Zagubiona relikwia - Alek Rogoziński - ebook + audiobook

Zagubiona relikwia ebook i audiobook

Alek Rogoziński

4,1
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy dochodzi do porwania sześcioletniej córki Marysieńki i Jana III Sobieskiego, kochanej przez swoich poddanych królewny Tereski, wszyscy są pewni, że za czynem tym stoją szpiedzy wezyra imperium osmańskiego.

I tylko hrabianka Julia Zasławska podejrzewa, że winnych należy szukać w najbliższym otoczeniu królewskiej pary. Kiedy zaś jej dwórka, Camille, zostaje oskarżona o udział w spisku mającym na celu wyłudzenie okupu za królewnę, Julia nie ma innego wyboru, jak wziąć sprawy we własne ręce.

Wraz ze swoim kuzynem Pierre’em zaczyna śledztwo i szybko przekonuje się, że na królewskim dworze mało kto jest święty. A już na pewno nie ci, którzy pragną uchodzić za świętoszków!

„Zaginiona relikwia” to trzeci akt rozgrywającej się w XVII wieku sagi obyczajowo-sensacyjnej „Gorset i szpada“.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 243

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 10 min

Lektor: Mikołaj Krawczyk

Oceny
4,1 (8 ocen)
4
1
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dara66

Nie oderwiesz się od lektury

czekam na dalszy ciąg
00
Katjusza1a7

Nie oderwiesz się od lektury

nie mogę się doczekać następnej czesci
00

Popularność




Postacie

POSTA­CIE

Julia Zasław­ska – młoda hra­bianka, prze­ra­żona nieco fak­tem, że pra­wie wszy­scy dokoła niej dostali jakiejś dzi­wacz­nej manii i uparli się za wszelką cenę wydać ją za mąż.

Camille Darutte – słu­żąca Julii, prze­ko­nana, że Rzecz­po­spo­lita Pol­ska to bar­dzo miły kraj, acz tylko do czasu, kiedy o mały włos a zawi­słaby na stryczku za upra­wia­nie czar­nej magii i pro­wa­dze­nie nie­mo­ral­nego żywota.

Pierre Car­let – kuzyn Julii, bon vivant, mający na sumie­niu wię­cej zła­ma­nych serc, a już zwłasz­cza tych męskich, niż słynny „uwo­dzi­ciel z Sewilli” Don Juan Teno­rio.

Maria Kazi­miera, zwana przez pod­da­nych Mary­sieńką – kró­lowa Pol­ski, wpro­wa­dza­jąca w życie sta­ro­pol­skie porze­ka­dło gło­szące, że „męż­czy­zna jest głową rodziny, a kobieta szyją, która nią kręci”.

Tere­ska Kune­gunda Sobie­ska – nad wiek doj­rzała sze­ścio­let­nia córka Mary­sieńki i Jana, współ­czu­jąca przy­szło­ści oso­bom, które śmiały ją porwać, i ani przez moment nie­oba­wia­jąca się, że może ją spo­tkać coś naprawdę złego.

Maciejko – kró­lew­ski bła­zen, nijak nie­wy­cią­ga­jący wnio­sków z wła­snych błę­dów.

Iza­bella Anna Woja­kow­ska – ciotka króla Jana, uwa­ża­jąca, że tylko ona potrafi zapro­wa­dzić wzo­rowy porzą­dek na jego dwo­rze.

Hen­ryk Luto­mier­ski – syn het­mana, zda­niem Woja­kow­skiej ide­alny kan­dy­dat na męża dla hra­bianki Zasław­skiej.

Prze­my­sław Gniew­kow­ski – młody szlach­cic, który chęt­nie dołą­czyłby do grona ado­ra­to­rów Julii.

Jan Dobro­gost Śle­pow­ron Kra­siń­ski – sta­ro­sta i szef kró­lew­skiej poli­cji, dosta­jący migreny na samą wzmiankę o Julii albo kim­kol­wiek z jej oto­cze­nia.

Alojzy Kor­packi – biskup, skry­wa­jący wiele tajem­nic, w tym jedną bar­dzo nie­bez­pieczną dla życia kilku osób.

Adam Paśniew­ski – kape­lan, pomoc­nik Aloj­zego, zako­chany po uszy nie w tym, w kim powi­nien.

Karol Fer­dy­nand de Wald­stein – peł­no­moc­nik cesa­rza Leopolda Habs­burga i pierw­szy orę­dow­nik tego, aby Polacy rato­wali całą Europę przed Osma­nami, naj­le­piej bez niczy­jej pomocy.

Anna Jabło­now­ska – dama dworu Mary­sieńki, cie­sząca się wielce zasłu­żo­nym tytu­łem jed­nej z naj­więk­szych ple­ciug Rze­czy­po­spo­li­tej.

Zyg­munt Stad­nicki – brat jed­nej z dam dworu Mary­sieńki, hul­taj, szu­ka­jący łatwego zarobku, nie­stety, nie tam, gdzie powi­nien.

Luisa Cic­cione – wło­ska ary­sto­kratka, słynna z pro­wa­dze­nia nie­kon­wen­cjo­nal­nego trybu życia, licz­nych skan­dali i więk­szej liczby kochan­ków niż słynna rzym­ska cesa­rzowa Mes­sa­lina.

Marzanna – przy­ja­ciółka Mary­sieńki, teo­re­tycz­nie zie­larka, a w isto­cie rze­czy wiedźma i pro­to­plastka współ­cze­snych sprze­daw­czyń cudow­nych cza­szek i magicz­nych bęben­ków, tyle że w prze­ci­wień­stwie do nich praw­dzi­wymi mocami obda­rzona.

Oraz Maciej i Kuba, dwóch pomoc­ni­ków Zyg­munta.

A także trupa teatru obwoź­nego, prze­ko­nana, że jeśli Maciejce znu­dzi się posada kró­lew­skiego bła­zna, to powi­nien do nich dołą­czyć.

O tym, co się do tej pory zdarzyło

O TYM, CO SIĘ DO TEJ PORY ZDA­RZYŁO

Uwaga prak­tyczna: wszy­scy, któ­rzy chcą prze­czy­tać pierw­sze tomy sagi „Gor­set i szpada” zaty­tu­ło­wane Skra­dziony klej­not i Prze­klęta szka­tułka albo już je prze­czy­tali i jesz­cze pamię­tają, co się w nich wyda­rzyło, mogą prze­rzu­cić tych kilka kar­tek i zacząć od razu od pro­logu.

