Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Saga to chłopiec należący do pierwszego pokolenia dzieci urodzonych w czasach globalnej zarazy zwanej pustką. Jej następstwa doprowadziły do trzeciej wojny światowej, którą przetrwał.
Teraz dziesięcioletni bohater, straciwszy całą rodzinę, stara się odnaleźć swoje miejsce w chorym, pokręconym świecie. Gdy jednak podejmuje pierwsze samodzielne decyzje, zaczyna miewać sny, wizje, omamy, których nie jest jeszcze w stanie zrozumieć przez ich enigmatyczność czy grozę.
Mimo szaleństwa, które ogarnia świat, w życiu Sagi wydarza się coś, co zmienia jego spojrzenie na wszystko.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 300
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Piotr Zalisz, 2024Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2024All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Kinga Szelest
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Adam Buzek
Zdjęcie na okładce: Adobe Firefly
Ilustracje wewnątrz książki: pngtree.com
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I – elektroniczne
Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie
ISBN 978-83-8290-661-5
Imprint Mroczne HistorieWydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Podziękowania
Powiada się, że historia jest najlepszą z nauczycielek, a lekcje w niej zawarte określają, kim byliśmy i kim się staniemy.
Opowiem wam moją historię.
Historię nic nieznaczącego dziecka, które odegrało rolę w zapomnianej wojnie, umieszczonej pośród legend.
Prolog
Wszystko zaczęło się od katastrofy. W 1908 roku nad tundrą syberyjską wybuchła asteroida, dewastując ogromne połacie lasu. Przez dwie dekady widziano w tym jedynie zniszczenie. Pogląd ten zmienił się w 1927 roku. Radziecka ekspedycja doprowadziła wówczas podróżników do zupełnie nieznanego miejsca – Metalicznego Lasu.
Musiał to być przerażający widok. Dziesiątki kilometrów ciemnego lasu, w którym drzewa wydawały się zrobione z żelaza. I jeszcze te owoce. Czarne, lepkie o wielkości pomarańczy. Nie dało się ich zliczyć.
Radzieckie władze, jak miały w zwyczaju, przedstawiły odkrycie światu jako przełomowe, choć po prawdzie nie wiedziano wtedy jeszcze, jak je wykorzystać.
Dymitr, bo tak nazwano ten surowiec, okazał się wyjątkowo problematyczny. Próby metalurgiczne doprowadzały do rozszczepienia substancji, a kilka sekund później następowała głucha eksplozja anihilująca całe dzielnice. Bez gruzów. Bez ciał. Bez śladów. Pozostawała pusta przestrzeń – tak, jakby wcześniej niczego nie było.
Nim jeszcze wybuchła druga wojna światowa, próbowano wyrwać z korzeniami każde drzewo z coraz bardziej rozrastającej się już żelaznej tajgi, lecz jak czas pokazał, było to daremne i nierozważne. Dymitr raz jeszcze zaskoczył świat, ujawniając swój sekret przekształcenia drzew iglastych tajgi w żelazne. Podczas agresywnego usuwania drzew uniosły się na niebie ogromne ilości pyłu przypominającego sadzę. Wtedy jakoś się tym zbytnio nie przejęto, lecz pył dostał się do górnych warstw chmur.
Okres drugiej wojny światowej umiejętnie wymazał wiedzę o obcej substancji, a przynajmniej przykrył pamięć o niej bieżącymi problemami. Nawet niewielu było tych, którzy zauważyli dziwną anomalię pogodową na równiku – czarny, czasami galaretowaty deszcz spływający do rzek i gleby lasów deszczowych.
Mimo to znalazło się kilku…
Pod koniec lat czterdziestych, kiedy jeszcze Europa podnosiła się z kolan po zawierusze wojennej, pojawiły się doniesienia z kolonii brytyjskich i francuskich o nietypowych czarnych drzewach rodzących smoliste owoce. Na nowo zrodziła się pamięć o swoistym surowcu z Syberii, który był trzymany w żelaznym uścisku komunistów.
Wspólna ekspedycja Brytyjczyków, Francuzów i Amerykanów była pełna emocji i ekscytacji, ale również presji polityków i lęków. Nadal pamiętano o nagłych zniknięciach całych dzielnic, miast, a co najważniejsze, ludzi… Nie można było popełnić błędów Rosjan.
Dzięki informacjom i zapiskom naukowców oraz wojskowych, którzy zbiegli z ZSRR ze strachu przed czystkami stalinowskimi, nieco więcej wiedziano o dymitrze.
W owocach dymitru znajdował się ziarnisty pył, który wyjątkowo mocno reagował na chlorofil, będąc całkowicie obojętnym wobec substancji odzwierzęcych. Wiadomo było też, że w formie stałej owoce były odporne na obróbkę zbliżoną do wiekowego drzewa. Kiedy jednak pod wpływem temperatur stopniowo stawały się galaretowate, zachodziły w nich niepokojące zmiany. Jak zapisano – ogień hutniczy wydaje się chłodniejszy od niego samego.
Dzięki tubylcom, białym osadnikom i oczywiście samym władzom kolonii znalezienie dymitru było o wiele łatwiejsze niż błąkanie się po dżungli w nadziei na łut szczęścia.
Mając wszystkie niezbędne informacje, mapy wskazujące występowanie drzew i tragarzy, którzy mieli ryzykować swoim własnym życiem podczas transportu owoców, ekspedycja wypłynęła łodziami na rzekę Kongo.
Podróż była długa i męcząca, a to przez klimat lasów równikowych. Nierzadko trzeba było wyciągać łodzie na brzeg, żeby ominąć rzeczne zatory czy rebeliantów, którzy zapragnęli uwolnić się od kolonizatorów. Uczestnicy ekspedycji bywali też na obszarach, w których ludzie źle obchodzili się z dymitrem i w ten sposób aktywowali jego niszczycielską siłę.
Wiele umysłów dręczyły pytania…
Czym jest tam moc…? Jak nad nią zapanować…? Czy można wykorzystać ją jako broń?
Odpowiedzi jednak nie znajdowano…
Po tygodniach zmagań i myślenia, co będzie dalej, w księżycową noc dotarli do upragnionego celu, a mianowicie do żelaznych drzew… Setki czarnych drzew, a wokół nich tysiące gąbczastych, smolistych piłek. Radości było co niemiara, lecz mając wiedzę, jak postąpili z surowcem Rosjanie i co ich spotkało, ograniczono do minimum oświetlanie lampami i nielicznymi pochodniami.
