Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Kiedy dochodzi do porwania sześcioletniej córki Marysieńki i Jana III Sobieskiego, kochanej przez swoich poddanych królewny Tereski, wszyscy są pewni, że za czynem tym stoją szpiedzy wezyra imperium osmańskiego.
I tylko hrabianka Julia Zasławska podejrzewa, że winnych należy szukać w najbliższym otoczeniu królewskiej pary. Kiedy zaś jej dwórka, Camille, zostaje oskarżona o udział w spisku mającym na celu wyłudzenie okupu za królewnę, Julia nie ma innego wyboru, jak wziąć sprawy we własne ręce.
Wraz ze swoim kuzynem Pierre’em zaczyna śledztwo i szybko przekonuje się, że na królewskim dworze mało kto jest święty. A już na pewno nie ci, którzy pragną uchodzić za świętoszków!
„Zaginiona relikwia” to trzeci akt rozgrywającej się w XVII wieku sagi obyczajowo-sensacyjnej „Gorset i szpada“.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 243
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 6 godz. 10 min
Lektor: Mikołaj Krawczyk
POSTACIE
Julia Zasławska – młoda hrabianka, przerażona nieco faktem, że prawie wszyscy dokoła niej dostali jakiejś dziwacznej manii i uparli się za wszelką cenę wydać ją za mąż.
Camille Darutte – służąca Julii, przekonana, że Rzeczpospolita Polska to bardzo miły kraj, acz tylko do czasu, kiedy o mały włos a zawisłaby na stryczku za uprawianie czarnej magii i prowadzenie niemoralnego żywota.
Pierre Carlet – kuzyn Julii, bon vivant, mający na sumieniu więcej złamanych serc, a już zwłaszcza tych męskich, niż słynny „uwodziciel z Sewilli” Don Juan Tenorio.
Maria Kazimiera, zwana przez poddanych Marysieńką – królowa Polski, wprowadzająca w życie staropolskie porzekadło głoszące, że „mężczyzna jest głową rodziny, a kobieta szyją, która nią kręci”.
Tereska Kunegunda Sobieska – nad wiek dojrzała sześcioletnia córka Marysieńki i Jana, współczująca przyszłości osobom, które śmiały ją porwać, i ani przez moment nieobawiająca się, że może ją spotkać coś naprawdę złego.
Maciejko – królewski błazen, nijak niewyciągający wniosków z własnych błędów.
Izabella Anna Wojakowska – ciotka króla Jana, uważająca, że tylko ona potrafi zaprowadzić wzorowy porządek na jego dworze.
Henryk Lutomierski – syn hetmana, zdaniem Wojakowskiej idealny kandydat na męża dla hrabianki Zasławskiej.
Przemysław Gniewkowski – młody szlachcic, który chętnie dołączyłby do grona adoratorów Julii.
Jan Dobrogost Ślepowron Krasiński – starosta i szef królewskiej policji, dostający migreny na samą wzmiankę o Julii albo kimkolwiek z jej otoczenia.
Alojzy Korpacki – biskup, skrywający wiele tajemnic, w tym jedną bardzo niebezpieczną dla życia kilku osób.
Adam Paśniewski – kapelan, pomocnik Alojzego, zakochany po uszy nie w tym, w kim powinien.
Karol Ferdynand de Waldstein – pełnomocnik cesarza Leopolda Habsburga i pierwszy orędownik tego, aby Polacy ratowali całą Europę przed Osmanami, najlepiej bez niczyjej pomocy.
Anna Jabłonowska – dama dworu Marysieńki, ciesząca się wielce zasłużonym tytułem jednej z największych pleciug Rzeczypospolitej.
Zygmunt Stadnicki – brat jednej z dam dworu Marysieńki, hultaj, szukający łatwego zarobku, niestety, nie tam, gdzie powinien.
Luisa Ciccione – włoska arystokratka, słynna z prowadzenia niekonwencjonalnego trybu życia, licznych skandali i większej liczby kochanków niż słynna rzymska cesarzowa Messalina.
Marzanna – przyjaciółka Marysieńki, teoretycznie zielarka, a w istocie rzeczy wiedźma i protoplastka współczesnych sprzedawczyń cudownych czaszek i magicznych bębenków, tyle że w przeciwieństwie do nich prawdziwymi mocami obdarzona.
Oraz Maciej i Kuba, dwóch pomocników Zygmunta.
A także trupa teatru obwoźnego, przekonana, że jeśli Maciejce znudzi się posada królewskiego błazna, to powinien do nich dołączyć.
O TYM, CO SIĘ DO TEJ PORY ZDARZYŁO
Uwaga praktyczna: wszyscy, którzy chcą przeczytać pierwsze tomy sagi „Gorset i szpada” zatytułowane Skradziony klejnot i Przeklęta szkatułka albo już je przeczytali i jeszcze pamiętają, co się w nich wydarzyło, mogą przerzucić tych kilka kartek i zacząć od razu od prologu.
We współczesnych czasach popularna pisarka Róża Krull otrzymuje od przyjaciela z lat młodości, mieszkającego we Francji Karola Zasławskiego, częściowo przetłumaczone na współczesną polszczyznę pamiętniki jego żyjącej w XVII wieku prapraprababki i zagłębia się w lekturę…
Początek 1682 roku, Paryż. Julia Zasławska, córka polskiego hrabiego i francuskiej arystokratki, w dniu osiemnastych urodzin dowiaduje się od rodziców, że są na skraju bankructwa, muszą zamieszkać na prowincji u jej starszej siostry, a ona sama ma udać się do mieszkającej w Warszawie ciotki, hrabiny Mileny Baworowskiej. Tam zaś wyjść za mąż za magnata i tym samym wybawić rodzinę z opresji.
