inflacji, obiad w restauracji kosztował od 10 do 20 miliardów, a w stołówce ponad miliard, co odpowiadało wartości siedmiu złotych fenigów. Za bilet do teatru musiałem płacić od 300 do 400 milionów.

Wskutek tej katastrofy finansowej moja rodzina poczuła się w końcu zmuszona sprzedać pewnemu koncernowi dom handlowy i fabrykę mojego nieżyjącego dziadka, po minimalnej cenie, ale za „dolarowe bony skarbowe”. Teraz moja miesięczna pensja studencka wynosiła szesnaście dolarów, za co mogłem żyć dostatnio, wolny od wszelkich trosk.

Kiedy skończyła się inflacja, przeniosłem się wiosną 1924 roku na politechnikę w Monachium. Chociaż przebywałem tam do lata 1925 roku, a Hitler, po zwolnieniu z aresztu w twierdzy wiosną 1924, znowu budził wokół siebie zainteresowanie, nic o tym wszystkim nie wiedziałem. W obszernych listach pisałem jedynie o swej pracy, trwającej do późnych godzin nocnych, o naszym wspólnym celu, by pobrać się za trzy lub cztery lata.

W czasie wakacji moja przyszła żona i ja wędrowaliśmy często z kilkoma studentami przez Alpy austriackie, od schroniska do schroniska; mozolne podejścia dawały nam uczucie rzeczywistego wyczynu. Nieraz ze szczególną wytrwałością przekonywałem współtowarzyszy wędrówek, by nie cofać się z obranej trasy nawet przy najgorszej pogodzie, mimo burzy, gradu i zimna, mimo że mgła zaciemniała widok szczytu.

Z wierzchołków gór widzieliśmy często ciemnoszarą warstwę chmur nad dalekimi równinami. Tam pod chmurami żyli, według naszych wyobrażeń, umęczeni ludzie; sądziliśmy, że stoimy wysoko ponad nimi. Młodzi i trochę zarozumiali, byliśmy przekonani, że w góry wybierają się tylko przyzwoici ludzie. Kiedy później musieliśmy powracać z tych wzlotów do normalnego, nizinnego życia, nierzadko byłem w pierwszej chwili oszołomiony pośpiechem miast.

„Związku z naturą” szukaliśmy także pływając naszymi składakami. Wówczas ten rodzaj wędrowania był jeszcze nowy, wody nie roiły się tak jak dzisiaj od różnorodnych łodzi; wśród ciszy płynęliśmy rzekami, a wieczorem mogliśmy rozbijać namiot w miejscach o najpiękniejszym krajobrazie. Te spokojne wędrówki dawały nam cząstkę szczęśliwości, która była czymś naturalnym dla naszych przodków. Jeszcze mój ojciec podjął w 1885 roku wędrówkę pieszo i wozem konnym z Monachium do Neapolu i z powrotem. Później, kiedy mógł podróżować swym autem po całej Europie, określał tę właśnie wędrówkę jako najpiękniejsze przeżycie turystyczne.

Wielu z naszej generacji szukało kontaktu z naturą. Chodziło przy tym nie tylko o romantyczny protest przeciw mieszczańskiej ciasnocie uciekaliśmy także przed wymaganiami komplikującego się świata. Dominowało w nas przeświadczenie, że zachwiana została równowaga otoczenia, a w naturze, wśród gór i dolin rzecznych, odczuwalna była jeszcze harmonia. Im bardziej niedostępne były góry, im bardziej samotne doliny rzek, tym mocniej nas pociągały. Nie należałem oczywiście do żadnej organizacji młodzieżowej, gdyż ich masowa działalność przekreślałaby dążenie do izolacji, a ja czułem raczej potrzebę odosobnienia.

Jesienią 1925 roku wraz z całą grupą monachijskich studentów architektury przeniosłem się na politechnikę w Berlinie-Charlottenbur-gu. Chciałem się dostać do profesora Poelziga, który jednak ograniczył liczbę uczestników swego seminarium, poświęconego projektowaniu. Ponieważ moje uzdolnienia do rysunku okazały się niewystarczające, nie zostałem przyjęty. I tak już miałem wątpliwości, czy kiedykolwiek będę dobrym architektem, dlatego to orzeczenie nie zaskoczyło mnie. W następnym semestrze powołany został do Berlina profesor Heinrich Tessenow, obrońca stylu małomiasteczkowo-rzemieślniczego. Swoje zasady architektoniczne zredukował do granic możliwości: ,,Minimum nakładów to sprawa decydująca". Od razu napisałem do swojej przyszłej żony: „Mój profesor jest najwybitniejszym i najświatlejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Jestem nim zachwycony i pracuję z wielkim zapałem. Nie jest nowoczesny, ale w pewnym sensie now ocześniejszy niż inni. Z pozoru tak samo jak ja trzeźwy i bez fantazji, ale jego budowle świadczą o głębokim przeżywaniu. Ma straszliwie bystry umysł. Postaram się znaleźć za rok wśród »wychowanków mistrza«, a po upływie następnego roku spróbuję zostać jego asystentem. Naturalnie widzę to wszystko zbyt optymistycznie, ale jest to droga, któri| pójdę w najlepszym wypadku". Już w pół roku po zdaniu egzaminu zostałem jego asystentem. Był on moim pierwszym katalizatorem w siedem lat później zastąpił go inny, potężniejszy.

