Zapach mężczyzny - Agneta Pleijel - ebook + książka

Zapach mężczyzny ebook

Agneta Pleijel

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejna – po entuzjastycznie przyjętej Wróżbie – odsłona autobiograficznego cyklu szwedzkiej pisarki. Narratorka studiuje w Göteborgu, próbuje znaleźć własną życiową drogę, szuka równowagi w relacjach z matką i ojcem, który zostawił rodzinę. Przede wszystkim jednak chłonie świat, chce się rozwijać, doświadczać rzeczywistości wszystkimi zmysłami. Rekonstruując młodzieńcze lata, opowiada o miłości – tej zmysłowej, i tej do literatury, o odkrywaniu świata i siebie, o kreowaniu własnego życia i o pisaniu. Przez karty powieści przewijają się mężczyźni – przelotni kochankowie narratorki i ci, którzy zostali w jej życiu na dłużej – a przede wszystkim książki, które inspirują, napędzają, nie dają spokoju. W tle toczy się rewolucja obyczajowa lat sześćdziesiątych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 260

Oceny
4,3 (71 ocen)
35
27
7
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MalFedas

Dobrze spędzony czas

Niesamowicie szczera opowieść o życiu kobiety.
01



Wyjazd był konieczny. Córka musi to zrobić. Gdy światło zmienia się na czerwone, zatrzymuje rower, stopę opiera o jezdnię i spogląda na chmury. Tam, w górze, odbywają się starcia. Chmury się ganiają. Trwają wielkie porachunki między żółtym a szarym, między strzałą fioletu a pasącymi się w spokoju białymi owieczkami.

Uwielbia powietrze w Göteborgu. Świeże. Wiatry znad Morza Północnego.

Sumienie często daje się we znaki.

Rower przyjechał tu z nią z Lundu, trochę ubrań i książek oraz białe radyjko. Ogląda różne akademiki, wszystkie ją odstraszają. Nigdy w życiu, żeby miała się tłoczyć z innymi jak śledź. Nie chce też mieszkać na stancji, w ciasnym pokoiku, u jakichś obrażalskich gospodyń wygłaszających uwagi na temat tego, co moralne. Nie zna w tym mieście nikogo poza ciotką. I chłopakiem, studentem politechniki. Ale jego tu nie ma, a ona nie zawiadomiła go, że przyjeżdża.

Ogłoszenie w „Göteborgs-Posten” rozwiązuje sprawę. Gospodarz, siwy mężczyzna w zniszczonej kurtce, czeka na nią pod drewnianą czynszówką w dzielnicy Haga. Ona opiera rower o bramę i idzie za nim. Wchodzą na kamienne podwórze ze śmietnikami wzdłuż muru. Mieszkanie położone jest na parterze w oficynie. Obskurna kuchenka gazowa, zlewozmywak i kran z zimną wodą. W pokoju piec kaflowy, jedyne źródło ciepła. WC w piwnicy, pięćdziesiąt koron miesięcznie. Od razu się decyduje.

Od ciotki Laury dostaje rozkładane łóżko, znalezione na strychu, i dwa taborety. Zapisuje się na wydział historii literatury. Pierwszej nocy z góry dobiega dzika muzyka, a pijackie wrzaski trwają do rana. Zamieszkała na dnie studni. W akwarium. Wszyscy z naprzeciwka mogą do niej zajrzeć.

Następnego dnia kupuje materiał w biało-szare pasy i szyje z niego zasłony.

Powolutku chodzi po pustym mieszkaniu. Przesuwa dłońmi po oknach, szafkach i drzwiach. Siedzi na podłodze w kuchni, wstrzymuje oddech. Teraz skończą się kłopoty. Nie ma nawet telefonu. Wielu mieszkało tu przed nią. Nocą słyszy, jak oddychają przez ściany.

Niewyraźne wiadomości, nie wrogie. Nie przejmuje się, że w mieszkaniu nad nią ciągle ktoś tupie i wrzeszczy.