Jak można było oczekiwać, członkowie ekspedycji z chęcią wynieśliby cały las. Chore ambicje i niepohamowana chęć elit rządzących, żeby być kilka kroków przed innymi mocarstwami w zimnowojennym wyścigu, były niepojęte. Na szczęście zdrowy rozsądek naukowców wziął górę nad chciwością. Ograniczono się do jednej skrzyni luźno leżących owoców i tuzina pieńków drzew.
I tak oto na ponad dekadę kurtyna opadła. Po uciszeniu mediów i osób, które mogły wiedzieć zbyt wiele, naukowcy, będąc pod ścisłym nadzorem rządu amerykańskiego, mieli wydrzeć tajemnice dymitru, choćby miało to kosztować życie wielu… W międzyczasie władze radzieckie, zrozumiawszy swój błąd z lat trzydziestych, polegający na odnalezieniu nielicznych pozostałości z żelaznej tajgi, dołączyły do wyścigu, który jedynie nakręcił zimnowojenną zawieruchę strachu oraz niepewności.
*
Czas mijał. Pierwsze lata pracy nad nieznanym surowcem polegały głównie na badaniach i testowaniu go w różnych warunkach. Powstrzymywano się jedynie przed umieszczeniem dymitru w warunkach ekstremalnie ciepłych – z wiadomych przyczyn.
Dymitr starano się wykorzystać na różne sposoby – w budownictwie, w produkcji broni, narzędzi, leków… Ile razy jednak próbowano – wszystko trafiało do kosza. Czarna galareta, która powstawała z dymitru, reagowała na ciepło w taki sposób, że obawiano się ryzykować. Zdawało się, że prawie piętnaście lat pracy i miliardy dolarów wydane na badania pójdą w błoto, lecz jeden incydent spowodował, że wszystko po tym było już zupełnie inne…
Pożar mający miejsce w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym w strefie 51 był szokiem dla wszystkich. Już nikt nie pamiętał, jak doszło do tak wielkiego wybuchu ognia i tego, czemu straż pożarna nie mogła dotrzeć na czas. Jedynie zapamiętano wszystko to, co się stało, gdy płomienie dotarły do magazynu z ogromnymi ilościami dymitru.
W jednym momencie strefa 51 znikła w czarnym pierścieniu rozszalałego cyklonu. Ci, którzy zdołali uciec na odpowiednią odległość, patrzyli z przerażeniem, zapewne żałując tych piętnastu lat. Ten spektakl niszczycielskiego żywiołu trwający kilkadziesiąt minut powoli stopniowo ściągał z nieba chmury, co doprowadziło do dziwnego wydarzenia.
Cyklon pod wpływem chłodu chmur zaczął powoli zwalniać, uspakajając rozszalałą naturę i ukazując zza ciemnych obłoków coś, czego wcześniej nie można było dostrzec – mrok kosmosu, a w jego centrum zielono-żółtą planetę. Ludzie będący wtedy pod wpływem emocji nie uświadamiali sobie jeszcze, że dymitr był kluczem do tworzenia bram międzygwiezdnych. Zanim do tego wszystkiego doszli i pojęli, jak stabilizować portal, minęły kolejne dwa lata.
*
Dziesięć lat później ludzkość znajdowała się już w innym miejscu – satelity, statki kosmiczne, pierwsze lądowania na Księżycu. A to wszystko osiągnięto własnymi siłami. Z czasem jednak zaczęto uważnym okiem spoglądać na dymitr. Wielokrotnie przeprowadzono udane próby otwarcia portalu między ziemią a Księżycem, po wcześniejszym wystrzeleniu pocisku z surowcem w srebrny glob, co otwierało nieograniczone możliwości.
Świat, obserwując czarne tafle gęstego płynu o niebotycznych rozmiarach, gdzie Księżyc był na wyciągnięcie ręki, zapragnął mieć dymitr dla siebie.
Wszystkie liczące się na szachownicy politycznej rządy działały bez kontroli i zahamowań. Następowały masowe wycinki żelaznych drzew i wszystkich roślin z nimi związanych oraz defraudacja budżetów państwa tylko po to, by zdobyć surowiec. Było to tłumaczone troską o obywateli i obroną pokoju na świecie. A wszystko po to, by przejąć jak najwięcej dymitru.
Wszyscy oni byli głupcami…
Sam fakt, że ktoś miał dymitr, nic nie znaczył bez odpowiednich warunków, sprzętu czy surowców do ustabilizowania ziemskiego portalu. A przede wszystkim potrzebna była ogromna wiedza – często tak bardzo zapominana. To jednak nie powstrzymało zapędów dyktatorów czy szaleńców będących u sterów władzy z góry skazanych na porażkę.
Z czasem, mimo wrogości i różnic, zaczęto stopniowo regulować oraz minimalizować użycie surowca, ograniczając się do celów naukowych. A tym, co przyśpieszyło ten proces, było zapadnięcie się portalu w Czarnobylu. Nieudana próba radzieckiej satelity, która miała wystrzelić promień z odłamkami dymitru poza Układ Słoneczny, trafiła w coś, co doprowadziło, że portal stracił stabilność, zapadając się.
Władze na Kremlu były przerażone… Świat, który dowiedział się o tym dużo później, również. Na wiele lat zaprzestano jakiekolwiek prób wykorzystywania dymitru w celach badania kosmosu.
Na kolejny przełom trzeba było poczekać do upadku żelaznej kurtyny…
W roku 1990 wyniesiono na orbitę okołoziemską teleskop Hubble’a. Jak sama nazwa mówiła, urządzenie pozwalało na oglądanie obiektów niewidocznych gołym okiem z Ziemi. Nie minęło dużo czasu, gdy na nowo zrodziły się marzenia o podróży w kosmos. Zaczęto więc planować i budować.
Sześć długich lat zajęło planowanie, formowanie i budowanie elementów konstrukcji, a co najważniejsze – wyznaczenie odpowiedniego miejsca na portal. Wtedy Europa zmagała się z wojną domową w Bałkanach i z wojną w Czeczeni.