We współ­cze­snych cza­sach popu­larna pisarka Róża Krull otrzy­muje od przy­ja­ciela z lat mło­do­ści, miesz­ka­ją­cego we Fran­cji Karola Zasław­skiego, czę­ściowo prze­tłu­ma­czone na współ­cze­sną pol­sz­czy­znę pamięt­niki jego żyją­cej w XVII wieku pra­pra­pra­babki i zagłę­bia się w lek­turę…

Począ­tek 1682 roku, Paryż. Julia Zasław­ska, córka pol­skiego hra­biego i fran­cu­skiej ary­sto­kratki, w dniu osiem­na­stych uro­dzin dowia­duje się od rodzi­ców, że są na skraju ban­kruc­twa, muszą zamiesz­kać na pro­win­cji u jej star­szej sio­stry, a ona sama ma udać się do miesz­ka­ją­cej w War­sza­wie ciotki, hra­biny Mileny Bawo­row­skiej. Tam zaś wyjść za mąż za magnata i tym samym wyba­wić rodzinę z opre­sji.

Hra­bianka wyru­sza w podróż do Pol­ski w towa­rzy­stwie rubasz­nej słu­żą­cej Camille i przy­stoj­nego kuzyna Pierre’a. W dro­dze do War­szawy zostają napad­nięci. Z opre­sji wyba­wia ich szlach­cic Jan Gniew­kow­ski.

Po przy­jeź­dzie do War­szawy Julia wraz z ciotką udają się do Villi Regii na spo­tka­nie z kró­lową. Zastają Mary­sieńkę roz­pa­cza­jącą z powodu kra­dzieży jej ulu­bio­nego klej­notu – naszyj­nika ze szma­rag­dem, który nie­gdyś był wła­sno­ścią egip­skiej wład­czyni Kle­opa­try. Zaufana służka upiera się, że oddała go złot­ni­kowi do repe­ra­cji, i to na roz­kaz samej Mary­sieńki. Kró­lowa nie wyra­żała jed­nak takiego życze­nia, a sprawę kom­pli­kuje fakt, że złot­nika zamor­do­wano, a z dworu znik­nęła kolejna służka.

W cza­sie kola­cji u Mary­sieńki Julia poznaje kró­lew­skiego bła­zna Maciejkę oraz kilku szlach­ci­ców: przy­stoj­nego het­mana Rafała Domo­sław­skiego, nadwor­nego poetę Jana Andrzeja Morsz­tyna, leci­wego urzęd­nika dwor­skiego Izy­dora Affa­itę, zabój­czo atrak­cyj­nego księ­cia Kon­rada Kobryń­skiego, kró­lew­skiego syna Jakuba Sobie­skiego i brata jej nie­daw­nego wybawcy – Prze­my­sława Gniew­kow­skiego. Żaden nie pod­bija jej serca.

Pierre udaje się w podróż do Dro­hi­czyna z nowo poznaną „wielką miło­ścią swo­jego życia”. W cza­sie jego nie­obec­no­ści Julii przy­da­rza się kilka nie­bez­piecz­nych wypad­ków. Hra­bianka zaczyna podej­rze­wać, że ktoś czyha na jej życie. W dniu powrotu kuzyna Zasław­ską odwie­dza matka zagi­nio­nej damy dworu, która twier­dzi, że jej córka została porwana w oko­licy posia­dło­ści Bawo­row­skiej. Prosi hra­biankę, aby ta spraw­dziła, czy córka nie jest tu prze­trzy­my­wana siłą. W cza­sie poszu­ki­wań Julia, Camille i Pierre natra­fiają na tajne lochy, w któ­rych znaj­dują jedwabną chu­s­teczkę. Kiedy poka­zują ją matce zagi­nio­nej, ta stwier­dza, że przed­miot ten nie nale­żał do jej córki, ale do hra­biny Bawo­row­skiej. Julia udaje się do szefa kró­lew­skiej poli­cji, hra­biego Śle­pow­rona.

Prze­by­wa­jący w Płocku bra­cia Gniew­kow­scy dowia­dują się od słu­żą­cego, który poprzed­nio był żoł­nie­rzem, że książę Kobryń­ski zgi­nął dwa lata wcze­śniej w bitwie. Ruszają do sto­licy, aby ostrzec Julię. W tym samym cza­sie zagi­niony klej­not Mary­sieńki tra­fia do rąk kró­lew­skiego kape­lana, biskupa Kor­pac­kiego. Prze­ka­zuje mu go bła­zen Maciejko. Julia i Pierre wra­cają do lochów i odkry­wają tam kory­tarz łączący posia­dło­ści hra­biny Bawo­row­skiej i fał­szy­wego księ­cia Kobryń­skiego. Zła­pani przez tego ostat­niego w pułapkę dowia­dują się, że należy on do trupy aktor­skiej i zapla­no­wał kra­dzież szma­ragdu kró­lo­wej. Maciejko jed­nak zdo­łał ich ubiec. Aby zre­ali­zo­wać swój plan, fał­szywy książę i jego wspól­nik wcze­śniej zamor­do­wali hra­binę Bawo­row­ską i jej syna. Julię i Pierre’a w ostat­niej chwili ratują bra­cia Gniew­kow­scy. Biskup Kor­packi w Waty­ka­nie prze­ka­zuje skra­dziony klej­not papie­żowi Inno­cen­temu XI.

Julia jako jedyna dzie­dziczka ciotki przej­muje jej mają­tek. Pro­blem w tym, że hra­bina zdą­żyła przed śmier­cią ukryć swoje bogac­twa. Nie­stety, nie wia­domo gdzie. Tym­cza­sem Pierre coraz śmie­lej poczyna sobie w nowej ojczyź­nie. W cza­sie jed­nej z wypra­wia­nych przez sie­bie orgii poznaje Mustafę Tevetoğlu, zausz­nika nie­for­mal­nego amba­sa­dora wiel­kiego wezyra w Pol­sce. Ten ostatni wpra­sza się do Julii i w cza­sie posiłku usi­łuje ją prze­ko­nać, aby nie popie­rała na dwo­rze kró­lew­skim inte­re­sów austriac­kich, tylko osmań­skie. Pod­czas kola­cji jego zausz­nik pod pozo­rem kło­po­tów żołąd­ko­wych opusz­cza na dłu­gie minuty jadal­nię. Jak się oka­zuje, w tym cza­sie szu­kał cze­goś, co Julia odzie­dzi­czyła po swo­jej ciotce i – nie przy­pusz­cza­jąc, jak cenna jest to rzecz – potrak­to­wała z lek­ce­wa­że­niem.

Biskup Kor­packi przyj­muje u sie­bie wysłan­nika cesa­rza Austrii. Ten ofe­ruje mu tytuł kar­dy­nała w zamian za prze­ko­na­nie pol­skiego króla do zawar­cia soju­szu z jego moco­dawcą. Biskup przyj­muje ofertę.

W tym samym cza­sie amba­sa­dor wiel­kiego wezyra kusi kró­lową Mary­sieńkę wizją nada­nia jej ojcu we Fran­cji ziem i odzy­ska­nia wzglę­dów sprzy­mie­rzo­nego z Osma­nami fran­cu­skiego monar­chy. Aby tak się stało, pol­ska wład­czyni ma namó­wić swo­jego męża do przy­stą­pie­nia do koali­cji osmań­sko-fran­cu­skiej, skie­ro­wa­nej prze­ciw cesar­stwu austriac­kiemu.