Hrabianka wyrusza w podróż do Polski w towarzystwie rubasznej służącej Camille i przystojnego kuzyna Pierre’a. W drodze do Warszawy zostają napadnięci. Z opresji wybawia ich szlachcic Jan Gniewkowski.
Po przyjeździe do Warszawy Julia wraz z ciotką udają się do Villi Regii na spotkanie z królową. Zastają Marysieńkę rozpaczającą z powodu kradzieży jej ulubionego klejnotu – naszyjnika ze szmaragdem, który niegdyś był własnością egipskiej władczyni Kleopatry. Zaufana służka upiera się, że oddała go złotnikowi do reperacji, i to na rozkaz samej Marysieńki. Królowa nie wyrażała jednak takiego życzenia, a sprawę komplikuje fakt, że złotnika zamordowano, a z dworu zniknęła kolejna służka.
W czasie kolacji u Marysieńki Julia poznaje królewskiego błazna Maciejkę oraz kilku szlachciców: przystojnego hetmana Rafała Domosławskiego, nadwornego poetę Jana Andrzeja Morsztyna, leciwego urzędnika dworskiego Izydora Affaitę, zabójczo atrakcyjnego księcia Konrada Kobryńskiego, królewskiego syna Jakuba Sobieskiego i brata jej niedawnego wybawcy – Przemysława Gniewkowskiego. Żaden nie podbija jej serca.
Pierre udaje się w podróż do Drohiczyna z nowo poznaną „wielką miłością swojego życia”. W czasie jego nieobecności Julii przydarza się kilka niebezpiecznych wypadków. Hrabianka zaczyna podejrzewać, że ktoś czyha na jej życie. W dniu powrotu kuzyna Zasławską odwiedza matka zaginionej damy dworu, która twierdzi, że jej córka została porwana w okolicy posiadłości Baworowskiej. Prosi hrabiankę, aby ta sprawdziła, czy córka nie jest tu przetrzymywana siłą. W czasie poszukiwań Julia, Camille i Pierre natrafiają na tajne lochy, w których znajdują jedwabną chusteczkę. Kiedy pokazują ją matce zaginionej, ta stwierdza, że przedmiot ten nie należał do jej córki, ale do hrabiny Baworowskiej. Julia udaje się do szefa królewskiej policji, hrabiego Ślepowrona.
Przebywający w Płocku bracia Gniewkowscy dowiadują się od służącego, który poprzednio był żołnierzem, że książę Kobryński zginął dwa lata wcześniej w bitwie. Ruszają do stolicy, aby ostrzec Julię. W tym samym czasie zaginiony klejnot Marysieńki trafia do rąk królewskiego kapelana, biskupa Korpackiego. Przekazuje mu go błazen Maciejko. Julia i Pierre wracają do lochów i odkrywają tam korytarz łączący posiadłości hrabiny Baworowskiej i fałszywego księcia Kobryńskiego. Złapani przez tego ostatniego w pułapkę dowiadują się, że należy on do trupy aktorskiej i zaplanował kradzież szmaragdu królowej. Maciejko jednak zdołał ich ubiec. Aby zrealizować swój plan, fałszywy książę i jego wspólnik wcześniej zamordowali hrabinę Baworowską i jej syna. Julię i Pierre’a w ostatniej chwili ratują bracia Gniewkowscy. Biskup Korpacki w Watykanie przekazuje skradziony klejnot papieżowi Innocentemu XI.
Julia jako jedyna dziedziczka ciotki przejmuje jej majątek. Problem w tym, że hrabina zdążyła przed śmiercią ukryć swoje bogactwa. Niestety, nie wiadomo gdzie. Tymczasem Pierre coraz śmielej poczyna sobie w nowej ojczyźnie. W czasie jednej z wyprawianych przez siebie orgii poznaje Mustafę Tevetoğlu, zausznika nieformalnego ambasadora wielkiego wezyra w Polsce. Ten ostatni wprasza się do Julii i w czasie posiłku usiłuje ją przekonać, aby nie popierała na dworze królewskim interesów austriackich, tylko osmańskie. Podczas kolacji jego zausznik pod pozorem kłopotów żołądkowych opuszcza na długie minuty jadalnię. Jak się okazuje, w tym czasie szukał czegoś, co Julia odziedziczyła po swojej ciotce i – nie przypuszczając, jak cenna jest to rzecz – potraktowała z lekceważeniem.
Biskup Korpacki przyjmuje u siebie wysłannika cesarza Austrii. Ten oferuje mu tytuł kardynała w zamian za przekonanie polskiego króla do zawarcia sojuszu z jego mocodawcą. Biskup przyjmuje ofertę.
W tym samym czasie ambasador wielkiego wezyra kusi królową Marysieńkę wizją nadania jej ojcu we Francji ziem i odzyskania względów sprzymierzonego z Osmanami francuskiego monarchy. Aby tak się stało, polska władczyni ma namówić swojego męża do przystąpienia do koalicji osmańsko-francuskiej, skierowanej przeciw cesarstwu austriackiemu.