Bardzo ceniłem także naszego wykładowcę historii architektury. Profesor Daniel Krenker, z pochodzenia Alzatczyk, był nie tylko zamiłowanym archeologiem, lecz także zaangażowanym emocjonalnie patriotą: kiedy pokazywał na swym wykładzie katedrę w Strasburgu, rozpłakał się i musiał przerwać zajęcia. U niego omawiałem książkę Albrechta Haupta Sztuka budowania u Germanów. Ale jednocześnie pisałem do przyszłej żony: ..Niewielka mieszanina ras jest zawsze dobra. I jeśli dzisiaj tracimy na znaczeniu, to nie dlatego, że jesteśmy rasą mieszaną. Byliśmy nią bowiem już w średniowieczu, kiedy mieliśmy w' sobie jeszcze zarodki siły i rozprzestrzenialiśmy się, kiedy wyparliśmy z Prus Słowian, czy później, kiedy przenosiliśmy kulturę europejską do Ameryki. Pozostajemy na uboczu, ponieważ nasze siły zostały zużyte; to samo działo się kiedyś z Egipcjanami, Grekami czy Rzymianami. Niczego tu zmienić nie można”.

Lata dwudzieste w Berlinie były dla mnie źródłem inspiracji w okresie studiów. Liczne przedstawienia teatralne: Sen nocy letniej w inscenizacji Maxa Reinhardta, Święta Joanna Shawa z Elisabeth Bergner, Szwejk z Pallenbergiem i w inscenizacji Piscatora, robiły na mnie wielkie wrażenie. Ale pociągał mnie także rozmach wystawnej rewii Charella. Natomiast wcale nie przypadały mi do gustu bombas-tyczne parady Cecila B. de Mille’a; nie przeczuwałem jeszcze, że w dziesięć lat później przewyższę tę filmową architekturę. Uważałem wówczas filmy Mille'a za ,,pozbawione smaku typowo po amerykańsku”.

Jednak wszystkie doznania przytłumiła panująca wokół bieda i bezrobocie. Upadek Zachodu Spenglera przekonał mnie, że żyjemy w okresie rozkładu, który wykazuje podobieństwa z epoką późnoromańską: inflacja, rozluźnienie obyczajów, bezsiła Rzeszy. Esej Prusa-ctwo i socjalizm zafascynował mnie swą pogardą dla luksusu i wygody. Tu nauki Spenglera spotykały się z naukami Tessenowa. Jednak mój profesor, w przeciwieństwie do Spenglera, widział nadzieję na przyszłość. W ironicznym tonie występował przeciw ,,kultowi bohaterów” w tym okresie: „Może są wszędzie wokół nie zrozumiani, rzeczywiście wielcy bohaterowie, którzy ze swej najwyższej woli i mocy mają prawo tolerować i wyśmiewać nawet rzeczy najstraszliwsze jako nieważne zjawisko marginesowe. Może zanim znowu będą mogły rozkwitnąć miasta i rzemiosło, musi najpierw padać coś w rodzaju deszczu siarkowego, może ich przyszły rozkwit wymaga, by narody przeszły przez piekło”.

Latem 1927 roku, po dziewięciu semestrach studiów, zdałem egzamin dyplomowy. Wiosną następnego roku, mając dwadzieścia trzy lata, zostałem jednym z najmłodszych asystentów uczelni. Na jarmarku, zorganizowanym w ostatnim roku wojny, pewna wróżka powiedziała mi: „Wcześnie zdobędziesz sławę i wcześnie przejdziesz w stan spoczynku”. Miałem teraz powód, by pomyśleć o tej przepowiedni, gdyż nie bez podstaw mogłem przypuszczać, że jeśli tylko zechcę, będę kiedyś, jak mój profesor, wykładać na politechnice.

Posada asystenta umożliwiała zawarcie małżeństwa. W podróż poślubną nie wybraliśmy się do Włoch, lecz popłynęliśmy składakami, z namiotem, przez łańcuch jezior meklemburskich, położonych ustronnie wśród lasów. Spuściliśmy nasze składane kajaki na wodę w Spandau, kilkaset metrów od więzienia, w którym miałem spędzić dwadzieścia lat swego życia.

1 Marszałkowie Rzeszy von Pappenheim pełnili nieprzerwanie przez 600 lat, mniej więcej od 1192 roku, funkcję głównych kwatermistrzów armii niemieckiej. Byli ponadto najwyższymi sędziami polowymi oraz odpowiadali za służbę drogową, transport i służbę zdrowia w armii (wg K. Bosi, Die Reichsministerialit'ät, Darmstadt 1967).

2 Wskutek strat w 1917 roku musiano zaniechać używania sterowców do celów wojennych.

Rozdział 2

ZAWÓD I POWOŁANIE

Omal nie zostałem już w 1928 roku architektem państwowym i nadwornym. Amanullah Chan, władca Afgańczyków, chciał zreformować swój kraj; w tym celu zabiegał o młodych techników niemieckich. Joseph Brix, profesor zajmujący się budową miast i dróg, skompletował ekipę. Ja zajmowałbym się planowaniem budowy miast, pełnił rolę architekta i był wykładowcą architektury w szkole technicznej, którą miano utworzyć w Kabulu. Moja żona studiowała wspólnie ze mną wszystkie osiągalne książki o tym egzotycznym kraju; zastanawialiśmy się, jak w prostych budowlach stworzyć właściwy dla tego kraju styl, a patrząc na dziewicze góry, układaliśmy plany wędrówek narciarskich. Zaproponowane warunki kontraktu były korzystne; ale gdy już wszystko zdawało się być zupełnie pewne - król został właśnie przyjęty z wielkimi honorami przez Hindenburga - Afgańczycy obalili swego władcę w drodze zamachu stanu.