Wizy­tu­jąca kró­lew­ską rezy­den­cję, Villę Regię, Julia poznaje kró­lewnę Tere­skę Kune­gundę Sobie­ską. Prze­ko­nuje się, że sze­ścio­latka jest wyjąt­kowo mądrą i docie­kliwą dziew­czynką. Bły­ska­wicz­nie się zaprzy­jaź­niają. Kró­lewna zwie­rza się Julii, że pod­słu­chała nie­dawno roz­mowę dwóch męż­czyzn w tur­ba­nach. Mówili oni wła­śnie o Zasław­skiej, a potem prze­ka­zali sobie jakąś kar­teczkę, którą następ­nie jeden z nich zgu­bił, a Tere­ska pod­nio­sła i scho­wała. Oka­zuje się, że jest na niej rysu­nek szka­tułki, którą Zasław­ska odzie­dzi­czyła po swo­jej ciotce, oraz zaszy­fro­wana wia­do­mość, którą zro­zu­mieć mogą jedy­nie król i kró­lowa. Szka­tułka owiana jest sławą prze­klę­tej i spro­wa­dza­ją­cej nie­szczę­ście na kobiety, w któ­rych ręce się dostała. Legenda głosi, że za sprawą owego zdob­nego puz­dra żadna z krew­nych Zasław­skiej nie dożyła czter­dzie­stego roku życia, a każda, która pró­bo­wała znisz­czyć owo puz­dro lub się go pozbyć, umie­rała w wiel­kich męczar­niach. Jedy­nym spo­so­bem na to, aby unik­nąć klą­twy, jest prze­ka­za­nie szka­tułki kolej­nej oso­bie.

Maciejko, który pod­słu­chał roz­mowę Mary­sieńki i osmań­skiego amba­sa­dora, ostrzega biskupa Kor­pac­kiego. Obaj udają się do wiedźmy Marzanny, która wrę­cza bła­znowi fiolkę z tru­ci­zną. Wie­czo­rem szef kró­lew­skiej poli­cji, Śle­pow­ron, odwie­dza posia­dłość Julii i twier­dzi, iż otrzy­mał donos o tym, że pod jej dachem odby­wają się zaka­zane czyny sodo­mic­kie. Jego straż­nicy udają się do sypialni Pierre’a, gdzie zastają go z umie­ra­ją­cym w wyniku otru­cia Mustafą.

Na sku­tek zeznań jed­nej z dwó­rek hra­bianki, która twier­dzi, że była świad­kiem mor­der­stwa, Car­let zostaje osa­dzony w wię­zie­niu, gdzie ma cze­kać na pro­ces. Julia dowia­duje się, że przed sądem może go ura­to­wać jedy­nie akt łaski wydany przez króla Jana. Ponie­waż ten jed­nak prze­bywa poza kra­jem, a w jego imie­niu rządy spra­wuje kró­le­wicz Jakub Sobie­ski, Zasław­ska udaje się wła­śnie do niego. Ubiega ją jed­nak amba­sa­dor wezyra, która domaga się wyda­nia mu Pierre’a. Roz­wście­cza jed­nak Jakuba, który obie­cuje Zasław­skiej, że oso­bi­ście dopil­nuje, aby Car­let został spra­wie­dli­wie osą­dzony, a sąd wziął pod uwagę wszyst­kie wąt­pli­wo­ści, które prze­ma­wiają za jego nie­win­no­ścią. Daje jej też słowo, że każe zwol­nić Pierre’a z aresztu, aby do czasu pro­cesu prze­bywał na wol­no­ści.

Następ­nego dnia Zasław­ska dowia­duje się, że kró­le­wicz został porwany. W tym samym cza­sie Tere­ska wyciąga od swo­jej mamy infor­ma­cje o tym, co ozna­czać może wia­do­mość z kartki, którą pod­kra­dła jed­nemu z ludzi wezyra, oraz przez przy­pa­dek odkrywa, że w posia­da­nie prze­klę­tej szka­tułki wszedł Maciejko. Ten pró­buje ją zabić, ale Tere­sce udaje się oca­lić życie. Bła­zen bie­gnie po pomoc do biskupa Kor­pac­kiego, a Tere­ska wraz z Julią w ostat­niej chwili ratują Pierre’a przed tor­tu­rami. Dowia­dują się też, że służka, która zło­żyła prze­ciw niemu zezna­nia, została udu­szona.

Tere­ska wraz z Julią udają się do remon­to­wa­nego pałacu w Wila­no­wie, gdzie znaj­dują Jakuba, uwię­zio­nego w jed­nej z sal pod posadzką. Zarówno za jego porwa­niem, jak i za dwoma mor­der­stwami oka­zuje się stać wysłan­nik arcy­księ­cia austriac­kiego, który dzia­łał wespół z bisku­pem i kró­lew­skim bła­znem. Ten ostatni pozo­staje na dwo­rze kró­lew­skim dzięki umo­wie z Tere­ską, która w zamian za daro­wa­nie mu win otrzy­muje klucz, znaj­dujący się uprzed­nio we wnę­trzu prze­klę­tej szka­tułki.

Pierre zostaje oczysz­czony z zarzu­tów i wraca do posia­dło­ści swo­jej kuzynki. Nad­cho­dzi dzień uro­dzin kró­lo­wej Mary­sieńki. W cza­sie wiel­kiej fety z tej oka­zji oka­zuje się, że Tere­ska została porwana…

Prolog

PRO­LOG

22 lipca 1292 roku, Stary Sącz

Leżąca na łóżku kobieta z coraz więk­szym tru­dem łapała kolejne odde­chy. Dwie czu­wa­jące przy niej sio­stry zakonne wymie­niły mię­dzy sobą zanie­po­ko­jone spoj­rze­nia. Trze­cia obecna w izbie zacho­wała kamienny wyraz twa­rzy. Nie było w tym nic dziw­nego, bo też i sły­nęła z tego, że ni­gdy nie można było po niej poznać jakich­kol­wiek uczuć. Nie­któ­rzy podej­rze­wali nawet, że jest ich po pro­stu pozba­wiona.

– A jesz­cze zaprze­szłego dnia taka była nazad życia pełna – zauwa­żyła nie­śmiało naj­młod­sza, obda­rzona pulchną figurą, rumiana na licu Lud­miła, prze­by­wa­jąca w klasz­to­rze kla­ry­sek dopiero od dwóch tygo­dni.

– Ni­gdy nie wia­domo, kiedy Pan nas do sie­bie wezwie – pouczyła ją suro­wym tonem owa trze­cia, naj­star­sza z całego grona, zakon­nica Kon­stan­cja. – Dla­tego w każ­dej chwili trzeba być goto­wym na spo­tka­nie z Nim, nie dać się zwieść sza­ta­nowi i jego poku­som, skrom­ność zacho­wać, przy­ka­zań prze­strze­gać, modli­twy nie­ustan­nie zma­wiać, wsze­la­kich zabaw spra­wia­ją­cych ucie­chę uni­kać, posłuszną być naka­zom Boskim i grzech obcho­dzić z daleka. Tak jak nasza sio­stra Kune­gunda, która całym swoim życiem świad­czyła o tym, że nawet i będąc księżną, plu­ga­stwem można się nie zara­zić, a życie w cno­cie i bojaźni Bożej prze­trwać.