Wizytująca królewską rezydencję, Villę Regię, Julia poznaje królewnę Tereskę Kunegundę Sobieską. Przekonuje się, że sześciolatka jest wyjątkowo mądrą i dociekliwą dziewczynką. Błyskawicznie się zaprzyjaźniają. Królewna zwierza się Julii, że podsłuchała niedawno rozmowę dwóch mężczyzn w turbanach. Mówili oni właśnie o Zasławskiej, a potem przekazali sobie jakąś karteczkę, którą następnie jeden z nich zgubił, a Tereska podniosła i schowała. Okazuje się, że jest na niej rysunek szkatułki, którą Zasławska odziedziczyła po swojej ciotce, oraz zaszyfrowana wiadomość, którą zrozumieć mogą jedynie król i królowa. Szkatułka owiana jest sławą przeklętej i sprowadzającej nieszczęście na kobiety, w których ręce się dostała. Legenda głosi, że za sprawą owego zdobnego puzdra żadna z krewnych Zasławskiej nie dożyła czterdziestego roku życia, a każda, która próbowała zniszczyć owo puzdro lub się go pozbyć, umierała w wielkich męczarniach. Jedynym sposobem na to, aby uniknąć klątwy, jest przekazanie szkatułki kolejnej osobie.
Maciejko, który podsłuchał rozmowę Marysieńki i osmańskiego ambasadora, ostrzega biskupa Korpackiego. Obaj udają się do wiedźmy Marzanny, która wręcza błaznowi fiolkę z trucizną. Wieczorem szef królewskiej policji, Ślepowron, odwiedza posiadłość Julii i twierdzi, iż otrzymał donos o tym, że pod jej dachem odbywają się zakazane czyny sodomickie. Jego strażnicy udają się do sypialni Pierre’a, gdzie zastają go z umierającym w wyniku otrucia Mustafą.
Na skutek zeznań jednej z dwórek hrabianki, która twierdzi, że była świadkiem morderstwa, Carlet zostaje osadzony w więzieniu, gdzie ma czekać na proces. Julia dowiaduje się, że przed sądem może go uratować jedynie akt łaski wydany przez króla Jana. Ponieważ ten jednak przebywa poza krajem, a w jego imieniu rządy sprawuje królewicz Jakub Sobieski, Zasławska udaje się właśnie do niego. Ubiega ją jednak ambasador wezyra, która domaga się wydania mu Pierre’a. Rozwściecza jednak Jakuba, który obiecuje Zasławskiej, że osobiście dopilnuje, aby Carlet został sprawiedliwie osądzony, a sąd wziął pod uwagę wszystkie wątpliwości, które przemawiają za jego niewinnością. Daje jej też słowo, że każe zwolnić Pierre’a z aresztu, aby do czasu procesu przebywał na wolności.
Następnego dnia Zasławska dowiaduje się, że królewicz został porwany. W tym samym czasie Tereska wyciąga od swojej mamy informacje o tym, co oznaczać może wiadomość z kartki, którą podkradła jednemu z ludzi wezyra, oraz przez przypadek odkrywa, że w posiadanie przeklętej szkatułki wszedł Maciejko. Ten próbuje ją zabić, ale Teresce udaje się ocalić życie. Błazen biegnie po pomoc do biskupa Korpackiego, a Tereska wraz z Julią w ostatniej chwili ratują Pierre’a przed torturami. Dowiadują się też, że służka, która złożyła przeciw niemu zeznania, została uduszona.
Tereska wraz z Julią udają się do remontowanego pałacu w Wilanowie, gdzie znajdują Jakuba, uwięzionego w jednej z sal pod posadzką. Zarówno za jego porwaniem, jak i za dwoma morderstwami okazuje się stać wysłannik arcyksięcia austriackiego, który działał wespół z biskupem i królewskim błaznem. Ten ostatni pozostaje na dworze królewskim dzięki umowie z Tereską, która w zamian za darowanie mu win otrzymuje klucz, znajdujący się uprzednio we wnętrzu przeklętej szkatułki.
Pierre zostaje oczyszczony z zarzutów i wraca do posiadłości swojej kuzynki. Nadchodzi dzień urodzin królowej Marysieńki. W czasie wielkiej fety z tej okazji okazuje się, że Tereska została porwana…
PROLOG
22 lipca 1292 roku, Stary Sącz
Leżąca na łóżku kobieta z coraz większym trudem łapała kolejne oddechy. Dwie czuwające przy niej siostry zakonne wymieniły między sobą zaniepokojone spojrzenia. Trzecia obecna w izbie zachowała kamienny wyraz twarzy. Nie było w tym nic dziwnego, bo też i słynęła z tego, że nigdy nie można było po niej poznać jakichkolwiek uczuć. Niektórzy podejrzewali nawet, że jest ich po prostu pozbawiona.
– A jeszcze zaprzeszłego dnia taka była nazad życia pełna – zauważyła nieśmiało najmłodsza, obdarzona pulchną figurą, rumiana na licu Ludmiła, przebywająca w klasztorze klarysek dopiero od dwóch tygodni.
– Nigdy nie wiadomo, kiedy Pan nas do siebie wezwie – pouczyła ją surowym tonem owa trzecia, najstarsza z całego grona, zakonnica Konstancja. – Dlatego w każdej chwili trzeba być gotowym na spotkanie z Nim, nie dać się zwieść szatanowi i jego pokusom, skromność zachować, przykazań przestrzegać, modlitwy nieustannie zmawiać, wszelakich zabaw sprawiających uciechę unikać, posłuszną być nakazom Boskim i grzech obchodzić z daleka. Tak jak nasza siostra Kunegunda, która całym swoim życiem świadczyła o tym, że nawet i będąc księżną, plugastwem można się nie zarazić, a życie w cnocie i bojaźni Bożej przetrwać.
Ludmiła co prawda nie była przekonana, czy Bóg stworzył ludzi na swoje podobieństwo tylko po to, aby nie radowali się niczym poza śpiewaniem „Alleluja, Alleluja”, a za to żyli w wiecznej zgryzocie, umartwianiu się i nieustannych wyrzutach sumienia, ale na szczęście ugryzła się w język, zanim głośno wyartykułowała ową myśl. Doskonale już bowiem wiedziała, że wszelkie próby dyskusji z Konstancją, poprzedniego wieczoru wyznaczoną na przeoryszę przez wyraźnie już opadającą z sił Kunegundę, kończą się nakazem odmaszerowania do małej, pozbawionej okien celi i spędzenia tam całej doby na modlitwach do Świętej Klary o zyskanie pokory i rozsądku. Ludmiła raz już tam trafiła i obiecała sobie, że zrobi wszystko, aby więcej do tego miejsca nie wrócić. Tym bardziej że kara ta wiązała się z przymusową głodówką, po której to nowicjuszka opuściła celę z solidnym przekonaniem, że tym razem nie zdoła wygrać z podszeptami szatana i za chwilę pożre całe klasztorne zapasy pożywienia, a jeśli Konstancja stanie jej na drodze do spiżarni, to udusi ją różańcem.
W sumie Ludmiła miała spore wątpliwości, czy służba Bogu jest tym, czemu powinna poświęcić swój żywot, ale jako czwarta córka jednego z małopolskich możnowładców swój los miała ustalony, zanim jeszcze pojawiła się na świecie, i jej ewentualne protesty w tej kwestii zdałyby się psu na budę. Jakaż to szkoda, że nie urodziła się mężczyzną! Jej młodszego brata, trzeciego z synów możnowładcy, też przeznaczono do duchowieństwa. I co z tego, że został księdzem, skoro przez kilka wiosen wychędożył każdą młodą niewiastę w swojej parafii, a po kilku latach prawie wszystkie dzieci we wsi, gdzie znajdował się jego kościół, wyglądały jak jego małe kopie, czyli miały rude kędziorki na głowie, krzywe nosy oraz nieco tępawy wyraz twarzy. I jakoś wszyscy przymykali na to oko. A jak ona raz zatrzymała na dłużej spojrzenie na młodym i urodziwym parobku, który przyszedł do zakonu, aby pomóc usunąć stamtąd drzewo, w którego miejsce miano pobudować kaplicę, to Konstancja o mało co trupem nie padła z wściekłości i kazała jej pacierze zmawiać, coby z miejsca nie trafiła w czeluście piekielne. Ot, i sprawiedliwość!
– Tak, tak, oczywiście – szepnęła teraz zgodnie, bo nie miała pojęcia, że owa równie niedorzeczna, co grzeszna myśl o tym, że niewiasty i mężowie winni być podobnie traktowani, za kilkaset lat stanie się podstawą feminizmu.
Kobieta leżąca na łożu złapała jeszcze kilka chrapliwych, ciężkich oddechów, po czym zapadła w letarg.
– Długo już to nie potrwa – mruknęła ostatnia z czuwających nad nią klarysek, uchodząca za sędziwą, choć licząca sobie dopiero czterdzieści osiem wiosen, niska, przygarbiona niewiasta o imieniu Anna, która ze względu na fakt, że jej brat był medykiem, uchodziła za autorytet w kwestii leczenia wszelakich chorób i swoimi wielce mądrymi radami w stylu, „jak brzuch boli, to znaczy, że soki w nim złe się mieszają i trzeba wtedy rabarbar przeżuwać”, wysłała już do Królestwa Niebieskiego niejedną z zakonnych towarzyszek. Nie odbiegała przy tym zbyt daleko od swojego brata, którego niekonwencjonalne kuracje medyczne trafiły do „Rocznika Traskiego”, w którym to wyczytać można było, że „mnich imieniem Mikołaj z zakonu kaznodziejskiego przekonał swych braci dominikanów, a następnie samego księcia Leszka, Czarnym zwanego, by wprowadzić do codziennego spożycia bardzo zdrowe potrawy z wężów, jaszczurek i żab przygotowane, po których wszyscy zdrowotnością mieli się radować nieustającą i w pełnej witalności powołania do Królestwa Pana doczekać”.
Tym, o czym owe zapiski nie wspominały, był fakt, że już po pierwszej konsumpcji potrawki z jaszczurki władca dostał takiej dyspepsji, że o mało co narządów wewnętrznych z siebie nie wydalił, a po kilku godzinach nie miał już nawet siły, aby dojść do miejsca, gdzie owe potrzeby z reguły załatwiał, i począł fajdać w łoże. Fetor zaś rozsiewał przy tym taki, że jego małżonka, księżna Gryfina, stwierdziła, że jeszcze chwila, a sama dobrowolnie pomaszeruje do przeznaczonej dla najgorszych skazańców komnaty na szczycie w wieży, bo przynajmniej będzie miała tam lepszy przewiew i nie umrze w oparach czegoś, co każe jej przypuszczać, że jej mąż zamiast węża spożył potrawkę z samego Lucyfera. I że co prawda przysięgała, że zostanie z księciem „w zdrowiu i chorobie”, ale przecież nie w smrodzie.
– Biedna Kunegunda – westchnęła Ludmiła ze współczuciem, poprawiając wyprawioną krowią skórę, którą przykryta była umierająca zakonnica. – Nawet cudowna woda jej nie pomogła.
– Cudowna… – prychnęła ze złością Konstancja. – Zabobon.
– Ale sama przecież matka widziała, jak chorym na parchy skóra się wygładzała niczym u dziecięcia, a tym, którym obaczyć nic już na świecie nie stało, wzrok nagle wracał po jednym łyku – zaoponowała nowicjuszka.
