Żerowisko - Igor Adamczyk - ebook + książka

Żerowisko ebook

Adamczyk Igor

3,6

Opis

Rok 2035. Edward Emler, emerytowany policjant, budzi się po dwunastu latach śpiączki. Gdy okazuje się, że został sam, przeprowadza się do Poronina. Powoli odkrywa, jakie zło czyha w jego pobliżu, i wkracza w nowy, ogarnięty cyfryzacją świat, w którym nie potrafi się odnaleźć.

W jego życiu istotną rolę zaczyna odgrywać małe miasteczko, stające się miejscem zamieszkiwanym przez złodziei, narkomanów i morderców… W szczególności tego najbrutalniejszego, polującego na dzieci. Kiedy zabójca znów atakuje, w Edwardzie ożywają stare instynkty.

Poczucie obowiązku pcha go do konfrontacji ze złem skrywanym za ludzką twarzą. Czarę goryczy przelewa odkrycie, że śmierć jego żony nie była przypadkowa. Do jakich czynów się posunie, aby poznać prawdę o niej i o tajemniczym zbrodniarzu, walczącym z nowym porządkiem świata?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 292

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (65 ocen)
22
18
10
7
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka tylko zakończenie mogło by być inne
10
SabinaS56

Dobrze spędzony czas

ok. warto przeczytać
10
Grace2507

Dobrze spędzony czas

Ciekawa ale dla mnie trochę trudna
10
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

akcja I fabuła niezła
10
Paraplan

Dobrze spędzony czas

Wirtulna rzeczywistość. W realu niemożliwa.
10

Popularność




Re­dak­cja: Bar­bara Wrona
Ko­rekta: Alek­san­dra Wroń­ska
Pro­jekt okładki: To­masz Bier­nat
Skład: Ma­rek Jad­czak
Co­py­ri­ght by Igor Adam­czyk 2024
Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion by Wy­daw­nic­two Nocą, War­szawa 2024
ISBN 978-83-68037-22-7
WY­DAW­NIC­TWO NOCĄ ul. Fi­li­piny Pła­sko­wic­kiej 46/89 02-778 War­szawa NIP: 9512496374www.wy­daw­nic­two­noca.pl e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­noca.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

Książka za­wiera sceny prze­mocy i tre­ści kon­tro­wer­syjne. Czy­tasz ją na wła­sną od­po­wie­dzial­ność. Prze­zna­czona jest tylko dla osób do­ro­słych. Wszyst­kie opi­sane wy­da­rze­nia i miej­sca w po­wie­ści są wy­łącz­nie fik­cją li­te­racką.

Roz­dział 1

Naj­pierw usły­sza­łem nie­zno­śny szum, a po chwili na­bra­łem nie­od­par­tego wra­że­nia, że ktoś wwier­cił mi się w mózg.

Bo­lało jak cho­lera i mógł­bym przy­siąc, że pierw­szy raz w ży­ciu czu­łem taki ból. Pul­su­jący i stały za­ra­zem, roz­pły­wa­jący się po ca­łym ciele, które te­raz spra­wiało wra­że­nie ze­sztyw­nia­łej sko­rupy. Le­ża­łem na wznak w dość wy­god­nym łóżku, ale z po­czątku nie by­łem w sta­nie otwo­rzyć oczu. Każda próba koń­czyła się nie­po­wo­dze­niem – po­wieki były cięż­kie jak ołów. Mo­głem jed­nak na­słu­chi­wać, gdyż szum z lekka prze­ro­dził się w gwar, zmie­szany z od­gło­sami ma­szyn krą­żą­cych wo­kół mnie.

Gdzie by­łem? Co tu ro­bi­łem?

Nie po­tra­fi­łem od­po­wie­dzieć na py­ta­nia prze­py­cha­jące się mię­dzy sobą ni­czym tłum. Mo­głem je­dy­nie le­żeć, zdolny do od­dy­cha­nia przez rurki splą­tane tuż przy mo­ich noz­drzach. Czu­łem je na po­licz­kach oraz w oko­li­cach klatki pier­sio­wej. Pa­nika ogar­nęła moje ciało i wtedy tuż przy uchu usły­sza­łem głos.