Pocieszyła mnie jednak perspektywa dalszej pracy u Tes-senowa. A ponieważ już wcześniej zaczęły wyłaniać się pewne wątpliwości - byłem zadowolony, że upadek Amanullaha uwolnił mnie od konieczności podjęcia decyzji. Seminaria prowadziłem tylko trzy dni w tygodniu; poza tym było pięć miesięcy wakacji. Mimo to otrzymywałem 300 marek; według dzisiejszej wartości pieniądza wynosiło to około 800 DM. Tessenow nie prowadził wykładów, lecz w wielkiej sali seminaryjnej poprawiał prace swych około pięćdziesięciu studentów. Pojawiał się tylko na cztery do sześciu godzin w tygodniu, w pozostałym czasie studenci zdani byli na moje uwagi i korektury.

Szczególnie pierwsze miesiące były bardzo wyczerpujące. Studenci, zrazu nastawieni do mnie krytycznie, próbowali przyłapać mnie na jakimś błędzie lub wykryć jakąś słabość. Dopiero stopniowo wyzbyłem się początkowego onieśmielenia. Nie otrzymywałem co prawda zleceń budowlanych, nad którymi miałem nadzieję pracować w wolnym czasie, a pozostawało mi go bardzo dużo. Prawdopodobnie robiłem nie najlepsze wrażenie z powodu zbyt młodego wyglądu, a ponadto wskutek depresji gospodarczej w budownictwie panowała stagnacja. Wyjątkiem było zlecenie na projekt heidelberskiego domu moich teściów. Był to niepozorny budynek, który posłużył za wzorzec dla innych niepozornych obiektów, a mianowicie dwóch przybudówek do garaży przy willach w Wannsee i berlińskiej siedziby Organizacji Wymiany Akademickiej.

W 1930 roku popłynęliśmy dwoma składakami Dunajem od Donaueschingen do Wiednia. Wkrótce po naszym powrocie odbyły się 14 września wybory do Reichstagu, które tylko dlatego pozostały mi w pamięci, że ich wynik wyjątkowo wzburzył mojego ojca. NSDAP wywalczyła 107 mandatów i nagle znalazła się w centrum dyskusji politycznej. Ten nieoczekiwany sukces wyborczy wywołał u ojca najczarniejsze obawy, które obracały się przede wszystkim przeciw socjalistycznym tendencjom NSDAP; i tak już był przecież zaniepokojony siłą socjaldemokratów i komunistów.

Nasza politechnika stała się tymczasem ośrodkiem działalności narodowosocjalistycznej. Podczas gdy mała grupka studentów komunistów z wydziału architektury interesowała się seminarium profesora Poelziga, narodowi socjaliści zbierali się u Tessenowa, chociaż był on i pozostał zdeklarowanym wrogiem ruchu hitlerowskiego. Istniały jednak niezamierzone paralele między jego naukami a ideologią narodowych socjalistów. Na pewno Tessenow był nieświadomy istnienia tych paraleli. Bez wątpienia przeraziłaby go myśl o pokrewieństwie jego poglądów z teoriami narodowosocjalistycznymi.

Tessenow uczył między innymi: „Styl pochodzi od narodu. Miłość do ojczyzny jest sprawą oczywistą. Nie może istnieć prawdziwa kultura międzynarodowa. Prawdziwa kultura pochodzi tylko z macierzystego łona narodu”. Hitler także odżegnywał się od umiędzynarodowienia sztuki, jego zwolennicy widzieli źródła odnowy w ziemi ojczystej, , Tessenow potępiał wielkie miasta, przeciwstawiając im wizerunek chłopstwa: „Wielkie miasto jest tworem bezpłodnym. Wielkie miasto jest gmatwaniną starego i nowego. Wielkie miasto jest walką, brutalną walką. Wszystko, co dobre, powinno pozostać poza nim... Jeśli elementy miejskie zetkną się z chłopskimi, chłopstwo ginie. Szkoda, że nie można już myśleć po chłopsku”. Nie inaczej mówił Hitler, który występował przeoiw rozkładowi obyczajów w wielkich miastach, ostrzegał przed złymi skutkami cywilizacji, zagrażającymi biologicznej substancji narodu, i podkreślał ważną rolę zdrowego chłopstwa - zasadniczego elementu podtrzymującego państwo.

Hitler intuicyjnie potrafił wyczuć, sformułować i wykorzystać do swoich celów różne nastroje, jakie istniały w tym okresie, częściowo jeszcze rozproszone i nieuchwytne.

Gdy dokonywałem poprawek, studenci narodowi socjaliści często wciągali mnie do dyskusji politycznych. Naturalnie dyskutowano przy tym namiętnie o poglądach Tessenowa. Nieśmiałe zastrzeżenia, jakie zgłaszałem pod wpływem pewnych sformułowań ojca, łatwo zbijano z dialektyczną zręcznością.

Młodzież studencka szukała wtedy swych ideałów przeważnie u ekstremistów, a partia Hitlera odwoływała się właśnie do idealizmu tej niespokojnej generacji. A czy Tessenow także nie przyczyniał się do pogłębienia łatwowierności studentów? W 1931 roku na przykład powiedział: „Będzie chyba musiał pojawić się ktoś myślący całkiem prosto. Myślenie stało się dzisiaj zbyt skomplikowane. Niewykształcony człowiek, powiedzmy chłop, rozwiązałby wszystko znacznie łatwiej, ponieważ on właśnie jest jeszcze nie zepsuty. Miałby także siłę, by urzeczywistnić swe proste myśli”. Wydawało nam się, że ta jakby zawoalowana uwaga może się odnosić do Hitlera.