Spojrzenie, którym obdarzyła ją świeżo upieczona przeorysza, sprawiło, że mimo panującego w sali gorąca Ludmiła poczuła, jak zaczyna ją ogarniać chłód niczym od powiewu grudniowego wiatru.
– Nie trzeba takich kocopołów gadać – oznajmiła Konstancja z potępieniem w głosie. – Parchów pozbyć się można za pomocą mleka, które koza daje, a co do tych ze wzrokiem problem mających, to gdyby wodą z kałuży oczy przemyli z brudu, to też by im wystarczyło, aby Boży świat podziwiać.
– Ale… – zaczęła nowicjuszka, jednak stara zakonnica nie dała jej dokończyć.
– Nie mogę już tych durnot słuchać! – oznajmiła stanowczo. – Nasza siostra zasnęła, więc powodu nie ma, abym tu nad nią stała. Sakramenty przyjęła, to i księdza wołać nie trzeba. Wychodzę powietrza zaczerpnąć. Jakby jakie zło się stało, wołajcie mnie natychmiast. – Odwróciła się i powolnym krokiem opuściła izbę.
– I z Bogiem – mruknęła Anna, odprowadzająca ją niechętnym spojrzeniem, a kiedy przeorysza zamknęła za sobą drzwi, dodała cicho: – Nie chciałabym ja mieć ciebie blisko w godzinie mojej ostatniej… – Ujrzawszy zaś zdumione spojrzenie Ludmiły, szybko wytłumaczyła: – Licho żadne by naszej drogiej matki Konstancji nie wzięło, gdyby dla ludzi większą serdeczność miała. Czasem dumam, czy na pewno Pan będzie chciał przyjąć do raju kogoś, kto każdemu radość wszelaką psuje. Obawiam się, że jedynym sposobem, aby Konstancja w Królestwie Jego zagościła, będzie to, jak Lucyfer też z nią nie wytrzyma i odeśle z piekieł do Świętego Piotra.
– No co też siostra gada! Ja wielką bojaźń przed nią odczuwam – przyznała Ludmiła. – Groźna jest i sroga.
– Bo inna być nie umie. – Anna wzruszyła ramionami. – A co do tej wody, to Konstancja racji nie ma.
– Czyli siostra wierzy, że cuda ona sprawić umie?
– Już to, jakim sposobem ją Kunegunda odkryła, niecodziennym było. – Zakonnica z ulgą klapnęła na stojące przy łożu drewniane krzesło i wyciągnęła przed siebie nogi, które ostatnio ciągle jej puchły. – Znasz tę historię?
Ludmiła pokręciła głową.
– To było prawie pięć wiosen temu – rzekła Anna. – Wtedy, kiedyśmy z klasztoru musiały wszystkie przed Tatarami uciekać na Zamek Pieniński. Nasz Stary Sącz dla tych heretyków był łakomym kąskiem, bo jak sama wiesz, między Popradem a Dunajcem jest położony i szlak kupiecki tędy wiedzie. Bałyśmy się wtedy wszystkie tak, że nawet i modlitwa nie pomagała. Kiedy tylko przybiegł chłopak z Podolińca z wieścią, że cały gród został przez tych bezbożników spalony, Kunegunda natychmiast zarządziła, abyśmy do Krościenka podążyły, a tam pana zamku na kolanach błagały, coby nam schronienia udzielił. Tak też się i stało. Tatarzy pod sam zamek podeszli, a kiedy zoczyli, że nijak zdobyć owej murowanej warowni nie dadzą rady, spalić ją chcieli. I wtedy pierwszy raz zobaczyłam coś, co w głowie mi się pomieścić nie chciało. Wszyscy, nawet pan zamku, klarowali Kunegundzie, która modliła się na kolanach na samym środku dziedzińca, żeby przed nadejściem nocy schowała się w podziemiach. Ale ona słyszeć o tym nie chciała. Klęczała i modlitwy cicho zmawiała. Noc zapadła, ciemna jak diabelska dusza. Aż tu nagle niezliczone mrowie zapalonych strzał z nieba poczęło do zamku lecieć. Jasno się zrobiło, jakby sto słońc nad zamkiem zaświeciło. Widziałam, jak niektóre z owych strzał prosto na klęczącą Kunegundę spadają. Krzyknęłam z przerażenia. Wtedy ona rękę uniosła, a spojrzenie ku niebu skierowała. I oto nagle strzały zagasły. Jedna za drugą. A potem lot swój zmieniły. Żadna Kunegundy nawet nie drasnęła. I ognia ani jedna rozniecić nie zdołała. Tatarzy jak niepyszni od zamku odstąpili i ruszyli dalej.
– Nie do wiary! – Ludmiła była wyraźnie oszołomiona.
Anna uśmiechnęła się z wyrozumiałością.
– Gdyby nie to, żem to na własne oczy widziała, to pewnie i ja w opowieść tę nijak bym nie uwierzyła – przyznała, kiwając głową. – Po kilku dniach postanowiłyśmy wrócić do klasztoru, którego ci grzesznicy nie spalili. Nie była to łatwa przeprawa, bo mnóstwo band zbójnickich na gościńcach rabowało wtedy i gwałt ludziom zadawało. Najgorsza z nich była banda Sądka. Zbójnik ten znany był ze swojego okrucieństwa. Mówiono, że napada na ludzi nie po to, aby ich kosztowności pozbawić, ale by ból im zadawać i mieć z tego uciechę. Modliłyśmy się, by go na swojej drodze nie spotkać, ale tym razem Najwyższy próśb naszych nie raczył wysłuchać. Noc się zbliżała, kiedy wóz, którym jechała Kunegunda i jej dwie siostry, księżniczki węgierskie, utknął w jakiejś szczelinie. Rycerze z Krościenka, którzy bezpieczeństwa naszego pilnowali, zaczęli go wyciągać, kiedy nagle zostaliśmy otoczeni przez drabów Sądka, a on sam pojawił się na rumaku i zaczął głośno przyzywać imię księżnej pani.