– Wi­tamy, pa­nie Em­ler.

Au­tora tych słów do­strze­głem przez lekko roz­chy­lone po­wieki. Wy­soki męż­czy­zna, do­brze zbu­do­wany, w bia­łym ki­tlu. Trzy­mał w dłoni urzą­dze­nie na pierw­szy rzut oka przy­po­mi­na­jące ta­blet, a jed­no­cze­śnie ta­ble­tem nie bę­dące, gdyż zło­żył je na kilka ka­wał­ków ni­czym kartkę i scho­wał do kie­szeni. Na­chy­lił się nade mną i wsu­nął chłodną część ste­to­skopu pod ko­szulkę.

Drgną­łem. Le­karz mruk­nął coś do sie­bie i ski­nął głową.

– Zwol­nione tętno. Nie­długo po­winno wró­cić do normy. Wszyst­kie od­czyty w po­rządku. Nie­sa­mo­wite!

Od­su­nął się i za­wo­łał młodą, atrak­cyjną pie­lę­gniarkę. Wy­dał jej ja­kieś po­le­ce­nie, ale za­głu­szył je bu­czący po mo­jej pra­wej stro­nie sprzęt. Ko­bieta kiw­nęła głową i po­de­szła do dłu­giego blatu znaj­du­ją­cego się przy ścia­nie. W po­wie­trzu za­brzmiał od­głos stu­ka­nia w kla­wia­turę. Wtem na bla­cie uka­zała się po­krywa, spod któ­rej wy­je­chał jakby po­sta­wiony na pod­wyż­sze­niu eks­pres do kawy, zu­peł­nie róż­niący się od tego, jaki mia­łem w domu. Ten był cały świe­cący, dwu­krot­nie więk­szy i ma­syw­niej­szy. Na ekra­nie wi­dzia­łem mnó­stwo na­pi­sów. Pie­lę­gniarka zna­la­zła po­szu­ki­wany tryb, na­stęp­nie wci­snęła gu­zik, a ze środka wy­sko­czył jed­no­ra­zowy ku­be­czek.

Wró­ciła do mnie i się uśmiech­nęła. Po­my­śla­łem, że jej den­ty­sta wy­ko­nał ge­nialną ro­botę. Przy­ło­żyła kra­wędź kubka do mo­ich warg i prze­chy­liła.

– To Qu­etch, nasz naj­now­szy spe­cy­fik. Pro­szę się nie oba­wiać – po­in­for­mo­wał dok­tor. – W mo­ment sta­wia na nogi.

Wzią­łem naj­mniej­szy łyk, jaki by­łem w sta­nie, wy­czu­wa­jąc de­li­katną go­rycz. Prze­łkną­łem. W moim gar­dle pa­no­wała su­sza. Na­pój – na­wet w tak zni­ko­mej ilo­ści – le­dwo do­stał się do prze­łyku. W kilka chwil ciało po­kryła gę­sia skórka, koń­czyny za­lał na­gły przy­pływ ener­gii. Wzią­łem ko­lejny łyk tego obrzy­dli­stwa, aż wy­pi­łem ca­łość. Bóg wie, z ja­kiej ra­cji, ale te­raz mo­głem sze­rzej otwo­rzyć oczy, co spra­wiało mi już dużo mniej bólu.

Dło­nie do­cho­dziły do wcze­śniej­szej spraw­no­ści. My­śli w ma­giczny spo­sób roz­wiały się na chwilę, a po­tem uło­żyły w od­po­wied­niej ko­lej­no­ści – każda w osob­nej szafce. Ni­gdy wcze­śniej nie do­świad­czy­łem cze­goś po­dob­nego i mia­łem wra­że­nie, że mój mózg wa­riuje.

Te­raz do­brze wi­dzia­łem po­miesz­cze­nie, w któ­rym się znaj­do­wa­łem. Nie­wiel­kie, ste­rylne, z trzema łóż­kami, z któ­rych jedno zaj­mo­wa­łem ja, a po­zo­stałe śpiący pa­cjenci. Bra­ko­wało okien, od świata dzie­liły mnie ma­sywne, lekko roz­chy­lone drzwi. Cie­płe świa­tło pa­da­jące z za­wie­szo­nych lamp roz­świe­tlało salę. Wy­raź­nie wi­dzia­łem męż­czy­znę w ki­tlu, który, jak prze­czy­ta­łem z pla­kietki przy­cze­pio­nej do piersi, zwał się dok­to­rem Mar­sem.