Mimo przeszkód postępu nie dało się zatrzymać…
Kilka miesięcy po podpisaniu porozumienia kończącego pierwszą wojnę czeczeńską, w Mongolii, na pustyni Gobi, powstała metalowa konstrukcja o kształcie i wielkości łuku triumfalnego będąca ziemskim portalem prowadzącym… Właśnie… Gdzie?
Przez niemal cały okres tych sześciu lat nie potrafiono podjąć jednogłośnej decyzji. Astrofizycy, astronomowie, ludzie nauki, najtęższe umysły tego świata nie potrafili zdecydować – co było zrozumiałe. Ryzyko i odpowiedzialność spoczywające na tych ludziach były przeogromne, ale koniec końców trzeba było podjąć decyzję. I podjęto.
Z satelity Odyseusz, wyniesionej pół roku przed końcem prac na orbitę okołoziemską, miano wystrzelić wąskie promienie z drobinkami dymitru w kierunku egzoplanety znajdującej się w konstelacji Pegaza. Mając świadomość, jak długą drogę ma do pokonania promień i jakie są przeszkody mogące go spowolnić, tygodniami wyliczano czas podróży, a kiedy szacunkowa data była znana – wczesne lato 1997 – świat zamarł, biorąc głęboki wdech.
Gdy ten dzień nadszedł, a promień miał dotrzeć do planety w ciągu dwóch godzin, obiektywy aparatów i kamer były skierowane na portal. Do aktywacji przejścia wymiarowego z ziemi doszło pół godziny przed faktycznym impaktem, który miał połączyć oba przejścia.
Niestety, jak się miało okazać, mimo minięcia dwóch godzin nic się nie działo. Zaczęto się niecierpliwić, a później denerwować. Wydawało się, że ludzie zbyt wysoko ocenili swoje możliwości. Następny kwadrans bez reakcji jedynie utwierdził wszystkich w przekonaniu – to koniec…
Wtedy wydarzył się cud. Czarna maź wewnątrz stalowej konstrukcji zareagowała. Poruszając się spiralnie, ujawniła pokrytą gęstym lasem przestrzeń pełną skał i czarnych drzew, a co najistotniejsze – na niebie pojawił się księżyc o niespotykanym wyglądzie.
I tak od 25 czerwca 1997 roku ludzkość sięgnęła gwiazd i dalej…
*
Na większości z setek odkrytych ciał niebieskich panowały takie ekstremalne warunki, że wysyłane łaziki znikały w zaledwie sekundę. Na nielicznych udało się wykonać pomiary i zbadać powierzchnię planety czy księżyca, jeśli takowi się trafił. Zaledwie cztery ciała niebieskie warunkami i klimatem przypominały te ziemskie, co pozwoliło snuć daleko idące plany kolonizacyjne.
Dziesiątki ziemskich placówek z portalami były rozsianie po kuli ziemskiej. Nawet na Antarktydzie znajdowała się jedna z nich. Budowano je głęboko pod ziemią i z solidnych materiałów – w celu uniknięcia konsekwencji w momencie zapadnięcia się portalu, co nie było rzadkością. Pracowano bez wytchnienia dla dobra ludzkości, lecz prawda była zgoła inna.
Te dwie dekady rozwoju i rozkwitu dla cywilizacji ziemskiej były jak Eden. Niczym się zbytnio nie przejmowano. Pełnymi garściami brano wszystkie zdobycze zyskane dzięki dymitrowi, nie myśląc w ogóle o ryzyku czy konsekwencji, lecz miało to się niebawem zmienić.
Jak w naturze… Po rozkwicie przychodzi czas marnienia i zgnilizny.
*
Pustka… Nazwa ta niosła się po świecie jeszcze długie lata, gdy ostatecznie wygasła. Swoją specyficzną nazwę zyskała dzięki przebiegowi choroby.
Początkowym jej stadium było, zdawać się mogło, zwykłe przeziębienie, które z biegiem dni się nasilało, stopniowo odbierając siły do normalnego funkcjonowania. Dwa tygodnie od zarażenia człowiek leżał już obłożny chory w łóżku. Mając rozpalone ciało od gorączki, bardzo się pocił, nieustannie przy tym majacząc. Ostatnim etapem choroby była nieunikniona, bolesna śmierć przez rozpuszczenie się organów wewnętrznych, które powoli wypływały ze wszystkich dziur w ciele, pozostawiając jedynie skorupę bez ducha.
Jak mogło do tego wszystkiego dojść…? Kto się do tego przyczynił?
Sami sobie to zgotowaliśmy.
Pierwotnym miejscem, z którego pochodziła choroba, była planeta Tryton. Wielka oceaniczna planeta jedynie na biegunach mająca stałe lądy była nie lada widokiem dla ziemskich naukowców odkrywców. Wiele tygodni poświęcono na eksploracje, badania, zbieranie próbek fauny i flory planety, które na bieżąco były przewożone przez portal na ziemię. Wydawało się, że wszystko przebiegnie zgodnie z ustalonymi wytycznymi w przypadku odkrycia planety z atmosferą zbliżoną do ziemskiej – od eksploracji po zbudowanie stacji badawczej.
Czas poświęcony na badanie planety jak zwykle miał się ograniczać do pół roku, lecz odkrycie, jakiego dokonano w ostatnich tygodniach, zdecydowanie przekroczyło ten okres.
Odkrycie na plaży dziesiątek padniętych ponad dziesięciometrowych rekinów z gatunku hydroeterium było wstrząsające, ale i interesujące. Po włożeniu kombinezonów ochronnych zebrano setki próbek z martwych ryb. Po kilku komplikacjach przewieziono do bazy jedno z cielsk.
Przez pierwsze dni bardziej skupiano się na samym rekinie i jego niezwykłej budowie oraz rozmiarach niż na tym, co go uśmierciło. Gdy jednak całą uwagę poświęcono na dotarcie do przyczyn śmierci – zarówno w krwiobiegu, jak i mocno ukrwionych organach wewnętrznych odkryto bakterie, które mimo śmierci gospodarza nadal żyły i nieustannie się rozmnażały.
Samo odkrycie tych bakterii było niezwykle interesujące i budziło ciekawość do prowadzenia kolejnych badań nad tym szczepem. Przez dwie dekady odkryto jednak wiele im podobnych, więc kraje i sponsorzy, mimo próśb, zakończyli i tak przedłużające się badania Trytona.
Tak jak w przypadku wszystkich próbek – również odkryty szczep bakterii, który z czasem miał być nazwany „pustka”, został zabezpieczony i zabrany. Kolejne prace i badania planowano przeprowadzić na Ziemi.
Dalsze losy próbek i to, jak w skrajnie nieodpowiedzialny sposób doprowadzono do tego, że bakterie wydostały się poza laboratorium, przykryło widmo tajemnicy i chaosu, jaki nastał jakiś czas później…
*
Wszystko miało swój początek w placówce badawczej w Kopenhadze, do której przewieziono szczep bakterii. Pierwszymi ofiarami zarazy zostały szczury z kopenhaskich kanałów. Tysiące rozkładających się w różnych miejscach. Wijące się w agonalnym bólu, nieświadome powodu śmierci. Momentalnie połączono śmierć tysięcy szczurów ze zniknięciem jednej z próbek pustki, a oględziny weterynaryjne papki wewnątrz gryzoni nie pozostawiały cienia wątpliwości.
Ku niezadowoleniu mieszkańców, natychmiast objęto kwarantanną miasto i okoliczne siedliska ludzkie, lecz działania te były daremne i opóźnione, o czym wówczas nie wiedziano. Pustka pochodziła z planety będącej niemal w całości jednym wielkim oceanem. Naturalne było, że środowisko wodne najbardziej sprzyjało jej rozprzestrzenianiu, a rozwijała się w zastraszającym tempie.
Zanim zarejestrowano pierwsze zachorowania wśród ludzi, padły koty, psy, dzikie zwierzęta, a przede wszystkim ptaki, które razem z zakażoną wodą rozprzestrzeniały chorobę po świecie. Ludzkość wobec takiej epidemii była bezsilna. Tym, co uosabiało tę bezsilność, były setki milionów zgonów w zaledwie rok, a to byli jedynie ludzie.
Trzoda chlewna, drób, krowy, ryby – wszystko to w wielu regionach świata zniknęło bezpowrotnie. Głód, jaki nastał na świecie, zbierał niemal takie samo żniwo co pustka. Naturalną koleją rzeczy były protesty, zamieszki, bunty próbujące obalić nieradzące sobie z sytuacją rządy.
Aż w końcu nadeszło najgorsze…
*
Co chciały osiągnąć rządy świata poprzez rozpętanie trzeciej wojny światowej? To jedynie spotęgowało liczbę nieprzebranych gór kolejnych trupów…
Afryka zapłonęła, tonąc we krwi i łzach.
Europa została roztrzaskana przez do tej pory głęboko skrywane urazy i nienawiść do sąsiadów. Niemal wszystkie autonomiczne regiony powstały, dopuszczając się masakr i bestialstwa wobec ludności krajów, które ich uciskały.
Azja była teatrem krwawych wojen, gdzie nikt nie brał jeńców. Bez zasad, bez zahamowań. Ogarnięci furią nienawiści, pozbawieni kręgosłupa moralnego mieszkańcy krajów Azji powyrzynali się nawzajem, pozostawiając po sobie trupy i gruzy.
Stany Zjednoczone, mimo bycia potęgą światową, uderzone pustką i głodem rozpadły się na pięćdziesiąt mniejszych krajów, które przypominając sobie dawne urazy, ruszyły w wir wojny o zasoby i chęć przetrwania. Jedynie Alaska i Hawaje zachowały wstrzemięźliwość, pozostając neutralne. Kanada, dotknięta tymi samymi problemami co sąsiedzi z południa, początkowo będąca arbitrem tej wojny domowej, ostatecznie kuszona łatwym zwycięstwem – także dołączyła do walk.
Ameryka Łacińska już przed tą apokalipsą była dręczona wieloma problemami, a w momencie dotarcia pożogi pustki i głodu doszło do wielu przewrotów wojskowych. Samozwańczy watażkowie, mając za sobą prywatne armie, podzielili kraje na swoje strefy wpływu, rządząc ogniem i mieczem.
Jedynie Australia i Oceania wydawały się najspokojniejszą częścią świata, gdzie nie było wojen oraz przewrotów obalających władze, lecz jaki to spokój, gdy głód i zaraza z kosmosu zabiły niemal wszystkich tamtejszych mieszkańców?
ONZ – a raczej to, co po niej zostało – mając złamany kręgosłup, jednocześnie będąc pod ścianą, ugięła się przed ambitną hrabiną Wiolettą Batory, akceptując projekt Walkiria.
Tak więc przyszło nam żyć w chorym świecie, wyczekując na wybawienie… Wyczekując na nadejście zbawcy.
Rozdział 1
Tego, jak świat wyglądał przed zarazą, nigdy niedane mi było doświadczyć. Urodziłem się w roku pojawienia się pierwszego ogniska choroby. Nazywano nas przeklętym pokoleniem. Może i było w tym ziarno prawdy.
Przez dziesięć lat mojego życia doznałem więcej krzywdy niż ciepłych uczuć ze strony rodziców czy krewnych. Rówieśnicy szkolni i podwórkowi też napsuli mi krwi, dokuczając, bijąc, prześladując, znęcając się nade mną. Być może było to przez moją odmienność względem innych dzieci… Tego nigdy się nie dowiedziałem. Nie usłyszałem słów wytłumaczenia od rodziny. Jedynie rówieśnicy wykrzykiwali z rozbawieniem obrzydliwe przezwiska. Trudno było to znieść.
Gdy dotarła do nas zaraza, wszystko zmieniło się na gorsze, jeśli w ogóle mogło być jeszcze gorzej… Tych, których znałem, pochłonęła choroba. Moja rodzina o dziwo dość długo się trzymała, lecz i ich w końcu zmogło. Padali jeden po drugim, aż w końcu pustka dosięgnęła moją starszą o rok siostrę Honoratę.
Rodzice nie potrafili się podnieść po tej stracie. Nigdy nie potrafili dostrzec we mnie żadnego potencjału, co innego moja siostra. Mimo swego młodego wieku – zawsze zaradna, wiedziała, co trzeba zrobić. Odporna na trudności tego świata, ostatnia nadzieja rodu Ambroziewiczów.
Jakże los bywa kapryśny…
*
– Saga, kochanie, proszę, podejdź do mnie – zawołała mnie z salonu mama.
Usłyszawszy wołanie, posłusznie do niej przyszedłem, ściskając w ramionach swojego pluszowego lwa Leonarda.
– Tak, mamo? – zapytałem niepewnie, patrząc w jej oczy.
Już w tamtym momencie czułem, że coś nie gra. No cóż… Nawet w najczarniejszych wizjach nie mogłem się spodziewać, że rodzice posuną się do czegoś takiego.
– Saga… – zaczęła mówić, ciężko wzdychając. – Wiedz, że ja z tatą mocno cię kochamy, ale sam wiesz, że jeśli nas zabraknie, nie poradzisz sobie w tym okrutnym świecie, dlatego…
Mówiąc to, wyciągnęła ostrożnie z kieszeni niewielkie zawiniątko z białą tabletką.
Nie wiedziałem, co to za pigułka, ale ton głosu mamy i jej zachowanie nie wróżyły niczego dobrego.
– Jeśli mamie i tacie stałoby się coś złego, obiecaj, że połkniesz tę pastylkę.
– Ale mamo… – Przycisnąłem mocnej do piersi Leonarda.
– Obiecaj! – podniosła głos.
– Obiecuję. – Spuściłem wzrok.
– Dobry chłopiec. – Pogłaskała mnie czule po głowie.
Biorąc tabletkę, z obawą spojrzałem na mamę, po czym skierowałem wzrok na tatę siedzącego na wersalce. Liczyłem, że przynajmniej w jego oczach zobaczę coś, co pomoże mi zwątpić w słowa mamy. Myliłem się jednak. W jego pustych, pozbawionych wyrazu oczach widziałem jedynie nicość. Ani razu nie odezwał się podczas tej rozmowy, choć mogłem wywnioskować, że była to ich wspólna decyzja.
Kim tak naprawdę dla nich byłem?
Jeszcze długo po tym zdarzeniu myślałem nad tym wszystkim. Często wpatrywałem się w otrzymaną tabletkę, rozmyślając nad słusznością polecenia rodziców.
– Co ty byś zrobił na moim miejscu, Leo? – pytałem mojego jedynego przyjaciela, ciężko wzdychając.
Za każdym razem kończyło się tak samo. Odwlekałem ostateczną decyzję. Ta sytuacja nie mogła jednak trwać wiecznie. Codziennie na własne oczy widziałem, jak rodzice stają się coraz słabsi. Martwiłem się… Przejmowałem się ich stanem zdrowia, lecz nic nie mogłem zrobić. Podobnie jak z tym, co miało miejsce miesiąc po otrzymaniu przeze mnie tabletki.
Jeszcze w przeddzień feralnych wydarzeń miałem pewne przeczucie. Mama czule pocałowała mnie w czoło, gdy położyłem się do łóżka. Tata, wyciągnąwszy jedną z moich książek, usiadł obok mnie i zaczął czytać mi bajkę. Oni nigdy nie okazywali mi takich uczuć.
Tej nocy miałem problemy ze snem. Co rusz przewracałem się z boku na bok, budząc się z niepokojącymi przeczuciami, których nie potrafiłem logicznie wytłumaczyć. Dopiero czule tuląc się do mojego lwiego przyjaciela, stopniowo wyciszyłem się, zasypiając głębokim snem.
Następnego dnia zbudziła mnie błoga cisza. Jakże dziwne… Jak cisza może kogoś zbudzić?
Od kiedy sięgałem pamięcią, zawsze rano, niezależnie od sytuacji, mama już kręciła się w kuchni, przygotowując śniadanie, lub sprzątała w pokojach, a teraz panowała cisza jak na cmentarzu. Nawet taty nie było słychać.
To było podejrzane.
– Może jednak śpią? – starałem się pocieszać.
Wstając z łóżka, chwyciłem Leonarda za łapę, i ruszyłem w stronę salonu. Idąc cichym, wolnym krokiem, głowiłem się, co się mogło stać. Wchodząc do salonu, zastałem go w takim samym stanie, w jakim był przed moim pójściem spać.
Kierując się powoli w stronę sypialni rodziców, biłem się z wieloma myślami. Choć sytuacja wyglądała co najmniej dziwnie, nie chciałem wyciągać pochopnych wniosków.
Stojąc pod drzwiami pokoju, wahałem się jak nigdy… Z wewnątrz nie dobiegały żadne dźwięki. A ciągłe wyciąganie dłoni do klamki i cofanie jej w niczym nie pomagało.
– Czego się boisz, Saga? Na pewno nic im nie jest? Czego się boisz…? – szeptałem, trzymając prawą dłoń przy piersi.
Spojrzałem z nadzieją w oczy Leo, szukając odwagi, której tak bardzo teraz potrzebowałem.
– Dobrze… – Kiwnąłem głową, po czym szybkim ruchem chwyciłem za klamkę.
Ledwie zdążyłem nieco uchylić drzwi, uderzył mnie ciepły odór zgnilizny, zmuszając do zrobienia znaczącego kroku w tył.
– Co jest? – zapytałem, zszokowany zasłaniając dłonią twarz.
Przez moment stałem w bezruchu, nie rozumiejąc…
– Mamo… Tato…
Przeszła mnie pewna niepokojąca myśl.
Mimo przerażenia, jakie czułem, nie mogłem tak stać.
– Leo. Poczekaj tu na mnie – zwróciłem się do przyjaciela, ostrożnie odkładając go na podłogę.
Wykorzystując mój ośli upór, nabrałem głęboko powietrza do płuc tylko po to, by z niebywałym impetem wbiec do sypialni, wskoczyć na łóżko i skończyć ten szalony bieg otwarciem okna na oścież.
– Teraz lepiej – westchnąłem ciężko z ulgą, czując ciepłe, letnie powietrze.
Będąc nieco wyczerpany tym mały wyczynem, poczułem, że pod stopami mam coś mokrego i zimnego. Przeszyty zimny dreszczem, powoli opuściłem głowę. To, co wtedy zobaczyłem, z pewnością było najgorszym, co mogło zobaczyć dziecko.
– N-nie… – Głos mi zadrżał, a oczy nagle się zaszkliły.
Choć tego nie chciałem, stałem właśnie na twarzy mojej martwej mamy, a obok niej leżał trzymający ją za dłoń tata.
Rozdział 2
– M-mamo…! T-tato…! – wołałem łamiącym się głosem, pozwalając sobie na łzy.