Ludmiła wiedziała, że choć Kunegunda przywdziała zakonny habit, to nadal przez swoich poddanych uważana była przede wszystkim za żonę księcia Bolesława, zwanego Wstydliwym, i traktowana jak władczyni.
– Rycerze otoczyli wóz, gotowi bronić swojej pani i jej sióstr do krwi ostatniej, choć na widok Sądka, który wielkoludem się zdawał, a z lica bestyję przypominał, nieco zadrżeli – kontynuowała Anna. – Kunegunda jednak się nie zlękła. Zsiadła z wozu, stanęła przed Sądkiem i rzekła, że chętnie go wysłucha. Zbójnik zeskoczył z konia i ku zdumieniu wszystkich uklęknął przed księżną, a potem powiedział, że jej sława z Krakowa dotarła już do Sącza i że za jej wstawiennictwem o cud chciałby kornie prosić. Kiedy zaś Kunegunda zapytała, co ma na myśli, wyjaśnił, że w czasie, kiedy Tatarzy plądrowali tutejsze ziemie, woda z nich cała uszła. W Sączu nawet studnie wyschły, Poprad skaliste koryto ukazał, a na rwącym zwykle Dunajcu jedynie mała strużka płynie. I że jeśli dalej tak się zostanie, to trzeba będzie miejsce to opuścić. Kunegunda uśmiechnęła się i zapytała, czy jest w pobliżu jakiekolwiek źródełko, które jeszcze nie wyschło. Sądek odparł, że i owszem. Ostatnie, które jeszcze w wodę wszystkich zaopatruje, zwie się Przeczecznica i jest niedaleko miejsca, gdzie się znajdują. Nasza matka poprosiła, aby ją tam zaprowadził, a kiedy stanęła nad źródełkiem, zerwała z rosnącej tuż przy nim lipy gałązkę, zamoczyła ją w wodzie, a następnie rzekła Sądkowi, aby towarzyszył jej w dalszej drodze do klasztoru. Kiedy prawie już tam dotarli, rozkazała, aby wszyscy zostali na swoich miejscach, a sama wraz z Sądkiem podeszła do skalnych bloków okalających budynek. Włożyła gałązkę w szczelinę w jednej ze skał, a potem poprosiła zbójnika, aby walnął swoim ogromnym toporem w kamienie, które znajdowały się pod tym miejscem. Ten polecenie wykonał, a kiedy to zrobił, nagle spośród głazów, które rozbił, wytrysnęła woda. Tak oto powstało źródło. A jeśli tego byłoby jeszcze mało, to z gałązki, którą Kunegunda tam zatknęła, w ciągu jednej nocy wyrosła ogromna lipa. Kilka lat później spłonęła ona w pożarze, który jedna z sióstr przez nieuwagę wznieciła. Jakie było nasze zdumienie, kiedy kolejnego ranka lipa znów tam stała. Zdrowa i zielona. Jak zauważyłaś, znajduje się w tym miejscu po dziś dzień…
– Owszem – potaknęła Ludmiła. – To dziwne, że pierwszy raz tę historię usłyszałam.
– Konstancja zakazała ją opowiadać. – Anna przewróciła oczami. – Twierdzi, że Kunegunda ją zmyśliła i że źródełko było tu, odkąd tylko zaczęto stawiać klasztor.
– A było?
– Nikt tego już nie wie – westchnęła zakonnica. – Tylko Kunegunda i Konstancja pamiętają czasy, kiedy budowano klasztor. Sądka też już nie ma wśród nas. Służył wiernie Kunegundzie aż do chwili, kiedy po raz pierwszy poczuła się chora. Jakieś dwa miesiące temu. Odprawiła go wtedy z klasztoru…
– To on tu mieszkał? – zgorszyła się nieco nowicjuszka, pomna tego, że gdzie jak gdzie, ale w żeńskim klasztorze miejsca dla mężczyzny, i to jeszcze zbójnika, raczej być nie powinno.
– Nie z nami, ale w chacie nieopodal – wytłumaczyła jej Anna, po czym na dłuższą chwilę się zamyśliła. – Dziwaczne to było – rzekła wreszcie – bo w tym samym momencie pierścień z jej palca zniknął.
– Pierścień? – Ludmiła popatrzyła na nią ze zdziwieniem. – Ten, który…
– W rzeczy samej! – potaknęła zakonnica, nie pozwalając jej dokończyć. – Tak jakby oddała go Sądkowi, choć z reguły nigdy się z tym klejnotem nie rozstawała. Tylko raz go porzuciła. Wtedy, kiedy to cudu niezrozumiałego dla wszystkich dokonała i miejsce wydobycia soli pod Krakowem wskazała.