W tym okresie Hitler wygłaszał w berlińskiej „Hasenheide” przemówienie do studentów Uniwersytetu Berlińskiego i politechniki. Moi studenci namawiali mnie, abym z nimi poszedł. Nie przekonany wprawdzie, ale już niepewny swego stanowiska, zgodziłem się. Brudne ściany, wąskie schody i zaniedbane wnętrze nie sprawiały dobrego wrażenia; odbywały się tu poza tym robotnicze spotkania przy piwie. Sala była przepełniona. Wydawało się, że niemal cała studenteria Berlina chce słuchać i oglądać tego człowieka, któremu jego zwolennicy okazywali tyle podziwu i o którym przeciwnicy mówili tyle złego. Liczni profesorowie siedzieli na uprzywilejowanych miejscach w środku nie ozdobionej empory; właściwie dopiero ich obecność nadawała imprezie rangę. Naszej grupie także udało się zdobyć dobre miejsca w amfiteatrze. niedaleko mównicy.

Pojawił się Hitler, witany burzliwie przez swych licznych zwolenników spośród studentów. Już sam entuzjazm zrobił na mnie duże wrażenie. Ale zaskoczył mnie także wygląd tego człowieka. Na plakatach i karykaturach widziałem go w koszuli mundurowej z „koali-cyjką”, z opaską ze swastyką na rękawie, z dziką grzywą na czole. Tu jednak występował w dobrze skrojonym niebieskim garniturze, wyraźnie demonstrując mieszczańską poprawność, co razem stwarzało wrażenie rozsądnego umiarkowania. Później przekonałem się, że potrafił on, świadomie lub intuicyjnie, doskonale dostosować się do otoczenia.

Starał się przerwać trwającą wiele minut owację, jak gdyby się przed nią broniąc. Następnie cichym głosem, z ociąganiem i trochę nieśmiało, rozpoczął nie tyle przemówienie, ile pewnego rodzaju wykład historyczny. Dla mnie było w tym coś ujmującego, zwłaszcza że przeczyło wszystkiemu, czego oczekiwałem pod wpływem propagandy jego przeciwników: spodziewałem się zobaczyć histerycznego demagoga, wrzeszczącego i gestykulującego fanatyka w mundurze. Nawet burzliwe oklaski nie zdołały go odwieść od tego profesorskiego tonu.

Wydawało się, że szczerze i otwarcie wyraża swą troskę o przyszłość. Ironię łagodził pełnym pewności siebie humorem, jego południowoniemiecki urok wprowadzał mnie w nastrój swojskości; nie do pomyślenia było, by ujął mnie chłodny Prusak! Początkowa nieśmiałość Hitlera wkrótce znikła, od czasu do czasu podnosił teraz głos, mówił dobitniej i z sugestywną siłą przekonywania. Wywoływało to znacznie głębsze wrażenie niż sama treść przemówienia, z której niewiele zapamiętałem.

Ponadto udzielił mi się entuzjazm, który z każdym zdaniem zdawał się niemal fizycznie unosić mówcę. Entuzjazm ten rozwiewał sceptyczne zastrzeżenia. Przeciwników nie dopuszczano do głosu. Wskutek tego powstawało, przynajmniej chwilami, złudzenie jednomyślności. Pod koniec wydawało się, że Hitler nie mówi po to, by przekonywać, lecz raczej z przekonaniem wyraża to, czego oczekiwała od niego publiczność zamieniona w jednolitą masę - jak gdyby prowadzenie za sobą studentów i części grona profesorskiego dwóch największych uczelni w Niemczech było najoczywistszą rzeczą na świecie. Przy czym owego wieczoru nie występował on jeszcze jako absolutny władca, chroniony przed wszelką krytyką, lecz był narażony na ataki ze wszystkich stron.

Później omawiano ten podniecający wieczór przy kuflu piwa; oczywiście moi studenci i mnie do tego namawiali. Chciałem jednak jak najprędzej znaleźć się w samotności, by dojść ze sobą do ładu, opanować zamęt myśli. Wzburzony jechałem wśród nocy swym małym samochodem, zatrzymałem się pod sosnowym lasem, charakterystycznym dla krajobrazu nad Hawelą, i odbyłem długą wędrówkę.

W tym, wydawało mi się, jest nadzieja, nowe ideały, nowe spojrzenie, nowe zadania. Ponure przepowiednie Spenglera stawały się teraz nieistotne, choć jednocześnie spełniała się jego wróżba o nadejściu przyszłego imperatora. Niebezpieczeństwo komunizmu, który wydaje się niepowstrzymanie zbliżać do władzy - tak przekonywał nas Hitler - można zlikwidować, i nawet mimo beznadziejnego bezrobocia realne jest osiągnięcie rozkwitu gospodarczego. O problemie żydowskim wspomniał tylko marginesowo. Uwagi te jednak nie raziły mnie, chociaż nie byłem antysemitą, a z czasów szkolnych i studenckich, jak niemal wszyscy, miałem przyjaciół Żydów.