Podwórze jest ciemne. Światło słoneczne dociera tam zaledwie przez kilka godzin dziennie. Wspina się mozolnie po betonowym murze, jedną nogą, potem drugą, rozciąga się wąskim prostokątem nad śmietnikami. Nigdy niżej. I nigdy do niej do środka. Za to w murze są tajemnicze pęknięcia i szpary.

Ponieważ wszystko jest bardzo brzydkie, mianuje mur monumentem najwyższej urody. Mógłby stać w Rzymie w starożytności. Tak pisze w listach do Nanny do Lundu. Tu nikt jej nie dosięgnie.

Każdy człowiek, w szczególności córka, musi znaleźć przestrzeń, która jest tylko jego. O sobie myśli, że pewnego dnia dowie się, kim jest. To obietnica złożona przez lokum przy Landsvägsgatan 12. Przez osiem lat będzie mieszkać przy tej samej ulicy. Ale o tym jeszcze nie wie.

Ten pierwszy czas należałoby opisać jako rausz wolności. Wszystko! Żetony na gaz, które należy wrzucić do aparatu przy szafce. Podgrzewanie wody na kuchence. Dwie plastikowe miski, jedna do higieny ciała, druga do prania. Sprawia sobie nocnik. Nie da się ciągle biegać do piwnicy.

Na Långgatan odkrywa pralnię, z tomikiem wierszy na kolanach czeka wśród kobiet i dziewcząt. Pralka wiruje i wiruje. Nogi kobiet są jak grube pale ściśnięte żylakami. Jakaś dziewczyna w sandałach na obcasie, z czerwonymi paznokciami u stóp, wbiła dłonie w kieszenie dżinsów i wpatruje się w wirującą mgławicę prześcieradeł. Jednym uchem podsłuchuje rozmowę.

Komentarze kobiet są cierpkie jak agrest. Ustawiczne szarpnięcia, na koniec prawie zawsze cięty sarkazm. Nowy język. Nasłuchuje. Zanurza się w wierszach. Słowa sprawiają, że na przedramieniu dostaje gęsiej skórki, niezaprzeczony dowód na to, że to wyśmienite.

Nie jestem kobietą. Jestem rodzaj nijaki.

Dzieckiem.

Paziem.

Śmiałą decyzją.

Również w łaźni przy Södra Allégatan przysłuchuje się dialektowi. Nie ma tam już basenu, tylko sala bez okien do mycia i sauna. W półmroku nagie kobiety opłukują się przy długiej drewnianej ladzie z kranami i metalowymi umywalkami. W saunie bucha para, stare tłuste baby i chude dziewczynki z odstającymi łopatkami jak skrzydełka kurcząt tłoczą się na drewnianej ławce.

Nikt się nią nie przejmuje. Równie dobrze mogłaby być niewidzialna.

Odwiedza także Bibliotekę Dicksońską, położoną tuż obok jej mieszkania. Bierze do rąk biblioteczne tomy i je wącha. Dobre książki ładnie pachną. Tu nie ma tłoku. Kilku żuli czeka w czytelni, aż minie czas. Mężczyźni w marynarkach i grubych okularach pochylają się nad pożółkłymi foliałami z prasą. Nie widać wielu studentów. Koledzy z kursu na wydziale są w porządku, ale nie mają większych ambicji niż zostanie nauczycielami języka ojczystego. Czy ona nie ma takich planów? Nie wie.

Tak naprawdę nie wie nic. Dociera to do niej od czasu do czasu. Wtedy nadchodzi wietrzyk niepokoju. Najczęściej leży na wąskim łóżku i czyta. Na taborecie obok łóżka stoi kubek z herbatą. Kiedy znudzi ją nauka, sprawdza skrzynkę pocztową, którą przytwierdziła obok drzwi. Dostaje listy. Cieszy się na nie, to przez długi czas jedyne jej towarzystwo. Nikogo nie zna w tym mieście, i tak jest dobrze.