Ludmiła pokiwała głową, bo akurat tę historię znała doskonale. Tak jak każdy, kto mieszkał w kraju Piastów. Powtarzano ją sobie z ust do ust, czasem z lekkim niedowierzaniem, ale przede wszystkim z respektem dla księżnej. Otóż kiedy polski książę Bolesław, prawnuk swojego wielkiego imiennika Krzywoustym zwanego, poprosił o rękę węgierskiej królewny Kunegundy, oboje ustalili, że nie chcą, aby jej posag składał się, jak to obyczaj nakazywał, ze złota i kosztowności. Jak tłumaczyli ojcu królewny, za bogactwem tylko pot, smutki i łzy ludzkie idą, a oni chcą żyć w ubóstwie i skromnością swoją przykład ludowi dawać. Kunegunda nie zabrała ze sobą nawet służby poza dwiema zaufanymi dwórkami, które bardziej niż służącymi przyjaciółkami jej były. Jak bowiem twierdziła, wszystko wokół siebie zrobić sama umiała, a posiadanie wielu pomagierów byłoby jedynie znakiem pychy i lenistwa. Była jednak jedna rzecz, której sobie zażyczyła: sól. Tej bowiem w jej nowej ojczyźnie nie wydobywano, a jedynie sprowadzano z zagranicy i za cenny skarb uważano.
Ojciec Kunegundy, król Węgier Bela, wysłuchał jej kornych błagań i podarował córce w wianie wielką siedmiogrodzką kopalnię w Marmarosz, skąd od tej pory wozy wieźć miały do kraju Lechitów wory pełne białej przyprawy. Zanim królewna ruszyła do męża, odwiedziła ową kopalnię, a kiedy ją opuszczała, wrzuciła do największego szybu swój pierścień, który niegdyś należał do jej prababki, księżniczki Antiochii, Agnieszki z Châtillon, a dawniej ponoć do samej legendarnej królowej Plamyry, Zenobii.
Zanim Kunegunda dojechała do Krakowa, przystanąć kazała w okolicy wsi, którą zwano Wielką Solą, od wód, które miały tutaj słony smak. „Co to za Wielka Sól, kiedy nic się tu z ziemi nie wydobywa?”, zaśmiała się, a następnie uklęknęła przy jednym ze źródełek, pomodliła się chwilę, a potem kazała swoim rycerzom, aby zaczęli w tym miejscu kopać. Jakież było zdziwienie wszystkich, kiedy woje po kilku godzinach wydobyli z ziemi całkiem pokaźną bryłę soli. A jeszcze większe, gdy rozłupawszy ją na części, w samym środku znaleźli pierścień, który Kunegunda wrzuciła do szybu w Marmarosz. Dzięki owemu cudowi kraj Lechitów doczekał się pierwszej kopalni soli, a żona księcia Bolesława opinii białogłowy, którą „Pan zesłał, aby cuda czyniła”.
– Zawsze głosiła, że pierścień ten jest wielką mocą obdarzony i chroni niewiasty, które mają go na palcu, przed wszelkim złem – rzekła cicho Anna. – Wspominała, że kiedy jej babka Gertruda wzgardziła owym podarunkiem i zamiast go nosić, schowała do puzdra, to rychło śmierć na nią spadła i została zasztyletowana przez dworzan swojego małżonka, którzy nienawidzili jej za to, że namawiała męża, aby bogactwa im odebrał i do życia w cnocie zmusił.
Zważywszy, że wszelkie opowieści o węgierskich możnych, jakie w życiu usłyszała, opisywały ich jako nieokrzesanych prostaków, w bogactwach, obżarstwie, mocnych trunkach i grzechach z licznymi dziewkami się nurzających, Ludmiła bez trudu zrozumiała, jak bardzo rozsierdzeni musieli być na Gertrudę za niedorzeczny pomysł, aby nagle zamiast mięsa z wołu spożywali korzonki roślin, wino zmienili na źródlaną wodę oraz, co musiało być dla nich najstraszniejszą wizją, zaczęli sypiać tylko z własnymi małżonkami. Nic dziwnego, że ostrza poszły w ruch i zamieniły autorkę owych fantasmagorii w żeński odpowiednik Świętego Stanisława, który po tym, jak mu obcięto ręce i nogi, ku zdziwieniu wszystkich szybko poskładał się w całość, co sprawiło, że przy kolejnej egzekucji na wszelki wypadek podzielono go na więcej części, niż było drzew w Puszczy Białowieskiej. A przynajmniej tak można by wnioskować z liczby jego relikwii, jakimi kupczono w kraju Lechitów już od ponad dwustu lat.
– Mówiła też, że po jej śmierci pierścień ten trzeba zniszczyć, bo ona sama potomstwa się nie doczekała i nie ma go komu przekazać, a jeśli wpadnie on w niestosowne ręce, to wielkie nieszczęście może przynieść, i to nie tylko swojemu właścicielowi – dokończyła zakonnica. – Raz wspomniała też, że tylko osoba o wielkiej sile może ów pierścień unicestwić. Nikomu innemu to się nie uda.
– Któż to taki? – zaciekawiła się nowicjuszka.
– Tego nie zdradziła – odpowiedziała Anna – ale myślę, że to do niego pojechał Sędek. Jest jednak coś…
Nie dokończyła, bo leżąca na łożu kobieta ocknęła się i wydała z siebie głośny, przeciągły jęk. Ludmiła chwyciła za gliniany kubek z wodą i usiłowała przystawić naczynie do ust umierającej, ale ta odepchnęła je dłonią.
– Pierścień – rzekła chrapliwie. – Tętent kopyt słyszę… Zgrzyt krzyżujących się mieczy… Pożogę widzę… Heretyków, którzy zgubę nam niosą… Władcę, który w imię Pana podąża… Śmierć nad nim krąży… Śmierć straszna… Pierścień… Tylko on go może ocalić…
– Spokojnie. – Anna przyklęknęła przy niej i pogładziła ją po czole. – Niech się miłościwa pani nie męczy nadmiernym słów wypowiadaniem.