W kilka tygodni po tym przemówieniu, które stało się dla mnie tak ważne, przyjaciele zabrali mnie ze sobą na wiec w pałacu sportowym; przemawiał gauleiter Berlina, Goebbels. Jak inne robił wrażenie niż Hitler: wiele frazesów, dobrze wycelowanych i ostro sformułowanych, szalejący tłum, który popychany był do coraz fanatyczniejszych wybuchów entuzjazmu i nienawiści, piekło namiętności, jakie dotychczas przeżyłem, tylko oglądając nocą sześciodniówkę 1. Czułem odrazę, pozytywne wrażenie, jakie wywarł na mnie Hitler, osłabło, choć nie zatarło się.

Pałac sportowy pustoszał, ludzie szli spokojnie wzdłuż Pots-damer Strasse. Umocnieni w swej pewności siebie przemówieniem Goebbelsa, zajmowali wyzywająco całą szerokość jezdni, blokując ruch samochodowy i tramwajowy. Policja początkowo nie reagowała, może nie chciała drażnić tłumu. W bocznych ulicach jednak oczekiwały w pogotowiu oddziały konne i na samochodach ciężarowych. Policjanci dosiedli koni i ruszyli z podniesionymi pałkami gumowymi w tłum, by opróżnić jednię. Przyglądałem się wzburzony, dotychczas nie widziałem jeszcze stosowania tego rodzaju przemocy. Jednocześnie poczułem zaangażowanie, które zrodziło się z mieszaniny współczucia i protestu. Z motywami politycznymi nie miało to chyba nic wspólnego. Właściwie nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego. Nie było nawet rannych. Jednak któregoś z następnych dni zgłosiłem się do partii i zostałem w styczniu 1931 roku członkiem NSDAP, z numerem legitymacji 474481.

Była to decyzja całkiem pozbawiona dramatyzmu. I wtedy, i przez cały czas późniejszy nie bardzo czułem się członkiem partii politycznej; nie wybrałem NSDAP, lecz stanąłem przy boku Hitlera. Gdy zobaczyłem go po raz pierwszy, zrobił na mnie tak sugestywne wrażenie, że nie opuściło mnie od tamtej pory. Siła przekonywania, swoista magia jego głosu, który wcale nie był przyjemny, odmienność raczej banalnego zachowania, kusząca prostota, z jaką podchodził do naszych skomplikowanych problemów - wszystko to zamieszało mi w głowie i urzekło mnie. Jego programu prawie wcale nie znałem. Owładnął mną. zanim cokolwiek pojąłem.

Nie zirytowałem się nawet na pewnej imprezie ludowej organizacji Kampfbund Deutscher Kultur2, chociaż potępiano tu wiele z tego, co reprezentował nasz nauczyciel Tessenow. Jeden z mówców żądał powrotu do dawnych form i dawnej interpretacji sztuki, zaatakował modernę i zelżył na koniec zrzeszenie architektów ,,Der Ring\ do którego poza Tessenowem należeli także Gropius, Mies van der Rohe, Scharoun, Mendelssohn, Taut, Behrens i Poelzig. Ktoś z naszych studentów wysłał poten do Hitlera list, w którym ustosunkowywał się krytycznie do tego przemówienia i z uczniowskim entuzjazmem opisywał naszego podziwianego mistrza. Wkrótce otrzymał na reprezentacyjnym arkuszu odpowiedź centrali partyjnej, utrzymaną w poufałym i szablonowym tonie. W liście zapewniano go o najwyższym szacunku dla działalności Tessenowa. Nam wydawało się, że ma to duże znaczenie. Naturalnie nie mówiłem wtedy nic Tessenowowi o swej przynależności partyjnej 1. W tych chyba właśnie miesiącach moja matka zobaczyła przemarsz SA ulicami Heidelbergu. Widok porządku w okresie chaosu, wrażenie energii w atmosferze powszechnej beznadziejności musiały także ją poruszyć: w każdym razie, nie wysłuchawszy ani jednego przemówienia i nie przeczytawszy żadnego pisma, wstąpiła do partii. Obydwoje traktowaliśmy tę decyzję jako złamanie liberalnej tradycji rodzinnej, ukrywając to wzajemnie przed sobą i przed ojcem. Dopiero po latach, kiedy już od dawna zaliczałem się do bliskiego otoczenia Hitlera, odkryliśmy przypadkiem tę wspólną wczesną przynależność do partii.

Rozdział 3

1

Sześciodniowe zawody kolarskie (przyp. tłum.).

2

Związek Walki o Niemiecką Kulturę (przyp. tłum.).

1 Po 1933 roku postawiono Tessenowowi wszystkie wysunięte na tym zebraniu zarzuty oraz wytknięto mu powiązania z wydawcą Cassircrem i jego otoczeniem. Tessenow uznany został w związku z tym za podejrzanego i pozbawiony profesury. Udało mi się wprawdzie, dzięki swojej uprzywilejowanej pozycji, wyjednać u narodowosocjalis-tycznego ministra wychowania przywrócenie mu na Politechnice Berlińskiej katedry, którą utrzymał aż do końca wojny. Po 1945 roku dostąpił wielkich zaszczytów, wybrano go jednym z pierwszych rektorów Uniwersytetu Technicznego w Berlinie. „W latach po 1933 roku stał mi się wkrótce całkiem obcy”, pisał w 1950 roku z Neubrandenburga do mojej żony, ale „Speer był dla mnie zawsze uprzejmym, życzliwym człowiekiem“.

NASTAWIENIE ZWROTNIC

Byłoby właściwiej, gdybym opisując tamte lata opowiadał przede wszystkim o swej pracy zawodowej, życiu rodzinnym i swoich skłonnościach. Nowe przeżycia i doświadczenia odgrywały bowiem w moim sposobie myślenia rolę podrzędną. Byłem przede wszystkim architektem.