Ro­zej­rza­łem się mimo sztyw­nej jak drut szyi i do­strze­głem ogromny re­spi­ra­tor. Był bar­dziej udo­sko­na­lony niż te, które wi­dzia­łem kie­dy­kol­wiek. Wszystko wy­da­wało się inne, nie­re­alne.

Czy śni­łem?

Je­śli tak, kiedy się obu­dzę?

Spraw­ność nie­mal zu­peł­nie wró­ciła i by­łem w sta­nie po­ru­szać koń­czy­nami. Gdy­bym chciał, za­pewne mógł­bym na­wet wstać, ale nie ufa­łem no­gom.

– Pa­nie dok­to­rze... gdzie... gdzie je­stem? – wy­chry­pia­łem.

Od­chrząk­ną­łem i wi­dząc zmie­sza­nie na twa­rzy Marsa, za­pra­gną­łem po­wtó­rzyć py­ta­nie. On jed­nak wy­cią­gnął z kie­szeni roz­kła­dany ta­blet, nie bę­dący ta­ble­tem, a na­stęp­nie wy­stu­kał coś na ekra­nie.

– Jest pan w pry­wat­nym szpi­talu w Kra­ko­wie, pa­nie Em­ler. Miał pan po­ważny w skut­kach wy­pa­dek sa­mo­cho­dowy. Do dzi­siaj był pan w śpiączce.

Po­pa­trzył na mnie, wy­raź­nie cie­kawy re­ak­cji. Otwo­rzy­łem sze­rzej oczy, kom­plet­nie za­po­mi­na­jąc o to­wa­rzy­szą­cym mi wcze­śniej bólu. Być może był to wy­nik spe­cy­fiku, który do­sta­łem od pie­lę­gniarki.

– W... śpiączce? Jak długo?

– Dwa­na­ście lat, pa­nie Em­ler. Mamy rok dwa ty­siące trzy­dzie­sty piąty.

Krew od­pły­nęła mi z twa­rzy. Przez mo­ment nie wi­dzia­łem nic in­nego poza mrocz­kami. Ze­sztyw­nia­łem od stóp do głów, za­bra­kło mi od­de­chu. Usły­sza­łem, jak tętno na re­spi­ra­to­rze przy­spie­szyło. Ro­sło co­raz szyb­ciej, aż z cza­sem za­czą­łem mar­twić się o sie­bie. Mimo to... to, co po­wie­dział dok­tor... Wszystko było ta­kie nie­rze­czy­wi­ste, głu­pie, bez­sen­sowne...

Czu­łem, że cały drżę. Z tru­dem wy­krztu­si­łem ko­lejne słowa.

– Dwa ty­siące trzy­dzie­sty piąty? Nie... to nie­moż­liwe. Kom­pletna bzdura! Pro­szę nie ro­bić so­bie ze mnie żar­tów! Chcę stąd wyjść, do cho­lery!

Się­gną­łem po we­tknięte w moje noz­drza rurki, ale by­łem zbyt słaby, aby chwy­cić je po­rząd­nie. Dok­tor Mars za­wo­łał pie­lę­gniarkę, która wstrzyk­nęła mi leki uspa­ka­ja­jące. Oczy­wi­ście, że się bun­to­wa­łem. Nie chcia­łem ich, lecz wie­dzia­łem, że może to być je­dyny ra­tu­nek przed za­wa­łem.

Upły­nęło kilka mi­nut, aż wy­kresy na re­spi­ra­to­rze się uspo­ko­iły. Było mi dużo lżej. Dok­tor Mars stał w bez­ru­chu, wpa­trzony w roz­kła­dane urzą­dze­nie. Za­pewne cze­kał, aż prze­tra­wię in­for­ma­cję o śpiączce i będę mógł po­roz­ma­wiać z nim na chłodno. Ja jed­nak nie mo­głem uwie­rzyć w to, co usły­sza­łem, ale z dru­giej strony nie mo­głem temu za­prze­czyć – prze­cież pa­mię­ta­łem tylko ni­kłą część prze­szło­ści.