Choć rozumiałem, co się właśnie stało, nie potrafiłem przestać ich wołać… Tak po prostu nie potrafiłem…
Gdy sypialnia całkiem wywietrzała, ja nadal tam byłem… Siedziałem w kącie skulony, cicho łkając i wołając rodziców.
– Mamo… Tato…
Jakkolwiek dziwne to było – mimo silnego przywiązania do rodziców, nagle ucichłem. To było zastanawiające.
– Już nie mogę… – wyszeptałem, puszczając do tej pory kurczowo trzymane kolana. – Nie mogę już płakać… Muszę być silny – kontynuowałem, powoli rozluźniając ciało.
Mając czerwoną twarz i ciężko wzdychając, zacząłem się podnosić z podłogi. Przecierając resztki łez, raz jeszcze spojrzałem na rodziców leżących w łóżku. To prawie doprowadziło mnie do kolejnego płaczu, lecz zacisnąłem małą piąstkę i przezwyciężyłem to.
– Muszę być silny… T-teraz… – powtórzyłem drżącym głosem, będąc bliski kolejnych łez.
Łapiąc niewielkie hausty letniego powietrza, powoli opuściłem sypialnię rodziców, by po drodze tak po prostu chwycić leżącego Leonarda za łapę.
– Chodź. Musimy porozmawiać.
*
Jak na bardzo młodą osobę, która wczesnym porankiem doświadczyła utraty obojga rodziców, wydawałem się już z tym pogodzony.
– Obietnica… – wyszeptałem, patrząc w zamyśleniu na tabletkę.
Siedziałem na drewnianym krześle przy stole kuchennym, mając na kolanach Leo. Wpatrzony w zamyśleniu w tabletkę cyjanku leżącą na blacie, rozmyślałem nad obietnicą, którą złożyłem mamie i tacie.
– Obiecałem, więc nie powinienem łamać danego słowa.
Nietrudno było zauważyć moje rozdarcie. Od zawsze byłem osobą, która dotrzymywała lub w miarę możliwości starała się dotrzymać słowa, lecz to, co wymogli na mnie rodzice…
– Leo. Pomóż mi – Zwróciłem wzrok na przyjaciela, gładząc go po głowie.
Leonard był dla mnie wyjątkową osobą. Choć był jedynie maskotką, miałem w nim przyjaciela. Często się go radziłem, kiedy miałem problemy czy trudne decyzje do podjęcia.
Chociaż każdy widział w nim jedynie martwy przedmiot napchany watą, ja zdawałem się rozumieć, co do mnie mówi – i tym razem nie mogło być inaczej.
– Okej. – Kiwnąłem delikatnie głową. – Czyli się zgadzamy…
Wysłuchawszy wszystkiego, co miał mi do powiedzenia przyjaciel, wstałem od stołu i odłożyłem go na krześle. W milczeniu podszedłem do szafek i sięgnąłem po tłuczek do mięsa.
– Czy naprawdę tego chcę? – zapytałem siebie, chwyciwszy za drewnianą rączkę.
Dziwne to było… Choć podjąłem już decyzję, co dalej, nadal się wahałem – bałem się pierwszych samodzielnych postanowień.
– Nie wycofam się – westchnąłem ciężko, mobilizując się, i wyciągnąłem szybko przedmiot z szafki.
Odłożywszy tłuczek na stół, raz jeszcze skierowałem się do szafek, lecz tym razem niosąc ze sobą taboret. Postawiłem stołek przy zlewie i wspiąłem się na niego, by sięgnąć do szafki, gdzie była suszarka na naczynia. Zabrawszy jedną ze szklanek, napełniłem ją do połowy wodą z kranu.
– To mamy wszystko – oznajmiłem, nadal czując to nieprzyjemne uczucie.
Powtórzyłem czynność, tak jak z tłuczkiem, i odstawiłem krzesło na miejsce.
Siadając ponownie przy stole, przyglądałem się trzem przedmiotom – szklance z wodą, tłuczkowi do mięsa i białej tabletce… Co się działo w mojej głowie, tylko jeden Bóg wiedział… Tkwiłem w tym letargicznym stanie długie minuty, aż w końcu nagłym ruchem chwyciłem tłuczek i rozbiłem tabletkę na drobną miazgę. Odłożywszy ostrożnie tłuczek na blat, zebrałem proszek i wsypałem go do szklanki. Nadal milcząc, wymieszałem palcem płyn, po czym zabrawszy ze sobą szklankę oraz Leo pod pachą, skierowałem się do schodów prowadzących na piętro.
*
Doprawdy… tego dnia przyjemnie świeciło słońce. A letnie powietrze pełne bukietów kwiecistych zapachów wprowadzało w stan ukojenia, lecz nie potrafiłem się tym cieszyć, nie dziś.
– Jak myślisz, czy po śmierci coś jest? – zwróciłem się spokojnym głosem do Leonarda leżącego na bujanym fotelu, tuż obok mnie. – Ta… głupie pytanie – westchnąłem ciężko, ponownie kierując spojrzenie na przestrzeń przede mną.
Tak jak Leo, siedziałem w drewnianym, wiklinowym, bujanym fotelu na balkonie, trzymając w dłoniach szklankę z trucizną, rozmyślając nad tym i owym.
Nużewo było takie ciche…
Od momentu kiedy dotarła tu zaraza, duża część mieszkańców umarła, a reszta uciekła, nierzadko, pozostawiając cały majątek szabrownikom. Nigdy do końca nie rozumiałem decyzji moich rodziców, żeby pozostać. Być może to było spowodowane silnym przywiązaniem do tej ziemi. Teraz to było bez znaczenia… Jedynie ja byłem ostatnim mieszkańcem tej wioski.
– Chyba już nadszedł czas? – westchnąłem ciężko, spoglądając kątem oka na przyjaciela.
Po długim okresie zwlekania uniosłem szklankę i przystawiłem ją do ust. Nieco przechyliwszy naczynie, już miałem pozwolić, by mętny płyn spływał do gardła, lecz… Gdy zbliżył się niebezpiecznie blisko moich warg, nagle odsunąłem szklankę, by wylać płyn na betonową posadzkę.
Spoglądając w dal zamyślonym wzrokiem, widziałem obrazy rodziców, krewnych, siostry… Gdy ostatnia kropla zabójczej trucizny wypłynęła ze szklanki, obrazy nagle znikły, a ja tak po prostu puściłem naczynie, pozwalając, by się rozbiło.