Jako posiadacz samochodu zostałem członkiem nowo utworzonego przy partii Narodowosocjalistycznego Związku Kierowców (NSKK), a ponieważ była to nowa organizacja, mianowano mnie jednocześnie kierownikiem grupy w dzielnicy Wannsee, miejscu naszego zamieszkania. Wcale jednak nie myślałem początkowo o poważnej działalności partyjnej. Byłem zresztą jedynym w Wannsee. a tym samym w swej grupie członkiem partii, który posiadał samochód, inni zamierzali go zdobyć dopiero w wypadku ..rewolucji”, o której marzyli. Tymczasem przeprowadzali rozpoznanie, gdzie na bogatym przedmieściu willowym znajdują się samochody odpowiednie na dzień X.

To moje stanowisko partyjne wymagało niekiedy złożenia wizyty w kierownictwie obwodu zachodniego, któremu przewodził prosty, ale inteligenty i pełen energii młody czeladnik młynarski, Karl Hanke. Właśnie wynajął w eleganckiej dzielnicy Grunewald willę na przyszłą siedzibę swej organizacji obwodowej, bowiem po sukcesie wyborczym z 14 września 1930 roku potężna już partia bardziej dbała o oprawę zewnętrzną. Hanke zaproponował mi. bym urządził willę, naturalnie bez honorarium.

Naradzaliśmy się w sprawie tapet, zasłon i kolorów. Młody kreisleiter wybrał na moją propozycję tapety projektu architektów z Bauhaus, choć zaznaczyłem, że są to tapety „komunistyczne”. Zbył jednak tę uwagę szerokim ruchem ręki: „Bierzemy co najlepsze od

33

3 Wspomnienia

wszystkich, także od komunistów". Potwierdził w ten sposób praktykę, jaka Hitler ze swoim sztabem stosował już od lat: bez zwracania uwagi na ideologię brał wszędzie to. co obiecywało sukces, a nawet kwestie ideologiczne rozstrzygał kierując się oddziaływaniem na wyborcę.

Hall kazałem pomalować jaskrawą czerwienią, a pomieszczenia robocze mocnym kolorem żółtym, z którym czerwone zasłony tworzyły ostry kontrast. To wyzwolenie długo tłumionej chęci czynu architektonicznego, którym wyrazić chciałem rewolucyjnego ducha, spotkało się z różnymi ocenami.

Na początku 1932 roku obniżono pensje asystentów - mały w kład na rzecz wyrównania napiętego budżetu pruskiego państwa. Nie było widoków na większe budowle, sytuacja gospodarcza stawała się beznadziejna. Mieliśmy z żoną dosyć trzech lat asystentury: postanowiliśmy więc zrezygnować z posady u Tessenowa i przenieść się do Mannheimu. Prowadzenie administracji domów będących własnością rodziny dawało mi zabezpieczenie finansowe, a jednocześnie chciałem tam rozpocząć poważną pracę architekta, dotychczas bowiem nie odniosłem w niej żadnych sukcesów'. Jako ..samodzielny architekt" wysiałem zatem niezliczoną ilość pism do pobliskich przedsiębiorstw i przyjaciół mego ojca, z którymi prowadził interesy. Ale. rzecz jasna, na próżno czekałem na znalezienie inwestora, który chciałby spróbować współpracy z dwudziestosześcioletnim architektem. Bowiem nawet dawno osiadli w Mannheimie architekci nie otrzymyw ali wtedy żadnych zleceń. Próbowałem zwrócić na siebie uwagę biorąc udział w konkursach: nie wyszedłem jednak ponad trzecie nagrody i ..wykupy". Przebudowa sklepu w jednej z rodzicielskich kamienic była w tym beznadziejnym okresie moją jedyną akcją na placu budowy.

Życie partyjne było tu bardzo swojskie. Po wyjściu z niespokojnej berlińskiej maszynerii partyjnej, w którą byłem coraz bardziej wciągany, czułem się w Mannheimie jak w klubie kręglarskim. Nie było tu NSKK. więc Berlin przydzielił mnie do zmotoryzowanych oddziałów SS; wtedy sądziłem, że jako członka, ale prawdopodobnie tylko honorowo, gdy bowiem w roku 1942 chciałem wznowić członkostwo, okazało się, że nie należałem do zmotoryzowanych oddziałów SS.

Kiedy zaczęło przygotowania do wyborów. mających się odbyć 31 lipca 1932 roku, pojechaliśmy z żoną do Berlina, by włączyć się w podniecającą atmosferę wyborczą i w miarę możności pomóc. Stały bowiem brak perspektyw zawodowych bardzo zintensyfikował moje zainteresowania polityczne - albo to. co tak określałem. Chciałem wnieść swój skład w zwycięstwo wyborcze Hitlera. Miała to być co prawda tylko kilkudniowa przerwa w podróży, gdyż z Berlina zamierzaliśmy udać się dalej, na dawno już zaplanowana wędrówkę składakami przez jeziora Warmii i Mazur.