– Może wy­stą­pić u pana amne­zja, pa­nie Em­ler – za­czął le­karz, jakby czy­tał mi w my­ślach. – Nie prze­wi­duję, aby trwała długo. Od­po­wied­nio się tym za­ję­li­śmy.

– Prze­pra­szam, ale nie ro­zu­miem...

– Opra­co­wa­li­śmy le­kar­stwo na za­niki pa­mięci, ale nim od­zy­ska pan wspo­mnie­nia, mi­nie kilka go­dzin. W ciągu tych dwu­na­stu lat tech­no­lo­gia zro­biła ogromne po­stępy, pa­nie Em­ler. – Uśmiech­nął się sze­roko, jego oczy roz­bły­sły. W mię­dzy­cza­sie po­de­szła do mnie pie­lę­gniarka i zmie­rzyła ci­śnie­nie. – Mimo to spę­dzi pan w szpi­talu jesz­cze ja­kiś czas, do­póki nie prze­pro­wa­dzimy naj­waż­niej­szych ba­dań. – Znowu zło­żył urzą­dze­nie i wsu­nął je do kie­szeni. – Wi­tamy w no­wym świe­cie, pa­nie Em­ler.

Na­stęp­nie od­szedł, a ja le­ża­łem jak kłoda, nie­zdolny do ja­kie­go­kol­wiek ru­chu. In­for­ma­cje o śpiączce cał­kiem mnie spa­ra­li­żo­wały. W skro­niach czu­łem nad­cho­dzący ból, który z każdą ko­lejną mi­nutą bez­czyn­no­ści przy­bie­rał na sile. Pa­trzy­łem na pie­lę­gniarkę krzą­ta­jącą się przy bla­cie i za po­mocą kom­bi­na­cji przy­ci­sków cho­wa­jącą ogromny eks­pres z po­wro­tem. Kiedy skoń­czyła, uśmiech­nęła się do mnie, wy­mie­niła kro­plówkę i upew­niła się, że wszystko jest ze mną w po­rządku.

Po­nowny nie­po­kój za­wi­tał po kil­ku­dzie­się­ciu mi­nu­tach le­że­nia. Pró­bo­wa­łem za­snąć, lecz strach przed ko­lej­nym za­pad­nię­ciem w śpiączkę i spę­dze­niem ko­lej­nych lat przy­ku­tym do łóżka sku­tecz­nie wy­bi­jał mi ten po­mysł z głowy.

Za­sta­na­wia­łem się, jak wy­gląda moja twarz...

Roz­dział 2

Długo le­ża­łem wpa­trzony w su­fit, ską­pany w bu­cze­niu ota­cza­ją­cego mnie sprzętu. De­li­katne świa­tło ko­iło oczy, które od tak dawna nie za­znały żad­nego wi­doku. Od chwili prze­bu­dze­nia mi­nęło kilka go­dzin, co wie­dzia­łem dzięki za­wie­szo­nemu na ścia­nie ze­ga­rowi. Była pierw­sza w nocy i za­sta­na­wia­łem się, jak wy­gląda świat w roku dwa ty­siące trzy­dzie­stym pią­tym. Czy uległ dra­stycz­nej zmia­nie? Kto prze­jął wła­dzę? Czy lu­dzie osie­dlili się na Mar­sie?

Przy­po­mnia­łem so­bie o dok­to­rze, który za­pew­niał, że w nie­dłu­gim cza­sie po­wi­nie­nem od­zy­skać wspo­mnie­nia. I fak­tycz­nie tak było, lecz pro­ces ten trwał dłu­żej, niż po­cząt­kowo za­kła­da­łem, i był nie­zwy­kle mo­zolny. Cha­otyczne ob­razy kłę­biły się w moim umy­śle, prze­waż­nie te z dzie­ciń­stwa. Za­bawa w cho­wa­nego na osie­dlu, kra­dzież ja­błek od są­siadki, spa­cery wzdłuż ogrom­nych pól z ku­ku­ry­dzą u boku mamy...

