Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rok 2035. Edward Emler, emerytowany policjant, budzi się po dwunastu latach śpiączki. Gdy okazuje się, że został sam, przeprowadza się do Poronina. Powoli odkrywa, jakie zło czyha w jego pobliżu, i wkracza w nowy, ogarnięty cyfryzacją świat, w którym nie potrafi się odnaleźć.
W jego życiu istotną rolę zaczyna odgrywać małe miasteczko, stające się miejscem zamieszkiwanym przez złodziei, narkomanów i morderców… W szczególności tego najbrutalniejszego, polującego na dzieci. Kiedy zabójca znów atakuje, w Edwardzie ożywają stare instynkty.
Poczucie obowiązku pcha go do konfrontacji ze złem skrywanym za ludzką twarzą. Czarę goryczy przelewa odkrycie, że śmierć jego żony nie była przypadkowa. Do jakich czynów się posunie, aby poznać prawdę o niej i o tajemniczym zbrodniarzu, walczącym z nowym porządkiem świata?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 292
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Książka zawiera sceny przemocy i treści kontrowersyjne. Czytasz ją na własną odpowiedzialność. Przeznaczona jest tylko dla osób dorosłych. Wszystkie opisane wydarzenia i miejsca w powieści są wyłącznie fikcją literacką.
Rozdział 1
Najpierw usłyszałem nieznośny szum, a po chwili nabrałem nieodpartego wrażenia, że ktoś wwiercił mi się w mózg.
Bolało jak cholera i mógłbym przysiąc, że pierwszy raz w życiu czułem taki ból. Pulsujący i stały zarazem, rozpływający się po całym ciele, które teraz sprawiało wrażenie zesztywniałej skorupy. Leżałem na wznak w dość wygodnym łóżku, ale z początku nie byłem w stanie otworzyć oczu. Każda próba kończyła się niepowodzeniem – powieki były ciężkie jak ołów. Mogłem jednak nasłuchiwać, gdyż szum z lekka przerodził się w gwar, zmieszany z odgłosami maszyn krążących wokół mnie.
Gdzie byłem? Co tu robiłem?
Nie potrafiłem odpowiedzieć na pytania przepychające się między sobą niczym tłum. Mogłem jedynie leżeć, zdolny do oddychania przez rurki splątane tuż przy moich nozdrzach. Czułem je na policzkach oraz w okolicach klatki piersiowej. Panika ogarnęła moje ciało i wtedy tuż przy uchu usłyszałem głos.
– Witamy, panie Emler.
Autora tych słów dostrzegłem przez lekko rozchylone powieki. Wysoki mężczyzna, dobrze zbudowany, w białym kitlu. Trzymał w dłoni urządzenie na pierwszy rzut oka przypominające tablet, a jednocześnie tabletem nie będące, gdyż złożył je na kilka kawałków niczym kartkę i schował do kieszeni. Nachylił się nade mną i wsunął chłodną część stetoskopu pod koszulkę.
Drgnąłem. Lekarz mruknął coś do siebie i skinął głową.
– Zwolnione tętno. Niedługo powinno wrócić do normy. Wszystkie odczyty w porządku. Niesamowite!
Odsunął się i zawołał młodą, atrakcyjną pielęgniarkę. Wydał jej jakieś polecenie, ale zagłuszył je buczący po mojej prawej stronie sprzęt. Kobieta kiwnęła głową i podeszła do długiego blatu znajdującego się przy ścianie. W powietrzu zabrzmiał odgłos stukania w klawiaturę. Wtem na blacie ukazała się pokrywa, spod której wyjechał jakby postawiony na podwyższeniu ekspres do kawy, zupełnie różniący się od tego, jaki miałem w domu. Ten był cały świecący, dwukrotnie większy i masywniejszy. Na ekranie widziałem mnóstwo napisów. Pielęgniarka znalazła poszukiwany tryb, następnie wcisnęła guzik, a ze środka wyskoczył jednorazowy kubeczek.