Zameldowałem się z samochodem u szefa NSKK berlińskiego obwodu zachodniego. Willa Nagela. który wykorzystał mnie jako kuriera jeżdżącego do najróżniejszych lokali partyjnych. Kiedy udawałem się przy tym do dzielnic opanowanych przez ..czerwonych", czułem się często w najw yższym stopniu nieswojo. W suterenach, które bardziej przypominały jamy, rozlokow ały się oddziały narodowych socjalistów, powadząc tam egzystencję prześladow anych. Nie inaczej było w placówkach komunistycznych na terenie opanow anym przez hitlerowców . Nie mogę zapomnieć niewyspanej, strapionej i wystraszonej twarzy pewnego truppenfiihrera z centrum Moabitu. wtedy jednej z najniebezpieczniejszych dzielnic miasta. Ludzie ci ryzykowali życie i poświęcali zdrowie dla idei, nie wiedząc. że byli wykorzystywani w imię fantastycznych wyobrażeń człowieka żadnego w ładzy.

27 lipca 1932 roku Hitler miał przybyć z porannego wiecu w Eberswalde na lotnisko Berlin-Staaken. Przydzielono mi zadanie przewiezienia łącznika ze Staaken do miejsca następnego wiecu, na stadion w Brandenburgu. Trzysilnikowy samolot zatrzymał się na płycie, wysiadł z niego Hitler oraz jego kilku współpracowników i adiutantów . Oprócz nas nie było na lotnisku prawie nikogo. Wprawdzie z respektu zachowywałem odległość, ale widziałem, jak Hitler nerw ow o robił w y rzuty jednej z towarzyszących mu osób, poniew aż nie przybyły jeszcze samochody. Zły chodził lam i z powrotem. uderzał pejczem po wysokich cholewach butów i w sumie sprawiał wrażenie człowieka nieopanowanego, ponurego, który pogardliwie traktuje swych współpracowników.

Bardzo się różnił od Hitlera zachowującego się w sposób spokojny i cywilizowany, jakiego widziałem na zebraniu studentów. Całkowicie sobie lego nie uświadamiając, zetknąłem się wtedy po raz pierwszy z osobliwą wielolicowością Hitlera: dzięki wielkiej intuicji właściwej aktorom umiał w miejscach publicznych dostosowywać swe zachowanie do zmiennych sytuacji, wobec najbliższego otoczenia natomiast, służby i adiutantów nie kontrolował siebie.

Nadjechały samochody, w siadłem w raz z łącznikiem do swego terkoczącego, sportowego pojazdu i z maksymalną szybkością pędziłem kilka minut przed kolumną samochodów' Hitlera. W Brandenburgu krawężniki w pobliżu stadionu okupowane były przez socjaldemokratów i komunistów. musieliśmy więc mój towarzysz by, w mundurze partyjnym - minąć ten rozgniewany łańcuch ludzki. Kiedy kilka minut później nadjechał Hitler ze swą świtą, tłum przemienił się w szalejącą masę, prącą na jezdnię. Samochód musiał się przeciskać w powolnym tempie, a Hitler stał wyprostowany obok kierowcy. Czułem pełny respekt dla jego odwagi, i odczuwam to jeszcze dzisiaj. Widok ten zatarł negatywne wrażenie, jakiego doznałem na lotnisku.

Czekałem ze swym samochodem poza stadionem. Dlatego nie słyszałem przemówienia, lecz tylko wybuchy entuzjazmu, przerywające Hitlerowi na całe minuty. Kiedy hymn partyjny obwieścił zakończenie wiecu, ponownie wyruszyliśmy w drogę. Hitler bowiem przemawiał tego dnia jeszcze po raz trzeci, na Stadionie Berlińskim. Także tutaj panował wokół tłok. Na ulicach stały tysiące ludzi, których nie wpuszczono na stadion. Tłum czekał cierpliwie od kilku godzin, ponieważ Hitler znowu bardzo się spóźniał. Mój meldunek, złożony Hankemu, że wkrótce przybędzie, ogłoszono od razu przez megafony. Rozszalała się burza entuzjazmu-zresztą pierwsza i jedyna, jaką kiedykolwiek sam wywołałem.

Następny dzień zadecydował o mojej dalszej drodze życiowej. Składaki nasze znajdowały się już na dworcu, bilety kolejowe też zostały kupione, termin odjazdu ustalony był na wieczór. Ale w południe otrzymałem telefon. Szef NSKK, Nagel, zakomunikował mi, że Hanke, który awansował na kierownika organizacyjnego okręgu berlińskiego, chciałby się ze mną zobaczyć. Hanke przyjął mnie przyjaźnie. „Wszędzie pana szukałem. Czy chce pan przebudować naszą siedzibę okręgową?” zapytał, gdy wszedłem. „Jeszcze dzisiaj zaproponuję to doktorowi1. Bardzo się śpieszymy”.

Kilka godzin później siedziałbym z żoną w pociągu, a nad cichymi jeziorami Warmii i Mazur byłbym przez wiele tygodni nieuchwytny; okręg musiałby poszukać sobie innego architekta. Przez całe lata uważałem ten przypadek za najszczęśliwszy w moim życiu. Zwrotnice zostały nastawione. Dwadzieścia lat później czytałem w Spandau słowa Jamesa Jeansa: „Bieg pociągu w większości punktów podróży określają jednoznacznie szyny. Ale tu i tam nadchodzi węzeł, gdzie możliwe są różne kierunki jazdy i gdzie pociąg może być wprowadzony na ten albo inny kierunek całkiem minimalnym nakładem energii, jaki potrzebny jest do przestawienia zwrotnic”.

Nowa siedziba okręgu położona była przy reprezentacyjnej Voss-Strasse, wśród gmachów przedstawicielstw krajów niemieckich.

