Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opublikowany w 1917 roku Wstęp do psychoanalizy to klasyczna książka Zygmunta Freuda, składająca się z 28 wykładów wygłoszonych w latach 1915–1917. Praca ta zapoczątkowała rozwój psychoanalizy jako metody badawczej i środka terapii. W trakcie wykładów Freud omawia znaczenie marzeń sennych, udowadniając istnienie nieświadomości jako jednego z elementów poznania rzeczywistości (pozostałe to świadomość i przedświadomość). Freud wskazuje, że nasza psychika odbiera zjawiska zrozumiałe, które umiemy wyjaśnić, i niezrozumiałe, których na razie wyjaśnić nie potrafimy.
W ramach wykładów autor wyjaśnia też podstawy nauk o nerwicach, prezentuje również zasadnicze zręby psychoanalizy: teorię lęku, teorię libido i narcyzmu oraz teorię przeniesienia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 568
Część I Czynności pomyłkowe
WYKŁAD I Wstęp
Szanowne panie i szanowni panowie! Nie wiem, co państwo wiedzą o psychoanalizie z lektury, czy też z innych źródeł. Temat, o którym według zapowiedzi mam mówić – elementarny wstęp do psychoanalizy – zmusza mnie do traktowania słuchaczy tak, jak gdyby nic na ten temat nie wiedzieli i potrzebowali pierwszych wskazówek.
Tylko tyle mogę przypuszczać, że wiadomo państwu, iż psychoanaliza jest metodą, za pomocą której leczy się nerwowo chorych. Z miejsca mogę przy tej okazji dać przykład, jak się w tej dziedzinie niejedno odbywa inaczej, często wprost przeciwnie, aniżeli się to dziać zwykło w innych dziedzinach medycyny.
Kiedy stosujemy wobec chorego nową dla niego technikę lekarską, staramy się w zasadzie oszczędzić mu przykrych stron tej techniki i dajemy mu optymistyczne obietnice na temat skuteczności kuracji. Sądzę, że jesteśmy do tego uprawnieni, gdyż przez takie postępowanie wzmagamy prawdopodobieństwo, że zabiegi, które stosujemy, przyniosą dobre rezultaty. Jednak w przypadku neurotyka, wobec którego mamy zastosować psychoanalizę, postępujemy inaczej. Mówimy mu o trudnościach metody, o jej trwaniu, o wysiłkach i ofiarach, które za sobą pociąga, a w kwestii powodzenia – oświadczamy, że trudno coś przyrzec z całą pewnością, wiele zależy od zachowania chorego, od jego zrozumienia dla sprawy, umiejętności przystosowania się, wytrwałości. Oczywiście, ten inny sposób postępowania ma swoje racjonalne przyczyny; może później zrozumiecie je państwo i będziecie mogli wejrzeć w rzecz bardziej szczegółowo.
Proszę się nie gniewać, jeżeli na razie traktować będę was jak wspomnianych nerwowo chorych. Szczerze mówiąc, nie radzę państwu słuchać mnie po raz drugi. W tym celu zademonstruję wam, jakie niedokładności towarzyszą z konieczności wykładom o psychoanalizie, jakie trudności powstają na drodze do zdobycia własnego osądu.
Pokażę państwu, jak cały kierunek waszego dotychczasowego wykształcenia, wszystkie wasze przyzwyczajenia myślowe musiały was siłą rzeczy uczynić przeciwnikami psychoanalizy, ile będziecie musieli w sobie przezwyciężyć, by pokonać ten instynktowny opór. Nie mogę, oczywiście, zapewnić, że pod wpływem moich wiadomości zdobędziecie zrozumienie dla psychoanalizy. Mogę wam natomiast przyrzec, że przez słuchanie moich wykładów nie nauczycie się badania ani też leczenia psychoanalitycznego. Gdyby się jednak znalazł ktoś wśród was, kogo nie zadowalałaby przelotna znajomość z psychoanalizą, kto by chciał wejść z nią w stałe związki, nie tylko będę mu to odradzał, lecz wprost przestrzegę go przed tym. Tak, jak sprawy wyglądają dzisiaj, byłby wybór tej metody przekreśleniem jakiejkolwiek możliwości sukcesu akademickiego. A jeżeli człowiek taki pójdzie w życie jako praktykujący lekarz, znajdzie otoczenie nierozumiejące jego dążeń, zacofane i wrogie; otoczenie to skieruje przeciw niemu wszystkie drzemiące w sobie złe siły. Może ze zjawisk towarzyszących szalejącej dziś w Europie wojnie potrafią państwo mniej więcej ocenić, jak dalece jest to powszechny pogląd.
Wielu jest jednak ludzi, dla których, mimo tych niedogodności, to, co stanowi nową krainę poznania, ma swoją siłę atrakcyjną. Gdyby niektórzy spośród was do nich należeli i gdyby przechodząc do porządku dziennego nad moimi przestrogami, zjawili się tu po raz drugi, powitam ich chętnie. Ale wszyscy państwo mają prawo dowiedzieć się, jakie to trudności towarzyszą psychoanalizie. A więc przede wszystkim trudność samego nauczania psychoanalizy. Wykłady medyczne nauczyły was widzieć. Widzicie państwo anatomiczny preparat, osad przy chemicznych rekcjach, skurcz mięśnia jako rezultat podrażnienia jego nerwów. Potem zmysłom waszym pokazują chorego, objawy jego cierpienia, produkty procesu chorobowego, niejednokrotnie widzicie zarazki chorobotwórcze w wyizolowanym stanie. W dziedzinie chirurgii są państwo świadkami zabiegów, którymi pomaga się chorym, wolno wam nawet samym próbować stosowania tych zabiegów. Nawet psychiatra demonstruje wam chorego, jego grę twarzy, sposób mówienia, zachowanie; wszystkie te obserwacje pozostawiają w was głębokie wrażenie. W ten sposób profesor medycyny gra przeważnie rolę przewodnika i tłumacza, który towarzyszy wam w muzeum, podczas gdy wy wchodzicie w bezpośredni kontakt z eksponatami i pod wpływem własnych obserwacji przekonujecie się o istnieniu nowych faktów. Niestety, w dziedzinie psychoanalizy sprawa wygląda inaczej. W traktowaniu analitycznym odbywa się jedynie wymiana słów między analizowanym i lekarzem. Pacjent mówi, opowiada o minionych przeżyciach, o obecnych wrażeniach, skarży się, spowiada się ze swych pragnień i uczuć. Lekarz słucha, stara się kierować myślami pacjenta, kieruje jego uwagę w określoną stronę, wyjaśnia mu pewne sprawy i obserwuje reakcje pozytywne lub negatywne, które wywołał u chorego. Niewykształceni krewni naszych chorych, którym imponuje jedynie to, co można zobaczyć lub usłyszeć, którzy zjawiska ujmują według logiki ekranu filmowego, nie zaniedbują żadnej okazji, by wyrazić swe wątpliwości, czy za pomocą samej rozmowy można coś zaradzić przeciw chorobie. Jest to równie krótkowzroczne, jak niekonsekwentne. Przecież to ci sami ludzie, którzy często głoszą, że pacjenci objawy choroby tylko sobie „wmawiają”. Słowa były niegdyś czarami i do dziś słowo zachowało coś ze swej siły czarodziejskiej. Słowami może człowiek uszczęśliwić lub doprowadzić do rozpaczy, słowami nauczyciel przenosi na uczniów swą wiedzę, słowami mówca porywa słuchaczy, decyduje o ich sądach i rozstrzygnięciach. Słowa wywołują afekty, są powszechnym środkiem do tego, by ludzie mogli na siebie wpływać. Nie będziemy więc w psychoterapii lekceważyli używania słów, będziemy zadowoleni, skoro będziemy mogli stać się świadkami słów wypowiadanych przez analityka i jego pacjenta. Ale i to jest niemożliwe. Rozmowa, podczas której odbywa się zabieg psychoanalityczny nie znosi słuchaczy, nie można jej również zademonstrować. Oczywiście, można w czasie wykładu psychiatrycznego pokazać słuchaczom neurastenika lub histeryka. Opowie on o swych bólach i objawach, ale na tym koniec. Informacji potrzebnych dla analizy udzieli taki człowiek tylko wtedy, kiedy będzie związany specjalnymi więzami uczuciowymi z lekarzem, a zamilknie, gdy tylko zobaczy obojętnego sobie świadka. Informacje te bowiem dotyczą najbardziej intymnych szczegółów jego życia duchowego, wszystkiego, co jako jednostka samodzielna pod względem społecznym musi przed innymi ukrywać, wszystkiego, do czego jako indywiduum nie chce przyznać się przed samym sobą.
Nie mogą więc państwo być tylko świadkami zabiegu psychoanalitycznego. Możecie tylko słyszeć o nim; psychoanalizę w ścisłym tego słowa znaczeniu możecie poznać jedynie ze słyszenia. Przez te informacje z drugiej ręki powstają dla sformułowania własnego sądu warunki niezwykłe. Prawie wszystko zależy od tego, jakim stopniem wiary obdarzają państwo swego informatora.
Przypuśćmy, że nie przyszliście na wykład psychiatryczny, przypuśćmy, że jesteście słuchaczami wykładu historycznego i wykładowca opowiada wam o życiu i czynach wojennych Aleksandra Wielkiego. Jakie powody mielibyście do uwierzenia, że słowa wykładowcy odpowiadają rzeczywistości?
Wydaje się nawet, że sytuacja jest w tym przypadku jeszcze bardziej niepomyślna aniżeli w wypadku psychoanalizy. Nauczyciel historii tak samo nie był świadkiem wypraw wojennych Aleksandra Wielkiego, jak i państwo, psychoanalityk zaś mówi przynajmniej o sprawach, w których sam grał pewną rolę. Teraz przychodzi kolej na to, co pozwala wam wierzyć historykowi. Może on powoływać się na relacje starożytnych pisarzy, którzy albo byli współcześni Aleksandrowi Wielkiemu, albo też, jak Diodor, Plutarch, Arrian i inni, byli bliscy zdarzeniom, o które chodzi. Może dalej pokazać wam rysunki monet i posągów królewskich, może zaznajomić was wszystkich z fotografią mozaiki pompejańskiej przedstawiającej bitwę pod Issos. Ściśle mówiąc, wszystkie te dokumenty dowodzą jedynie tego, że już dawne generacje wierzyły w istnienie Aleksandra i w jego czyny. Krytyka wasza mogłaby się rozpocząć od nowa. Stwierdziłaby ona, że nie wszystkie informacje o Aleksandrze są wiarygodne, nie wszystkie szczegóły pewne. Mimo to trudno przypuścić, że państwo opuścilibyście salę wykładową, wątpiąc w istnienie Aleksandra Wielkiego. Na rozstrzygnięcie wasze miałyby wpływ dwie okoliczności. Po pierwsze, okoliczność, że wykładowca nie ma logicznej przyczyny podawania wam za rzecz realną czegoś, czego sam nie uważa za realne. Po drugie fakt, że wszystkie książki historyczne przedstawiają temat, o którym mowa, w podobny sposób. Jeżeli później przejdziecie państwo do badania dawnych źródeł, uwzględniać będziecie jako te same momenty ewentualne motywy waszych informatorów i zgodność wzajemną świadectw. Rezultat badania będzie w wypadku Aleksandra bez wątpienia uspokajający; byłby on prawdopodobnie inny, gdyby chodziło o takie osobistości, jak Mojżesz czy Nimrod. Wątpliwości, jakie mogą w was powstać w stosunku do wiarygodności psychoanalityka, poznacie wystarczająco dokładnie przy dalszych okazjach.