Lud­miła co prawda nie była prze­ko­nana, czy Bóg stwo­rzył ludzi na swoje podo­bień­stwo tylko po to, aby nie rado­wali się niczym poza śpie­wa­niem „Alle­luja, Alle­luja”, a za to żyli w wiecz­nej zgry­zo­cie, umar­twia­niu się i nie­ustan­nych wyrzu­tach sumie­nia, ale na szczę­ście ugry­zła się w język, zanim gło­śno wyar­ty­ku­ło­wała ową myśl. Dosko­nale już bowiem wie­działa, że wszel­kie próby dys­ku­sji z Kon­stan­cją, poprzed­niego wie­czoru wyzna­czoną na prze­ory­szę przez wyraź­nie już opa­da­jącą z sił Kune­gundę, koń­czą się naka­zem odma­sze­ro­wa­nia do małej, pozba­wio­nej okien celi i spę­dze­nia tam całej doby na modli­twach do Świę­tej Klary o zyska­nie pokory i roz­sądku. Lud­miła raz już tam tra­fiła i obie­cała sobie, że zrobi wszystko, aby wię­cej do tego miej­sca nie wró­cić. Tym bar­dziej że kara ta wią­zała się z przy­mu­sową gło­dówką, po któ­rej to nowi­cjuszka opu­ściła celę z solid­nym prze­ko­na­niem, że tym razem nie zdoła wygrać z pod­szep­tami sza­tana i za chwilę pożre całe klasz­torne zapasy poży­wie­nia, a jeśli Kon­stan­cja sta­nie jej na dro­dze do spi­żarni, to udusi ją różań­cem.

W sumie Lud­miła miała spore wąt­pli­wo­ści, czy służba Bogu jest tym, czemu powinna poświę­cić swój żywot, ale jako czwarta córka jed­nego z mało­pol­skich moż­no­wład­ców swój los miała usta­lony, zanim jesz­cze poja­wiła się na świe­cie, i jej ewen­tu­alne pro­te­sty w tej kwe­stii zda­łyby się psu na budę. Jakaż to szkoda, że nie uro­dziła się męż­czy­zną! Jej młod­szego brata, trze­ciego z synów moż­no­władcy, też prze­zna­czono do ducho­wień­stwa. I co z tego, że został księ­dzem, skoro przez kilka wio­sen wychę­do­żył każdą młodą nie­wia­stę w swo­jej para­fii, a po kilku latach pra­wie wszyst­kie dzieci we wsi, gdzie znaj­do­wał się jego kościół, wyglą­dały jak jego małe kopie, czyli miały rude kędziorki na gło­wie, krzywe nosy oraz nieco tępawy wyraz twa­rzy. I jakoś wszy­scy przy­my­kali na to oko. A jak ona raz zatrzy­mała na dłu­żej spoj­rze­nie na mło­dym i uro­dzi­wym parobku, który przy­szedł do zakonu, aby pomóc usu­nąć stam­tąd drzewo, w któ­rego miej­sce miano pobu­do­wać kaplicę, to Kon­stan­cja o mało co tru­pem nie padła z wście­kło­ści i kazała jej pacie­rze zma­wiać, coby z miej­sca nie tra­fiła w cze­lu­ście pie­kielne. Ot, i spra­wiedliwość!

– Tak, tak, oczy­wi­ście – szep­nęła teraz zgod­nie, bo nie miała poję­cia, że owa rów­nie nie­do­rzeczna, co grzeszna myśl o tym, że nie­wia­sty i mężo­wie winni być podob­nie trak­to­wani, za kil­ka­set lat sta­nie się pod­stawą femi­ni­zmu.

Kobieta leżąca na łożu zła­pała jesz­cze kilka chra­pli­wych, cięż­kich odde­chów, po czym zapa­dła w letarg.

– Długo już to nie potrwa – mruk­nęła ostat­nia z czu­wa­ją­cych nad nią kla­ry­sek, ucho­dząca za sędziwą, choć licząca sobie dopiero czter­dzie­ści osiem wio­sen, niska, przy­gar­biona nie­wia­sta o imie­niu Anna, która ze względu na fakt, że jej brat był medy­kiem, ucho­dziła za auto­ry­tet w kwe­stii lecze­nia wsze­la­kich cho­rób i swo­imi wielce mądrymi radami w stylu, „jak brzuch boli, to zna­czy, że soki w nim złe się mie­szają i trzeba wtedy rabar­bar prze­żu­wać”, wysłała już do Kró­le­stwa Nie­bie­skiego nie­jedną z zakon­nych towa­rzy­szek. Nie odbie­gała przy tym zbyt daleko od swo­jego brata, któ­rego nie­kon­wen­cjo­nalne kura­cje medyczne tra­fiły do „Rocz­nika Tra­skiego”, w któ­rym to wyczy­tać można było, że „mnich imie­niem Miko­łaj z zakonu kazno­dziej­skiego prze­ko­nał swych braci domi­ni­ka­nów, a następ­nie samego księ­cia Leszka, Czar­nym zwa­nego, by wpro­wa­dzić do codzien­nego spo­ży­cia bar­dzo zdrowe potrawy z wężów, jasz­czu­rek i żab przy­go­to­wane, po któ­rych wszy­scy zdro­wot­no­ścią mieli się rado­wać nie­usta­jącą i w peł­nej wital­no­ści powo­ła­nia do Kró­le­stwa Pana docze­kać”.

Tym, o czym owe zapi­ski nie wspo­mi­nały, był fakt, że już po pierw­szej kon­sump­cji potrawki z jasz­czurki władca dostał takiej dys­pep­sji, że o mało co narzą­dów wewnętrz­nych z sie­bie nie wyda­lił, a po kilku godzi­nach nie miał już nawet siły, aby dojść do miej­sca, gdzie owe potrzeby z reguły zała­twiał, i począł faj­dać w łoże. Fetor zaś roz­sie­wał przy tym taki, że jego mał­żonka, księżna Gry­fina, stwier­dziła, że jesz­cze chwila, a sama dobro­wol­nie poma­sze­ruje do prze­zna­czo­nej dla naj­gor­szych ska­zań­ców kom­naty na szczy­cie w wieży, bo przy­naj­mniej będzie miała tam lep­szy prze­wiew i nie umrze w opa­rach cze­goś, co każe jej przy­pusz­czać, że jej mąż zamiast węża spo­żył potrawkę z samego Lucy­fera. I że co prawda przy­się­gała, że zosta­nie z księ­ciem „w zdro­wiu i cho­ro­bie”, ale prze­cież nie w smro­dzie.