Chodzi na wykłady i na seminaria, od czasu do czasu do kina. Wieczorami smaży kaszankę albo rybę z puszki. Talerz na jednym taborecie, ona na drugim. Listy pisze na łóżku. Do Nanny, do taty, również do mamy i Ii. Listy od jej najmłodszej siostry są pełne łez. Wracaj, błagam. Wróć do domu, pisze jej piętnastoletnia siostra. Nie wraca, ale sumiennie odpowiada na listy.

Sumienie. Tłumi je.

Nanna to jej koleżanka z dawnej szkoły, studiuje teraz grekę w Lundzie. Łączy je pasja do literatury; Nanna zostanie pisarką. Także ona chciałaby pisać, ale uświadamia sobie swoje ograniczenia. Uważam, pisze w pierwszym liście, że uciekłam jak przez wąską szczelinę: a narrow escape.

Nad moim wcześniejszym życiem unosiła się czarna chmura. Burzowa. Listy do Nanny są szczere i stanowią ćwiczenia ze stylistyki. Dostaje odpowiedzi, długie, nieskrępowane epistoły o zdarzeniach z życia innej młodej kobiety.

Podoba jej się nowa krytyka, the new criticism. Według niej interpretacja literatury wychodząca od życia pisarza jest przestarzała. Lub od własnego życia. Ważna jest kwestia formy: system znaków. Symbole, rytm i dykcja. Rodzaj kodu. Ale w domu zanurza się w Annie Kareninie. W Zbrodni i karze. Pochłaniają ją zdarzenia, dialogi i postaci. Czasem musi upominać sama siebie, by podczas lektury używać intelektu.

Pewnego dnia przypadkiem spotyka dwóch kolegów z dawnej szkoły w Lundzie, którzy przyjechali na wycieczkę do Göteborga; chłopcy studiują medycynę. Najpierw przejażdżka ich autem, potem jedzenie w Komecie. Rozmawiają o On the Road Jacka Kerouaca, wszyscy troje mają ochotę pojechać w nieznane przez rozległy krajobraz.

Dyskutują o wolności i tolerancji, i Bertrandzie Russellu; wszyscy troje uważają się za tolerancyjnych. Po zamówieniu kolejnej butelki wina rozmowa schodzi na sprawę kobiet. Wyemancypowana kobieta? Chłopcy nie wyobrażają sobie małżeństwa z kimś takim. Nigdy! Podnoszą głosy.

Muszą opuścić restaurację.

Moje dzieci mają mieć matkę w domu. Tu chodzi o zasady! Stoją na Heden między gęsto zaparkowanymi autami i wrzeszczą na siebie. Ona najgłośniej. Kiedy już odjadą, zapada zmrok. Sika między dwoma autami. Noc rozkłada granatowy parasol, a ona trzyma przyszłość w swojej dłoni.

Zawiera pierwszą nową znajomość. On pojawia się między półkami w Bibliotece Dicksońskiej, młody chłopak ubrany jak starszy pan. Słowa wysypują się z niego jak groszek z puszki. Przy każdym zdaniu tnie ręką powietrze.

Twierdzi, że zauważył ją na wydziale.

Przy kamiennych schodach do biblioteki czekają jego olbrzymie psy. Wyżeł i chart afgański. Bestie wstają, węszą i skomlą. Jeden brązowy, drugi biały. Biegną przodem niczym zaprzęg rzymskiego rydwanu, w dostojnej harmonii, a on jest woźnicą tego ekwipażu, wojownikiem i wodzem. Nieprzerwanie miele językiem, nie czekając na odpowiedź.

O ojcu pastorze, który molestował przystępujących do bierzmowania i został wydalony. O metaforach Szekspira pędzących przez dramaty niczym szalone ogiery. O bacie, który według Nietzschego powinno się zabierać na odwiedziny u kobiet. Oraz o rzadkim białym leopardzie w afgańskich górach, ma nadzieję wyśledzić go podczas swojej przyszłej ekspedycji, będącej również tematem powieści, którą właśnie pisze. Proponuje, że na bieżąco będzie jej opowiadał historię, tak, by ona mogła ją spisać; sam ma za dużo w głowie, by nadążyć. Ręce tną na wysokości policzka.