Teraz macie państwo prawo zapytać: jeżeli nie istnieje obiektywna wiarygodność psychoanalizy, jeżeli nie ma możliwości zademonstrowania jej, w jakiż w ogóle sposób można nauczyć się jej i przekonać się o prawdziwości jej twierdzeń? Istotnie, nie jest to rzeczą łatwą, niewiele też ludzi gruntownie nauczyło się psychoanalizy. Oczywiście, istnieje jednak wyjście. Psychoanalizy uczy się człowiek przede wszystkim na samym sobie, przez studiowanie własnej osobowości. Nie jest to równoznaczne z obserwowaniem samego siebie, ale, od biedy, można drugą z tych funkcji podporządkować pierwszej. Istnieje szereg częstych, znanych powszechnie zjawisk psychicznych, które człowiek sam może uczynić przedmiotami analizy przy pewnym obeznaniu się z techniką. Przy tej sposobności zdobywa się poszukiwane przekonanie o realności zjawisk, które opisuje psychoanaliza, oraz przeświadczenie o słuszności jej poglądów. Postęp na tej drodze jest jednak ograniczony. O wiele dalej zajść można, gdy się człowiek daje analizować przez doświadczonego analityka, gdy przeżywa działanie analizy na własnej jaźni i korzysta ze sposobności, by podpatrzyć u innego subtelną technikę działania. Świetna ta droga dostępna jest, oczywiście, zawsze tylko dla jednostek, nie dla całego kolegium słuchaczy.
Za drugą trudność w poznawaniu przez państwa psychoanalizy nie ponosi już odpowiedzialności psychoanaliza, lecz wy sami, moi słuchacze, o ile dotychczas zajmowaliście się medycyną. Wykształcenie dotychczasowe dało waszemu sposobowi myślenia pewien kierunek, daleki od psychoanalizy. Szkolono was w tym kierunku, byście funkcje organizmu i ich zakłócenia uzasadniali anatomicznie, wyjaśniali chemicznie i fizycznie, ujmowali biologicznie. Ani cząstki waszego zainteresowania nie skierowano na życie psychiczne, które jest przecież punktem szczytowym tego przedziwnie skomplikowanego organizmu. Dlatego obcy dla was psychologiczny sposób myślenia i dlatego przyzwyczailiście się patrzeć na niego z niedowierzaniem, odmawiać mu naukowego charakteru, pozostawiać go laikom, poetom, filozofom i mistykom. To ograniczenie jest niezawodnie szkodliwe dla waszej działalności lekarskiej, gdyż chory, jak się to zdarza z reguły w stosunkach między ludźmi, przede wszystkim ukazuje wam swą duchową fasadę. Obawiam się, że za karę zmuszeni będziecie część działania terapeutycznego, o które wam chodzi, pozostawić tak przez was pogardzanym znachorom i mistykom. Zdaję sobie sprawę, jakie istnieje wytłumaczenie dla tego braku w waszych dotychczasowych studiach. Brak wam filozoficznej nauki pomocniczej, która mogłaby stanąć na usługi waszych lekarskich zamierzeń. Ani filozofia spekulatywna, ani psychologia opisowa, ani bliska fizjologii zmysłów tak zwana psychologia doświadczalna, w tej formie, jak się ich uczy na uczelniach, nie są w stanie powiedzieć nic użytecznego o stosunku między dziedziną fizyczną i psychiczną; nie mogą one również dać w wasze ręce klucza do zrozumienia ewentualnych zakłóceń funkcji psychicznych. Wprawdzie w obrębie samej medycyny opisywaniem zaobserwowanych zaburzeń psychicznych i ułożeniem z nich klinicznych obrazów chorobowych zajmuje się psychiatria, ale w pewnych chwilach sami psychiatrzy mają wątpliwości, czy ich dane o charakterze czysto opisowym zasługują na miano nauki. Objawy składające się na te obrazy chorobowe są co do swego pochodzenia, mechanizmu i wzajemnych powiązań niezbadane; albo nie odpowiadają im żadne wyraźne zmiany anatomicznego narządu duszy, albo też są to zmiany tego rodzaju, które wam niczego nie wyjaśniają. Te zaburzenia psychiczne są tylko wtedy dostępne oddziaływaniu terapeutycznemu, kiedy można je rozpoznać jako objawy poboczne innego organicznego schorzenia. Tu mamy lukę, którą stara się wypełnić psychoanaliza. Chce ona dać psychiatrii brakującą podstawę psychologiczną, ma nadzieję, że odkryje wspólny grunt, na którym zetknięcie się zaburzeń fizycznych z psychicznymi stanie się zrozumiałe. Aby ten cel osiągnąć, psychoanaliza musi uwolnić się od obcych jej przesłanek natury anatomicznej, chemicznej lub fizjologicznej, musi pracować wyłącznie przy użyciu czysto psychologicznych pojęć pomocniczych. Dlatego właśnie obawiam się, że z początku wydawać się będzie państwu obca.
Następną trudnością nie chcę obciążać ani was, ani waszego wykształcenia lub nastawienia. Dwiema tezami obraża psychoanaliza cały świat i naraża się na jego niechęć. Jedna z nich skierowana jest przeciw przesądowi intelektualnemu, druga przeciw przesądowi natury estetyczno-moralnej. Nie powinniśmy tych przesądów lekceważyć; są to czynniki potężne, emanacje pożytecznych, nawet koniecznych faz rozwojowych ludzkości. Podtrzymują je siły płynące z emocji; walka z nimi jest ciężka. Pierwsza z tych niepopularnych tez psychoanalizy utrzymuje, że procesy duchowe są w swej istocie nieświadome, procesy zaś świadome stanowią jedynie poszczególne akty i części całego życia psychicznego. Proszę przypomnieć sobie, że przyzwyczajeni jesteśmy do czegoś przeciwnego: do utożsamiania zjawisk psychicznych ze świadomością. Świadomość jest dla nas cechą określającą stronę psychiczną, psychologia nauką o treści świadomości. To identyfikowanie wydaje nam się samo przez się tak zrozumiałe, że twierdzenie czegoś przeciwnego wygląda na nonsens. Mimo to psychoanaliza nie może wysunąć tego przeciwnego poglądu, nie może stanąć na stanowisku, że świadome jest identyczne z psychicznym. Według jej definicji na psychologię składają się procesy z dziedziny odczuwania, myślenia i woli; musi ona bronić poglądu, iż istnieje nieświadome myślenie i nieznane dążenie. Przez to z góry traci sympatię wszystkich przyjaciół trzeźwej naukowości i ściąga na siebie podejrzenie fantastycznej wiedzy tajemnej, która chce budować w ciemnościach i łowić ryby w mętnej wodzie. Ale państwo, którzy mnie słuchacie, nie możecie, oczywiście, jeszcze zrozumieć, jakim prawem zdanie tak abstrakcyjnej natury, jak: „To, co jest psychiczne, jest świadome”, uważam za przesąd. Nie możecie również odgadnąć, jakie drogi rozwojowe mogły doprowadzić do zaprzeczenia istnienia nieświadomego, jeżeli ono w ogóle istnieje, i jaka korzyść mogła być rezultatem tej negacji. Kwestia, czy należy psychikę utożsamić ze świadomością, czy też ma ona wyjść poza świadomość, wygląda na pustą grę słów. Mogę was jednak zapewnić, że przez przyjęcie tezy o nieświadomych procesach psychicznych utorowana została w świecie i nauce droga do decydującej, nowej orientacji.
Tak samo nie mogą państwo przeczuć, jak ścisły zachodzi związek między pierwszą śmiałą tezą psychoanalizy a drugą, o której zaraz będę mówił. Druga teza, którą psychoanaliza uważa za jedno ze swych osiągnięć, zawiera twierdzenie, że popędy, które w ciaśniejszym i szerszym ujęciu określić można jedynie jako seksualne, odgrywają w genezie chorób nerwowych i umysłowych niezwykle wielką, dotychczas niedostatecznie docenianą rolę. Więcej: te same popędy seksualne współdziałają przy powstawaniu najwyższych kulturalnych, artystycznych i socjalnych tworów ducha ludzkiego.
Według mego doświadczenia, niechęć do tego rodzaju badań psychoanalitycznych jest najważniejszym źródłem oporu, na jaki one natrafiają. Chcecie państwo wiedzieć, jak sobie to tłumaczymy? Sądzimy, że kultura stworzona została pod wpływem konieczności życiowej kosztem zaspokojenia popędów. Tworzy się je ciągle na nowo, ilekroć jednostka wstępująca do ludzkiej społeczności powtarza składanie ofiar z zaspokojenia popędów na korzyść ogółu. Wśród tych sił ważną rolę grają popędy seksualne; zostają one przy tym sublimowane, to znaczy odsuwane od swych celów seksualnych i skierowywane ku celom socjalnie wyżej stojącym, już nie seksualnym. Struktura ta jest jednak płynna, popędy seksualne są niedostatecznie opanowane. Każdy, kto pragnie współpracować w dziele kultury, narażony jest na niebezpieczeństwo, że jego popędy seksualne będą takiemu ich użytkowaniu stawiały opór. Za największe zagrożenie kultury uważa społeczeństwo wyzwolenie się popędów seksualnych i ich powrót do pierwotnych celów. Społeczeństwo nie lubi więc, gdy się zwraca uwagę na tę drażliwą stronę jego powstawania, nie zależy mu na tym, by siła popędów seksualnych była uznana, a ich znaczenie stało się dla każdego jasne i wyraźne. Przeciwnie, dla celów wychowawczych poszło ono drogą odwracania uwagi od całej tej dziedziny. Dlatego nie znosi rezultatu badań psychoanalitycznych, o którym mówiliśmy, chciałoby go napiętnować jako estetycznie odrażający, moralnie godny potępienia i niebezpieczny. Ale zarzuty takie nie mogą w niczym osłabić obiektywnych rezultatów pracy naukowej. O ile protest ma być groźny i słyszany, musi się go przenieść do dziedziny intelektualnej. Ale to już leży w naturze ludzkiej, że się jest skłonnym do uważania czegoś za niesłuszne, jeżeli się tego czegoś nie znosi. Nie trudno wtedy o argumenty przeciwko temu. Społeczeństwo czyni więc z tego, co mu jest niemiłe, rzecz niesłuszną, zwalcza prawdy psychoanalityczne argumentami logicznymi i rzeczowymi, płynącymi jednak ze źródeł emocjonalnych, i te zastrzeżenia, będące przesądami, wysuwa przeciw wszelkim próbom ich obalenia.
My jednak możemy twierdzić, że przez stawianie zakwestionowanej tezy nie szliśmy po linii żadnej tendencji. Chcieliśmy jedynie dać wyraz pewnemu stanowi faktycznemu, który poznaliśmy w trakcie żmudnej pracy. Mamy pełne prawo odrzucić kategorycznie wtrącanie tego rodzaju względów praktycznych do pracy naukowej, zanim zdążyliśmy zbadać, czy obawa, która nam te względy chce narzucić, jest uzasadniona czy też nie.
Oto niektóre spośród trudności, które stoją na drodze waszej pracy nad psychoanalizą. Na początek to chyba więcej niż dosyć. Skoro przezwyciężycie to wrażenie, będziecie mogli kontynuować naszą pracę.
WYKŁAD II Czynności pomyłkowe
Panie i panowie! Nie rozpoczniemy dziś od przypuszczeń, lecz od badania. Za przedmiot badania weźmiemy objawy występujące bardzo często, dobrze znane i zbyt mało doceniane. Nie mają one nic wspólnego z chorobami o tyle, że można je obserwować również u człowieka zdrowego. Są to tak zwane czynności pomyłkowe, a więc: gdy ktoś chce powiedzieć jakieś słowo, a wypowiada inne, albo gdy się to samo zdarza przy pisaniu, co piszący równie dobrze może zauważyć, jak i nie zauważyć; albo mylenie się przy czytaniu, gdy człowiek czyta coś innego niż to, co zostało wydrukowane lub napisane; dalej przesłyszenie się, gdy się mylnie słyszy to, co zostało powiedziane, oczywiście, bez organicznych zaburzeń słuchu. Dalszy szereg takich zjawisk ma za podstawę zapomnienie, nie trwałe, lecz chwilowe. Na przykład, gdy ktoś nie może przypomnieć sobie czyjegoś nazwiska, które przecież zna, albo kiedy ktoś zapomina wykonać pewien zamiar, który sobie później przypomina, więc zapomniał tylko na pewien okres czasu. W trzeciej kategorii zjawisk odpada warunek chwilowości, na przykład przy zgubieniu czegoś, gdy się jakiegoś przedmiotu gdzieś zapomniało i nie można go odszukać, albo przy zupełnie analogicznym zgubieniu czegoś. Jest to zapomnienie, które należy jednak traktować inaczej niż każde inne, z powodu którego dziwimy się lub gniewamy, zamiast je rozumieć. Do tej grupy zjawisk dołączają się pewne błędy, w których znowu zjawia się chwilowość, kiedy np. przez jakiś czas wierzy się w coś, o czym i przedtem, i później wiadomo, że wygląda inaczej, oraz cały szereg podobnych zjawisk występujących pod różnymi określeniami.