– Biedna Kune­gunda – wes­tchnęła Lud­miła ze współ­czu­ciem, popra­wia­jąc wypra­wioną kro­wią skórę, którą przy­kryta była umie­ra­jąca zakon­nica. – Nawet cudowna woda jej nie pomo­gła.

– Cudowna… – prych­nęła ze zło­ścią Kon­stan­cja. – Zabo­bon.

– Ale sama prze­cież matka widziała, jak cho­rym na par­chy skóra się wygła­dzała niczym u dzie­cię­cia, a tym, któ­rym oba­czyć nic już na świe­cie nie stało, wzrok nagle wra­cał po jed­nym łyku – zaopo­no­wała nowi­cjuszka.

Spoj­rze­nie, któ­rym obda­rzyła ją świeżo upie­czona prze­ory­sza, spra­wiło, że mimo panu­ją­cego w sali gorąca Lud­miła poczuła, jak zaczyna ją ogar­niać chłód niczym od powiewu gru­dnio­wego wia­tru.

– Nie trzeba takich koco­po­łów gadać – oznaj­miła Kon­stan­cja z potę­pie­niem w gło­sie. – Par­chów pozbyć się można za pomocą mleka, które koza daje, a co do tych ze wzro­kiem pro­blem mają­cych, to gdyby wodą z kałuży oczy prze­myli z brudu, to też by im wystar­czyło, aby Boży świat podzi­wiać.

– Ale… – zaczęła nowi­cjuszka, jed­nak stara zakon­nica nie dała jej dokoń­czyć.

– Nie mogę już tych dur­not słu­chać! – oznaj­miła sta­now­czo. – Nasza sio­stra zasnęła, więc powodu nie ma, abym tu nad nią stała. Sakra­menty przy­jęła, to i księ­dza wołać nie trzeba. Wycho­dzę powie­trza zaczerp­nąć. Jakby jakie zło się stało, wołaj­cie mnie natych­miast. – Odwró­ciła się i powol­nym kro­kiem opu­ściła izbę.

– I z Bogiem – mruk­nęła Anna, odpro­wa­dza­jąca ją nie­chęt­nym spoj­rze­niem, a kiedy prze­ory­sza zamknęła za sobą drzwi, dodała cicho: – Nie chcia­ła­bym ja mieć cie­bie bli­sko w godzi­nie mojej ostat­niej… – Ujrzaw­szy zaś zdu­mione spoj­rze­nie Lud­miły, szybko wytłu­ma­czyła: – Licho żadne by naszej dro­giej matki Kon­stan­cji nie wzięło, gdyby dla ludzi więk­szą ser­decz­ność miała. Cza­sem dumam, czy na pewno Pan będzie chciał przy­jąć do raju kogoś, kto każ­demu radość wsze­laką psuje. Oba­wiam się, że jedy­nym spo­so­bem, aby Kon­stan­cja w Kró­le­stwie Jego zago­ściła, będzie to, jak Lucy­fer też z nią nie wytrzyma i ode­śle z pie­kieł do Świę­tego Pio­tra.

– No co też sio­stra gada! Ja wielką bojaźń przed nią odczu­wam – przy­znała Lud­miła. – Groźna jest i sroga.

– Bo inna być nie umie. – Anna wzru­szyła ramio­nami. – A co do tej wody, to Kon­stan­cja racji nie ma.

– Czyli sio­stra wie­rzy, że cuda ona spra­wić umie?

– Już to, jakim spo­so­bem ją Kune­gunda odkryła, nie­co­dzien­nym było. – Zakon­nica z ulgą klap­nęła na sto­jące przy łożu drew­niane krze­sło i wycią­gnęła przed sie­bie nogi, które ostat­nio cią­gle jej puchły. – Znasz tę histo­rię?

Lud­miła pokrę­ciła głową.

– To było pra­wie pięć wio­sen temu – rze­kła Anna. – Wtedy, kie­dy­śmy z klasz­toru musiały wszyst­kie przed Tata­rami ucie­kać na Zamek Pie­niń­ski. Nasz Stary Sącz dla tych here­ty­ków był łako­mym kąskiem, bo jak sama wiesz, mię­dzy Popra­dem a Dunaj­cem jest poło­żony i szlak kupiecki tędy wie­dzie. Bały­śmy się wtedy wszyst­kie tak, że nawet i modli­twa nie poma­gała. Kiedy tylko przy­biegł chło­pak z Podo­lińca z wie­ścią, że cały gród został przez tych bez­boż­ni­ków spa­lony, Kune­gunda natych­miast zarzą­dziła, aby­śmy do Kro­ścienka podą­żyły, a tam pana zamku na kola­nach bła­gały, coby nam schro­nie­nia udzie­lił. Tak też się i stało. Tata­rzy pod sam zamek pode­szli, a kiedy zoczyli, że nijak zdo­być owej muro­wa­nej warowni nie dadzą rady, spa­lić ją chcieli. I wtedy pierw­szy raz zoba­czy­łam coś, co w gło­wie mi się pomie­ścić nie chciało. Wszy­scy, nawet pan zamku, kla­ro­wali Kune­gun­dzie, która modliła się na kola­nach na samym środku dzie­dzińca, żeby przed nadej­ściem nocy scho­wała się w pod­zie­miach. Ale ona sły­szeć o tym nie chciała. Klę­czała i modli­twy cicho zma­wiała. Noc zapa­dła, ciemna jak dia­bel­ska dusza. Aż tu nagle nie­zli­czone mro­wie zapa­lo­nych strzał z nieba poczęło do zamku lecieć. Jasno się zro­biło, jakby sto słońc nad zam­kiem zaświe­ciło. Widzia­łam, jak nie­które z owych strzał pro­sto na klę­czącą Kune­gundę spa­dają. Krzyk­nę­łam z prze­ra­że­nia. Wtedy ona rękę unio­sła, a spoj­rze­nie ku niebu skie­ro­wała. I oto nagle strzały zaga­sły. Jedna za drugą. A potem lot swój zmie­niły. Żadna Kune­gundy nawet nie dra­snęła. I ognia ani jedna roz­nie­cić nie zdo­łała. Tata­rzy jak nie­pyszni od zamku odstą­pili i ruszyli dalej.

– Nie do wiary! – Lud­miła była wyraź­nie oszo­ło­miona.

Anna uśmiech­nęła się z wyro­zu­mia­ło­ścią.