Nigdy wcześniej nie spotkała podobnego stworzenia, pół na pół fauna i seksmaniaka, podejrzewa, że to ostatnie raczej tylko w wyobraźni. Wydaje się, że ta z kolei nie ma granic. W listach do Nanny nazywa go Psiarzem. Za tnącą dłonią i grubymi okularami dostrzega nieco szalonego, ale bardzo dobrego człowieka.

Listy od taty ją bawią. Są roztańczone, gibkie. Nieco zalotne. Pisane, gdy coś samo się przyrządza na jedynym palniku kuchenki taty. O zebraniach na wydziale. Nudnych kolegach. Skomplikowanych problemach naukowych. O podróżach tu i tam. O wszystkim. Listy są formą rozrywki przy maszynie do pisania, zatykają lukę w czasie.

Do mojej córki, by dotrzymała mi towarzystwa podczas samotnej kolacji, która w tej chwili przygotowuje się na palniku, wymyśliłem przepis, ubitymi jajkami polałem kiełbasę, jednocześnie rozkoszuję się wieczorną szklaneczką whisky.

Dzień dobry, córko na wygnaniu. Cholera, że też ciągle budzę się o takiej nieludzkiej godzinie. Teraz przynajmniej będę miał powód, żeby wyjść na spacer wczesną porą i wysłać list.

Kupiłem opiekacz do chleba. Niestety nie taki, z którego tosty wyskakują same. Z powodu mojego rozkojarzenia dają o sobie znać smrodem spalenizny i dymu, skrupulatnie zdrapuję sadzę.

Do mojej córki, której śmiech jest tak jasny (ach tak, więc ma jasny śmiech?). Wczoraj byłem na kolacji u dziesięciu mędrców, szacownych profetów wykładających na najbardziej zadziwiające tematy. Biolodzy wypróbowują narkotyki, po których ciało się ulatnia i zaczynają tańczyć różowe słonie. Chirurdzy opowiadają o tym, że mózg da się pociąć na różne sposoby, zwykle z wątpliwym wynikiem.

Dobry wieczór, córko, o czym to ja miałem Ci przypomnieć? O zębach! Jeśli nie dba się o zęby, wypadają z gęby. A chyba nie chcesz być szczerbata. Dostałem witaminowy napój do stosowania doustnego, ponoć ma gasić pęd do alkoholu, ale muszę ci zdradzić, że lepiej smakuje z odrobiną whisky.

Kochanacórko o drobnych kobiecych dłoniach (zwrócił uwagę na jej dłonie?). Wczoraj zaprosiłem moje pozostałe córki oraz ich niezliczone przyjaciółki do kina; sześć pięknych młodych dam; nie śmiem pomnieć, ile to kosztowało. PS. Pamiętasz o zębach?

Dzień dobry, kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Pytasz w liście, jak ma się moja dusza? Au, jakież to kłopotliwe pytanie. Odpowiedź musi poczekać. Od dłuższego czasu zastanawiałem się nad dywanem do pokoju. Wczoraj go wreszcie ustrzeliłem. Jest błękitny. Nie masz pojęcia, jak się z niego cieszę. Teraz leżę i mu się przyglądam. Dobranoc. Twój niepoprawny ojciec błazen.

Tata. Między kobietami. W wynajętym pokoiku z wnęką kuchenną i jednym palnikiem. Bez prysznica, z ustępem cztery piętra niżej na podwórzu. Wiecznie zajęty. Może trochę za dużo whisky. Czy wie o nim coś więcej? Czytając jego listy, widzi go przed sobą. Jak kuca na krześle. Jak pochyla się nad maszyną do pisania, z tlącym się papierosem, dwoma palcami stuka w klawisze.

Filiżanka kawy na stole. Na łóżku bilety lotnicze i gazety. Książki piętrzące się na błękitnym dywanie. A wzrok wbity w sufit, gdy duma nad wyjątkowo złośliwym problemem: twierdzeniem Taubera. Nazywa tę czynność tauberowaniem. Pisze chyba dla pocieszenia. Zdaje się, że z powodzeniem.