Kunegunda potoczyła na nią nieprzytomnym wzrokiem, po czym wydała z siebie kolejny jęk, a jej ciałem miotnęły konwulsje.
– Co ja uczyniłam? – wypowiedziała ze zgrozą. – Jak śmiałam?! – Jej oczy się rozszerzyły i błysnęło w nich przerażenie. – Pierścień! Myliłam się… Tak bardzo się myliłam! On tu wrócić musi… Mała dziewczynka winna go dostać… Moja imienniczka… Musi go mieć! Aby ojca swego i świat cały ocalić… Co ja… uczy… – Zamknęła oczy, a jej twarz z wolna zaczęła tężeć.
Dla towarzyszących jej sióstr stało się jasne, że oto są świadkami ostatnich chwil kobiety, która wielką księżną będąc, majątku swego się wyrzekła i służbie Najwyższemu oddała.
– Wszystko stracone – wyszeptała jeszcze Kunegunda. – Chyba że cud się zdarzy… Mała dziewczynka… I pierścień… Spotkają się kiedyś… Wtedy będzie jeszcze nadzieja.
Rozdział I
ANI CHWILI DO STRACENIA
28 czerwca 1682 roku, Warszawa
– Co się stało z moją córeczką? – Królowa Marysieńka, ściskająca w dłoni mały, dziewczęcy bucik, patrzyła bezradnie na łóżeczko, w którym powinna znajdować się jej latorośl, prawie już siedmioletnia córeczka Tereska, pieszczotliwie zwana przez najbliższych Papusieńką.
Niestety, po królewnie nie zostało ani śladu i nietrudno było się domyślić dlaczego. O tragedii, która wydarzyła się w tym pomieszczeniu, aż nadto dobitnie świadczyła leżąca na posadzce obok łóżeczka, nienależąca już do grona żywych, niania Tereski, którą ktoś pozbawił życia poprzez wbicie sztyletu prosto w serce.
– Smok! – jęknęła Marysieńka, po czym oderwała spojrzenie od tego koszmarnego widoku i zwróciła je ku stojącej obok niej, zastygłej z przerażenia w bezruchu, hrabianki Julii Zasławskiej. – Trzeba złapać smoka!
Choć jej słowa dla kogoś niewtajemniczonego mogły zabrzmieć niedorzecznie i podsunąć myśl, że ze zgryzoty królowa zaczyna tracić zmysły, to Julia błyskawicznie pojęła ich znaczenie. Ściskany przez Marysieńkę, należący do jej córki bucik spadł ze skrzydlatej machiny w kształcie baśniowego dragona, której przelot nad królewską rezydencją, Villą Regią, stanowił główną atrakcję urodzinowego przyjęcia monarchini.
– Wydałem już rozkazy moim ludziom – zawiadomił stojący za nimi Jan Dobrogost Krasiński, zwany przez wszystkich Ślepowronem, piastujący od lat funkcję szefa królewskiej policji. – Mają oczu nie spuszczać z tego diabelskiego wynalazku i gdy tylko na ziemi znów się znajdzie, natychmiast ująć osoby, które w jego środku się znajdują.
– Janiczku…! – Marysieńka skierowała załzawione oczy na męża. – Jeśli coś jej się stanie, to ja tego nie przeżyję. Ile już dzieci straciliśmy?! Nie możemy pozwolić, aby jeszcze i ona nas opuściła…
– Nie wolno ci tak myśleć. – Choć głos króla Jana brzmiał stanowczo, to odnaleźć można było w nim też i akcent łagodności, jak zawsze, kiedy słowa kierował do ukochanej ponad życie małżonki. – Ktokolwiek ośmielił się rękę podnieść na naszą córkę, ten żałować będzie tego czynu aż po dni swoich koniec. To ci przysięgam! – Ostatnie słowa wypowiedział takim tonem, że wszystkim aż dreszcze przeszły po plecach.
– Nie chciałbym podpaść nigdy królowi – szepnął Julii na ucho jej kuzyn, Pierre Carlet, który jako trzeci po niej i Marysieńce wbiegł do sypialni królewny, a teraz ze zmarszczonym czołem rozglądał się po tej komnacie, pociągając przy tym nosem.
– Coś nie tak? – zaciekawiła się, również szeptem, Zasławska, ze współczuciem, ale i z lekką zazdrością obserwująca, jak zrozpaczona Marysieńka wpada w objęcia swojego małżonka, który tuli ją i czule głaszcze po włosach. A mówiąc dokładniej, po peruce, bo wskutek „wstydliwej choroby”, na którą cierpiała, własnych włosów królowa miała mniej niż przeciętny noworodek. Zazdrość Julii wynikała z tego, że ona sama w takiej sytuacji nie miałaby żadnych ramion, w które mogłaby wpadać. No chyba że tego duraka Pierre’a. Oczywiście, gdyby nie był zajęty swoją ulubioną rozrywką, czyli bałamuceniem co piękniejszych dziewek i co przystojniejszych kawalerów na królewskim dworze. A przecież obejmowanie przez przyjaciela, w dodatku spokrewnionego, to nie to samo, co znalezienie pociechy w ramionach ukochanego mężczyzny. – Bo minę masz dziwaczną…
– Owszem. – Carlet pokiwał głową i jeszcze raz niuchnął powietrze. – Nie czujesz?
– Niby czego? – zadziwiła się Julia.
– Ech – westchnął Pierre. – A mówi się, że to niewiasty mają lepsze powonienie. Quelle naïveté!1
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.Quelle naïveté! (fr.) – Jakież to naiwne! [wróć]