Wróciła do mnie i się uśmiechnęła. Pomyślałem, że jej dentysta wykonał genialną robotę. Przyłożyła krawędź kubka do moich warg i przechyliła.
– To Quetch, nasz najnowszy specyfik. Proszę się nie obawiać – poinformował doktor. – W moment stawia na nogi.
Wziąłem najmniejszy łyk, jaki byłem w stanie, wyczuwając delikatną gorycz. Przełknąłem. W moim gardle panowała susza. Napój – nawet w tak znikomej ilości – ledwo dostał się do przełyku. W kilka chwil ciało pokryła gęsia skórka, kończyny zalał nagły przypływ energii. Wziąłem kolejny łyk tego obrzydlistwa, aż wypiłem całość. Bóg wie, z jakiej racji, ale teraz mogłem szerzej otworzyć oczy, co sprawiało mi już dużo mniej bólu.
Dłonie dochodziły do wcześniejszej sprawności. Myśli w magiczny sposób rozwiały się na chwilę, a potem ułożyły w odpowiedniej kolejności – każda w osobnej szafce. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem czegoś podobnego i miałem wrażenie, że mój mózg wariuje.
Teraz dobrze widziałem pomieszczenie, w którym się znajdowałem. Niewielkie, sterylne, z trzema łóżkami, z których jedno zajmowałem ja, a pozostałe śpiący pacjenci. Brakowało okien, od świata dzieliły mnie masywne, lekko rozchylone drzwi. Ciepłe światło padające z zawieszonych lamp rozświetlało salę. Wyraźnie widziałem mężczyznę w kitlu, który, jak przeczytałem z plakietki przyczepionej do piersi, zwał się doktorem Marsem.
Rozejrzałem się mimo sztywnej jak drut szyi i dostrzegłem ogromny respirator. Był bardziej udoskonalony niż te, które widziałem kiedykolwiek. Wszystko wydawało się inne, nierealne.
Czy śniłem?
Jeśli tak, kiedy się obudzę?
Sprawność niemal zupełnie wróciła i byłem w stanie poruszać kończynami. Gdybym chciał, zapewne mógłbym nawet wstać, ale nie ufałem nogom.
– Panie doktorze... gdzie... gdzie jestem? – wychrypiałem.
Odchrząknąłem i widząc zmieszanie na twarzy Marsa, zapragnąłem powtórzyć pytanie. On jednak wyciągnął z kieszeni rozkładany tablet, nie będący tabletem, a następnie wystukał coś na ekranie.
– Jest pan w prywatnym szpitalu w Krakowie, panie Emler. Miał pan poważny w skutkach wypadek samochodowy. Do dzisiaj był pan w śpiączce.
Popatrzył na mnie, wyraźnie ciekawy reakcji. Otworzyłem szerzej oczy, kompletnie zapominając o towarzyszącym mi wcześniej bólu. Być może był to wynik specyfiku, który dostałem od pielęgniarki.
– W... śpiączce? Jak długo?
– Dwanaście lat, panie Emler. Mamy rok dwa tysiące trzydziesty piąty.
Krew odpłynęła mi z twarzy. Przez moment nie widziałem nic innego poza mroczkami. Zesztywniałem od stóp do głów, zabrakło mi oddechu. Usłyszałem, jak tętno na respiratorze przyspieszyło. Rosło coraz szybciej, aż z czasem zacząłem martwić się o siebie. Mimo to... to, co powiedział doktor... Wszystko było takie nierzeczywiste, głupie, bezsensowne...
Czułem, że cały drżę. Z trudem wykrztusiłem kolejne słowa.
– Dwa tysiące trzydziesty piąty? Nie... to niemożliwe. Kompletna bzdura! Proszę nie robić sobie ze mnie żartów! Chcę stąd wyjść, do cholery!