Wszystko to po­ja­wiało się i zni­kało w ułamku se­kundy, ale na stałe po­zo­sta­wało we wspo­mnie­niach. Wiek doj­rze­wa­nia, wcze­snej do­ro­sło­ści, dzień za­kupu pierw­szego auta, za­pach ryby roz­cho­dzący się po miesz­ka­niu w każdą Wi­gi­lię. Roz­ma­zane ob­razy, które na­gle na­bie­rały ostro­ści. Wkrótce przy­po­mnia­łem so­bie o pracy w po­li­cji oraz wielu tak waż­nych, pro­wa­dzo­nych przeze mnie spra­wach. Wi­dzia­łem twa­rze zło­czyń­ców wsa­dzo­nych do wię­zie­nia w ra­mach kary za pa­skudne czyny. Za­mkną­łem oczy i się­gną­łem głę­biej, za­nu­rza­jąc się we wspo­mnie­niach na tyle mocno, że nie sły­sza­łem na­wet pi­ka­nia re­spi­ra­tora. Do­strze­głem wiele imion, sły­sza­łem mę­skie i dam­skie głosy, które do­pa­so­wa­łem do od­po­wied­nich twa­rzy, jak­bym ukła­dał puz­zle.

Re­gina. Moja żona.

Na­gle szu­fladka w umy­śle otwo­rzyła się z ta­kim im­pe­tem, że po­czu­łem za­wroty głowy. Go­rące, słod­kie lato, pik­nik na świe­żym po­wie­trzu. Ona – dłu­gie nogi, ja­sne, swo­bod­nie opa­da­jące na ra­miona włosy. Twarz nie­ska­zi­telna, cera tak czy­sta, jak­bym pa­trzył na sam bry­lant. Do­ga­dy­wa­li­śmy się nie­zwy­kle do­brze. Po ja­kimś cza­sie za­miesz­ka­li­śmy w domu otrzy­ma­nym w spadku po jej ro­dzi­cach, a na­stęp­nie wzię­li­śmy ślub. Cu­downa uro­czy­stość.

W tym mo­men­cie za­lała mnie roz­pacz i wgnio­tła głę­boko w łóżko. Po­czu­łem nie­zro­zu­miały smu­tek, łzy sta­nęły mi w oczach i za­częły mi­mo­wol­nie spły­wać po roz­grza­nych po­licz­kach. Coś, czego źró­dła nie zna­łem, roz­dzie­rało serce od środka.

Póź­niej so­bie przy­po­mnia­łem.

Ten dzień. Mroźny, szary i pu­sty.

A przede wszyst­kim trau­ma­tyczny.

Sie­dzie­li­śmy przy ko­minku, wtu­leni w sie­bie, na­pa­wa­jący się cie­płem na­szych ciał. Re­gina pła­kała, ja do­pi­ja­łem któ­reś z rzędu piwo. Na sto­liku ka­wo­wym ta­bletki uspo­ka­ja­jące, te­le­wi­zor zga­szony, po­miesz­cze­nie roz­świe­tlone za­le­d­wie pło­mie­niem. Za­sło­nięte ro­lety, na ze­wnątrz kro­ple desz­czu bęb­niące o pa­ra­pet... Od czasu do czasu sły­sze­li­śmy prze­jeż­dża­jące sa­mo­chody. Było późno, chyba na­wet nad ra­nem.

Od­izo­lo­wani, sa­motni i tacy mali – nie mo­gli­śmy zmru­żyć oka.

Żal ogar­nął mnie jesz­cze moc­niej, kiedy w gło­wie roz­brzmiały jej słowa.

– Stra­ci­li­śmy go. On... on już...

Za­sad­ni­czo przy­kra sy­tu­acja, któ­rej nie by­li­śmy w sta­nie za­po­biec. Wie­dzia­łem, o kim mó­wiła, ale mózg jakby pod wpły­wem ogrom­nych emo­cji pró­bo­wał wy­przeć to wspo­mnie­nie.

Wy­przeć wi­dok śmierci.