– Gdyby nie to, żem to na wła­sne oczy widziała, to pew­nie i ja w opo­wieść tę nijak bym nie uwie­rzyła – przy­znała, kiwa­jąc głową. – Po kilku dniach posta­no­wi­ły­śmy wró­cić do klasz­toru, któ­rego ci grzesz­nicy nie spa­lili. Nie była to łatwa prze­prawa, bo mnó­stwo band zbój­nic­kich na gościń­cach rabo­wało wtedy i gwałt ludziom zada­wało. Naj­gor­sza z nich była banda Sądka. Zbój­nik ten znany był ze swo­jego okru­cień­stwa. Mówiono, że napada na ludzi nie po to, aby ich kosz­tow­no­ści pozba­wić, ale by ból im zada­wać i mieć z tego ucie­chę. Modli­ły­śmy się, by go na swo­jej dro­dze nie spo­tkać, ale tym razem Naj­wyż­szy próśb naszych nie raczył wysłu­chać. Noc się zbli­żała, kiedy wóz, któ­rym jechała Kune­gunda i jej dwie sio­stry, księż­niczki węgier­skie, utknął w jakiejś szcze­li­nie. Ryce­rze z Kro­ścienka, któ­rzy bez­pie­czeń­stwa naszego pil­no­wali, zaczęli go wycią­gać, kiedy nagle zosta­li­śmy oto­czeni przez dra­bów Sądka, a on sam poja­wił się na rumaku i zaczął gło­śno przy­zy­wać imię księż­nej pani.

Lud­miła wie­działa, że choć Kune­gunda przy­wdziała zakonny habit, to na­dal przez swo­ich pod­da­nych uwa­żana była przede wszyst­kim za żonę księ­cia Bole­sława, zwa­nego Wsty­dli­wym, i trak­to­wana jak wład­czyni.

– Ryce­rze oto­czyli wóz, gotowi bro­nić swo­jej pani i jej sióstr do krwi ostat­niej, choć na widok Sądka, który wiel­ko­lu­dem się zda­wał, a z lica bestyję przy­po­mi­nał, nieco zadrżeli – kon­ty­nu­owała Anna. – Kune­gunda jed­nak się nie zlę­kła. Zsia­dła z wozu, sta­nęła przed Sąd­kiem i rze­kła, że chęt­nie go wysłu­cha. Zbój­nik zesko­czył z konia i ku zdu­mie­niu wszyst­kich uklęk­nął przed księżną, a potem powie­dział, że jej sława z Kra­kowa dotarła już do Sącza i że za jej wsta­wien­nic­twem o cud chciałby kor­nie pro­sić. Kiedy zaś Kune­gunda zapy­tała, co ma na myśli, wyja­śnił, że w cza­sie, kiedy Tata­rzy plą­dro­wali tutej­sze zie­mie, woda z nich cała uszła. W Sączu nawet stud­nie wyschły, Poprad ska­li­ste koryto uka­zał, a na rwą­cym zwy­kle Dunajcu jedy­nie mała strużka pły­nie. I że jeśli dalej tak się zosta­nie, to trzeba będzie miej­sce to opu­ścić. Kune­gunda uśmiech­nęła się i zapy­tała, czy jest w pobliżu jakie­kol­wiek źró­dełko, które jesz­cze nie wyschło. Sądek odparł, że i ow­szem. Ostat­nie, które jesz­cze w wodę wszyst­kich zaopa­truje, zwie się Prze­czecz­nica i jest nie­da­leko miej­sca, gdzie się znaj­dują. Nasza matka popro­siła, aby ją tam zapro­wa­dził, a kiedy sta­nęła nad źró­deł­kiem, zerwała z rosną­cej tuż przy nim lipy gałązkę, zamo­czyła ją w wodzie, a następ­nie rze­kła Sąd­kowi, aby towa­rzy­szył jej w dal­szej dro­dze do klasz­toru. Kiedy pra­wie już tam dotarli, roz­ka­zała, aby wszy­scy zostali na swo­ich miej­scach, a sama wraz z Sąd­kiem pode­szła do skal­nych blo­ków oka­la­ją­cych budy­nek. Wło­żyła gałązkę w szcze­linę w jed­nej ze skał, a potem popro­siła zbój­nika, aby wal­nął swoim ogrom­nym topo­rem w kamie­nie, które znaj­do­wały się pod tym miej­scem. Ten pole­ce­nie wyko­nał, a kiedy to zro­bił, nagle spo­śród gła­zów, które roz­bił, wytry­snęła woda. Tak oto powstało źró­dło. A jeśli tego byłoby jesz­cze mało, to z gałązki, którą Kune­gunda tam zatknęła, w ciągu jed­nej nocy wyro­sła ogromna lipa. Kilka lat póź­niej spło­nęła ona w poża­rze, który jedna z sióstr przez nie­uwagę wznie­ciła. Jakie było nasze zdu­mie­nie, kiedy kolej­nego ranka lipa znów tam stała. Zdrowa i zie­lona. Jak zauwa­ży­łaś, znaj­duje się w tym miej­scu po dziś dzień…

– Ow­szem – potak­nęła Lud­miła. – To dziwne, że pierw­szy raz tę histo­rię usły­sza­łam.

– Kon­stan­cja zaka­zała ją opo­wia­dać. – Anna prze­wró­ciła oczami. – Twier­dzi, że Kune­gunda ją zmy­śliła i że źró­dełko było tu, odkąd tylko zaczęto sta­wiać klasz­tor.

– A było?

– Nikt tego już nie wie – wes­tchnęła zakon­nica. – Tylko Kune­gunda i Kon­stan­cja pamię­tają czasy, kiedy budo­wano klasz­tor. Sądka też już nie ma wśród nas. Słu­żył wier­nie Kune­gun­dzie aż do chwili, kiedy po raz pierw­szy poczuła się chora. Jakieś dwa mie­siące temu. Odpra­wiła go wtedy z klasz­toru…

– To on tu miesz­kał? – zgor­szyła się nieco nowi­cjuszka, pomna tego, że gdzie jak gdzie, ale w żeń­skim klasz­to­rze miej­sca dla męż­czy­zny, i to jesz­cze zbój­nika, raczej być nie powinno.

– Nie z nami, ale w cha­cie nie­opo­dal – wytłu­ma­czyła jej Anna, po czym na dłuż­szą chwilę się zamy­śliła. – Dzi­waczne to było – rze­kła wresz­cie – bo w tym samym momen­cie pier­ścień z jej palca znik­nął.

– Pier­ścień? – Lud­miła popa­trzyła na nią ze zdzi­wie­niem. – Ten, który…

– W rze­czy samej! – potak­nęła zakon­nica, nie pozwa­la­jąc jej dokoń­czyć. – Tak jakby oddała go Sąd­kowi, choć z reguły ni­gdy się z tym klej­no­tem nie roz­sta­wała. Tylko raz go porzu­ciła. Wtedy, kiedy to cudu nie­zro­zu­mia­łego dla wszyst­kich doko­nała i miej­sce wydo­by­cia soli pod Kra­ko­wem wska­zała.