Sięgnąłem po wetknięte w moje nozdrza rurki, ale byłem zbyt słaby, aby chwycić je porządnie. Doktor Mars zawołał pielęgniarkę, która wstrzyknęła mi leki uspakajające. Oczywiście, że się buntowałem. Nie chciałem ich, lecz wiedziałem, że może to być jedyny ratunek przed zawałem.
Upłynęło kilka minut, aż wykresy na respiratorze się uspokoiły. Było mi dużo lżej. Doktor Mars stał w bezruchu, wpatrzony w rozkładane urządzenie. Zapewne czekał, aż przetrawię informację o śpiączce i będę mógł porozmawiać z nim na chłodno. Ja jednak nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem, ale z drugiej strony nie mogłem temu zaprzeczyć – przecież pamiętałem tylko nikłą część przeszłości.
– Może wystąpić u pana amnezja, panie Emler – zaczął lekarz, jakby czytał mi w myślach. – Nie przewiduję, aby trwała długo. Odpowiednio się tym zajęliśmy.
– Przepraszam, ale nie rozumiem...
– Opracowaliśmy lekarstwo na zaniki pamięci, ale nim odzyska pan wspomnienia, minie kilka godzin. W ciągu tych dwunastu lat technologia zrobiła ogromne postępy, panie Emler. – Uśmiechnął się szeroko, jego oczy rozbłysły. W międzyczasie podeszła do mnie pielęgniarka i zmierzyła ciśnienie. – Mimo to spędzi pan w szpitalu jeszcze jakiś czas, dopóki nie przeprowadzimy najważniejszych badań. – Znowu złożył urządzenie i wsunął je do kieszeni. – Witamy w nowym świecie, panie Emler.
Następnie odszedł, a ja leżałem jak kłoda, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Informacje o śpiączce całkiem mnie sparaliżowały. W skroniach czułem nadchodzący ból, który z każdą kolejną minutą bezczynności przybierał na sile. Patrzyłem na pielęgniarkę krzątającą się przy blacie i za pomocą kombinacji przycisków chowającą ogromny ekspres z powrotem. Kiedy skończyła, uśmiechnęła się do mnie, wymieniła kroplówkę i upewniła się, że wszystko jest ze mną w porządku.
Ponowny niepokój zawitał po kilkudziesięciu minutach leżenia. Próbowałem zasnąć, lecz strach przed kolejnym zapadnięciem w śpiączkę i spędzeniem kolejnych lat przykutym do łóżka skutecznie wybijał mi ten pomysł z głowy.
Zastanawiałem się, jak wygląda moja twarz...
Rozdział 2
Długo leżałem wpatrzony w sufit, skąpany w buczeniu otaczającego mnie sprzętu. Delikatne światło koiło oczy, które od tak dawna nie zaznały żadnego widoku. Od chwili przebudzenia minęło kilka godzin, co wiedziałem dzięki zawieszonemu na ścianie zegarowi. Była pierwsza w nocy i zastanawiałem się, jak wygląda świat w roku dwa tysiące trzydziestym piątym. Czy uległ drastycznej zmianie? Kto przejął władzę? Czy ludzie osiedlili się na Marsie?
Przypomniałem sobie o doktorze, który zapewniał, że w niedługim czasie powinienem odzyskać wspomnienia. I faktycznie tak było, lecz proces ten trwał dłużej, niż początkowo zakładałem, i był niezwykle mozolny. Chaotyczne obrazy kłębiły się w moim umyśle, przeważnie te z dzieciństwa. Zabawa w chowanego na osiedlu, kradzież jabłek od sąsiadki, spacery wzdłuż ogromnych pól z kukurydzą u boku mamy...