Bo wtedy – gdy sie­dzie­li­śmy na ka­na­pie, oto­czeni cie­płym, a za­ra­zem jakby lo­do­wa­tym, bi­ją­cym od na­szego na­stroju po­wie­trzem – mi­jał ty­dzień od po­grzebu na­szego trzy­let­niego synka, Ja­sia. To była tylko krótka chwila. Mo­ment nie­uwagi. I na­wet te­raz, gdy na nowo wi­dzia­łem to bar­dzo wy­raź­nie, pra­gną­łem rzu­cić się pod nad­jeż­dża­jący po­ciąg. Uciąć ból w jed­nej se­kun­dzie. Pa­mię­tam to głu­che ude­rze­nie i zło­wrogą ci­szę. Jaś spadł ze scho­dów i nie­for­tun­nie skrę­cił kark. Nie było pła­czu, nie było krzyku. Po pro­stu umarł, jakby ktoś w jed­nej chwili zga­sił wy­peł­nia­jące go świa­tło.

Od tam­tej chwili już ni­gdy nie spa­li­śmy spo­koj­nym snem.

Ode­rwa­łem się od wspo­mnień, na mo­ment wy­ci­sza­jąc my­śli. Pła­ka­łem nie­ustan­nie, serce ło­mo­tało mi w klatce. Prze­tar­łem wierz­chem dłoni mo­kre po­liczki i po­cią­gną­łem no­sem. Czu­łem, że je­stem mocno roz­darty, mimo że od tego tra­gicz­nego czasu mi­nęło wiele lat.

Chwy­ci­łem za kra­wędź koł­dry i ści­sną­łem ją naj­moc­niej, jak tylko mo­głem. Wi­dok roz­ma­zy­wał mi się przed oczami, aż w końcu je za­mkną­łem. Na czar­nym tle na­dal wi­dzia­łem nie­ska­zi­telną chło­pięcą buźkę i małe ciałko. Ten ob­raz mo­jego syna w pi­ża­mie z lwem, którą tak uwiel­biał, że nie­jed­no­krot­nie po­zwa­la­li­śmy mu spę­dzać w niej całe dnie...

I czę­sto mó­wił:

– Patrz, ta­tuś, je­stem lew!

Przy­bie­rał pozę dum­nego bo­ha­tera, opie­ra­jąc pię­ści na bio­drach, by za chwilę prę­żyć mię­śnie w ko­micz­nym stylu.

Wi­dok ten był tak wy­raźny, że nie­mal opa­no­wał całą moją świa­do­mość. Za­czą­łem dy­go­tać i trwało to ja­kieś kilka mi­nut. Póź­niej atak prze­szedł, ale za nim nad­szedł ko­lejny, nieco słab­szy. Unor­mo­wa­łem od­dech, świa­dom, że je­śli na­gle do­stanę za­wału, może się to dla mnie skoń­czyć tra­gicz­nie.

Ale z dru­giej strony, co do stra­ce­nia ma czło­wiek, któ­remu los ode­brał wszystko?

Roz­dział 3

Tej nie­by­wale dłu­giej nocy śni­łem – zda­wać by się mo­gło – sny ciem­niej­sze od mroku. Wie­lo­krot­nie się bu­dzi­łem, bę­dąc na po­gra­ni­czu pa­ra­liżu, i błą­dzi­łem wzro­kiem po ścia­nach z na­dzieją od­na­le­zie­nia cze­goś, co utwier­dzi mnie w prze­ko­na­niu, że żyję. Pod­czas tych szyb­kich i nie­po­ko­ją­cych po­bu­dek wi­dzia­łem pie­lę­gniarkę, która wy­mie­niała mi kro­plówkę. W bia­łym ki­tlu przy­po­mi­nała za­błą­ka­nego du­cha. Chcia­łem coś do niej po­wie­dzieć, za­py­tać, czy od­najdę się w no­wym świe­cie, ale ję­zyk grzązł mi w gar­dle przy każ­dej pró­bie.