Wszystkie te objawy nie są objawami natury zasadniczej, są przeważnie przelotne i nie odgrywają zbyt wielkiej roli w ludzkim życiu. Tylko w wyjątkowych wypadkach któryś z tych objawów, na przykład zgubienie czegoś, nabiera pewnego praktycznego znaczenia. Dlatego niewiele zwraca się na nie uwagi, dlatego nie bardzo nas one przerażają.
Na te właśnie objawy chcę teraz skierować waszą uwagę. Odpowiecie mi z pewną niechęcią: „Świat i życie psychiczne pełne są tylu wielkich zagadek, tyle jest dziwów w dziedzinie zaburzeń psychicznych, które wymagają wyjaśnienia i zasługują na nie, że tracenie czasu i wysiłku na takie drobiazgi robi wrażenie jakiejś psoty. Gdyby pan potrafił wyjaśnić, w jaki sposób człowiek o normalnym wzroku i słuchu w jasny dzień może widzieć i słyszeć rzeczy, których nie ma, gdyby mógł pan powiedzieć, dlaczego komuś ni stąd ni zowąd zaczyna się wydawać, że najbliżsi go prześladują, dlaczego ktoś z całą precyzją uzasadnia szaleńcze fantazje, które każdemu dziecku wydać się muszą nonsensami, bylibyśmy skłonni mieć respekt dla psychoanalizy. Jeżeli jednak nie stać jej na nic innego, jak tylko na zajmowanie nas kwestią, dlaczego mówca na bankiecie zamiast danego słowa powiedział inne albo dlaczego gospodyni zgubiła gdzieś klucz lub inne podobne drobiazgi, to wolimy w inny sposób zużytkować swój czas i zainteresowania”. Odpowiedziałbym na to: cierpliwości! Mam wrażenie, że w krytyce swej nie jesteście na właściwej drodze. Psychoanaliza nie może poszczycić się tym, że nigdy nie interesowała się drobiazgami – to prawda. Przeciwnie, jej materiał doświadczalny tworzą przeważnie te niepozorne zdarzenia, które inne gałęzie wiedzy odrzucają jako zbyt bagatelne, jako coś w rodzaju resztek ze świata zjawisk. Czy nie utożsamiacie państwo przypadkiem w swej krytyce wagi zagadnień z jaskrawością oznak? Czy nie istnieją bardzo ważne sprawy, które przy pewnych warunkach, w pewnych okresach czasu przejawić się mogą tylko przez bardzo słabe oznaki? Z łatwością mógłbym wskazać sporo takich wypadków. Z jakich to drobnych oznak młodzi panowie spośród was dochodzą do wniosku, że zdobyli przychylność młodej kobiety? Czy czekają na wyraźne wyznanie miłości, na gwałtowne zarzucenie ramion na szyję, czy też wystarczy im spojrzenie, zaledwie przez innych zauważone, przelotny ruch, przedłużenie o sekundę uścisku ręki? A gdy ktoś bierze udział w śledztwie jako urzędnik policji kryminalnej, czy spodziewa się, że morderca zostawi na miejscu zbrodni swą fotografię i dokładny adres, czy też zadowoli się z konieczności słabszymi i mniej wyraźnymi śladami? Nie lekceważmy więc drobnych objawów i oznak: może przy ich pomocy natrafimy na ślady czegoś większego. Co się tyczy wielkich problemów świata i nauki, jestem tego samego zdania co wy – uważam, że przede wszystkim one zasługują na nasze zainteresowanie. Ale głośne powzięcie zamiaru zgłębienia tego czy innego wielkiego problemu przeważnie nie na wiele się przydaje. Często nie wiadomo, dokąd skierować pierwsze kroki. W pracy naukowej lepsze rezultaty daje branie się do tego, co się ma przed sobą i do czego zbadania można znaleźć drogę. Gdy się to czyni gruntownie, bez zastrzeżeń i bez zbyt wielkich nadziei, gdy się ma szczęście, wtedy przez związek, który wszystko ze wszystkim zespala, a więc i rzeczy małe z wielkimi, praca najbardziej niepozorna musi otworzyć dostęp do badań nad wielkimi problemami.
W ten sposób odpowiedziałbym, by wywołać i utrzymać w was zainteresowanie dla pozornie tak drobnych czynności pomyłkowych ludzi zdrowych. A teraz weźmy kogoś, komu psychoanaliza jest obca, i zapytajmy go, jak sobie tłumaczy, że sprawy takie się zdarzają.
Z pewnością odpowie od razu: ach, nie warto tego tłumaczyć, to przypadkowe drobiazgi. Cóż to ma znaczyć? Czy ze słów tych ma wynikać, że istnieją tak drobne wydarzenia wypadające z łańcucha dziejów, które równie dobrze, jak istnieją, mogłyby nie istnieć? Jeżeli ktoś w ten sposób przełamuje naturalny determinizm na jednym odcinku, obala równocześnie cały naukowy pogląd na świat. Można wtedy wskazać na to, o ile więcej konsekwencji mieści się w religijnym poglądzie na świat, gdyż pogląd ten zapewnia z całą stanowczością, że bez specjalnej woli Boga nawet wróbel nie może spaść z drzewa. Sądzę, że nasz przyjaciel nie będzie wyciągał konsekwencji ze swej pierwszej odpowiedzi, że zmieni kierunek rozumowania i powie: jeżeli będę te sprawy badał, znajdę dla nich wytłumaczenie. Chodzi przecież o małe wykolejenie funkcji, o niedokładności psychicznego procesu, których warunki można ustalić. Człowiek, który na ogół mówi normalnie, może się pomylić, jeżeli 1) jest nieco niedysponowany i zmęczony; 2) jest podniecony; 3) inne sprawy zbyt mocno go pochłaniają. Nietrudno to udowodnić. Istotnie, z przejęzyczeniami mamy przeważnie do czynienia, gdy jesteśmy zmęczeni albo mamy ból głowy czy migrenę. W tych okolicznościach zapomina się łatwo imion.
Dla niektórych osób to zapominanie jest zapowiedzią zbliżania się migreny. Również w podnieceniu przestawiamy często słowa i przedmioty, a zapominanie wykonania zamiaru oraz cała masa innych niezamierzonych czynności występuje ze szczególną jaskrawością, gdy się jest roztargnionym, to znaczy, gdy uwaga jest skoncentrowana na czymś innym. Znanym przykładem takiego roztargnienia jest ów profesor z pisma „Fliegende Blatter”, który zostawia parasol i bierze cudzy kapelusz, ponieważ myśli o zagadnieniach swej najbliższej książki. Przykłady na to, jak można zapomnieć o zamiarach, które się powzięło, o obietnicach, które się uczyniło, bo tymczasem przeżyło się coś, co człowieka mocno pochłaniało, znają wszyscy z własnego doświadczenia.
Brzmi to zupełnie zrozumiale i, zdaje się, nie napotyka protestów. Nie jest to może bardzo interesujące, w każdym razie nie tak, jak tego oczekiwaliśmy. Przypatrzmy się jednak bliżej temu wyjaśnieniu czynności pomyłkowych. Warunki, w których zjawiska te powstają, nie są jednolite. Niedyspozycje i nienormalny obieg krwi dają fizjologiczne uzasadnienie odchyleń w normalnym funkcjonowaniu; podniecenie, zmęczenie, odwrócenie uwagi – to stany innego rodzaju, które nazwać można psychofizjologicznymi. Łatwo je przenieść w dziedzinę teorii. Zarówno przez zmęczenie, jak przez odwrócenie uwagi, może również przez ogólne podniecenie, powstaje pewne rozproszenie uwagi, którego skutkiem jest zbyt małe poświęcenie jej danej funkcji. Funkcja ta może być lekko zakłócona lub niedokładnie wykonana. Lekka niedyspozycja, zmiany obiegu krwi w ośrodkach nerwowych mogą mieć ten sam skutek, mogą w ten sam sposób wpływać na rozproszenie uwagi. We wszystkich tych wypadkach mielibyśmy więc do czynienia z zakłóceniami uwagi bądź z przyczyn organicznych, bądź z psychicznych.
Wydaje się, że dla zainteresowań psychoanalitycznych niewiele z tego wynika. Mogłaby powstać potrzeba zaniechania tego tematu. Gdy jednak spojrzymy dokładniej, nie wszystko tu okazuje się zgodne z teorią wyjaśniającą czynności pomyłkowe procesami uwagi albo przynajmniej nie wszystko się z niej wywodzi. Doświadczenie uczy nas, że takie pomyłki, takie zapominania zdarzają się również u osób, które nie są ani przemęczone, ani roztargnione, ani podniecone, lecz pod każdym względem znajdują się w stanie normalnym, chyba że chcielibyśmy ex post przypisywać im podniecenie, do którego się nie przyznają, właśnie na podstawie ich błędnych odruchów. Trudno również uważać za pewnik, że jedna czynność przez wzmożenie skierowanej na nią uwagi jest niejako zabezpieczona, druga, przez osłabienie tej uwagi, zagrożona. Istnieje wielka liczba posunięć wykonywanych czysto automatycznie, z minimalną uwagą, a jednak z całą pewnością. Spacerowicz, który nie wie dokładnie, dokąd idzie, trzyma się jednak wytyczonej drogi i zatrzymuje się u celu, nie zabłądziwszy (tak przynajmniej bywa w zasadzie). Wyćwiczony pianista uderza w odpowiednie klawisze nie myśląc wcale o tym. Oczywiście, może czasami uderzyć w fałszywy klawisz, ale gdyby gra automatyczna zwiększała niebezpieczeństwo omyłki, właśnie ten wirtuoz, którego gra wskutek nieustannych ćwiczeń w zupełności się zautomatyzowała, musiałby być najbardziej narażony na to niebezpieczeństwo. Przeciwnie, widzimy niejednokrotnie, że wiele czynności udaje się z całą precyzją, choć nie są one przedmiotem specjalnie natężonej uwagi, omyłki zaś i wykolejenia zdarzają się właśnie wtedy, gdy specjalnie zależy nam na tym, by wszystko było w porządku, a więc z pewnością nie ma mowy o odwróceniu potrzebnej uwagi. Można wtedy powiedzieć, że to rezultat „podniecenia”, trudno jednak zrozumieć, dlaczego właśnie podniecenie nie wzmaga raczej uwagi w kierunku tego, co tak usilnie pragniemy uczynić. Gdy ktoś w ważnym przemówieniu lub w rozmowie wskutek przejęzyczenia się wypowiada coś innego, aniżeli miał zamiar powiedzieć, trudno to wytłumaczyć na podstawie teorii odwołującej się do psychofizjologii czy teorii podkreślającej tu rolę uwagi. Czynnościom pomyłkowym towarzyszy wielka ilość drobnych objawów dodatkowych, których nie rozumiemy, do których nie zbliżyliśmy się przez dotychczasowe wyjaśnienia. Gdy na przykład zapominamy na chwilę jakiegoś nazwiska, zaczynamy się irytować, chcemy je sobie na gwałt przypomnieć, nie chcemy ustąpić. Dlaczego tak rzadko udaje się człowiekowi zirytowanemu skierować swą uwagę na słowo, o które mu chodzi, które, jak powiada, „ma na końcu języka”, które od razu poznaje, gdy je wypowie ktoś inny. Zdarzają się również wypadki, że czynności pomyłkowe uwielokrotniają się, wzajemnie się zazębiają lub uzupełniają. Raz zapomina się o spotkaniu, później, gdy się postanowiło nie zapomnieć, okazuje się, że w pamięci pozostała fałszywa godzina; albo drogą pośrednią staramy się przypomnieć sobie zapomniane słowo, a tu zapominamy innego słowa, które by przy odszukaniu pierwszego mogło być pomocne. Zaczynamy szukać tego drugiego słowa i nagle przepada trzecie itp. To samo zdarza się przy omyłkach w druku, które należy traktować jako czynności pomyłkowe zecera.
Taki uporczywy błąd drukarski wkradł się kiedyś podobno do pewnego dziennika socjalistycznego. W sprawozdaniu z pewnej uroczystości wydrukowano: wśród obecnych zauważono również jego wysokość kornprinca. Na następny dzień pojawiło się sprostowanie: zamiast kornprinca miało być, oczywiście, knorprinca (kolejny błąd, zamiast: kronprinc – przyp. red.). W takich wypadkach mówi się chętnie o chochlikach drukarskich i innych podobnych określeniach, które w każdym razie wychodzą poza psychofizyczną teorię błędu drukarskiego.
Nie wiem, czy państwu wiadomo, że można przejęzyczenie sprowokować, wywołać drogą sugestii. Oto anegdotka na ten temat. Gdy pewnego aktora debiutanta obarczono w „Dziewicy Orleańskiej” ważną rolą, polegającą na zameldowaniu królowi, że konstabl odsyła swój miecz, wykonawca roli głównej zażartował sobie i podczas próby kilkakrotnie powtórzył nieśmiałemu adeptowi: „Konstabl odsyła swego konia”. – I cel został osiągnięty. Na przedstawieniu nasz nieszczęśliwy debiutant wypowiedział fałszywy tekst, choć go przestrzegano, a może właśnie dlatego, że mu zwracano na tę możliwość uwagę.
Wszystkie te drobne cechy czynności pomyłkowych nie znajdują wyjaśnienia w teorii o odwróceniu uwagi. Nie wynika z tego, by teoria ta musiała być błędna. Może jej tylko czegoś brakuje, może potrzebuje jakiegoś uzupełnienia, by mogła nas zadowolić. Ale niektóre czynności pomyłkowe mogą być rozpatrywane jeszcze z innej strony.
Weźmy najbardziej dla naszych celów nadające się przejęzyczenie (moglibyśmy równie dobrze wybrać pomyłki przy pisaniu lub czytaniu). Musimy sobie wreszcie powiedzieć, że dotychczas pytaliśmy tylko o to, kiedy, w jakich warunkach człowiek się przejęzyczą, i tylko na to otrzymaliśmy odpowiedź. Można jednak skierować zainteresowanie w inną stronę i chcieć się dowiedzieć, dlaczego przejęzyczamy się właśnie w ten sposób, a nie w inny, można zająć się tym, co z przejęzyczenia wynika. Dopóki na to pytanie nie odpowiemy, dopóki nie zostanie wyjaśniony skutek przejęzyczenia, dopóty z punktu widzenia psychologii zjawisko to jest przypadkowe, bez względu na to, czy znalazło wyjaśnienie fizjologiczne. Gdy przejęzyczam się, może to się stać w nieskończenie wielu formach, mogę zamiast właściwego słowa powiedzieć jedno z tysiąca innych, mogę dokonać nieskończonej ilości zniekształceń właściwego wyrazu. Czy istnieje więc coś, co mi w specjalnym wypadku spośród wszystkich możliwych rodzajów przejęzyczeń ten właśnie rodzaj narzuca, czy też jest to przypadek, dowolność, czy może w tej sprawie w ogóle nie można wypowiedzieć nic rozsądnego?
Dwaj autorzy, Meringer i Mayer (filolog i psychiatra), spróbowali w roku 1895 ująć kwestię przejęzyczenia z tej strony. Zaczęli zbierać przykłady, traktując je na początku czysto opisowo. Nie daje to, oczywiście, wyjaśnienia, ale może być do niego drogą. Podzielili oni zniekształcenia, jakich doznaje mowa przez przejęzyczenie, na: przestawienia, antycypacje, oddziaływania następcze, pomieszania (kontaminacje) i podstawienia (substytucje). Dam państwu przykłady wymienionych autorów charakteryzujące ważniejsze grupy. Przestawienie zachodzi, gdy ktoś mówi: Milo z Wenus zamiast: Wenus z Milo (przestawienie kolejności słów). Oddziaływaniem następczym byłby znany nieudany toast: „Wzywam państwa do zbiorowej czkawki za zdrowie naszego szefa” (Ich fordere Sie auf, auf das Wohl unseres Chefs aufzustossen; (aufstossen: mieć czkawkę, anstossen: trącić się kielichami – przyp. tłum.). Te formy przejęzyczeń nie są zbyt częste. O wiele częstsze są wypadki, w których przejęzyczenie powstaje przez złączenie, względnie zgęszczenie pewnych słów, na przykład gdy jakiś pan mówi do pani spotkanej na ulicy: „Chętnie bym panią odpro… obraził” (Ich möchte Sie geme begleitdigen); (odprowadzić to po niemiecku begleiten; obrazić – beleidigen – przyp. tłum.). W tym pomieszaniu tkwi zarówno chęć obrazy, jak i odprowadzenia.
Próba wyjaśnienia, którą obaj autorzy opierają na podstawie swych przykładów, jest zupełnie niewystarczająca. Sądzą oni, że dźwięki i sylaby słowa mają różne wartości, że wysokowartościowe elementy wśród tych dźwięków i sylab mogą zakłócać elementy niskowartościowe. Opierają się przy tym na rzadkich w zasadzie antycypacjach i oddziaływaniach następczych: dla innych skutków przejęzyczeń wyróżnienia asocjacji dźwiękowych, o ile w ogóle istnieją, nie wchodzą w rachubę. Przecież najczęściej mamy do czynienia z przejęzyczeniem, gdy zamiast jednego słowa pada inne, bardzo podobne, i to podobieństwo wielu ludziom wystarczy jako wytłumaczenie przejęzyczenia. Na przykład pewien profesor stwierdza w swej mowie inauguracyjnej: „Nie jestem skłonny (Ich bin nicht geneight, zamiast: Ich bin nicht geeignet – nie jestem godny) do uczczenia zasług mego poprzednika”. Albo jego kolega z innego fakultetu: „…przy genitaliach kobiecych mimo wielu pokus” (Versuchung), „przepraszam, pomyliłem się: mimo wielu prób” ( Versuche)…
Najzwyklejszą i najczęstszą formą przejęzyczenia jest wypowiadanie czegoś przeciwnego, niż się chciało powiedzieć. Jest to bardzo odległe od pokrewieństw dźwiękowych.
Można się przy tym powołać na to, że przeciwieństwa złączone są bardzo silnym pokrewieństwem pojęciowym i są sobie wzajemnie specjalnie bliskie przez skojarzenie psychologiczne. Istnieją w tej dziedzinie historyczne przykłady. Oto przewodniczący parlamentu otworzył kiedyś posiedzenie następującymi słowami: „Panowie! Stwierdzam obecność tylu a tylu posłów i oświadczam, że posiedzenie jest zamknięte”.
Równie kusząco jak związki między przeciwieństwami działa każde inne utarte skojarzenie, które w pewnych warunkach może być dosyć kłopotliwe. Tak na przykład opowiadają, że na bankiecie z okazji ślubu syna H. Helmholtza z córką znanego wynalazcy i przemysłowca, W. Siemensa, sławny fizjolog Dubois-Reymond wygłosił wspaniały toast zakończony w następujący sposób: „A więc niech żyje nowa firma Siemens i Halske!” Była to w rzeczywistości nazwa starej firmy, niezwykle popularnej na terenie Berlina.
Musimy więc do związków dźwiękowych i do podobieństw między słowami dodać jeszcze wpływ asocjacji słownych. Ale to nie wystarczy. W szeregu wypadków wyjaśnienie zaobserwowanego przeoczenia będzie niemożliwe, dopóki nie uwzględnimy tego, co zostało powiedziane, lub nawet pomyślane poprzednio. A więc znowu przypadek reprodukcji, jak ten, o którym mówił Meringer, tylko z większego oddalenia. Na ogół mam wrażenie, że teraz oddaliliśmy się od zrozumienia czynności pomyłkowej przy przejęzyczeniu bardziej niż kiedykolwiek.
Nie mylę się chyba przypuszczając, że podczas przeprowadzonej przed chwilą analizy przykładów przejęzyczeń obudziły one w nas wszystkich nowe wrażenia, nad którymi warto by się nieco zastanowić. Zbadaliśmy warunki, w których przejęzyczenie w ogóle dochodzi do skutku, następnie poznaliśmy źródła określające rodzaj zniekształcenia przy przejęzyczeniach, ale samego skutku przejęzyczenia, bez względu na jego powstanie, jeszcze nie rozpatrywaliśmy. Skoro zdecydujemy się i na to, będziemy musieli zdobyć się wreszcie na odwagę i powiedzieć: w niektórych przykładach ma sens również to, co powstaje przy przejęzyczeniu. Cóż to znaczy sens? Otóż chodzi o to, że skutek przejęzyczenia ma chyba prawo do tego, by go uważać za pełnowartościowy akt psychiczny, który również dąży do swego własnego celu i winien być traktowany jako przejaw o pewnej treści i znaczeniu. Mówiliśmy dotychczas ciągle o czynnościach pomyłkowych, ale teraz wydaje się, że czasami czynność pomyłkowa może być czynnością normalną, która zajęła miejsce innej, oczekiwanej lub zamienionej.
Ten właśnie sens czynności pomyłkowej jest przecież w pojedynczych wypadkach uchwytny i niezaprzeczalny.
Gdy przewodniczący w pierwszych słowach swej mowy zamyka posiedzenie parlamentu zamiast je otworzyć, skłonni jesteśmy na podstawie orientowania się w stosunkach uważać tę pomyłkę za pełną sensu. Nie spodziewa się po obradach niczego dobrego, byłby zadowolony, gdyby je mógł z miejsca przerwać. Wskazanie tego sensu, a więc wyjaśnienie przejęzyczenia, nie sprawia nam trudności. Weźmy inny przykład. Pewna pani, uchodząca za energiczną, powiada: „Mój mąż pytał lekarza, jakiej ma przestrzegać diety; lekarz oświadczył, że dieta jest zbyteczna, może jeść i pić, co ja uważam za stosowne”. Czy to przejęzyczenie nie jest oczywistym wyrazem konsekwentnie przeprowadzonego programu życiowego?
Panie i panowie! Gdyby się miało okazać, że nie tylko nieliczne wypadki przejęzyczenia i czynności pomyłkowych w ogóle mają swój sens, lecz że wypadków takich jest większa ilość, ten sens czynności omyłkowych, o którym dotychczas nie było mowy, stanie się dla nas sprawą najbardziej zajmującą i słusznie odsunie na drugi plan wszystkie inne punkty widzenia. Możemy wtedy pozostawić na boku wszystkie momenty fizjologiczne lub psychofizyczne, wolno nam poświęcić się badaniom czysto psychologicznym na temat sensu, tj. znaczenia i celu czynności pomyłkowej. Dla sprawdzenia, czy nadzieje nasze są uzasadnione, będziemy musieli rozszerzyć ramy materiału obserwacyjnego.
Zanim jednak zamiar ten wykonamy, chciałbym, by państwo poszli za mną, kierując się innym śladem. Zdarza się niejednokrotnie, że poeta używa przestawienia słów lub innej czynności pomyłkowej jako zabiegu artystycznego. Sam ten fakt musi być dla nas dowodem, że czynność pomyłkową, w tym wypadku przejęzyczenie, uważa on za pełną sensu, bo przecież stwarza ją celowo. Nie dzieje się tak, że poeta przy pisaniu popełnił pomyłkę i później tę pomyłkę zostawi w utworze jako przejęzyczenie. Przez przejęzyczenie chce nam poeta coś uświadomić i możemy zbadać, o co mu chodzi, czy chce np. zaznaczyć, że dana osoba jest roztargniona, zmęczona lub znajduje się bezpośrednio przed atakiem migreny. Jeżeli poeta używa przejęzyczenia jako zwrotu pełnego sensu, nie należy tego, oczywiście, przeceniać. W rzeczywistości mogło ono być pozbawione sensu, mogło być psychicznym przypadkiem, a tylko w wyjątkowych wypadkach mogło posiadać sens; poeta ma pełne prawo stopniować skalę tego sensu stosownie do swoich celów. Nie byłoby jednak nic dziwnego i w tym, gdybyśmy od poety mogli dowiedzieć się o przejęzyczeniu więcej aniżeli od filozofa lub psychiatry.
Taki przykład przejęzyczenia znajdujemy w Wallensteinie („Piccolomini”, akt pierwszy, odsłona piąta). W poprzedniej scenie Maks Piccolomini opowiedział się z całą gwałtownością za księciem, wypowiadając entuzjastyczną tyradę na temat błogosławieństw pokoju, które mu się objawiły podczas odprowadzania córki Wallensteina do obozu. Ojciec Maksa i wysłannik dworu, Questenberg, pozostają pod druzgocącym wrażeniem tej tyrady.
Oto scena piąta:
Questenberg: O biada, biada! Czy tak rzeczy stoją? (Niecierpliwie i pośpiesznie). I ty powagą nie weźmiesz go swoją? Dozwalasz odejść mu w takim zapale, ócz nie otworzysz tak zaślepionemu? Oktawio (z głębokiego zamyślenia): On właśnie moje w tej otworzył dobie, I więcej widzę, niż życzę sobie. Questenberg: Ja twojej mowy nie pojmuję wcale… Oktawio: Przeklinać muszę dzień jego podróży! Questenberg: I cóż się stało? Oktawio: Nie bawmy tu dłużej! Ja muszę śledzić, widzieć własnym okiem – Ach śpieszmy! (Chce go wyprowadzić). Questenberg (zdziwiony): Dokąd? Oktawio (niecierpliwie): Do niej! Questenberg: Do niej? Oktawio: Tak, do – (poprawia się) księcia. Idźmy!
(tłumaczenie Jana Nepomucena Kamińskiego ze zbiorowego wydania dzieł Schillera Lwów, nakład Altenberga).
Oktawio chciał powiedzieć: do niego, do księcia. Przez słowa „do niej” zdradza się z tym, że doskonale rozumie, kto jest przyczyną entuzjazmu młodego wojaka dla pokoju.
Jeszcze bardziej przekonujący przykład odnalazł Otto Rank u Szekspira. Znalazł go w Kupcu weneckim, w słynnej scenie wyboru trzech skrzynek przez szczęśliwego wybrańca. Zdaje się, że uczynię najlepiej, jeżeli, odczytam krótkie wywody Ranka.
Oto one:
W Kupcu weneckim Szekspira (akt trzeci, scena druga) znajdujemy przejęzyczenie poetycko bardzo zręcznie umotywowane, technicznie świetnie wyzyskane, dowodzące tak samo jak na przykładzie Freuda z Wallensteinem, że poeci znają dobrze mechanizm i sens czynności pomyłkowych, i są pewni, że ich czytelnicy również się w tym orientują. Porcja, wskutek woli ojca, uzależniona w wyborze męża od losu, dotychczas potrafiła przez szczęśliwy wypadek pozbyć się niemiłych konkurentów. Spotkawszy Bassania, którego pokochała, lęka się, że i on wyciągnie fałszywy los. Chciałaby mu powiedzieć, że i w tym wypadku może być pewny jej miłości, ale nie pozwala na to przysięga. W tej rozterce poeta każe jej wypowiedzieć do Bassania następujące słowa:
Wstrzymaj się jeszcze, signore; zaczekaj Dzień lub dwa, zanim dokonasz wyboru; Bo gdybyś błędnie wybrał, pozbawioną Byłabym twojej obecności; bądź więc Cierpliwy, proszę. Coś mi skrycie mówi (Lecz to nie miłość), że rozstać się z panem, Z trudnością by mi przyszło, a sam przyznasz, Że nienawiści głos bywa odmienny. Abyś mnie jednak lepiej pan zrozumiał (Choć to kobiecie myśleć tylko wolno, Ale nie mówić), chętnie bym cię miesiąc, Albo dwa, w moim zatrzymała domu, Złamać bym moją musiała przysięgę, Mogłabym jeszcze podać ci wskazówki Co do trafności wyboru, lecz wtedy Złamać bym moją musiała przysięgę, A tego nie uczynię. Tak więc Możesz mnie chybić; jeślibyś zaś chybił, Zaiste dałbyś mi powód do grzechu, Boby mi przyszło żałować, żem była Wierną przysiędze. O, te oczy wasze, Opanowały mnie i rozdwoiły: Jedna połowa moja już jest waszą, Druga połowa waszą, to jest moją, Chciałam powiedzieć, lecz jeżeli moją, To waszą także, więc i całość wasza.
(tłumaczenie Jana Paszkowskiego).
Właśnie to, do czego chciała tylko uczynić lekką aluzję, bo właściwie nie miała o tym mówić, że już przed wyborem całkowicie należy do niego i kocha go, poeta, kierowany podziwu godnym wyczuciem psychologicznym, ujawnia przez przestawienie wyrazów. Dzięki temu majstersztykowi uspokaja zarówno nieznośną niepewność kochanków, jak i napięcie słuchacza co do wyniku wyboru. Proszę jeszcze zwrócić uwagę, w jak delikatnej formie Porcja rzuca pomost między wyznaniami, zawartymi w grze słów, jak niweluje zawartą w niej sprzeczność, jak wreszcie wraca do swej pomyłki, podkreślając, że w niej zawarta jest prawda, gdy mówi: „Lecz jeżeli moją, to waszą także, więc i całość wasza”. Pewien myśliciel, niemający związków z medycyną, odkrył również sens czynności pomyłkowej i oszczędził nam trudu wyjaśnienia tego wypadku. Jest nim pełen polotu satyryk Georg Lichtenberg (1742-1799), o którym Goethe powiedział: w każdym jego żarcie jest ukryty problem. Przy sposobności żartu przychodzi również nieraz rozwiązanie problemu. W jednym ze swych dowcipnych, satyrycznych utworów notuje Lichtenberg zdanie następujące: zawsze zamiast słowa angenommen (przyjął, przyjęte, biorąc pod uwagę – przyp. tłum.) czytał „Agamemnon”, tak był przesiąknięty lekturą Homera. Oto mamy istotną teorię omyłek przy czytaniu. Następnym razem postaramy się ustalić, czy w ujmowaniu czynności pomyłkowych wolno nam iść drogą wytkniętą przez poetów.
WYKŁAD III Czynności pomyłkowe (ciąg dalszy)
Panie i panowie! Podczas poprzedniego wykładu wpadliśmy na pomysł rozpatrywania czynności pomyłkowych w oderwaniu od zakłóconej czynności zamierzonej, jako całości zamkniętej w sobie. Odnieśliśmy wrażenie, że czynności te w poszczególnych wypadkach zdradzają swój własny, odrębny sens, i powiedzieliśmy sobie: jeśli nam samym udałoby się stwierdzić, że czynność pomyłkowa ma sens, sens ten mógłby stać się bardziej zajmujący niż okoliczności, wśród których czynność pomyłkowa doszła do skutku. Ustalmy raz jeszcze, co chcemy rozumieć przez „sens” procesu psychicznego. Nic innego, jak zamiar, któremu służy, i jego stanowisko w szeregu psychicznym. W przeważającej liczbie naszych badań możemy „sens” zastąpić słowami „zamiar” lub „tendencja”. Czy więc był to tylko złudny blask czynności pomyłkowej, czy też jej wywyższenie przez poezję, gdy się nam zdawało, że widzimy w niej zamiar? Pozostańmy przy przykładach przejęzyczenia, rozszerzmy tylko zasięg obserwacji. Znajdziemy całe kategorie wypadków, w których widoczny jest zamiar czy sens przejęzyczenia. Będą to przede wszystkim wypadki, w których na miejscu tego, co zamierzaliśmy, występuje coś przeciwnego. Przypomnijmy sobie słowa przewodniczącego, który na posiedzeniu inauguracyjnym parlamentu oświadcza, że posiedzenie jest zamknięte. Nie ma tu nic dwuznacznego. Sensem i zamiarem jego pomyłkowego przemówienia jest chęć zamknięcia obrad. „Sam to przyznaje”, chciałoby się powiedzieć, wystarczy go „wziąć za słowo”. Proszę mi teraz nie przeszkadzać zarzutem, że to niemożliwe, że przecież wiemy, iż chciał otworzyć posiedzenie, a nie zamknąć je, że sam, jako najwyższa, uznana przez nas instytucja, gotów jest potwierdzić: chciałem otworzyć. Zapominacie państwo, przy tej okazji, że zgodziliśmy się na traktowanie czynności pomyłkowej jako czegoś oderwanego; o jej stosunku do intencji, którą zakłóca, pomówimy później. W przeciwnym razie popełnilibyście błąd logiczny, wskutek którego ominęlibyście to właśnie zagadnienie, o które nam tutaj chodzi. W innych wypadkach, gdy się drogą pomyłki nie powiedziało czegoś przeciwnego niż to, co się chciało powiedzieć, może mimo to przez przejęzyczenie wyjść na światło sens przeciwny. „Nie jestem skłonny (geneigt) do uczczenia zasług mego poprzednika”. „Skłonny” (geneigt) nie jest przeciwieństwem słowa „zdolny” (geeignet), a jednak mamy wyraźnie wyznanie, pozostające w jaskrawym przeciwieństwie do sytuacji, w której znalazł się nasz mówca. W innych jeszcze wypadkach przejęzyczenie dodaje do sensu zamierzonego sens drugi. Zdanie, którego słuchamy, sprawia wrażenie stłoczenia, zgęszczenia lub skrótu z większej liczby zdań. Oto energiczna dama, która oświadcza: „Może jeść i pić, co mnie się podoba”. To zupełnie tak, jak gdyby opowiadała: „Może jeść i pić, co tylko zechce, ale czegóż on może chcieć? Ja chcę za niego”. Przejęzyczenia robią często wrażenie takich skrótów. Na przykład kiedy profesor anatomii po wykładzie o jamach nosowych, otrzymawszy odpowiedź, że został przez słuchaczy zrozumiany, mówi w dalszym ciągu: „Nie bardzo w to wierzę, gdyż ludzi orientujących się dobrze w sprawach jam nosowych, nawet w milionowym mieście, policzyć można na palcu… przepraszam, na palcach jednej ręki” – to ten skrót ma także swój sens; mówi o tym, że jest tylko jeden człowiek, który się w tym orientuje. Obok takich czynności pomyłkowych, które same przez się wyrażają swój sens, mamy inne grupy przejęzyczeń niewykazujących żadnego sensu, a więc przeciwstawiających się zdecydowanie naszym oczekiwaniom. Jeżeli ktoś przez przejęzyczenie przekręca czyjeś imię albo popełnia błędy w szyku głosek, wydaje się na podstawie bardzo częstego powtarzania się tego rodzaju wypadków, że pytanie, czy wszystkie czynności pomyłkowe produkują coś, co ma sens, przesądzone zostało w sensie negatywnym. Jednak przy każdym badaniu tych przykładów okazuje się, że będzie można bez trudu znaleźć wyjaśnienie dla tych zniekształceń, że różnica między tymi mniej jasnymi wypadkami a poprzednimi, zupełnie jasnymi, wcale nawet nie jest tak wielka. Mężczyzna zapytany o zdrowie swego konia wypowiadał słowa: Das draut, nein, das dauert vielleicht einen Monat (to potrwa, pewnie jeszcze jeden miesiąc). Zapytany, co właściwie chciał powiedzieć, oświadcza, że uważa to za smutną historię (traurige Geschichte). Połączenie dauert (trwa) i trauring (smutny) dało w rezultacie owo draut (Meringer i Mayer). Ktoś inny, opowiadając o sprawach, które mu się nie podobają, oświadcza: Dann aber sind Tatsachen zum Vorschwein gekommen (Potem wyszły na jaw fakty. Wyjść na jaw po niemiecku: zum Vorschein kommen – przyp. tłum.). Na zapytanie wyjaśnia, że fakty te chciał określić jako świństwo. Ze słów Vorschein i Schweineri (świństwo) wyszło dziwne Vorschwein (M. i M.). Proszę sobie przypomnieć wypadek młodzieńca, który chciał begleitdigen nieznaną damę. Pozwoliliśmy sobie na rozłożenie tego tworu na słowa begleiten (odprowadzić) i beleidigen (obrazić) i uważaliśmy tę interpretację za słuszną, nie żądając potwierdzenia. Z przykładów tych widzą państwo, że mniej jasne wypadki przejęzyczenia można tłumaczyć przez spotkanie, interferencję, dwóch różnych intencji słownych. Różnice polegają jedynie na tym, że raz jedna intencja drugą w zupełności zastępuje (substytuuje) – dzieje się to przy przejęzyczeniu, którego rezultatem jest wypowiedzenie czegoś przeciwnego niż to, co leżało w zamiarze – kiedy indziej musimy zadowolić się jej zniekształceniem lub modyfikacją, dzięki czemu powstają jakieś mieszaniny o większym lub mniejszym sensie. Wydaje nam się teraz, że uchwyciliśmy tajemnicę wielu