Wszystko to pojawiało się i znikało w ułamku sekundy, ale na stałe pozostawało we wspomnieniach. Wiek dojrzewania, wczesnej dorosłości, dzień zakupu pierwszego auta, zapach ryby rozchodzący się po mieszkaniu w każdą Wigilię. Rozmazane obrazy, które nagle nabierały ostrości. Wkrótce przypomniałem sobie o pracy w policji oraz wielu tak ważnych, prowadzonych przeze mnie sprawach. Widziałem twarze złoczyńców wsadzonych do więzienia w ramach kary za paskudne czyny. Zamknąłem oczy i sięgnąłem głębiej, zanurzając się we wspomnieniach na tyle mocno, że nie słyszałem nawet pikania respiratora. Dostrzegłem wiele imion, słyszałem męskie i damskie głosy, które dopasowałem do odpowiednich twarzy, jakbym układał puzzle.
Regina. Moja żona.
Nagle szufladka w umyśle otworzyła się z takim impetem, że poczułem zawroty głowy. Gorące, słodkie lato, piknik na świeżym powietrzu. Ona – długie nogi, jasne, swobodnie opadające na ramiona włosy. Twarz nieskazitelna, cera tak czysta, jakbym patrzył na sam brylant. Dogadywaliśmy się niezwykle dobrze. Po jakimś czasie zamieszkaliśmy w domu otrzymanym w spadku po jej rodzicach, a następnie wzięliśmy ślub. Cudowna uroczystość.
W tym momencie zalała mnie rozpacz i wgniotła głęboko w łóżko. Poczułem niezrozumiały smutek, łzy stanęły mi w oczach i zaczęły mimowolnie spływać po rozgrzanych policzkach. Coś, czego źródła nie znałem, rozdzierało serce od środka.
Później sobie przypomniałem.
Ten dzień. Mroźny, szary i pusty.
A przede wszystkim traumatyczny.
Siedzieliśmy przy kominku, wtuleni w siebie, napawający się ciepłem naszych ciał. Regina płakała, ja dopijałem któreś z rzędu piwo. Na stoliku kawowym tabletki uspokajające, telewizor zgaszony, pomieszczenie rozświetlone zaledwie płomieniem. Zasłonięte rolety, na zewnątrz krople deszczu bębniące o parapet... Od czasu do czasu słyszeliśmy przejeżdżające samochody. Było późno, chyba nawet nad ranem.
Odizolowani, samotni i tacy mali – nie mogliśmy zmrużyć oka.
Żal ogarnął mnie jeszcze mocniej, kiedy w głowie rozbrzmiały jej słowa.
– Straciliśmy go. On... on już...
Zasadniczo przykra sytuacja, której nie byliśmy w stanie zapobiec. Wiedziałem, o kim mówiła, ale mózg jakby pod wpływem ogromnych emocji próbował wyprzeć to wspomnienie.
Wyprzeć widok śmierci.
Bo wtedy – gdy siedzieliśmy na kanapie, otoczeni ciepłym, a zarazem jakby lodowatym, bijącym od naszego nastroju powietrzem – mijał tydzień od pogrzebu naszego trzyletniego synka, Jasia. To była tylko krótka chwila. Moment nieuwagi. I nawet teraz, gdy na nowo widziałem to bardzo wyraźnie, pragnąłem rzucić się pod nadjeżdżający pociąg. Uciąć ból w jednej sekundzie. Pamiętam to głuche uderzenie i złowrogą ciszę. Jaś spadł ze schodów i niefortunnie skręcił kark. Nie było płaczu, nie było krzyku. Po prostu umarł, jakby ktoś w jednej chwili zgasił wypełniające go światło.
Od tamtej chwili już nigdy nie spaliśmy spokojnym snem.
Oderwałem się od wspomnień, na moment wyciszając myśli. Płakałem nieustannie, serce łomotało mi w klatce. Przetarłem wierzchem dłoni mokre policzki i pociągnąłem nosem. Czułem, że jestem mocno rozdarty, mimo że od tego tragicznego czasu minęło wiele lat.