Lud­miła poki­wała głową, bo aku­rat tę histo­rię znała dosko­nale. Tak jak każdy, kto miesz­kał w kraju Pia­stów. Powta­rzano ją sobie z ust do ust, cza­sem z lek­kim nie­do­wie­rza­niem, ale przede wszyst­kim z respek­tem dla księż­nej. Otóż kiedy pol­ski książę Bole­sław, pra­wnuk swo­jego wiel­kiego imien­nika Krzy­wo­ustym zwa­nego, popro­sił o rękę węgier­skiej kró­lewny Kune­gundy, oboje usta­lili, że nie chcą, aby jej posag skła­dał się, jak to oby­czaj naka­zy­wał, ze złota i kosz­tow­no­ści. Jak tłu­ma­czyli ojcu kró­lewny, za bogac­twem tylko pot, smutki i łzy ludz­kie idą, a oni chcą żyć w ubó­stwie i skrom­no­ścią swoją przy­kład ludowi dawać. Kune­gunda nie zabrała ze sobą nawet służby poza dwiema zaufa­nymi dwór­kami, które bar­dziej niż słu­żą­cymi przy­ja­ciół­kami jej były. Jak bowiem twier­dziła, wszystko wokół sie­bie zro­bić sama umiała, a posia­da­nie wielu poma­gie­rów byłoby jedy­nie zna­kiem pychy i leni­stwa. Była jed­nak jedna rzecz, któ­rej sobie zaży­czyła: sól. Tej bowiem w jej nowej ojczyź­nie nie wydo­by­wano, a jedy­nie spro­wa­dzano z zagra­nicy i za cenny skarb uwa­żano.

Ojciec Kune­gundy, król Węgier Bela, wysłu­chał jej kor­nych bła­gań i poda­ro­wał córce w wia­nie wielką sied­mio­grodzką kopal­nię w Mar­ma­rosz, skąd od tej pory wozy wieźć miały do kraju Lechi­tów wory pełne bia­łej przy­prawy. Zanim kró­lewna ruszyła do męża, odwie­dziła ową kopal­nię, a kiedy ją opusz­czała, wrzu­ciła do naj­więk­szego szybu swój pier­ścień, który nie­gdyś nale­żał do jej pra­babki, księż­niczki Antio­chii, Agnieszki z Châtillon, a daw­niej ponoć do samej legen­dar­nej kró­lo­wej Pla­myry, Zeno­bii.

Zanim Kune­gunda doje­chała do Kra­kowa, przy­sta­nąć kazała w oko­licy wsi, którą zwano Wielką Solą, od wód, które miały tutaj słony smak. „Co to za Wielka Sól, kiedy nic się tu z ziemi nie wydo­bywa?”, zaśmiała się, a następ­nie uklęk­nęła przy jed­nym ze źró­de­łek, pomo­dliła się chwilę, a potem kazała swoim ryce­rzom, aby zaczęli w tym miej­scu kopać. Jakież było zdzi­wie­nie wszyst­kich, kiedy woje po kilku godzi­nach wydo­byli z ziemi cał­kiem pokaźną bryłę soli. A jesz­cze więk­sze, gdy roz­łu­paw­szy ją na czę­ści, w samym środku zna­leźli pier­ścień, który Kune­gunda wrzu­ciła do szybu w Mar­ma­rosz. Dzięki owemu cudowi kraj Lechi­tów docze­kał się pierw­szej kopalni soli, a żona księ­cia Bole­sława opi­nii bia­ło­głowy, którą „Pan zesłał, aby cuda czy­niła”.

– Zawsze gło­siła, że pier­ścień ten jest wielką mocą obda­rzony i chroni nie­wia­sty, które mają go na palcu, przed wszel­kim złem – rze­kła cicho Anna. – Wspo­mi­nała, że kiedy jej babka Ger­truda wzgar­dziła owym poda­run­kiem i zamiast go nosić, scho­wała do puz­dra, to rychło śmierć na nią spa­dła i została zaszty­le­to­wana przez dwo­rzan swo­jego mał­żonka, któ­rzy nie­na­wi­dzili jej za to, że nama­wiała męża, aby bogac­twa im ode­brał i do życia w cno­cie zmu­sił.

Zwa­żyw­szy, że wszel­kie opo­wie­ści o węgier­skich moż­nych, jakie w życiu usły­szała, opi­sy­wały ich jako nie­okrze­sa­nych pro­sta­ków, w bogac­twach, obżar­stwie, moc­nych trun­kach i grze­chach z licz­nymi dziew­kami się nurza­ją­cych, Lud­miła bez trudu zro­zu­miała, jak bar­dzo roz­sier­dzeni musieli być na Ger­trudę za nie­do­rzeczny pomysł, aby nagle zamiast mięsa z wołu spo­ży­wali korzonki roślin, wino zmie­nili na źró­dlaną wodę oraz, co musiało być dla nich naj­strasz­niej­szą wizją, zaczęli sypiać tylko z wła­snymi mał­żon­kami. Nic dziw­nego, że ostrza poszły w ruch i zamie­niły autorkę owych fan­ta­sma­go­rii w żeń­ski odpo­wied­nik Świę­tego Sta­ni­sława, który po tym, jak mu obcięto ręce i nogi, ku zdzi­wie­niu wszyst­kich szybko poskła­dał się w całość, co spra­wiło, że przy kolej­nej egze­ku­cji na wszelki wypa­dek podzie­lono go na wię­cej czę­ści, niż było drzew w Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej. A przy­naj­mniej tak można by wnio­sko­wać z liczby jego reli­kwii, jakimi kup­czono w kraju Lechi­tów już od ponad dwu­stu lat.

– Mówiła też, że po jej śmierci pier­ścień ten trzeba znisz­czyć, bo ona sama potom­stwa się nie docze­kała i nie ma go komu prze­ka­zać, a jeśli wpad­nie on w nie­sto­sowne ręce, to wiel­kie nie­szczę­ście może przy­nieść, i to nie tylko swo­jemu wła­ści­cie­lowi – dokoń­czyła zakon­nica. – Raz wspo­mniała też, że tylko osoba o wiel­kiej sile może ów pier­ścień uni­ce­stwić. Nikomu innemu to się nie uda.

– Któż to taki? – zacie­ka­wiła się nowi­cjuszka.

– Tego nie zdra­dziła – odpo­wie­działa Anna – ale myślę, że to do niego poje­chał Sędek. Jest jed­nak coś…

Nie dokoń­czyła, bo leżąca na łożu kobieta ock­nęła się i wydała z sie­bie gło­śny, prze­cią­gły jęk. Lud­miła chwy­ciła za gli­niany kubek z wodą i usi­ło­wała przy­sta­wić naczy­nie do ust umie­ra­ją­cej, ale ta ode­pchnęła je dło­nią.

– Pier­ścień – rze­kła chra­pli­wie. – Tętent kopyt sły­szę… Zgrzyt krzy­żu­ją­cych się mie­czy… Pożogę widzę… Here­ty­ków, któ­rzy zgubę nam niosą… Władcę, który w imię Pana podąża… Śmierć nad nim krąży… Śmierć straszna… Pier­ścień… Tylko on go może oca­lić…

– Spo­koj­nie. – Anna przy­klęk­nęła przy niej i pogła­dziła ją po czole. – Niech się miło­ściwa pani nie męczy nad­mier­nym słów wypo­wia­da­niem.

Kune­gunda poto­czyła na nią nie­przy­tom­nym wzro­kiem, po czym wydała z sie­bie kolejny jęk, a jej cia­łem miot­nęły kon­wul­sje.

– Co ja uczy­ni­łam? – wypo­wie­działa ze zgrozą. – Jak śmia­łam?! – Jej oczy się roz­sze­rzyły i bły­snęło w nich prze­ra­że­nie. – Pier­ścień! Myli­łam się… Tak bar­dzo się myli­łam! On tu wró­cić musi… Mała dziew­czynka winna go dostać… Moja imien­niczka… Musi go mieć! Aby ojca swego i świat cały oca­lić… Co ja… uczy… – Zamknęła oczy, a jej twarz z wolna zaczęła tężeć.

Dla towa­rzy­szą­cych jej sióstr stało się jasne, że oto są świad­kami ostat­nich chwil kobiety, która wielką księżną będąc, majątku swego się wyrze­kła i służ­bie Naj­wyż­szemu oddała.

– Wszystko stra­cone – wyszep­tała jesz­cze Kune­gunda. – Chyba że cud się zda­rzy… Mała dziew­czynka… I pier­ścień… Spo­tkają się kie­dyś… Wtedy będzie jesz­cze nadzieja.

Rozdział I. Ani chwili do stracenia

Roz­dział I

ANI CHWILI DO STRA­CE­NIA

28 czerwca 1682 roku, War­szawa

– Co się stało z moją córeczką? – Kró­lowa Mary­sieńka, ści­ska­jąca w dłoni mały, dziew­częcy bucik, patrzyła bez­rad­nie na łóżeczko, w któ­rym powinna znaj­do­wać się jej lato­rośl, pra­wie już sied­mio­let­nia córeczka Tere­ska, piesz­czo­tli­wie zwana przez naj­bliż­szych Papu­sieńką.

Nie­stety, po kró­lew­nie nie zostało ani śladu i nie­trudno było się domy­ślić dla­czego. O tra­ge­dii, która wyda­rzyła się w tym pomiesz­cze­niu, aż nadto dobit­nie świad­czyła leżąca na posadzce obok łóżeczka, nie­na­le­żąca już do grona żywych, nia­nia Tere­ski, którą ktoś pozba­wił życia poprzez wbi­cie szty­letu pro­sto w serce.

– Smok! – jęk­nęła Mary­sieńka, po czym ode­rwała spoj­rze­nie od tego kosz­mar­nego widoku i zwró­ciła je ku sto­ją­cej obok niej, zasty­głej z prze­ra­że­nia w bez­ru­chu, hra­bianki Julii Zasław­skiej. – Trzeba zła­pać smoka!

Choć jej słowa dla kogoś nie­wta­jem­ni­czo­nego mogły zabrzmieć nie­do­rzecz­nie i pod­su­nąć myśl, że ze zgry­zoty kró­lowa zaczyna tra­cić zmy­sły, to Julia bły­ska­wicz­nie pojęła ich zna­cze­nie. Ści­skany przez Mary­sieńkę, nale­żący do jej córki bucik spadł ze skrzy­dla­tej machiny w kształ­cie baśnio­wego dra­gona, któ­rej prze­lot nad kró­lew­ską rezy­den­cją, Villą Regią, sta­no­wił główną atrak­cję uro­dzi­no­wego przy­ję­cia monar­chini.

– Wyda­łem już roz­kazy moim ludziom – zawia­do­mił sto­jący za nimi Jan Dobro­gost Kra­siń­ski, zwany przez wszyst­kich Śle­pow­ro­nem, pia­stu­jący od lat funk­cję szefa kró­lew­skiej poli­cji. – Mają oczu nie spusz­czać z tego dia­bel­skiego wyna­lazku i gdy tylko na ziemi znów się znaj­dzie, natych­miast ująć osoby, które w jego środku się znaj­dują.

– Janiczku…! – Mary­sieńka skie­ro­wała załza­wione oczy na męża. – Jeśli coś jej się sta­nie, to ja tego nie prze­żyję. Ile już dzieci stra­ci­li­śmy?! Nie możemy pozwo­lić, aby jesz­cze i ona nas opu­ściła…

– Nie wolno ci tak myśleć. – Choć głos króla Jana brzmiał sta­now­czo, to odna­leźć można było w nim też i akcent łagod­no­ści, jak zawsze, kiedy słowa kie­ro­wał do uko­cha­nej ponad życie mał­żonki. – Kto­kol­wiek ośmie­lił się rękę pod­nieść na naszą córkę, ten żało­wać będzie tego czynu aż po dni swo­ich koniec. To ci przy­się­gam! – Ostat­nie słowa wypo­wie­dział takim tonem, że wszyst­kim aż dresz­cze prze­szły po ple­cach.

– Nie chciał­bym pod­paść ni­gdy kró­lowi – szep­nął Julii na ucho jej kuzyn, Pierre Car­let, który jako trzeci po niej i Mary­sieńce wbiegł do sypialni kró­lewny, a teraz ze zmarsz­czo­nym czo­łem roz­glą­dał się po tej kom­na­cie, pocią­ga­jąc przy tym nosem.

– Coś nie tak? – zacie­ka­wiła się, rów­nież szep­tem, Zasław­ska, ze współ­czu­ciem, ale i z lekką zazdro­ścią obser­wu­jąca, jak zroz­pa­czona Mary­sieńka wpada w obję­cia swo­jego mał­żonka, który tuli ją i czule głasz­cze po wło­sach. A mówiąc dokład­niej, po peruce, bo wsku­tek „wsty­dli­wej cho­roby”, na którą cier­piała, wła­snych wło­sów kró­lowa miała mniej niż prze­ciętny nowo­ro­dek. Zazdrość Julii wyni­kała z tego, że ona sama w takiej sytu­acji nie mia­łaby żad­nych ramion, w które mogłaby wpa­dać. No chyba że tego duraka Pierre’a. Oczy­wi­ście, gdyby nie był zajęty swoją ulu­bioną roz­rywką, czyli bała­mu­ce­niem co pięk­niej­szych dzie­wek i co przy­stoj­niej­szych kawa­le­rów na kró­lew­skim dwo­rze. A prze­cież obej­mo­wa­nie przez przy­ja­ciela, w dodatku spo­krew­nio­nego, to nie to samo, co zna­le­zie­nie pocie­chy w ramio­nach uko­cha­nego męż­czy­zny. – Bo minę masz dzi­waczną…

– Ow­szem. – Car­let poki­wał głową i jesz­cze raz niuch­nął powie­trze. – Nie czu­jesz?

– Niby czego? – zadzi­wiła się Julia.

– Ech – wes­tchnął Pierre. – A mówi się, że to nie­wia­sty mają lep­sze powo­nie­nie. Quelle naïveté!1

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.Quelle naïveté! (fr.) – Jakież to naiwne! [wróć]