przejęzyczeń. Stojąc na tym stanowisku będziemy mogli zrozumieć inne jeszcze ich grupy, dotychczas zagadkowe. Przy zniekształceniu imion i nazwisk, na przykład, nie można wyjść z założenia, że zawsze chodzi tu o współzawodnictwo dwóch podobnych, a jednak różnych imion czy nazwisk. Ale ten drugi zamiar nie jest trudny do odgadnięcia. Zniekształcenie nazwiska zdarza się często poza obrębem przejęzyczenia i chodzi w nim o próbę stworzenia nazwiska o niemiłym, poniżającym brzmieniu. Jest to znany sposób obrazy, z którego nawet wykształcony człowiek niechętnie rezygnuje, którego używa często jako „kawał” o bardzo niskim poziomie. Jaskrawym i obrzydliwym przykładem takiego zniekształcenia nazwisk jest nazywanie w okresie wojny prezydenta republiki francuskiej Poincare – Schweinskarre (pieczeń wieprzowa). Można więc dopatrzyć się przy przejęzyczeniu zamiaru obrazy, który się przejawia w zniekształceniu nazwiska. Podobne wyjaśnienia narzucają się dla pewnych typów przejęzyczeń z komicznym lub absurdalnym efektem, jak np. wezwanie do czkawki na cześć szefa (Ich fordere się auf, auf das Wohl unseres Chefs aufzustossen – zamiast: anzustossen). Uroczysty nastrój został tu niespodzianie zakłócony przez wdarcie się słowa wywołującego nieapetyczne wrażenie. Na podstawie pewnych przemówień o charakterze obelżywym możemy śmiało przypuszczać, że chce tutaj znaleźć swój wyraz tendencja sprzeciwiająca się energicznie wysuniętemu na plan pierwszy uczczeniu, że chce powiedzieć: Nie wierzcie temu, nie mówię serio, gwiżdżę sobie po prostu na tego pana itd. Wiemy, że wielu ludzi umyślnie, dla pewnego zadowolenia, zniekształca niewinne słowa, tworzy wyrazy o posmaku gorszącym; uchodzi to za dowcipne. U osobników tego typu trzeba stwierdzić, że przekształcenie jest umyślnym zrobieniem kawału, czy też rezultatem przejęzyczenia. Tak więc przy stosunkowo niewielkim wysiłku mielibyśmy rozwiązanie zagadki czynności pomyłkowych. Nie są to objawy przypadkowe, lecz poważne akty psychiczne, mają swój sens, powstają przez współdziałanie, albo raczej przez wzajemne oddziaływanie na siebie dwóch różnych zamiarów. Teraz mogę zrozumieć, dlaczego zasypią mnie państwo masą pytań i wątpliwości, na które należy odpowiedzieć, które trzeba załatwić, zanim będziemy mogli nacieszyć się rezultatem naszej pracy. Nie chcę was nakłaniać do zbyt pośpiesznych decyzji. Rozważmy wszystko po kolei. O cóż chcecie mnie pytać? Czy sądzę, że tłumaczenie dotyczy wszystkich wypadków przejęzyczenia, czy też pewnej tylko ich liczby? Czy to samo ujęcie można rozszerzyć na szereg innych rodzajów czynności pomyłkowych, na pomyłki przy czytaniu, pisaniu, za zagubienie itd.? Co mają oznaczać czynniki zmęczenia, podniecenia, roztargnienia, jaką rolę w obliczu psychicznej natury czynności pomyłkowych gra zakłócenie uwagi? Jest przecież oczywiste, że wśród dwóch rywalizujących ze sobą tendencji czynności pomyłkowych jedna jest zawsze wiadoma, druga nie zawsze. Cóż czynimy, by tę drugą odgadnąć, a jeżeli zdaje się nam, że ją zrozumieliśmy, jak możemy przeprowadzić dowód, że jest nie tylko prawdopodobna, lecz jedynie prawdziwa? Macie jeszcze jakieś pytania? Jeżeli nie, sam będę je kontynuował. Przypominam, że właściwie na czynnościach pomyłkowych nie bardzo nam zależy, że z ich badania chcemy nauczyć się czegoś, co znalazłoby zastosowanie w psychoanalizie. Dlatego stawiam pytanie: cóż to za zamiary i tendencje w ten sposób przeszkadzają innym, jaki stosunek zachodzi między tendencjami zakłócającymi a tendencjami ulegającymi zakłóceniu? W ten sposób praca nasza zacznie się na nowo dopiero po rozwiązaniu problemu. A więc, czy jest to wytłumaczenie wszelkiego rodzaju przejęzyczeń? Jestem skłonny uważać, że tak, a to dlatego, że w każdym wypadku przejęzyczenia można znaleźć tego rodzaju rozwiązanie. Nie można jednak udowodnić, że nie zdarzają się przejęzyczenia bez takiego mechanizmu. Niech i tak będzie; teoretycznie jest to dla nas obojętne, gdyż wnioski, które chcemy wysnuć dla wprowadzenia was do psychoanalizy, pozostają w mocy – co zresztą nie odpowiada stanowi faktycznemu – nawet gdyby tylko mniejszość wypadków przejęzyczenia mieściła się w ramach naszego ujęcia. Na następne pytanie: czy to, co ustaliliśmy jako rezultat przejęzyczenia, możemy rozszerzyć również na inne rodzaje czynności pomyłkowych? – nie chcę na razie odpowiadać. Przekonacie się o tym sami, gdy przejdziemy do przykładów z dziedziny pomyłek w piśmie itd. Ze względów technicznych jednak proponuję odłożenie tej pracy do chwili, w której samo przejęzyczenie zbadamy jeszcze dokładniej. Pytanie o to jakie znaczenie mogą mieć dla nas wysunięte przez szereg badaczy na pierwszy plan momenty zaburzeń w krążeniu krwi, zmęczenia, podniecenia, roztargnienia oraz teoria zaburzenia uwagi, jeżeli stoimy na stanowisku opisanego mechanizmu psychicznego przejęzyczenia, zasługuje na szczegółową odpowiedź. Zwracam uwagę, że nie negujemy tych momentów. Psychoanaliza w ogóle rzadko przeczy twierdzeniom strony przeciwnej. Z zasady dodaje tylko coś nowego, a przy tej okazji zdarza się, oczywiście, że właśnie to, co dotychczas było przeoczone, staje się istotne. Wpływ warunków fizjologicznych, które powstają na skutek lekkiej niedyspozycji, zaburzenia obiegu krwi, wyczerpania, nie da się przy przejęzyczeniu zaprzeczyć; poucza nas o tym codzienne doświadczenie osobiste. Jak to jednak mało tłumaczy! Przede wszystkim nie są to warunki konieczne do powstania czynności pomyłkowej. Przejęzyczenie bowiem jest również możliwe przy pełnym zdrowiu i stanie normalnym. Te momenty cielesne mają więc jedynie wartość ułatwień w swoistym mechanizmie psychicznym przejęzyczenia. Dla tej ich roli użyłem kiedyś porównania, które powtórzę, gdyż nie znalazłem żadnego lepszego. Przypuśćmy, że o późnej, nocnej godzinie idę przez opustoszałą miejscowość i jakiś bandyta napada na mnie, zabiera mi zegarek i woreczek z pieniędzmi. Przypuśćmy, że zjawiam się po rabunku na najbliższym posterunku policji, a ponieważ nie widziałem dokładnie twarzy złoczyńcy, oświadczam: „Samotność i ciemność obrabowały mnie przed chwilą”. Komisarz policji może mi na to powiedzieć: „Wydaje mi się, że pan niesłusznie kładzie zbyt wiele na karb ujęcia czysto mechanicznego. Przedstawmy raczej stan rzeczy w taki sposób: pod osłoną ciemności korzystając z tego, że na drodze nikogo nie było, obrabował pana jakiś nieznany złoczyńca. Wydaje mi się, że najważniejszą rzeczą w naszym wypadku jest odnalezienie sprawcy zbrodni. Może wtedy odbierzemy mu zrabowane przedmioty”. Momenty psychofizjologiczne – podniecenie, roztargnienie, zakłócenie uwagi – w niewielkim, jak widać, stopniu przyczyniają się do wyjaśnienia sprawy. To tylko zwroty retoryczne, parawany, które nie powinny nas powstrzymać od dalszych badań. Zachodzi raczej pytanie, co wywołało tutaj podniecenie, czy też specjalne odwrócenie uwagi. Wpływy dźwiękowe, podobieństwa słowne i pospolite skojarzenia, nawiązujące do słów, należy raz jeszcze uznać za rzeczy ważne. Ułatwiają one przejęzyczenie, wskazując mu drogi, po których może wędrować. Ale gdy mam przed sobą drogę, czy już bezapelacyjnie zdecydowane, że nią pójdę? Potrzebny jest jeszcze do decyzji motyw, potrzebna siła, która pcha mnie najpierw. Te relacje dźwiękowe i słowne są więc, tak jak dyspozycje cielesne, elementami pomocniczymi przejęzyczenia i nie mogą dać właściwego wyjaśnienia. Proszę pamiętać jeszcze o jednym: w ogromnej większości wypadków mowie mojej nie przeszkadza okoliczność, że używane przeze mnie słowa dźwiękowo przypominają inne, że są ściśle złączone ze swymi przeciwieństwami, albo że są one punktem wyjścia dla utartych skojarzeń. Można by powiedzieć wraz z filozofem Wundtem, że przejęzyczenie wtedy dochodzi do skutku, gdy pod wpływem wyczerpania fizycznego skłonności skojarzeniowe biorą górę nad pozostałą intencją mowy. Brzmiałoby to bardzo pięknie, gdyby nie przeczyło temu doświadczenie; w szeregu wypadków przejęzyczeń brak bowiem ułatwień fizycznych, w innych wypadkach nie ma ułatwień skojarzeniowych. Szczególnie jednak interesuje mnie wasze następne pytanie, w jaki sposób można stwierdzić obie tendencje, które tutaj ze sobą kolidują. Prawdopodobnie nie przeczuwacie, jak brzemienna to w skutki sprawa. Prawda, jedna z dwóch tendencji, ta, która została zakłócona, jest zawsze niewątpliwa: osoba, która czynność pomyłkową wykonuje, zna ją i przyznaje się do niej. Powód do wątpliwości i namysłu może dać tylko druga, ta, która przeszkadza. Słyszeliśmy już i z pewnością nie zapomnieliście o tym, że w szeregu wypadków ta druga tendencja jest równie wyraźna. Wskazuje na nią skutek przejęzyczenia, jeżeli tylko mamy odwagę rozpatrywać go w oderwaniu. To jasne, że przewodniczący, który przejęzyczył się i powiedział coś przeciwnego, chce otworzyć posiedzenie; ale równe jasne jest, że chciałby je zamknąć. Jest to wyraźne, nie wymaga komentarzy. Ale w innych wypadkach, w których tendencja zakłócająca zniekształca jedynie pierwotną, nie ujawniając się w całej pełni? Jak odgadnąć w nich poza zniekształceniem tendencję, która je wywołała? W pierwszym szeregu wypadków w sposób bardzo prosty i pewny, tak samo jak przy ustalaniu tendencji zakłóconej, sam mówca komunikuje ją bezpośrednio, gdy po przejęzyczeniu wypowiada tekst pierwotnie zamierzony: Das draut, nein, das dauert vielleicht einen Monat (analizę tego przykładu podaliśmy już w tym samym wykładzie – przyp. tłum.). Nasz rozmówca wyjawia również tendencję zniekształcającą. Pytają go: Dlaczego pan powiedział najpierw: draut? Odpowiada: (Chciałem powiedzieć:) Das ist eine traurige Geschichte. W drugim wypadku (również już omówionym – przyp. tłum.) otrzymujemy potwierdzenie, że przy wyrazie Vorschwein chodziło o zwrócenie uwagi na Schweinerei (świństwo). Ustalenie tendencji zakłóconej udało się tu z równą pewnością, jak sprecyzowanie tendencji przeszkadzającej. Nie bez powodu wziąłem tu przykłady nie pochodzące ani ode mnie, ani od moich zwolenników. W obydwu jednak potrzebny był dla rozwiązania pewien zabieg. Trzeba było zapytać mówiącego, dlaczego właśnie tak się przejęzyczył, co może powiedzieć o swym przejęzyczeniu? Gdyby nie to, przeszedłby może obok swego przejęzyczenia, nie starając się go wyjaśniać. Zapytany, podał wyjaśnienie w pierwszym skojarzeniu, które mu przyszło na myśl. Ten mały zabieg i jego sukces to właśnie psychoanaliza, wzór każdego badania psychoanalitycznego, które będziemy stosowali w dalszym ciągu.
Czy jestem zbytnim niedowiarkiem, jeżeli przypuszczam, że w tym momencie, gdy wyłania się przed wami psychoanaliza, podnosi również głowę opór przeciw niej? Czy nie macie ochoty zarzucić mi, że informacje zapytanej osoby, która przejęzyczyła się, nie mają pełnej siły dowodowej? Powiadacie tak: Oczywiście, chciała ona wytłumaczyć przejęzyczenie, ale właśnie dlatego rzuciła pierwsze lepsze słowa, które, zdaniem jej, mogą sprawę wyjaśnić. Dowodu, że przejęzyczenie tak właśnie doszło do skutku, nie ma. Mogło być tak, ale równie dobrze inaczej. Mogło jej wpaść do głowy coś innego, równie dobrego, lub nawet lepszego.
Rzecz charakterystyczna, jak mało w gruncie rzeczy macie państwo szacunku dla faktu psychicznego. Proszę sobie wyobrazić, że ktoś przeprowadził analizę chemiczną pewnej substancji i zważył dokładnie, w miligramach, składowe tej substancji. Z tej wagi można wyciągnąć określone wnioski. Czy sądzicie, że jakiemuś chemikowi wpadłoby do głowy kwestionować te wnioski na tej podstawie, że wydzielona substancja mogłaby mieć również inną wagę? Każdy chyli czoło przed faktem, że to właśnie ta waga, a nie inna, i na tej podstawie z całym zaufaniem buduje gmach dalszych wniosków. Gdy jednak mamy do czynienia z faktem z dziedziny psychicznej, gdy zapytany wpada na pewien pomysł, nie zgadzacie się i oświadczacie, że równie dobrze mogło mu wpaść na myśl coś innego! Jest w was złudzenie wolności psychicznej i nie chcecie z niego zrezygnować. Przykro mi, że pod tym względem stoję na stanowisku krańcowo różnym.
Przerwiecie mi w tym miejscu, ale tylko po to, by podjąć atak na innym odcinku. A więc powiecie: Rozumiemy, że specjalna technika psychoanalizy polega na rozwiązywaniu jej zagadnień przez same osoby analizowane. Weźmy więc inny przykład, ten, w którym mówca na bankiecie wzywa zebranych, by na toast za zdrowie szefa odpowiedzieli czkawką (aufstossen), zamiast trącić się kieliszkami (anstossen). Twierdzi pan, powiecie, że tendencją zakłócającą jest tu chęć obrazy, to ona przeciwstawia się wyrażeniu szacunku. Ale jest to tylko pańska interpretacja, oparta na spostrzeżeniach poza obrębem przejęzyczenia. Jeżeli w tym wypadku zapyta pan tego, który się przejęzyczył, nie odpowie on, że miał zamiar obrazić, przeciwnie, zaprzeczy temu z całą stanowczością. Dlaczego pańska interpretacja, pozbawiona dowodów, nie ma ustąpić przed tym wyraźnym oświadczeniem? Tak, tym razem argument jest mocny. Wyobrażam sobie nieznanego mówcę; jest to prawdopodobnie asystent szefa, który obchodzi jubileusz, może już docent, młody człowiek z najlepszymi widokami na przyszłość. Chcę z niego wydobyć, czy jednak nie odczuł czegoś, co się przeciwstawiło wezwaniu do uczczenia szefa. Ładna spotyka mnie odpowiedź! Zniecierpliwiony, oświadcza podnieconym tonem: „Niechże pan nareszcie przerwie tę indagację, bo inaczej będę niegrzeczny. Przez swoje podejrzenia zepsuje mi pan jeszcze całą karierę. Powiedziałem aufstossen zamiast anstossen, ponieważ w tym samym zdaniu dwa razy użyłem słów zaczynających się od auf. Meringer nazywa to podźwiękiem. Szkoda o tym mówić. Zrozumiał mnie pan? Dość!”.
Hm, to niespodziewana reakcja, naprawdę energiczna odprawa. Widzę, że nie dam sobie rady z tym młodym człowiekiem, równocześnie zaś myślę sobie: bardzo zależy mu na tym, by jego czynność pomyłkowa nie miała sensu. Będziecie zapewne również tego zdania, że niesłusznie przy badaniu czysto teoretycznym tak się unosi, ale w końcu pomyślicie sobie: jednak ten człowiek musi sam wiedzieć, co chciał powiedzieć, a co leżało poza jego zamiarami.
Czy naprawdę musi?
Teraz jesteście przekonani, że macie mnie w ręku. Słyszę, jak mówicie: A więc to tak wygląda pańska technika! Gdy osobnik, który przejęzyczył się, wypowiada coś, co panu dogadza, uważa go pan za ostatnią instancję, podkreślając: „przecież on sam to potwierdza!” Skoro jednak to, co mówi, nie przypada panu do smaku, twierdzi pan nagle: „to nic nie warte, temu nie należy wierzyć”.
Jest to rozumowanie słuszne. Mogę jednak przytoczyć podobny wypadek, w którym sytuacja wygląda równie niesamowicie. Gdy oskarżony przyznaje się przed sędzią do czynu, sędzia wierzy jego przyznaniu; gdy jednak przeczy, sędzia nie wierzy. Gdyby było inaczej, nie byłoby sądownictwa, więc mimo możliwości pomyłek musimy pozostać przy tym systemie.
A zresztą, czy państwo są sędziami, ten zaś, kto się przejęzyczył, oskarżonym? Czy przejęzyczenie jest przestępstwem?
Może nawet nie należy odrzucać tego porównania. Niech państwo tylko popatrzą, do jak głęboko sięgających różnic doszliśmy przy pewnym pogłębieniu tak pozornie niewinnych problemów czynności pomyłkowych. Są to różnice, których chwilowo wcale nie potrafimy wyrównać. Proponuję wam chwilowy kompromis na podstawie porównania z sędzią i oskarżonym. Przyznajcie mi, że sens czynności pomyłkowej nie dopuszcza wątpliwości, jeżeli osobnik poddawany analizie sam go potwierdza. Za to ja zgodzę się na to, że bezpośredni dowód przypuszczalnego sensu nie da się osiągnąć, gdy analizowany odmawia wyjaśnień lub gdy go nie ma pod ręką dla złożenia tych wyjaśnień. Wtedy, jak w sądownictwie, jesteśmy zdani na poszlaki, które czynią ostateczny dowód raz więcej, raz mniej prawdopodobnym. W sądzie, z praktycznych względów, muszą przy dowodach z poszlak zapadać wyroki skazujące. My nie jesteśmy do tego zmuszeni; ale też nic nie zmusza nas do rezygnowania z takich poszlak. Wiara w to, że wiedza składa się z samych ściśle udowodnionych tez naukowych, jest błędna. Równie błędne jest żądanie tego od niej. Żądanie takie wysuwają tylko umysły stawiające ponad wszystko zasadę autorytetu, odczuwające potrzebę zastępowania katechizmu religijnego przez inny, nawet naukowy. Nauka ma w swym katechizmie niewielką ilość zdań apodyktycznych, poza tym tylko twierdzenia, które w pewnym stopniu podnosi do poziomu prawdopodobieństwa. Jedną z cech naukowego sposobu myślenia jest umiejętność zadowalania się tymi zbliżeniami do pewności oraz możność kontynuowania konstruktywnej pracy mimo braku ostatecznych potwierdzeń.
Skąd bierzemy punkt oparcia dla naszych interpretacji, skąd czerpiemy poszlaki, jeżeli informacje osobnika poddanego analizie nie wyjaśniają sensu czynności pomyłkowych? Z różnych stron. Przede wszystkim z analogii zjawisk poza czynnościami pomyłkowymi, gdy np. twierdzimy, że zniekształcenie nazwiska przy przejęzyczeniu ma ten sam sens obrażający, co celowe jego przekręcenie. Następnie z sytuacji psychicznej, w której się czynność pomyłkowa przytrafia, z naszej znajomości charakteru osoby popełniającej czynność pomyłkową, z wrażeń, jakich ta osoba doznała przed jej dokonaniem i na które może w ten właśnie sposób reaguje. W zasadzie sprawa wygląda tak, że tłumaczymy czynność pomyłkową według zasad ogólnych; mamy więc do czynienia tylko z przypuszczeniem, z pewną próbą wyjaśnienia, którą hartujemy później w ogniu badania sytuacji psychicznej. Aby przypuszczenia nasze umocniły się, musimy czasami poczekać na wydarzenia przyszłe, zasygnalizowane przez czynność pomyłkową.
Trudno by mi to było uzasadnić, gdybym się musiał zasklepić w dziedzinie przejęzyczeń, choć i tu można przytoczyć szereg przykładów. Panią, której mąż może jeść i pić, ile ona zechce, znam jako wcielenie energii, trzymające cały dom pod pantoflem. Albo taki wypadek. Na walnym zebraniu towarzystwa „Concordia” młody członek stowarzyszenia wygłasza namiętną mowę opozycyjną, w której członków zarządu zamiast Ausschussm itglieder nazywa Vorschussmitglieder. (Vorschuss – zaliczka, a więc dosłownie: członkowie zaliczki – przyp. tłum.). Powstaje przypuszczenie, że zrodził się w nim jakiś protest przeciw własnemu opozycyjnemu przemówieniu, protest pozostający w związku z zaliczką. Istotnie dowiadujemy się od naszego informatora, że mówca był w ciężkich kłopotach finansowych i właśnie wtedy złożył prośbę o pożyczkę. Intencją zakłócającą była prawdopodobnie refleksja: Hamuj się w swej opozycyjności. To przecież ci sami ludzie, którzy decydują o twojej zaliczce.
Jeżeli sięgnę do innych dziedzin czynności pomyłkowych, będę mógł służyć długim szeregiem takich dowodów opartych na poszlakach.
Gdy ktoś zapomina czyjegoś imienia, które przecież zna doskonale, albo gdy mimo całego wysiłku pamięta je z trudnością, niedalecy jesteśmy od hipotezy, że ten ktoś żywi do posiadacza zapomnianego imienia jakąś urazę, wskutek czego niechętnie o nim myśli. Rozważmy następującą sytuację psychiczną, w której powstaje czynność pomyłkowa: „Pan Y zakochał się bez wzajemności w pewnej pani, która po niedługim czasie poślubiła pana X. Jakkolwiek pan Y zna od dłuższego czasu pana X i nawet łączą go z nim stosunki handlowe, raz po raz zapomina jego nazwiska i przy wysyłaniu do pana X korespondencji musi o nie pytać kilkakrotnie innych ludzi” (według C.G. Junga). Jest rzeczą widoczną, że pan Y nie chce nic wiedzieć o swym szczęśliwym rywalu. („Imię jego niech będzie zapomniane!…”).
Albo inny przykład. Pewna pani dopytuje się pewnego lekarza o wspólną znajomą, wymieniając jednak jej nazwisko panieńskie. Nazwisko męża wypadło jej z pamięci. Pani ta przyznała się później, że była z tego małżeństwa bardzo niezadowolona i nie znosi męża swej przyjaciółki (według A.A. Brilla).
O zapominaniu imion i nazwisk będziemy jeszcze mówili przy innych okazjach; obecnie interesuje nas sytuacja psychiczna, w której doszło do zapomnienia.
Zapominanie zamiarów daje się ogólnie sprowadzić do intencji, która nie chce wypełnić znamion zamiaru. Nie jest to tylko ujęcie psychoanalityczne. Jest to pogląd powszechny, uznawany w praktyce, negowany dopiero w teorii. Opiekun, który oświadcza pupilowi, że zapomniał o jego prośbie, nie jest w oczach pupila usprawiedliwiony. Pupil myśli z miejsca: nie zależy mu na tym, obiecał, ale nie chce tego uczynić. Pod niektórymi względami zapomnienie cieszy się w życiu niezbyt dobrą opinią, a różnica między przeciętnym i psychoanalitycznym sposobem ujmowania tej sprawy, zdaje się, nie istnieje. Proszę sobie wyobrazić gospodynię, która wita gościa słowami: „Co, dziś pan przychodzi? Zupełnie zapomniałam, że zaprosiłam pana na dzisiaj”. Albo wyobraźmy sobie młodzieńca, który by miał wyznać ukochanej, że zapomniał przyjść w porę na ostatnie rendez-vous. Z pewnością nie przyzna się, raczej wynajdzie najmniej prawdopodobne przeszkody, które rzekomo nie pozwoliły mu przyjść i które uniemożliwiły nawet zawiadomienie o tym fakcie. Że w sprawach wojskowych usprawiedliwianie się zapomnieniem nie pomaga i nie chroni przed karą, wiemy doskonale i musimy uznać to za uzasadnione. Oto nagle wszyscy zgadzają się z tym, że pewna czynność pomyłkowa ma ściśle określony sens. Dlaczego nie mamy być dostatecznie konsekwentni, by ten pogląd rozszerzyć na inne czynności pomyłkowe i przyznać się do niego w całej rozciągłości? Oczywiście, i na to jest odpowiedź.
Jeżeli sens zapominania o zamiarach jest nawet dla laika bezsporny, to nie będzie dla was niespodzianką stwierdzenie, że pisarze zużytkowują tę czynność pomyłkową dla swoich celów. Kto z państwa czytał lub widział na scenie Cezara i Kleopatrę Bernarda Shawa, ten sobie przypomina, że odjeżdżającego Cezara trapi w ostatniej scenie myśl: Miałem jeszcze coś uczynić, ale co? Nie pamiętam. – Wreszcie dowiadujemy się, o co chodzi: o pożegnanie z Kleopatrą. Ten drobny manewr autora chce wielkiemu Cezarowi przypisać pewną wyższość, której nie posiadał, do której osiągnięcia wcale nie dążył. Z historycznych źródeł możecie się bowiem dowiedzieć, że Cezar kazał przybyć Kleopatrze do Rzymu, że przebywała tam ze swym małym Cezarionem, gdy Cezar został zamordowany, po czym w panice uciekła z miasta.
Wypadki zapominania o zamiarach są na ogół tak jasne, że dla naszego celu, którym jest czerpanie z sytuacji psychicznej poszlak dla zrozumienia sensu czynności pomyłkowej, nie na wiele się przydają. Zwróćmy się więc dlatego do wybitnie wieloznacznej i nieprzejrzystej czynności pomyłkowej: do gubienia przedmiotów. Twierdzenie, że fakt zgubienia, który jest przypadkiem, niejednokrotnie dotkliwie odczuwany, nie powstaje bez współudziału naszego zamiaru, z pewnością nie wyda się wiarygodne. Istnieje tu jednak bogata skala obserwacji. Oto młody człowiek gubi ołówek, dla którego miał specjalny sentyment. W przeddzień otrzymał od szwagra list kończący się następującymi słowami: „Na razie nie mam ani chęci, ani czasu popierać twojej lekkomyślności i twojego lenistwa” (według B. Datnera). Ołówek był właśnie podarunkiem od szwagra. Bez tego zbiegu okoliczności nie moglibyśmy, oczywiście, twierdzić, że do zguby przyczynił się zamiar pozbycia się przedmiotu. Wypadki podobne są częste. Gubi się przedmioty, gdy się między ofiarodawcą i obdarowanym wytworzył stan wrogości, gdy obdarowany nie chce przypominać sobie ofiarodawcy, albo też gdy się człowiekowi podarunek już nie podoba, wreszcie gdy chce stworzyć pretekst dla otrzymania innej, lepszej rzeczy. Ten sam stosunek do przedmiotu wyraża się również w zniszczeniu czegoś, zbiciu, złamaniu, rzuceniu o ziemię. Czy można to uważać za przypadek, jeżeli dziecko w wieku szkolnym właśnie przed dniem swoich urodzin gubi, niszczy, łamie przedmioty codziennego użytku, jak tornister lub zegarek?
Kto dobrze nieraz namęczył się i napocił przy daremnym szukaniu czegoś, co sam gdzieś położył, ten nie zechce uwierzyć w zamiar przy zgubieniu jakiegoś przedmiotu. A jednak liczne są przykłady, w których okoliczności towarzyszące zgubieniu wskazują na zamiar usunięcia przedmiotu na stałe lub na jakiś czas określony. Oto w relacji pewnego młodzieńca jeden z najbardziej przekonujących przykładów:
„Przed kilku laty doszło w moim pożyciu małżeńskim do dysonansów. Uznając wybitne zalety mojej żony, uważałem, że jest za chłodna. Żyliśmy obok siebie bez czułości. Pewnego dnia, wróciwszy ze spaceru, przyniosła mi książkę. Kupiła ją w przekonaniu, że zainteresuje mnie temat. Podziękowałem za ten «dowód uwagi», obiecałem, że przeczytam książkę, odłożyłem ją i nie odnalazłem jej więcej. W przeciągu kilku miesięcy przypominałem sobie kilkakrotnie o tej zaginionej książce, na próżno jednak starałem się ją odnaleźć. W jakieś pół roku później zachorowała moja ukochana matka, mieszkająca osobno. Żona opuściła nasz dom, by pielęgnować teściową. Stan chorej stawał się coraz cięższy, poważniejszy, a żona moja okazała przy tym najlepsze strony swego charakteru. Pewnego dnia wracam do domu, przepełniony entuzjazmem i wdzięcznością dla jej dobroci. Po chwili podchodzę do biurka, bez określonego celu, ale z somnambuliczną pewnością, otwieram pewną szufladę i na wierzchu znajduję zgubioną książkę”.
Z wygaśnięciem motywu skończył się również stan zgubienia przedmiotu.
Panie i panowie! Mógłbym ten zbiór przykładów powiększać w nieskończoność. Ale nie chcę tego tutaj czynić. W mojej Psychopatologii życia codziennego (pierwsze wydanie z roku 1901) znajdziecie bogaty wybór przykładów z dziedziny czynności pomyłkowych; ponadto w zbiorach A. Maedera (franc.), A.A. Brilla (ang.), E. Jonesa (ang.), J. Starcke (hol.). Wszystkie te przykłady przynoszą jeden i ten sam rezultat: pozwalają wierzyć, że czynności pomyłkowe mają sens, i pokazują, w jaki sposób sens ten można z okoliczności towarzyszących odgadnąć lub potwierdzić. Nie będę się dzisiaj nad tym rozwodził, albowiem celem naszym jest jedynie wykorzystanie naszych badań tych zjawisk dla przygotowania się do psychoanalizy. Muszę tylko jeszcze zająć się dwiema grupami spostrzeżeń. Do jednej należą czynności pomyłkowe powtarzające się i skombinowane, do drugiej potwierdzenie naszych interpretacji przez wypadki następujące później.
Czynności pomyłkowe powtarzające się i skombinowane to niezaprzeczenie najdoskonalszy wykwit swego gatunku. Gdyby chodziło nam jedynie o to, by udowodnić, że czynności pomyłkowe mogą mieć sens, z góry ograniczylibyśmy się do nich, gdyż właśnie tutaj sens ich jest niezaprzeczony, nawet przy jak najbardziej tępym ujęciu i najbardziej krytycznych zastrzeżeniach. Skupienie objawów zdradza uporczywość, jaka nie zdarza się prawie w dziedzinie przypadku, ale za to odpowiada zamiarowi.
Wreszcie zamiana poszczególnych czynności pomyłkowych między sobą pokazuje, co jest przy czynności pomyłkowej ważne i istotne; nie jej forma lub środki, którymi się posługuje, lecz cel, któremu sama służy i który ma być osiągnięty najrozmaitszymi sposobami. E. Jones opowiada, że kiedyś z nieznanych powodów przez szereg dni pozostawiał na biurku pewien list. Wreszcie zdecydował się na wysłanie listu, list jednak został zwrócony przez dyrekcję poczty, gdyż autor zapomniał o adresie. List został zaadresowany, zaniesiony na pocztę, tym razem bez znaczka. E. Jones musiał wreszcie przyznać, że czuł w ogóle niechęć do wysłania tego listu.
W innym wypadku zarzucenie łączy się z zamianą. Pewna pani jedzie w towarzystwie swego szwagra, wybitnego artysty, do Rzymu. Artysta jest w Rzymie przedmiotem wielkich owacji kolonii niemieckiej, między innymi otrzymuje w darze piękny, antyczny złoty medal. Pani jest zmartwiona, że szwagier zbyt małą wagę przywiązuje do pięknego dowodu pamięci. Wróciwszy do domu, stwierdza przy rozpakowywaniu, że medal – nie wie, jak to się stało – zabrała ze sobą. Natychmiast zawiadamia o tym szwagra i oświadcza mu, że następnego dnia odeśle do Rzymu zabrany przez pomyłkę przedmiot. Następnego dnia medal tak się jakoś „zgrabnie” zagubił, że nie można go ani znaleźć, ani odesłać. Wtedy dopiero zaczyna jej świtać, co oznacza to całe „roztargnienie”, mianowicie, że po prostu chciała sobie zatrzymać ów medal.
Już przedtem dałem przykład połączenia zapomnienia z pomyłką, gdy ktoś za pierwszym razem zapomina o spotkaniu, drugim razem, pewny, że nie zapomniał, przez pomyłkę nie zjawia się o umówionej godzinie.
Zupełnie analogiczny wypadek ze swego życia opowiadał mi pewien mój przyjaciel, który zajmuje się żywo zarówno problemami nauki, jak i literatury. Oto jego słowa: „Przed paru laty przyjąłem wybór do zarządu pewnego stowarzyszenia literatów, w nadziei, że ta organizacja będzie mi kiedyś pomocna w wystawieniu jednego z moich dzieł scenicznych. Regularnie więc, choć bez większego zainteresowania, co piątek brałem udział w posiedzeniach zarządu. Przed kilkoma miesiącami dyrekcja teatru w F. zawiadomiła mnie, że jedna z moich sztuk zostanie wystawiona, i od tej chwili regularnie zacząłem zapominać o posiedzeniach. Gdy odczytywałem listy i zapytania w tej sprawie, mówiłem sobie, że to niezjawianie się teraz, gdy ci ludzie nie są mi już potrzebni, jest nieprzyzwoite; w końcu przyrzekłem sobie, że o następnym piątku z pewnością nie zapomnę. Pamiętałem o tym postanowieniu do chwili, w której znalazłem się przed drzwiami sali posiedzeń. Ku mojemu zdumieniu były one zamknięte, posiedzenie już się skończyło. Pomyliłem się bowiem co do dnia, była to sobota!” (według R. Reitlera).
Odczuwam pokusę zebrania większej ilości takich obserwacji, ale idę dalej. Chcę, by państwo rzucili okiem na te wypadki, w których nasza interpretacja musi czekać na potwierdzenie w przyszłości.