– Leo. Pora się przygotować… Wiele pracy przed nami – oznajmiłem przyjacielowi, ciężko wzdychając i podnosząc się z fotela.
Pierwszy i zarazem ostatni raz sprzeciwiłem się woli rodziców. Czemu dopiero teraz, gdy nie żyli, uczyniłem coś takiego? Co kierowało moją decyzją? Chęć życia? Zrobienie czegoś na przekór wszystkim? A może chęć udowodnienia, że byłem wart więcej, niż wszyscy sądzili? Fakt, nigdy nie byłem samodzielny i nie mogłem podejmować decyzji, więc może…
– Tak… wiele pracy – powtórzyłem niemal szeptem, zabierając ze sobą Leonarda i gładząc go po głowie.
Rozdział 3
Dawniej, kiedy byłem sam w leśnym zagajniku, daleko od oczu innych, spotkałem starszą kobietę. Dziwne było to spotkanie. Byłem mocno podłamany i pobity przez inne dzieciaki, chciałem być sam… Być może przechodząca nieopodal kobieta, widząc mnie, zlitowała się nad biednym dzieckiem, lecz było w niej coś osobliwego. Nie wiedziałem co konkretnie, lecz czułem to, patrząc w jej jadeitowe oczy i wsłuchując się w jakże ciepły głos.
Usiadła na trawie obok mnie i przez dłuższą chwilę nic nie mówiła. Jedynie patrzyła przed siebie na krajobraz łąk i pól pełnych złotych zbóż. Wtedy jednak…
– Choćbyś miał upaść tysiąckroć, choćbyś stracił ręce i nogi, a rozpacz ogarnęła twój umysł, musisz trwać. Udowodnić tym, którzy ci źle życzą, że się mylą. Pokazać im swoje prawdziwe ja, spluwając niegodziwości losu prosto w twarz.
Wówczas nie pojmowałem tych słów. Po prostu była to dla mnie zwykła paplanina starej, nawiedzonej baby. Gdy jednak zostałem zupełnie sam, los niegodziwie mnie potraktował, a rodzice, nie dając mi szans, chcieli przekreślić mą przyszłość, zacząłem rozumieć. Tylko czy byłem na tyle zdeterminowany ciałem i duchem, aby podołać rzuconemu wyzwaniu, udowodniając swoją wartość?
*
– Nie mogę tu dłużej zostać – wyszeptałem, patrząc na wpół otwartymi oczami na swoją półkę z książkami.
Nim kolejnego dnia wzeszły pierwsze promienia słońca, już nie spałem… A tak po prawdzie, mało co spałem. Leżąc półprzytomny w swoim łóżku, nakryty po samą głowę, mając jedynie niewielką szparę na oczy, nadal myślałem nad tym, co miałbym teraz uczynić.
– Co tu robić?
Dalsze pozostawanie w domu rodzinnym mijało się z celem… Byłem sam, a wiedza, że moja rodzina wciąż tu przebywała, była tyleż powszechna, co niebezpieczna. Nie mogłem tu zostać, lecz…
– Muszę ich godnie pochować – wyszeptałem, spuszczając nieco wzrok.
Takie słowa z usta dziesięciolatka były niepokojące, a może i przerażające, lecz właściwie w obecnym czasie. Mogłem mieć nieopisany żal do rodziców, że nie okazywali mi wystarczająco dużo uczuć, lecz na Boga…! Jacy by nie byli, byli moimi rodzicami, których mocno kochałem. Nie mogłem ich tak porzucić, ale też nie mogłem zostać.
– Nowy dom…
Gdy na czerwono-niebieskim niebie zaczęło wschodzić słońce, ubierając się w odpowiednie barwy miałem już w głowie pewien plan.
Postanowiłem wyruszyć pieszo do znajdującego się nieopodal Ciechanowa. Właśnie w tym miejscu upatrywałem szansy znalezienia czegoś, co pozwoliłoby mi przetrwać dni… tygodnie… miesiące… a być może i lata. Potrzebowałem nowego domu.
Moja decyzja mnie przerażała – była to pierwsza samodzielna decyzja. W tym wszystkim pocieszała mnie myśl, że będzie ze mną Leo. Rzecz jasna, miałem też wiedzę, którą ukradkiem zdobyłem, zarówno podsłuchując, jak i podpatrując ojca, gdy uczył siostrę. Miałem też ze sobą kilka książek na wypadek, gdybym czegoś zapomniał. Fakt obecności wiernego przyjaciela był jednak kluczowy.
Jeśli zaś chodziło o sprawę ciał moich rodziców…
– Jeszcze do was wrócę. I spełnię swój obowiązek jako wasz syn – zwróciłem się do mamy i taty, stojąc w ich pokoju, uszykowany do wyprawy.
*
Jak można było oczekiwać, wieś i obrzeża miasta stały się wyludnione.
Budynki, które napotkałem po drodze, i te, do których się włamałem w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby mi się przydać, zostały zdewastowane oraz zrujnowane.
– Cóż… można było się tego spodziewać – westchnąłem ciężko, rozglądając się po pomieszczeniu. – Głowa do góry. Złego dobre początki – dodałem, kładąc dłoń na boku plecaka, gdzie był przymocowany Leo.
Wchodząc w coraz głębsze części miasta, napotykałem podobne widoki, opustoszałe ulice, porzucone, zdewastowane budynki – I jeszcze te wielkie ptaki. Wydawały się wronami czy może gawronami, lecz patrząc na ich rozmiary…
– Niesamowite… – wyszeptałem, stojąc w centrum miasta i spoglądając w niebo z podziwem.
Do późnych godzin popołudniowych chodziłem po budynkach niemal bez celu, co jakiś czas znajdowałem coś przydatnego, lecz to było dalekie od zadowalającego wyniku.
W momencie gdy słońce zaczęło zachodzić, znajdowałem się w budynku szpitala wojewódzkiego. Wykorzystując torbę podróżną przypadkiem znalezioną na dworcu PKP, spakowałem wszelakie medykamenty, książki, które po szybkim przekartkowaniu wydawały mi się przydatne, oraz rozmaite rzeczy mające dla mnie wartość na krótką i dłuższą metę.
– Chyba mamy już wszystko to, co mogliśmy tu zdobyć… – westchnąłem ciężko, stawiając torbę gdzieś z boku. – Raczej jest zbyt późno, żeby wracać… Wygląda na to, że czeka nas tu nocleg – dodałem, będąc nieco zaniepokojony tym faktem, lecz mimo wszystko nie pokazując tego po sobie.
Powoli zaczynałem się rozglądać, jakbym chciał dostrzec coś w tym półmroku.
– Głupi ja! – Klepnąłem się orzeźwiająco w głowę, uświadamiając sobie własną głupotę.
Ściągnąwszy plecak, wyciągnąłem latarkę, o której tak łatwo zapomniałem. Gdy ją włączyłem, wszystko nagle stało się jaśniejsze i wyraźniejsze.
– Znacznie lepiej…
Wędrując z moimi tobołkami po wyższych i niższych poziomach szpitala, w końcu znalazłem sobie odpowiednie miejsce na dzisiejszy nocleg. Znajdowało się na piątym piętrze oddziału dziecięcego w pokoju socjalnym. Pomijając kilka wybitych okien i przewróconych mebli, wydawało się przytulne.
Po ułożeniu moich rzeczy gdzieś w kącie usiadłem na jedynym meblu, który nie był przewrócony. Solidnie zbudowana wersalka z pociętym materiałem wydawała mi się odpowiednim miejscem na sen.
Siadając ostrożnie, wsłuchiwałem się w odgłosy, które mogłyby świadczyć, że to kiepski pomysł, lecz nic takiego nie dobiegło do moich uszu.
– Wydaje mi się, że będzie dobrze – stwierdziłem, sprawdzając sprężystość. – Dobranoc, Leo. – Uśmiechnąłem się, tuląc się do przyjaciela.
Zmęczony dniem prawdopodobnie niemal natychmiast zasnąłem, wsłuchując się w dźwięki cykad.
*
Śniłem o rodzinie… W tym śnie wszystkie okropieństwa, których byłem świadkiem, nie miały miejsca. Byliśmy szczęśliwi, uśmiechnięci. Właśnie moja mama piekła szarlotkę, a reszta rodziny siedziała ze mną w salonie, oglądając telewizję. Mimo miłej, ciepłej atmosfery, było coś nie tak… Wyczuwałem czyjąś obecność. Wstałem z krzesła i skierowałem się do swojego pokoju, chcąc odpocząć na łóżku. Każdy stawiany krok wydawał się coraz cięższy, pogłębiając we mnie to okropne uczucie. Gdy doszło do kulminacji tego niepokoju, a ja stanąłem w progu drzwi, ujrzałem ją…
Zobaczyłem postać w białej szacie z kapturem na głowie skierowaną plecami do mnie. Skąpana we krwi miała na plecach dwa połamane anielskie skrzydła. Widok ten zmroził mi krew w żyłach, uniemożliwiając jakiekolwiek działanie. Mogłem jedynie patrzeć szeroko otwartymi oczami. Istota, która swą sylwetką przypominała kobietę, szeptała w niezrozumiałym dla mnie języku, jednocześnie pisząc palcem na szybie.
Po krótkiej chwili poczułem się bardziej pewnie, a strach już mnie tak nie paraliżował. Samoistnie, odruchowo przetarłem oczy tylko po to, by zobaczyć, że nikogo nie ma w pokoju.
Znikła…
– Wydawało mi się? – wyszeptałem zmieszany. – Tak. Na pewno tylko mi się wydawało – dodałem pewniej, kierując się do łóżka.
Momentalnie poczułem czyjąś obecność, tym razem za moimi plecami.
Nim zdążyłem się odwrócić, zostałem złapany silnym chwytem za kark i powoli uniesiony. To była ona – Kobieta w bieli z połowicznie zwęgloną twarzą. Mimo swojej szkaradności miała przepiękne jadeitowe oczy.
Trzymając mnie silnym uściskiem na wysokości swojej twarzy, przygwoździła mnie boleśnie do ściany, wykrzykując…
– Wzywamy cię! Przebudź się! Przebudź się! Przebudź się…!
Gdy wsłuchiwałem się w jej słowa, zaczynała mnie boleć głowa. A piski, które rezonowały z jej wypowiedzią, zagłuszały wszystko inne, doprowadzając mnie na skraj szaleństwa…
Nagle się obudziłem, zrywając z krzykiem na wersalce – spocony i zdezorientowany w mrokach szpitalnego pokoju.
– To był tylko sen? – zapytałem, ciężko oddychając.
Zanim jednak mogłem na dłużej zagłębić się w tym, co zobaczyłem we śnie, coś za wybitym oknem zwróciło moją uwagę.
Małe, jasne, powoli poruszające się po głębinach nieprzeniknionego mroku punkty co rusz powiększały się i malały, a nawet znikały na krótką chwilę. Byłem niemal pewny, że są to jakieś pojazdy – tylko czyje? W jakim celu obcy przybyli do tego martwego miasta? Nie mogłem znać odpowiedzi na to pytanie, jak również przewidzieć tego, że jest to pierwszy sygnał tego, co miało nadjeść.
Rozdział 4
Aż do samego brzasku czuwałem przy oknie, obserwując poruszające się w mroku światła, a następnie wypatrując kolejnych, których do świtu nie doczekałem. Mimo silnego uporu, żeby nie zasnąć, raz czy dwa przymknąłem na moment oko.
– W końcu się przejaśnia – wyszeptałem, przecierając dłońmi brudną, zaspaną twarz.
W zamyśleniu spoglądałem na panoramę miasta. Powoli, niełapczywie jadłem przygotowaną dzień wcześniej kanapkę i popijałem z termosu sok z czarnej porzeczki.
Pozostając jeszcze jakąś godzinę w pomieszczeniu, leżałem wyciągnięty na wersalce z zamkniętymi oczami. Nie spałem, lecz będąc całkowicie przytomny, pozwoliłem sobie na chwilę odpoczynku przed wyruszeniem w drogę powrotną.
Poranek tego dnia był przyjemny. Na błękitnym niebie leniwie unosiły się małe, białe obłoczki. Słońce miło prażyło moją bladą twarz, a watr wiał, niosąc piękne zapachy lata. Można by rzec – dobry początek nowego dnia, lecz okoliczności mojego przybycia i ta ostatnia niepokojąca noc…
– Pora wracać – westchnąłem ciężko, zakładając plecak na plecy.