Z tylnych okien mogłem oglądać osiemdziesięcioletniego prezydenta Rzeszy, spacerującego po pobliskim parku. Nierzadko towarzyszyli mu politycy i wojskowi. Partia chciała, jak powiedział mi Hanke, już optycznie przesunąć się jak najbliżej centrum sił politycznych i w ten sposób zgłosić swe roszczenia polityczne. Moje zadanie było mniej pretensjonalne: ograniczało się znowu do odnowienia ścian i do mniejszych prac remontowych. Umeblowanie sali posiedzeń i pokoju gauleitera wypadło stosunkowo prosto, po części wskutek braku środków, po części dlatego, że znajdowałem się jeszcze pod wpływem Tessenowa. Ale prostotę tę naruszały bogate ozdoby z drewna i sztukaterie, pochodzące z okresu wznoszenia budowli. Pracowałem dzień i noc w największym pośpiechu, ponieważ organizacja okręgowa nalegała na jak najszybsze zakończenie robót. Goebbelsa widywałem rzadko. Kampania przed wyborami, które miały się odbyć 6 listopada 1932 roku, pochłaniała go całkowicie. Zmordowany i zupełnie zachrypnięty kilkakrotnie wyraził chęć obejrzenia pomieszczeń, ale nie okazał większego zainteresowania.

Przebudowa została zakończona, kosztorys zdecydowanie przekroczony, wybory przegrane. Ubywało członków, skarbnik załamywał ręce nad wpływającymi rachunkami, rzemieślnikom mógł tylko pokazać pustą kasę, a ci jako członkowie partii musieli zgodzić się na wielomiesięczne odroczenie wypłat, by zapobiec bankructwu.

W kilka dni po ceremonii przekazania budynku do użytku także Hitler odwiedził siedzibę okręgu nazwaną jego imieniem. Usłyszałem, że przebudowa spotkała się z jego uznaniem, co napełniło mnie dumą, chociaż nie było jasne, czy pochwalił zamierzoną prostotę moich wysiłków architektonicznych, czy też przepych budowli wilhelmińskiej.

Wkrótce potem wróciłem do swego biura w Mannheimie. Wszystko pozostało po staremu: sytuacja gospodarcza, a tym samym widoki na zamówienia budowlane raczej się pogorszyły, stosunki polityczne stawały się coraz bardziej zagmatwane. Kryzys następował po kryzysie, na co już nawet nie zwracaliśmy uwagi. Nic bowiem się nie zmieniało. 30 stycznia 1933 roku przeczytałem o mianowaniu Hitlera kanclerzem Rzeszy, ale to także początkowo było dla mnie bez znaczenia. Niedługo potem uczestniczyłem w zebraniu członków organizacji lokalnej w Mannhemie. Uderzyło mnie, jak mało w partii było ludzi o walorach osobistych i umysłowych. Przy pomocy takich ludzi, pomyślałem, nie można rządzić żadnych państwem. Troska była zbędna. Stary aparat urzędniczy niezmiennie funkcjonował gładko także za Hitlera 2.

Potem przyszły wybory z 5 marca 1933 roku, a w tydzień później telefonowano do mnie z Berlina. Przy aparacie był kierownik organizacyjny okręgu. Hanke: ..Czy chce pan przyjechać do Berlina? Jest tu dla pana robota. Kiedy może pan przybyć?” zapytał. Naoliwiliśmy nasz mały sportowy BMW, spakowaliśmy małą walizkę i nocą wyjechaliśmy do Berlina. Niewyspany stawiłem się rano w budynku okręgu u Hankego. ..Pojedzie pan zaraz z doktorem. Chce obejrzeć swoje nowe ministerstwo*', powiedział.

Udałem się więc z Goebbelsem do pięknej budowli Schinkla na placu Wilhelma. Kilkaset osób, które tam na coś czekały, może na Hitlera, machało rękami do nowego ministra. Nie tylko tutaj dostrzegałem. że Berlin wypełnił się nowym życiem - ludzie po długim kryzysie wydawali się bardziej ożywieni i pełni nadziei. Wszyscy wiedzieli, że tym razem nie chodziło o jedną ze zwyczajnych zmian gabinetu. Wszyscy jak gdyby czuli, że nadeszła decydująca chwila. Na ulicach stały grupy ludzi, którzy chociaż nie znali się, wymieniali jakieś uwagi, uśmiechali się do siebie lub wyrażali aprobatę dla zachodzących wydarzeń politycznych, gdy tymczasem gdzieś indziej, niepostrzeżenie, aparat bezlitośnie załatw iał porachunki z przeciwnikami z długoletnich walk o władzę, gdy setki tysięcy osób drżały z powodu swego pochodzenia, wyznania, przekonań.

Po zwiedzeniu budynku Goebbels powierzył mi przebudowę gmachu swojego ministerstwa i urządzenie niektórych ważniejszych pomieszczeń, jak jego gabinet i sale posiedzeń. Dał mi wyraźne polecenie, bym niezw łocznie rozpoczął pracę, nie czekając na kosztorys i nie troszcząc się o środki. Było to. jak się później okazało, nieco samowolne, ponieważ dla nowo utworzonego Ministerstwa Propagandy nie sporządzono jeszcze budżetu, nie mówiąc już o nakładach na przebudowę gmachu. Starałem się wykonać zadanie, podporządkowując się skromnie architekturze w nętrz Schinkla. Goebbels uznał jednak umeblowanie za zbyt mało reprezentacyjne. Po kilku miesiącach zlecił zakładom ..Vereinigte Werkstätte” w Monachium ponowne umeblowanie pomieszczeń w stylu ..kajutowym”.