Nie mia­łem pew­no­ści co do au­ten­tycz­no­ści zda­rzeń wy­two­rzo­nych przez mój zdru­zgo­tany umysł. Wi­dzia­łem sie­bie sie­dzą­cego przy sto­liku w ba­rze. Sa­mot­nego, po­grą­żo­nego w roz­pa­czy. Kel­ner przy­no­sił mi szkocką od razu, kiedy tylko go o to po­pro­si­łem, a ja w rów­nie szyb­kim tem­pie opróż­nia­łem szklankę. Upi­łem się na umór tego póź­nego, lu­to­wego wie­czora, dwa ty­siące dwu­dzie­stego trze­ciego roku.

Do baru przy­je­cha­łem sa­mo­cho­dem, który jako pierw­szy przy­szedł mi na myśl i roz­po­czął otwie­ra­nie ko­lej­nych szu­flad w umy­śle. Peu­geot 308, rocz­nik dwa ty­siące ósmy. Po­przedni wła­ści­ciel na­kleił na tylny zde­rzak na­lepkę z mi­nia­tu­rową owieczką, co w za­sa­dzie mi nie prze­szka­dzało. Uwiel­bia­łem to auto.

Po wielu go­dzi­nach kel­ner mnie wy­pro­sił, twier­dząc, że za­my­kają lo­kal, i tak oto zna­la­złem się na mroź­nym po­wie­trzu, odziany w tani płaszcz. Tego dnia po­goda nie roz­piesz­czała – in­ten­syw­nie sy­pało, przez co wiele dróg za­mknięto, poza ob­wod­nicą, łą­czącą ze sobą dwa więk­sze mia­sta w oko­licy miej­sca mo­jego za­miesz­ka­nia. Bez­myśl­nie wsia­dłem za kółko i wy­je­cha­łem na drogę.

Z tam­tego zda­rze­nia nie pa­mię­tam wiele, jakby mózg usi­ło­wał wy­przeć to wspo­mnie­nie z pa­mięci. Wiem tylko tyle, że obe­rwa­łem dość mocno, czego skut­kiem była dwu­na­sto­let­nia śpiączka (na­dal nie do­cie­rał do mnie ogrom czasu spę­dzony w szpi­tal­nym łóżku), ale na­wet bez zda­nia le­ka­rza je­stem w sta­nie stwier­dzić, że mia­łem ogromne szczę­ście.

Na­gle – gdy by­łem w fa­zie pół­snu – do sali wszedł dok­tor Mars. Na­sze spoj­rze­nia skrzy­żo­wały się bły­ska­wicz­nie. Zo­ba­czy­łem na jego twa­rzy ko­lo­salne zmę­cze­nie.

– Pa­nie Em­ler, nie może pan spać? – za­in­te­re­so­wał się. Po­pa­trzy­łem na ze­gar, wska­zówka mo­zol­nie su­nęła w kie­runku czwar­tej nad ra­nem. – Je­śli po­trze­buje pan ta­ble­tek...

– Obej­dzie się – mruk­ną­łem. – Ostat­nio długo spa­łem. Nie mogę prze­stać my­śleć o żo­nie. Re­gina Em­ler. Czy ona...

Nie po­trze­bo­wa­łem koń­czyć. Po mi­nie le­ka­rza do­sko­nale zna­łem od­po­wiedź.

– Przy­kro mi. Była bar­dzo ko­cha­jąca. Co­dzien­nie do pana przy­cho­dziła.

Wy­da­wało mi się, że w miej­scu roz­kru­szo­nego serca nic już nie może pęk­nąć, ale by­łem w błę­dzie. Za­lał mnie smu­tek, praw­do­po­dob­nie rów­nie ogromny jak na wspo­mnie­nie o śmierci Ja­sia. Znów za­krę­ciło mi się w gło­wie i tym ra­zem po­czu­łem mdło­ści, lecz wy­mio­ciny osta­tecz­nie nie zna­la­zły uj­ścia.

– Jak? Jak do tego... Jezu...

– U pań­skiej żony wy­kryto no­wo­twór piersi. Groźny i zde­cy­do­wa­nie za późno. Za­kła­dam, że kosz­tem sie­bie spra­wiła, że mogę z pa­nem te­raz roz­ma­wiać. Nie przy­jęła le­cze­nia.

– Mo­gli­ście coś zro­bić!

– Pa­nie Em­ler, le­cze­nie to do­bro­wolny wy­bór pa­cjenta. Na­prawdę mi przy­kro.