Chwyciłem za krawędź kołdry i ścisnąłem ją najmocniej, jak tylko mogłem. Widok rozmazywał mi się przed oczami, aż w końcu je zamknąłem. Na czarnym tle nadal widziałem nieskazitelną chłopięcą buźkę i małe ciałko. Ten obraz mojego syna w piżamie z lwem, którą tak uwielbiał, że niejednokrotnie pozwalaliśmy mu spędzać w niej całe dnie...
I często mówił:
– Patrz, tatuś, jestem lew!
Przybierał pozę dumnego bohatera, opierając pięści na biodrach, by za chwilę prężyć mięśnie w komicznym stylu.
Widok ten był tak wyraźny, że niemal opanował całą moją świadomość. Zacząłem dygotać i trwało to jakieś kilka minut. Później atak przeszedł, ale za nim nadszedł kolejny, nieco słabszy. Unormowałem oddech, świadom, że jeśli nagle dostanę zawału, może się to dla mnie skończyć tragicznie.
Ale z drugiej strony, co do stracenia ma człowiek, któremu los odebrał wszystko?
Rozdział 3
Tej niebywale długiej nocy śniłem – zdawać by się mogło – sny ciemniejsze od mroku. Wielokrotnie się budziłem, będąc na pograniczu paraliżu, i błądziłem wzrokiem po ścianach z nadzieją odnalezienia czegoś, co utwierdzi mnie w przekonaniu, że żyję. Podczas tych szybkich i niepokojących pobudek widziałem pielęgniarkę, która wymieniała mi kroplówkę. W białym kitlu przypominała zabłąkanego ducha. Chciałem coś do niej powiedzieć, zapytać, czy odnajdę się w nowym świecie, ale język grzązł mi w gardle przy każdej próbie.
Nie miałem pewności co do autentyczności zdarzeń wytworzonych przez mój zdruzgotany umysł. Widziałem siebie siedzącego przy stoliku w barze. Samotnego, pogrążonego w rozpaczy. Kelner przynosił mi szkocką od razu, kiedy tylko go o to poprosiłem, a ja w równie szybkim tempie opróżniałem szklankę. Upiłem się na umór tego późnego, lutowego wieczora, dwa tysiące dwudziestego trzeciego roku.
Do baru przyjechałem samochodem, który jako pierwszy przyszedł mi na myśl i rozpoczął otwieranie kolejnych szuflad w umyśle. Peugeot 308, rocznik dwa tysiące ósmy. Poprzedni właściciel nakleił na tylny zderzak nalepkę z miniaturową owieczką, co w zasadzie mi nie przeszkadzało. Uwielbiałem to auto.
Po wielu godzinach kelner mnie wyprosił, twierdząc, że zamykają lokal, i tak oto znalazłem się na mroźnym powietrzu, odziany w tani płaszcz. Tego dnia pogoda nie rozpieszczała – intensywnie sypało, przez co wiele dróg zamknięto, poza obwodnicą, łączącą ze sobą dwa większe miasta w okolicy miejsca mojego zamieszkania. Bezmyślnie wsiadłem za kółko i wyjechałem na drogę.
Z tamtego zdarzenia nie pamiętam wiele, jakby mózg usiłował wyprzeć to wspomnienie z pamięci. Wiem tylko tyle, że oberwałem dość mocno, czego skutkiem była dwunastoletnia śpiączka (nadal nie docierał do mnie ogrom czasu spędzony w szpitalnym łóżku), ale nawet bez zdania lekarza jestem w stanie stwierdzić, że miałem ogromne szczęście.
Nagle – gdy byłem w fazie półsnu – do sali wszedł doktor Mars. Nasze spojrzenia skrzyżowały się błyskawicznie. Zobaczyłem na jego twarzy kolosalne zmęczenie.
– Panie Emler, nie może pan spać? – zainteresował się. Popatrzyłem na zegar, wskazówka mozolnie sunęła w kierunku czwartej nad ranem. – Jeśli potrzebuje pan tabletek...
– Obejdzie się – mruknąłem. – Ostatnio długo spałem. Nie mogę przestać myśleć o żonie. Regina Emler. Czy ona...
Nie potrzebowałem kończyć. Po minie lekarza doskonale znałem odpowiedź.
– Przykro mi. Była bardzo kochająca. Codziennie do pana przychodziła.
Wydawało mi się, że w miejscu rozkruszonego serca nic już nie może pęknąć, ale byłem w błędzie. Zalał mnie smutek, prawdopodobnie równie ogromny jak na wspomnienie o śmierci Jasia. Znów zakręciło mi się w głowie i tym razem poczułem mdłości, lecz wymiociny ostatecznie nie znalazły ujścia.
– Jak? Jak do tego... Jezu...
– U pańskiej żony wykryto nowotwór piersi. Groźny i zdecydowanie za późno. Zakładam, że kosztem siebie sprawiła, że mogę z panem teraz rozmawiać. Nie przyjęła leczenia.
– Mogliście coś zrobić!
– Panie Emler, leczenie to dobrowolny wybór pacjenta. Naprawdę mi przykro.
W tej chwili znienawidziłem całego siebie za wszystko, czego dokonałem. Za to, że pojechałem do tego pieprzonego baru, wsiadłem w samochód i zapadłem w stan śpiączki. Tak bardzo pragnąłem cofnąć czas, naprawić błędy i ułożyć tę układankę od nowa, ale nie byłem w stanie – świat grał na własnych zasadach.
Leżałem całkiem sam; doktor Mars zniknął gdzieś za drzwiami. Rozbudzony oglądałem wskazówkę zmierzającą do godziny świtu. Wcześniejsze przypuszczenia o tym, że śnię, zniknęły. Rzeczywistość spadła na mnie z ciężarem, którego nie potrafiłem udźwignąć.
Kiedy znów ujrzałem twarz lekarza, spytałem:
– Ile czasu spędzę w szpitalu?
– Wystarczająco, aby pan doszedł do siebie.
– A rehabilitacja?
Uśmiechnął się nieznacznie. Wyglądał jak dorosły, któremu dziecko zadaje banalne pytanie.
– Podczas pańskiego snu działaliśmy nad tym. Regularne przyjmowanie Quetch’a przez następny tydzień powinno postawić pana na nogi. Dawno temu odeszliśmy od rehabilitacji, nie uwzględniając przypadków niezwykle ciężkich, lecz na ogół wszelakie nowoczesne specyfiki pomagają w powrocie do zdrowia.
Znów zniknął mi z oczu, ale wrócił po godzinie. Pojechałem na tomograf. Gdy leżałem w długiej tubie, miałem wrażenie, jakby maszyna wysysała mi myśli. Badanie trwało kilka minut, a zdumiewający był dla mnie fakt, że doktor Mars natychmiast otrzymał zdjęcie mózgu na składanym tablecie.
– W zasadzie badanie nie wykryło nieprawidłowości i patologii w poszczególnych strukturach narządu. To bardzo nas cieszy i zapala zielone światło do dalszych działań regenerujących pana po wieloletniej śpiączce.
Powiedział mi jeszcze coś, czego nie do końca zrozumiałem. Po jego sposobie mówienia uznałem natomiast, że chyba jest ze mną w porządku. Nie pytałem już więcej o nic, pogrążony w odmętach własnych myśli, niezdolny do kontaktu z drugim człowiekiem. Myślałem o Reginie, o Jasiu, przyjaciołach i rodzinie. Zastanawiałem się, ilu z nich wciąż żyło, ilu o mnie pamiętało.
Wróciłem na salę i wtedy w moich kończynach pojawił się rozrywający ból. Nie znałem jego źródła, nadszedł niespodziewanie. Podali mi tabletki, które połknąłem. Pielęgniarka zadała jakieś pytanie, lecz już nie zareagowałem. Dostrzegłem na zegarze szóstą nad ranem i zamknąłem oczy. Miałem nadzieję, że chociaż tym razem sen wybawi mnie od cierpienia.