Wygląda na to, że potrzebuje właśnie jej jako adresatki listów. Ona nie ma wątpliwości, że ich relacja jest wyjątkowa. Pobratymstwo. Lekkie zakochanie. Komitywa. Można by to nazwać konspiracją, gdyby wyraz ten nie brzmiał tak brzydko. Jasne, jakkolwiek by to nazwać, należy to ukrywać, by nie wzbudzać w innych zazdrości.

Trudno jej traktować go jak ojca. Szczególnie teraz, na odległość. Dla dodania otuchy w studiowaniu posyła jej cytat z matematyka Haralda Bohra, brata fizyka jądrowego Nielsa: swoją dziedzinę nauki należy nosić w butonierce niczym kwiatek. Przepisuje go i przypina do ściany.

Można by tę relację nazwać amusante. Amoureuse? Aimante? Czy amorami?

Przypomina drżenie motylich skrzydeł w ogrodzie. Ten niemal niesłyszalny szum w parku. Przypomina zapach niektórych kwiatów, tak delikatny, że trudno go uchwycić, zawsze gdzieś ulatuje nazwa kwiatka, którego aromat budzi lekkomyślność, powoduje oczarowanie i lekkie zawroty głowy. Dzisiaj myślę, że było to wielkie skryte zakochanie młodej dziewczyny w swoim ojcu.

Nie może się doczekać powrotu swojego chłopaka. Wręcz pożąda go, ale kiedy ten wraca, staje na drodze jej tęsknocie. Jest bosko miły. Jak jakiś Carlsson z Mieszkańców Hemsö przychodzi do niej na Landsvägsgatan, niczym silny wiatr wpada ze swym wielkim rechotem, przychodzi z małym piecykiem naftowym zawieszonym na sznurku i bańką nafty w dłoni.

Napełnia piecyk i uczy ją, jak się nim posługiwać.

Śmieje się z jej niezdarności. Teraz będzie miała ciepło na zimę.

Ale ona z nim zrywa. Skończmy to już, mówi po wyjściu z kina, kiedy kłócą się o film. Siadają na ławce przy Linnégatan. Jest jesień, w powietrzu czuć wilgoć. Ona nie ma żadnych powodów. Lubi go. To prawda, tak właśnie jest. Ale muszą zerwać. On się wkurza i opuszcza ławkę.

Ale wraca: po co się tu przeprowadziłaś?

Ona odpowiada, że nie wie, ale że czuje, że się dusi.

Dusisz się przeze mnie? Do diabła! Odchodzi, a potem wraca. Dlaczego ty zawsze musisz wszystko komplikować? Odchodzi i wraca. Znów odchodzi, a ona siedzi na ławce i patrzy na jego plecy. Jak zwykle trochę krzywo stawia jedną nogę. Auta przejeżdżają obok, rozbryzgując kałuże. Rynsztokiem płyną zwiędnięte liście i papiery.

Dlaczego czuje, że musi to skończyć? Chodzi o język. Że brakuje im wspólnego języka. Ona tęskni za językiem, który ją poniesie – dokąd? Tym razem on nie wraca. Gdy ona jest już domu, w łóżku, śni jej się coś dziwnego. Kochają się, ona i chłopak, on jest nienasycony, między nimi leży chudziutka dziewczynka i płacze tak, że serce się kraje.

On nie zauważa dziewczynki. Co ten sen oznacza. Czy płacząca dziewczynka to ona?

Po jakimś czasie jest załamana tym, że z nim zerwała. Późnym wieczorem dzwoni do jego drzwi. On otwiera, wcale nie jest zdziwiony, ale nie zaprasza jej do środka. Ma już nową dziewczynę, która właśnie u niego jest. Czuje się zdruzgotana, porzucona, w środku nocy łapie autostop do Lundu. Ia tak się cieszy, że aż ją to boli. Porzuciła ją, podobnie jak porzuciła Ninne i mamę.

Kto podejmuje decyzje o jej działaniach? Nie wie.

Pociągiem wraca do Göteborga.

Co rano wstaje, rozsuwa zasłony, głośno i wyraźnie mówi do siebie. Rozpoczynamy nowy dzień, błyszczący jak nowo narodzona foczka. Posłuchamy w radiu koncertu skrzypcowego Brahmsa. Przy śmietnikach widzimy żółte jesienne liście. Mówi do siebie. Przed lustrem nad zlewem: oto nasza twarz. Oto ja. Jednak o tym nie jest całkiem przekonana.

Przeprowadziła się tu, by czegoś uniknąć. Cokolwiek by to było, jej kontury robią się od tego niewyraźne. Czasem wydaje się jej, że od tego umrze. Przy takich myślach strofuje samą siebie. Co za głupoty, myśleć, że się umrze. To konflikt lojalnościowy, który zjada ją łyżeczką. Wciąż niewiele wie o mieście, do którego się przeprowadziła. Wie tylko, że wiatr jest bardzo słony. Że przybył znad Atlantyku, gdzie żyją wieloryby. Że morze za miastem piętrzy się wysokimi falami i śpiewa, dziko i kusząco.

Czyta. Horacego i Tołstoja. Dostojewskiego. George’a Bernarda Shawa, o którym ma pisać wypracowanie. Larsa Gyllenstena, Gunnara Ekelöfa i Edith Södergran, wszystko naraz, a kiedy już nie ma siły więcej czytać, wychodzi.

W porcie stoją gęsto zacumowane okręty. Szeroka rzeka wije się ospale w stronę morza.

Dźwigi na nabrzeżu z hałasem przenoszą i ładują kontenery. Mężczyźni wołają i gwiżdżą za nią. Chmury spieszą po niebie. Żona marynarza na wysokim cokole wygląda za kimś, kto prawdopodobnie nie wróci. W drodze do domu skręca w nieznane dzielnice. Mija rowery i auta. Kobiety na zmęczonych nogach. Dwóch mężczyzn przed bramą, jeden podaje drugiemu siatkę z butelkami. Wspina się do Skansenu Korona.

Schody rozwijają się przed jej oczami. Domy stoją ciasno. Najpierw na wysokości jej wzroku są okna z do połowy zasuniętą roletą, zwiędnięty kwiatek w doniczce. Słyszy jakiś przebój z radia. Wąskie stopnie, coraz bardziej strome.

Na górze na trawniku grupka wyrostków. Piłka. Z twierdzy widać szare i czarne dachy. Kominy, jak wykręcone ciała. Znikające dymy. Odrzutowiec. Pręgowaty kot wyciąga grzbiet i ziewa. Piłka frunie ku niebu, a chłopcy za nią. Śmiech. Dzikie wrzaski.

Po powrocie do domu opisuje spacer Nannie, obrazami bez podmiotu.

Film à la Dżiga Wiertow, Człowiek z kamerą filmową, widziany w studenckim klubie filmowym, do którego się zapisała. Jest przepełniona obrazami, brakuje im podmiotu.

Mama. Wiadomości od niej nie przypominają tych od ojca. Muszę z tobą porozmawiać, zadzwoń! Z monetami w kieszeni drałuje do budki telefonicznej przy Järntorget. Jesienne liście leżą na ziemi jak rozrzucone złoto. Jej matka jest wodną otchłanią. Morzem, ale nie Atlantykiem.

Jej matka runęła z wysokiego urwiska. Z czteroletnich młodzieńczych studiów fortepianowych w Akademii Muzycznej, potem kilku lat w Paryżu u najlepszych nauczycieli muzyki, jeden z nich nazywał się Cartot, w małżeństwo z młodszym uroczym mężczyzną. Żeby nie utonąć w rozpaczy mamy spowodowanej tym, że tata ją zostawił, ona jest w Göteborgu.

Rozumie swoją matkę i kocha ją. Za szczerość.

Najwięcej wylewa się szczególnie na najstarszą córkę. Czasem odczuwa delikatne nuty tęsknoty za nią. Należy ostrożnie się z nimi obchodzić. Z mamą jest tak, jakby w jej wnętrzu otworzyła się agrafka. Ostrze wypadło z zawiasu i teraz porusza się wyswobodzone i śmiertelnie niebezpieczne. W środku jest bardzo krucha. Wnętrzności łatwo skaleczyć, co sprawia, że mama broni się gwałtownymi i ostrymi atakami. Wie o tym. Często tego doświadczyła.

Zanim zadzwoni, musi zebrać się w sobie, stać się jednym dostojnym spokojem. Z portu dochodzi hałas dźwigów i głuche sygnały okrętów. Wrzuca monety do automatu. Okazuje się, że mama – w przeciwieństwie do taty, który często jest już w drodze, ale zawsze coś go zatrzymuje – ma zamiar ją odwiedzić.

Ścieli jej łóżko, a sama pożycza materac od pani Nilsson z półpiętra. Stoi na peronie, jest dużo przed czasem. Kiedy dostrzega mamę, przekrzywiony beret, ciemne włosy i zaciekawione oczy, serce wyrywa się do przodu. Jest dorosła i przyjmuje matkę w innym mieście. Idą pod rękę do tramwaju. Idzie w takt kuśtykania matki, przywykła do tego.

Wita matkę w swoim nowym mieszkaniu. Mama wchodzi do środka. Długo siedzi na taborecie i się rozgląda. Nic nie mówi. Tylko patrzy. W końcu się odzywa: Acha. A więc tu mieszkasz.

Jedzą kolację w restauracji Papagallo przy Järntorget. Wygląda na to, że wszystko idzie dobrze. Nie ma potrzeby wspominać o tym, że mama jest zrozpaczona z powodu wyprowadzki taty, ale ona żartami i tak stara się podnieść ją na duchu.

Małżeństwo jest nienormalne, ludzie się zmieniają. Twierdzi z przekonaniem. Powinno zapisać się w ustawie, że małżeństwo należy po dziesięciu latach anulować. Wszystko trzeba zweryfikować. Sama nie ma zamiaru przysiąc komuś miłości, aż śmierć nas nie rozłączy. To wbrew naturze. Wbrew długości życia. Wbrew nietrwałości ludzkiego temperamentu.

Jeśli miałabyś dzisiaj wybierać, pewnie wybrałabyś innego faceta?

Nie rozumiesz, odpowiada mama, jesteś za młoda.

Palą w milczeniu. Napełnia kieliszek mamy. Nie lubi własnego natręctwa. Na dworze zrobiło się ciemno, zapalają się lampy. Poruszają się nerwowe cienie.

Jesteś piękna, mamo. Mama uśmiecha się i wzrusza ramionami. Ale to prawda: jej matka jest bardzo piękna. Ma twarz bez zmarszczek, chociaż skończyła pięćdziesiąt lat. Kończą posiłek i idą pod rękę przez ciemne podwórze. Wypijają ostatni kieliszek wina, mama na brzegu łóżka, ona na podłodze.

Mama z mozołem szuka tematów do rozmowy. Dobrze ci tu? Odpowiada w jedyny możliwy sposób. Świetnie się tu czuję. Brzmi sztucznie, sama to słyszy. Masz jakichś przyjaciół? Odpowiada, że nie ma czasu na przyjaciół; uczy się. Jasne, że mam przyjaciół, zaprzecza sobie po chwili.

W środku nocy budzi się, mama siedzi na łóżku z rozczochranymi włosami. Hałas z góry jest ogłuszający, dudni muzyka, słychać wrzaski i tupanie. Jakaś grupka, której nie wpuszczono do środka, stoi na podwórzu i wyje.

Co to za ludzie, gangsterzy? Ktoś otwiera okno w budynku od ulicy, ktoś dzwoni po policję.

Zapewnia, że sąsiedzi nie są niebezpieczni, nawet jeśli nieco głośni.

Co jest z tobą nie tak, że decydujesz się na mieszkanie w takiej nędzy? Nie masz ani krzty szacunku do siebie! Mama wstaje z łóżka, szuka w torebce papierosów, potem siada na brzegu łóżka w koszuli nocnej i mocno się zaciąga. Ona milczy, żeby nie usłyszeć o sobie jeszcze gorszych rzeczy. To sprawia, że czuje się nieszczera. Naprawdę brak jej szacunku do siebie? Nie, wcale nie. Po jakimś czasie przyjeżdża policja, w końcu zapada cisza.

Pierwsza noc się nie udała, nada ton reszcie wizyty. Mama nie toleruje jej mieszkania, rudera. Nie ma na to odpowiedzi.

Gdy po dwóch szarych dniach rozstają się przy pociągu, mama mówi coś luzackiego i pozbawionego sentymentów, by zatuszować to, jak źle wypadła jej wizyta. Ona w tramwaju pochlipuje, bezbronna, w ostatniej sekundzie wyskakuje przy Järntorget.

Z rękami wbitymi głęboko w kieszenie płaszcza robi cztery okrążenia w ciemności wokół monumentalnych kobiet z kamienia.

Przedstawiają kontynenty: Europę, Azję, Amerykę, Australię i Afrykę.

Rzeźbiarz uformował ich piersi według geografii, małe azjatyckie i obfite afrykańskie. Spoglądają w cztery strony świata i na pięć kontynentów, milczą jak zaklęte. Chce mieszkać dokładnie tak, jak mieszka. Rozumie reakcję mamy i trudno jej ją odeprzeć. Tak bardzo wczuła się w sytuację porzuconej mamy, że empatia przypomina opatrunek na ranie. Ta wizyta sprawia, że zaczyna gardzić sobą z powodu braku szczerości.

Przy wejściu do mieszkania spotyka mężczyznę, który wynajmuje lokum nad nią. Schodzi po schodach, w tej swojej ramonesce wygląda na wychudzonego i skacowanego. Wyprowadza się, zawiadamia. O tym, że go wyrzucono, dowie się później. Dopija wino, które zostało po mamie, i kładzie się do łóżka z Edith Södergran.

Jestem śmiejącym się pasmem szkarłatnego słońca…

jestem siecią na wszystkie ryby żarłoczne…

ogniem i wodą w prawym związku na swobodnych zasadach…

Wspaniałe słowa. Pewne siebie. Zarozumiałe. Jak smagnięcia batem, a jednak piękne, szczere i prawdziwe. To manifest przyszłości, której się obawia, ale którą ma zamiar pokonać.

Musi to zrobić. Musi wydostać się z tego dziecięcego uzależnienia od małżeństwa, które, nawet jeśli formalnie się nie rozwiązało, od dawna jest skończone. Chce pisać. Żyć. I kochać.

Chce wydostać się z tego trójkąta, w którym miłość do taty jest zdradą mamy. Stoi w samych skarpetach przy oknie i patrzy, jak płatki śniegu wirują w ciemności. To dumni wirtuozi. Mali cyrkowcy, którzy wyglądają, jakby rzucali się do góry i frunęli do nieba, bez najmniejszego strachu przed nieuniknionym końcem.

Książka ukazała się w serii literackiej Karakteru

Tytuł oryginału: Doften av en man

Redakcja: Małgorzata Szczurek

Współpraca redakcyjna: Piotr Woźniak

Korekta: Ewa Ślusarczyk, Agnieszka Stęplewska

Projekt graficzny: Przemek Dębowski

Przygotowanie e-booka: Małgorzata Widła

Dziękujemy Swedish Arts Council za dofinansowanie przekładu książki.

Doften av en man © Agneta Pleijel, first published by Norstedts, Sweden, in 2017.

Published by agreement with Norstedts Agency and Booklab Literary Agency.

Copyright © for the translation by Justyna Czechowska, 2017, 2025

Fotografia na froncie obwoluty: Sara R. Acedo, Kamerareportage

ISBN 978-83-68059-71-7

Wydawnictwo Karakter

ul. Grabowskiego 13/1, 31-126 Kraków

Wydajemy, co się nam podoba

karakter.pl

Zapraszamy instytucje, organizacje oraz biblioteki do składania zamówień hurtowych z atrakcyjnymi rabatami.

Dodatkowe informacje dostępne pod adresem [email protected] oraz pod numerem telefonu 511 630 317