W tej chwili znie­na­wi­dzi­łem ca­łego sie­bie za wszystko, czego do­ko­na­łem. Za to, że po­je­cha­łem do tego pie­przo­nego baru, wsia­dłem w sa­mo­chód i za­pa­dłem w stan śpiączki. Tak bar­dzo pra­gną­łem cof­nąć czas, na­pra­wić błędy i uło­żyć tę ukła­dankę od nowa, ale nie by­łem w sta­nie – świat grał na wła­snych za­sa­dach.

Le­ża­łem cał­kiem sam; dok­tor Mars znik­nął gdzieś za drzwiami. Roz­bu­dzony oglą­da­łem wska­zówkę zmie­rza­jącą do go­dziny świtu. Wcze­śniej­sze przy­pusz­cze­nia o tym, że śnię, znik­nęły. Rze­czy­wi­stość spa­dła na mnie z cię­ża­rem, któ­rego nie po­tra­fi­łem udźwi­gnąć.

Kiedy znów uj­rza­łem twarz le­ka­rza, spy­ta­łem:

– Ile czasu spę­dzę w szpi­talu?

– Wy­star­cza­jąco, aby pan do­szedł do sie­bie.

– A re­ha­bi­li­ta­cja?

Uśmiech­nął się nie­znacz­nie. Wy­glą­dał jak do­ro­sły, któ­remu dziecko za­daje ba­nalne py­ta­nie.

– Pod­czas pań­skiego snu dzia­ła­li­śmy nad tym. Re­gu­larne przyj­mo­wa­nie Qu­etch’a przez na­stępny ty­dzień po­winno po­sta­wić pana na nogi. Dawno temu ode­szli­śmy od re­ha­bi­li­ta­cji, nie uwzględ­nia­jąc przy­pad­ków nie­zwy­kle cięż­kich, lecz na ogół wsze­la­kie no­wo­cze­sne spe­cy­fiki po­ma­gają w po­wro­cie do zdro­wia.

Znów znik­nął mi z oczu, ale wró­cił po go­dzi­nie. Po­je­cha­łem na to­mo­graf. Gdy le­ża­łem w dłu­giej tu­bie, mia­łem wra­że­nie, jakby ma­szyna wy­sy­sała mi my­śli. Ba­da­nie trwało kilka mi­nut, a zdu­mie­wa­jący był dla mnie fakt, że dok­tor Mars na­tych­miast otrzy­mał zdję­cie mó­zgu na skła­da­nym ta­ble­cie.

– W za­sa­dzie ba­da­nie nie wy­kryło nie­pra­wi­dło­wo­ści i pa­to­lo­gii w po­szcze­gól­nych struk­tu­rach na­rządu. To bar­dzo nas cie­szy i za­pala zie­lone świa­tło do dal­szych dzia­łań re­ge­ne­ru­ją­cych pana po wie­lo­let­niej śpiączce.

Po­wie­dział mi jesz­cze coś, czego nie do końca zro­zu­mia­łem. Po jego spo­so­bie mó­wie­nia uzna­łem na­to­miast, że chyba jest ze mną w po­rządku. Nie py­ta­łem już wię­cej o nic, po­grą­żony w od­mę­tach wła­snych my­śli, nie­zdolny do kon­taktu z dru­gim czło­wie­kiem. My­śla­łem o Re­gi­nie, o Ja­siu, przy­ja­cio­łach i ro­dzi­nie. Za­sta­na­wia­łem się, ilu z nich wciąż żyło, ilu o mnie pa­mię­tało.

Wró­ci­łem na salę i wtedy w mo­ich koń­czy­nach po­ja­wił się roz­ry­wa­jący ból. Nie zna­łem jego źró­dła, nad­szedł nie­spo­dzie­wa­nie. Po­dali mi ta­bletki, które po­łkną­łem. Pie­lę­gniarka za­dała ja­kieś py­ta­nie, lecz już nie za­re­ago­wa­łem. Do­strze­głem na ze­ga­rze szó­stą nad ra­nem i za­mkną­łem oczy. Mia­łem na­dzieję, że cho­ciaż tym ra­zem sen wy­bawi mnie od cier­pie­nia.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki