Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwoje nieznanych sobie ludzi i jedno zdjęcie, które bezpowrotnie zmieni ich życie
Trzy lata temu Jonatan nagle stracił ukochaną mamę. Mimo że wciąż nie może się z tym pogodzić, próbuje żyć dalej – zmienia pracę, przeprowadza się do innego miasta. Podczas porządków w mieszkaniu matki znajduje zdjęcie, które zaprzecza wszystkiemu, co dotąd wiedział i w co wierzył. Z pomocą przyjaciółki postanawia poznać prawdę. Towarzyszy mu jednak przeczucie, że niektóre sekrety nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego.
Iga Łukasik to młoda stażystka w lokalnym dzienniku. Marzy o karierze dziennikarskiej i temacie, dzięki któremu zdobędzie uznanie. Gdy trafia na wątek dwóch zaginięć sprzed prawie trzydziestu lat, w dodatku powiązanych z tragedią w jej rodzinie, bez reszty angażuje się w śledztwo.
Niczego nieświadomi Jon i Iga różnymi ścieżkami zmierzają do tego samego celu – ale czy to, co odkryją na końcu, rzeczywiście jest prawdą?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 443
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Babci Marysi i Dziadkowi Stasiowi
Trzydzieści lat wcześniej
Wiekowy wysłużony tramwaj zatrzymał się na przystanku z gwałtownym szarpnięciem, któremu towarzyszył nieprzyjemny zgrzyt trących o siebie metalowych części. Kilku stłoczonych przy drzwiach pasażerów powpadało na siebie, z zaskoczeniem przyjmując skutki zjawiska bezwładności. Mamrocząc pod nosem niewyraźne przeprosiny, grupka przypadkowych ludzi czym prędzej opuściła pojazd, ustępując miejsca dwukrotnie większej liczbie chętnych, którzy pośpiesznie wypełnili nagrzane wiosennym słońcem wnętrze, niecierpliwie oczekując szybkiego wznowienia podróży. Jednak tramwaj nawet nie drgnął.
Młoda kobieta siedząca na jednym z krzesełek zlokalizowanych z przodu wagonu przymknęła oczy w niemym wyrazie dezaprobaty dla nieoczekiwanej zwłoki i powstrzymała przeciągłe westchnienie, wiedząc, że i tak niczego by w ten sposób nie wskórała. Miejsce siedzące zawdzięczała wyłącznie temu, że wsiadła do tramwaju na jednym z początkowych przystanków, lecz mimo że jechała już od dobrych kilkudziesięciu minut, nie była nawet w połowie drogi dzielącej ją od celu. Myśl o odległości, którą jeszcze musiała pokonać, jedynie potęgowała jej zmęczenie, wywołane przedłużonym do granic możliwości dniem spędzonym w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym w Katowicach, gdzie robiła swoją wymarzoną specjalizację.
Choć początkowo uważała, że studia i staż podyplomowy dobrze przygotowywały do realizacji jej życiowego planu, rzeczywistość wkrótce przygniotła ją swoim ciężarem, niemal dusząc, całkowicie ograniczając zdolność jakiegokolwiek ruchu i zmuszając ją do wysiłku, którego się nie spodziewała, ale który podjęła z wrodzoną determinacją. Zaciskając zęby, dzień po dniu zwalczała kolejne trudności, z satysfakcją odnotowywała małe sukcesy i stopniowo coraz lepiej odnajdywała się w świecie, którego częścią miała się w pełni stać. To była droga, którą chciała podążać, jedyna, którą znała.
Wiedziała, że nie istnieje żadna inna, którą mogłaby pójść.
Przywołując swoje zawodowe opanowanie, lekko obróciła głowę i spojrzała kątem oka w kierunku najbliższych otwartych drzwi. Widok, który zarejestrowała, sprawił, że momentalnie podniosła się z miejsca i łokciami utorowała sobie do nich drogę, nie zważając na prychnięcia oburzonych współpasażerów. Bez zbędnych pytań i proszenia nikogo z obecnych o pomoc zeszła do połowy wysokich schodków, prowadzących na pokład tramwaju, i z wprawą pomogła je pokonać zmęczonej leciwej kobiecie, której z ledwością udało się wspiąć na pierwszy z nich. Staruszka obdarzyła ją pełnym wdzięczności spojrzeniem, ale spazmatyczny oddech nie pozwolił jej na werbalne wyrażenie podziękowań i dopiero gdy z ulgą opadła na zwolnione siedzenie, zdołała wyszeptać kilka ledwie dosłyszalnych słów. Motorniczy, który najwidoczniej obserwował wszystko w lusterku, stwierdził, że może już kontynuować jazdę. Ruszył niemal w tym samym momencie, w którym zamknęły się drzwi, sprawiając, że nieprzygotowana na tak szybkie działanie lekarka stała się kolejną ofiarą siły bezwładności, całym ciężarem wpadając na stojącego obok mężczyznę.
– Przepraszam – mruknęła zmieszana. Chwyciła zwieszający się nad jej głową uchwyt i odwróciła się, zanim popchnięty przez nią pasażer zdążył odpowiedzieć. W przelocie zarejestrowała jednak, że jest całkiem przystojny.
W żadnym razie nie mogła pozwolić sobie na powielenie życiowych wyborów swoich rodziców.
Tramwaj już bez dalszych przeszkód podążał przewidzianą w rozkładzie trasą, która na tym odcinku była praktycznie linią prostą łączącą Katowice z Chorzowem i biegnącą wzdłuż północnej granicy Wojewódzkiego Parku Kultury i Wypoczynku. Obserwując przesuwający się za porysowaną szybą widok zieleniejących gałązek, próbowała wyrzucić z głowy natrętną myśl o jadącym obok mężczyźnie oraz kuszącą perspektywami wizję siebie samej, zapraszającej go na kawę w ramach przeprosin za nieumyślne stratowanie. Nie miała wątpliwości ani co do tego, że facet by się zgodził, ani do tego, jak by to się skończyło, choć być może nie tak szybko, jak się tego obawiała. Tak czy inaczej, w końcu nadeszłoby nieuniknione, a ona byłaby odpowiedzialna za zniszczenie życia nie tylko sobie, ale i całkowicie niewinnemu człowiekowi. Może nawet więcej niż jednemu.
Ta perspektywa gwałtownie ją otrzeźwiła i lekarka odetchnęła głęboko, ciesząc się z powrotu wewnętrznej równowagi, mimo że przekonanie leżące u podstaw jej życiowej filozofii ciążyło niczym kamień od dnia, w którym dostrzegła prawdę. Od dnia, w którym ich straciła.
Zrozumienie tego, co się stało, nie przyszło jej łatwo, jednak gdy w końcu przebiła się przez obezwładniającą jej umysł żałobę, ujrzała prawdę tak wyraźnie, że nigdy później nie podała w wątpliwość niczego, co niosła ona ze sobą. Nawet jeśli wymagało to od niej poświęceń, do których niemal nie była zdolna. Wiedziała, że w ten sposób składa ofiarę wyłącznie z siebie samej.
Nigdy nie miała do nich pretensji, bo uznawała ówczesny stan rzeczy za normę i nie znała nic, co by temu przeczyło, więc już jako małe dziecko była świadoma, że świat nie kręci się wokół niej, co było w pewien sposób wyzwalające. Brak wymagań, oczekiwań czy nawet wskazówek w naturalny sposób skłonił ją do zajrzenia w głąb siebie i znalezienia własnych odpowiedzi na stawiane przez życie pytania. Dopiero z czasem zauważyła, że układają się one w obraz będący dokładną kopią tego, który znała z dzieciństwa. Nieświadomie powielała jedyny znany sobie schemat i w głębi serca naprawdę chciała takiego życia, choć z jednym zasadniczym wyjątkiem.
Zamierzała iść przez nie bez zbędnych obciążeń.
Wkrótce tramwaj minął park i po kilku minutach zatrzymał się pod chorzowską estakadą, wypuszczając ze swoich trzewi większość pasażerów, którzy pośpiesznie rozpierzchli się po okolicznych przystankach, oczekując na przyjazd kursujących tędy autobusów i innych linii tramwajowych. Kobieta nie musiała się przesiadać, bo od mieszkania dzielił ją tylko kilkunastominutowy spacer, który tego wiosennego dnia należał do prawdziwych przyjemności mimo tłoczących się na ulicy Wolności ludzi zmierzających w różnych kierunkach. Zajmowane przez nią mieszkanie znajdowało się na najwyższym piętrze jednej z kamienic i gdyby nie fakt, że wraz ze sporym majątkiem odziedziczyła je po rodzicach, z pewnością nie byłoby jej stać nawet na wynajem czegoś małego w tej lokalizacji. Nieczęsto jednak miała okazję, by głębiej się nad tym zastanawiać, bo brak troski o środki finansowe był dla niej tak oczywisty, jak ograniczona w czasie obecność rodziców w jej życiu. Jeszcze parę lat wcześniej nie przypuszczała, że rzeczywistość może tak drastycznie się zmienić i tych dwoje ludzi zniknie na zawsze.
Z ulgą przywitała panującą we wnętrzu ciszę i pozbywając się po drodze butów oraz letniego płaszcza, udała się do kuchni, żeby nastawić wodę na swoją ulubioną malinową herbatę, którą miała zamiar sączyć w towarzystwie kupionej w drodze do pracy kieszonkowej powieści, jednej z tych, o których zapomina się zaraz po przeczytaniu. Podobne do niej wypełniały już niemal każdy kąt mieszkania. Zalegały na półkach antycznej biblioteczki, leżały w stertach obok skórzanej sofy, piętrzyły się na konsoli oraz kawowym stoliku i czekały na moment, kiedy czytelniczka poczuje potrzebę powrotu do opowiedzianych w nich historii. Prawdopodobnie ten moment by nie nadszedł, bo kupowanie nowych egzemplarzy w kiosku na przystanku sprawiało jej dużo większą przyjemność niż ich lektura. Jedynie stale rosnąca liczba książek skłoniła ją do zapoznania się z nowym nabytkiem, zanim zdecyduje się na następny zakup. Wykorzystywała w tym celu każdą z nielicznych chwil, w których mogła poświęcić się czemuś innemu niż tylko obowiązkom zawodowym i domowym. Mimo że tych drugich nie było aż tak wiele, a te pierwsze pochłaniały większą część jej życia, to ciągle miewała czas, kiedy nikt niczego od niej nie oczekiwał – i była za niego bardzo wdzięczna. Miała nadzieję, że nigdy nic go jej nie odbierze.
Ciszę mieszkania przerwał głośny dzwonek telefonu, wyrywając ją z drzemki. Nie umiała rozstrzygnąć, czy bardziej zdziwiło ją to, że ktoś próbuje się z nią skontaktować, czy to, że w ten sposób przerywa sen, w którym niespodziewanie się pogrążyła. Podnosząc z widełek plastikową słuchawkę, zastanawiała się również, czy na osunięcie się w ramiona Morfeusza miała wpływ ciepła herbata, czy może niezbyt porywająca akcja powieści, ale myśli te uleciały jej z głowy niemal natychmiast po tym, gdy dotarło do niej brzmienie głosu rozmówczyni.
– Mój Boże! To już?! – krzyknęła zrozpaczona, ledwo usłyszawszy pierwsze słowo. – To za wcześnie! Wezwać pogotowie?!
– Nie! Nie! Przyjedź sama! – Kobieta po drugiej stronie linii spanikowała jeszcze bardziej, choć było to prawie niemożliwe. – Tylko szybko, błagam!
– Jadę! – rzuciła. W pośpiechu trzasnęła słuchawką tak, że ta odskoczyła od widełek i spadła, zwieszając się na zwiniętym w sprężynkę kablu niemal do samej ziemi.
Kobieta całkowicie to jednak zignorowała i wybiegła z mieszkania, zabierając po drodze swoją torbę medyczną i kluczyki.
Biała toyota corolla czekała na nią cierpliwie kilka ulic dalej, na niewielkim parkingu. Zwykle nie brakowało tam miejsca, nikt więc nie przejmował się samochodem, który nie ruszał się nigdzie przez zdecydowaną większość tygodnia. Przy swoim obecnym trybie życia lekarka zdecydowanie mogła się obejść bez samochodu, ale był on luksusem, na który mogła sobie pozwolić. Dziś właśnie miał dowieść swojej przydatności, choć liczyła, że sytuacja nie będzie tak poważna, jak się obawiała. Być może powodem całej tej paniki i pośpiechu były tylko niegroźne symptomy stanu, w którym znajdowała się jej przyjaciółka, a ona szybko i skutecznie sobie z tym poradzi bez wzywania pomocy z zewnątrz. Gwałtownie wyrażony przez rozmówczynię sprzeciw trochę ją zaskoczył. Przecież przyjaciółka nie mogła się spodziewać, że w ostateczności poradzą sobie tylko we dwie.
Wczesnowiosenne słońce zdążyło już zrównać się z linią horyzontu, gdy zaparkowała samochód pod jednym z częściowo opustoszałych familoków, w którym mieszkała przyjaciółka. Długi cień przysadzistego ceglanego budynku pokrywał już niemal cały zaniedbany plac, na widok czego kobietę przeszedł nagły dreszcz, potęgując tym wrażenie niepokoju. Nie zwlekając dłużej, wysiadła z corolli, uważnie zamknęła drzwi i długimi krokami pokonała odcinek dzielący ją od pogrążonego w mroku wnętrza. Czuła na sobie ciekawski wzrok obserwujących ją zza firanek oczu, choć mogło to być wyłącznie wyniesione z lat dziecinnych wspomnienie. Okolica naprawdę należała do wyludnionych i lekarka wielokrotnie dziwiła się przyjaciółce, że chce mieszkać w takim miejscu, zamiast przenieść się bliżej tętniącego życiem centrum. Za każdym razem tłumaczyła jej, że o pieniądze nie musiałaby się martwić, bo te nie stanowią żadnej przeszkody.
– Skąd ten alarm? – spytała z udawaną beztroską, gdy prowadzące do mieszkania drzwi zaczęły się uchylać, ale na widok stojącej przed nią postaci drgnęła z przestrachem. – Mój Boże! Co ci się stało?!
– Nic mi nie jest. – Kobieta energicznie pokręciła głową i szerzej uchyliła drzwi, ponaglająco machając dłonią. – Wchodź. To nie jest to, co myślisz. I nie krzycz, na miłość boską!
– Na pewno? – Natychmiast ściszyła głos, w myślach besztając się za brak opanowania, i wskazała na ciemne plamy pokrywające bluzkę i spódnicę przyjaciółki. – No to skąd to się wzięło?
– Z kuchni – westchnęła tamta w odpowiedzi i podążyła korytarzem w stronę jednego z pomieszczeń w głębi mieszkania.
Nie przejmując się na razie zdejmowaniem płaszcza i butów, lekarka poszła w ślad za nią. Spodziewała się, że gospodyni wejdzie do kuchni pierwsza, lecz ona jedynie przystanęła przy drzwiach i gestem dała jej znać, że puszcza ją przodem. Wyminięcie się w ciasnej przestrzeni nie było wcale łatwe, ale po odstawieniu torby na podłogę w korytarzu mogła to zrobić z większą swobodą. Nagle stanęła oko w oko z koszmarem, którego istnienia aż do tej chwili nie mogła sobie nawet wyobrazić.
Przez moment, który równie dobrze mógłby być wiecznością, wpatrywała się w znajdujący się przed nią widok, całkowicie zapominając o oddychaniu i świecie, który istniał gdzieś poza obrębem tych czterech ścian. Nie musiała nawet sprawdzać, by upewnić się, że żadna z jej umiejętności lekarskich na nic się już tutaj nie zda.
– Czy to… – wychrypiała, prawie zapominając, jak wydobywać z siebie głos.
– Tak. – Stojąca dotychczas przed drzwiami brunetka zrobiła kilka kroków w jej stronę, wyraźnie starając się nie patrzeć w miejsce, od którego ona sama nie mogła oderwać wzroku. – Ja… ja nie chciałam… ja nie wiem… nie wiem, jak to się stało…
– Spokojnie. Powoli. – Lekarka w końcu odwróciła się od przerażającej rzeczywistości i skupiła spojrzenie na twarzy przyjaciółki, ale nie była pewna, do kogo tak naprawdę kieruje swoje słowa. – Jesteś pewna, że tobie nic się nie stało?
– Już ci mówiłam. – Gospodyni uśmiechnęła się bezradnie, choć z jej oczu wyzierała rozpacz. – Jestem cała.
– To dobrze. To najważniejsze. – Odwzajemniła uśmiech, wkładając w to całą energię, na jaką było ją stać. – Bo teraz musisz mi pomóc i chcę wiedzieć, czy dasz radę.
– Ale przecież już nic nie możesz zrobić. – Kobieta zamrugała gwałtownie, powstrzymując napływające do oczu łzy. – To koniec. Sama nie wiem, dlaczego do ciebie zadzwoniłam…
– Dobrze, że to zrobiłaś. – Ścisnęła jej dłonie. Zauważyła, że są lodowato zimne mimo panującej w mieszkaniu przyjemnej temperatury. – Załatwię to. Obie to załatwimy. Nikt nigdy się o tym nie dowie. Ale musisz mi pomóc, rozumiesz?
– Rozumiem. – Przyjaciółka ukradkowo spojrzała w bok, ale trwało to tylko ułamek sekundy. – Teraz nie mam już wyboru, prawda? Żadnego wyboru.
Nie musiała jej odpowiadać. Obie były tak samo świadome, że ich życiowe drogi właśnie zmieniły kierunek.
I poprowadzą je tam, gdzie one same nigdy nie miały zamiaru się udać.
Powiadomienie o nadejściu nowej wiadomości wyświetliło się na ekranie dokładnie w chwili, gdy miał wyłączyć komputer. Przez moment się wahał, czy nie odłożyć zapoznania się z jej treścią na poniedziałek. Szybko jednak zrezygnował z tego pomysłu, wiedząc, że w ten sposób skazałby się na ustawiczne myślenie o tym, co się w niej kryje. Skierował kursor myszki na ikonkę koperty i kliknięciem powiększył okno poczty elektronicznej, niemal natychmiast żałując swojej decyzji.
Z westchnieniem usiadł z powrotem przed monitorem i zaczął mozolnie przedzierać się przez opatrzoną rozwlekłym opisem listę problemów, których rozwiązania nadawca oczekiwał w trybie natychmiastowym. Tak oto jego misterny plan, aby wcześniej dziś wyjść z pracy, legł w gruzach. A przecież poświęcił dla niego nawet swoją przerwę na lunch. Cholerni Holendrzy nie potrafią trafić sobie palcem do nosa, ale mimo to tkwią w niezachwianym przekonaniu, że to z winy polskiego zespołu urządzenie, nad którym wspólnie pracują, nie jest jeszcze gotowe, co zwiększa szansę konkurencji na wyprzedzenie ich we wprowadzeniu nowej technologii na rynek. W efekcie zamiast wziąć się ostro do roboty, radośnie zrzucali swoje problemy na kolegów z zagranicy, którzy z dnia na dzień musieli dokształcać się w sprawach wykraczających poza przygotowanie oprogramowania. Było już jednak za późno, żeby próbować cokolwiek zmienić w tym niewygodnym dla jednej ze stron układzie.
Ignorując bolesny skurcz pustego żołądka, Jonatan Muszyński zabrał się z powrotem do pracy z zamiarem załatwienia wyłącznie najważniejszych kwestii i pozostawienia sobie tych mniej istotnych na poniedziałek. Próba załatania wszystkich dziur naraz przykułaby go do biurka do późnych godzin wieczornych. Zazwyczaj nie miałby nic przeciwko temu, uznając, że na wykorzystanie uzbieranych nadgodzin na pewno znajdzie się niedługo doskonała okazja. Dziś jednak wyjątkowo zależało mu na tym, żeby jak najwcześniej wrócić do domu. I tak nie ominie go tłumaczenie się z ewentualnego spóźnienia, bo Lena nie należała do osób, które zadowalają się pierwszą lepszą wymówką, zwłaszcza teraz, gdy w końcu spotkali się po tak długiej przerwie, i to w niezbyt komfortowych okolicznościach. Dobrze, że wkrótce wszystko się zmieni.
Współpraca z Holendrami była ostatnim projektem, w którym brał udział przed czekającą go zmianą pracy i związaną z tym przeprowadzką do Warszawy, na szczęście poprzedzoną dwutygodniowym zaległym urlopem. Zamierzał wykorzystać go na przetransportowanie swojego dobytku z Wrocławia do stolicy i urządzenie się w nowym miejscu. Miała go w tym wesprzeć właśnie Lena, która przyjechała specjalnie, aby pomóc mu sortować i pakować rzeczy szczelnie wypełniające trzypokojowe mieszkanie, które zamieni niebawem na skromną i nieproporcjonalnie kosztowną kawalerkę. I nie chodziło wcale o klamoty, które on sam zdążył nagromadzić w ciągu swojego prawie trzydziestoletniego życia, ale o przedmioty, które najważniejsza dla niego osoba pozostawiła po sobie wraz z żalem codziennie ściskającym mu serce. Przeżywanym na nowo każdego dnia, choć od jej odejścia minęły już trzy lata.
Wprawdzie doktor Justyna Muszyńska obcowała ze śmiercią na co dzień, bo nieodzownie wiązało się to z jej pracą w Klinice Chirurgii Ogólnej i Onkologicznej Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego we Wrocławiu, to jednak nikt – włącznie z nią samą – nie spodziewał się, że tak szybko znajdzie się pod opieką własnego zespołu. Mimo swojego poważnego stanu mama z przekonaniem zapewniała zrozpaczonego Jonatana, że wkrótce wróci do domu i znowu będzie mogła ratować życie innych. Do dziś nie wiedział, na ile sama próbowała się w ten sposób oszukiwać.
– Jon? Jon! – usłyszał ze swojej prawej strony. Zaskoczony odwrócił się do siedzącego dwa biurka dalej innego programisty, który patrzył na niego badawczo spod wyraźnie zarysowanych brwi. – No wreszcie!
– Co? – mruknął, odrywając się od maila.
– Komórka ci dzwoniła. – Kolega wskazał palcem na leżący obok jego biurka plecak. – Chyba ze dwa razy. Weź lepiej sprawdź, kto jest taki napalony.
– Dzięki za info, ale to pewnie nic ważnego – odparł beztrosko, w ostatniej chwili powstrzymując się przed dodaniem, że to najprawdopodobniej Lena próbuje się z nim skontaktować. Nie zamierzał dawać im wszystkim powodu do plotek na najbliższy miesiąc. – Teraz nie mam czasu, oddzwonię z samochodu.
– A ty nie miałeś dzisiaj wyjść wcześniej? – Krzaczaste brwi kolegi niemal zlały się w jeden łuk z niewielkim wgłębieniem pośrodku, po czym uniosły się wysoko, na powrót się rozdzielając. – Może jednak ktoś naprawdę nie może się ciebie doczekać.
– Moja dracena na pewno się za mną stęskniła – uciął temat Jonatan, wracając do maila. – A plany wcześniejszego rozpoczęcia weekendu znowu ktoś sabotuje, więc biedna roślinka musi poczekać jeszcze trochę.
– Dobre. – Programista zarechotał, wyłapując aluzję do Holendrów, których we własnym gronie od jakiegoś czasu określali sabotami, w nawiązaniu do pochodzącego z ich kraju tradycyjnego drewnianego obuwia. – Nie daj im podeptać swojej godności.
– Wzniosę się ponad to – zakończył Jonatan z ironicznym uśmiechem, wzbudzając tym kolejną salwę śmiechu u kolegi.
Postura Jonatana od lat była obiektem żartów, gdziekolwiek pojawiłaby się jego ponadprzeciętnie wysoka oraz zadziwiająco koścista sylwetka – i choć początkowo komentarze na swój temat traktował bardzo osobiście, szybko zrozumiał, że w ten sposób większość ludzi próbuje okazać mu sympatię, więc przestał się nimi przejmować. W końcu to nie aparycja była jego największym atutem, a bystry, przenikliwy i kreatywny umysł, którym od razu potrafił zgłębić istotę problemu i znaleźć rozwiązanie, które większości osób w ogóle nie przeszłoby przez myśl. To właśnie dlatego nieszczęśni Holendrzy głównie jego zarzucali gradem pytań, błyskawicznie zdając sobie sprawę z tego, że jeśli ktokolwiek z polskiego zespołu może im pomóc, to tą osobą jest właśnie Jonatan. Nie da się ukryć, że to właśnie tym umiejętnościom zawdzięczał również intratną propozycję nowej posady w Warszawie, więc w gruncie rzeczy nie miał na co narzekać.
Mocno uderzając długimi palcami w klawiaturę, dokończył pisanie wiadomości i pobieżnie przeczytał tekst. Upewnił się przy tym, że wyczerpująco odpowiedział na najważniejsze zagadnienia, po czym wysłał maila i wyłączył komputer z poczuciem dobrze wykonanej pracy. Pomachał dłonią koledze, który jednak skoncentrowany był na tłumaczeniu jakiegoś nierozwiązywalnego technicznego problemu żółtej gumowej kaczuszce* stojącej na jego biurku. Uśmiechając się pod nosem, Jonatan wyszedł z biura, po drodze wyciągając swój telefon z bocznej kieszonki plecaka. Tak jak się domyślał, na odblokowanym ekranie od razu pokazała się lista nieodebranych połączeń, z których dwa ostatnie bezapelacyjnie pochodziły z numeru Leny. Przyjaciółka najwidoczniej przyjechała wcześniej, niż początkowo zapowiedziała, i teraz zmuszona była czekać na niego na dworcu, skąd zgodnie z ustaleniami miał ją odebrać dopiero za pół godziny. Domyślał się, że nie będzie z tego powodu zadowolona.
– Cholera, Jon! – przywitała go zgodnie z oczekiwaniami. – Ruszysz po mnie w końcu tę swoją anorektyczną dupę?
– Wraz z całą resztą przemieszcza się już w twoim kierunku. – Jonatan uśmiechnął się, choć nie mogła tego widzieć. – Będę za dziesięć minut.
– Masz pięć!
– Siedem! – zakończył licytację wraz z połączeniem i rzucił smartfon na siedzenie pasażera. Oczami wyobraźni widział, jak przyjaciółka głośno przeklina do milczącego telefonu.
W zasadzie potrzebował nie więcej niż sześciu minut, by dojechać na miejsce, ale ponieważ znał Lenę od wielu lat, wiedział, że dla niej i tak byłoby to za długo, a w ten sposób mógł pozytywnie ją zaskoczyć. Resztę załatwi zamówienie dużej pizzy oraz udostępnienie jej kilku butelek sfermentowanego chmielu, które od rana leżakowały w jego lodówce.
Już z daleka rozpoznał niedającą się z nikim pomylić postać stojącą na chodniku przed dworcem. Po minie przyjaciółki stwierdził, że przyjęta strategia była jak najbardziej słuszna, bo zdziwione spojrzenie, którym omiotła najpierw jego volkswagena scirocco, a później własny nadgarstek, mówiło samo za siebie. Jonatan zatrzymał samochód przy krawężniku, włączył światła awaryjne i obserwował, jak niewysoka, obleczona w bezkształtne czarne ubrania kobieta przemierza chodnik. Stawiała długie i energiczne kroki, co dodatkowo podkreślały noszone przez nią masywne glany na grubej podeszwie i błyszczące w słońcu niezliczone ilości ćwieków i łańcuchów, ozdabiających nawet miejsca, które zdecydowanie nie były do tego przeznaczone. Mógłby przysiąc, że ostatnim razem kilku z nich jeszcze tam nie było.
– Cholera, Jon! – Lena zamaszyście otwarła boczne drzwi i wcisnęła się do środka, uważając, żeby o nic nie zahaczyć, a przede wszystkim nie zniszczyć swojego wysokiego ufarbowanego na granatowo irokeza. – Nie mogłeś kupić mniejszego wozu?
– Mnie wystarcza, a jestem mniej więcej trzy razy dłuższy od ciebie. – Wyszczerzył do niej zęby i szybko odjechał, zwalniając miejsce następnej osobie. – Tylko może ze dwa razy węższy.
– Spadaj. – Szturchnęła go w ramię, prawie fundując mu siniaka. – Gdybym była facetem, to nie miałabym tego problemu.
– Gdybyś była kobietą, to również nie stanowiłoby to dla ciebie problemu – odparł, przez co zarobił drugie szturchnięcie. – Nie udowodnisz mi, że się mylę.
– Wiem – przyznała niechętnie, uznawszy, że przegrała tę rundę. – Na moje szczęście w nieszczęściu tylko ty masz tego świadomość.
Jonatan potwierdził to jedynie poważnym skinięciem głową. Przerzucił uwagę na wyprowadzenie samochodu z centrum miasta, które o tej porze zaczęło się zapełniać osobami wyjeżdżającymi z pracy. Choć ktoś postronny mógłby uznać, że w zasadzie ciężko obraził swoją pasażerkę, dla niej samej nie było to niczym innym niż stwierdzeniem faktów, którym mimo najszczerszych chęci sama również nie była w stanie zaprzeczyć. Lena pod żadnym względem nie była przeciętną przedstawicielką płci pięknej i w życiu przyniosło to jej tyle samo radości, co cierpienia, o czym nie wiedział nikt spoza ekstremalnie wąskiego grona jej znajomych, które w praktyce ograniczało się do Jonatana. Przypadkowy obserwator nie dostrzegłby, że pod tym całym wyzywającym makijażem, drapieżną fryzurą, workowatym ubraniem i ciężką biżuterią kryje się nadzwyczaj seksowna kobieta. Zależało jej właśnie na tym, żeby ta krępująca w jej własnym mniemaniu prawda nie wyszła na jaw, a ów krzykliwy image miał na celu jej zakamuflowanie. W ten sposób Lena walczyła o udowodnienie sobie i światu tego, że wszystkie jej osiągnięcia są wyłączną zasługą inteligencji, talentu i ciężkiej pracy, a nie ponętnie ukształtowanego przez naturę ciała, przez pryzmat którego postrzegałby ją każdy osobnik należący do płci przeciwnej, automatycznie przyklejający jej łatkę blondynki z wydumanymi aspiracjami. A dokonania miała spore, nawet jeśli pominąć te osiągnięte przy nie do końca legalnym wykorzystaniu własnych umiejętności, w czym ustępował jej nawet Jonatan. W dodatku miała jeszcze jeden powód do tego, by odciągnąć od siebie uwagę rodzaju męskiego – ten leżał daleko poza biegunem jej zainteresowań.
– Dobrze cię widzieć, Jon. – Lena zmąciła ciszę, odzyskując wcześniejszy rezon. – Będzie mega, jak już przeniesiesz się do Wawy. Marnujesz się tu, stary.
– Nie powiedziałbym, ale może masz rację. – Jonatan zwolnił, wypatrując pod swoim blokiem pustego miejsca parkingowego. – Trochę dziwnie będzie się stąd wynieść. Mieszkam tu całe życie.
– Uwierz mi, że dobrze na tym wyjdziesz. I nie mam na myśli aspektu finansowego, mimo że i on jest zajebiście ważny. – Lena zawiesiła głos, czekając, aż przyjaciel zakończy manewr parkowania, żeby zyskać całą jego uwagę. – W końcu będziesz musiał zacząć żyć od nowa.
– Przecież żyję…
– Wspomnieniami. – Nie dała mu dokończyć. – Znam cię, Jon. Wiem, dlaczego potrzebujesz dzisiaj mojej pomocy. Sam niczego byś się nie pozbył, tylko zmarnował forsę na większe mieszkanie jedynie po to, żeby zmieściły się tam jej rzeczy. Powinieneś pozwolić jej odejść.
– Nie chcę… nie mogę o niej zapomnieć, czy to takie dziwne? – Choć silnik samochodu dawno już zgasł, on wciąż zaciskał dłonie na kierownicy i wpatrywał się w przednią szybę. – Miałem ją obok siebie przez dwadzieścia siedem lat i nagle zostałem całkiem sam. Nie byłem na to gotowy.
– Nikt by nie był. I nie każę ci o niej zapomnieć, a wręcz uważam, że nie masz prawa tego robić. Ale nie prześpij życia, Jon. – W końcu na nią spojrzał i wiedział, co za chwilę usłyszy. – Ona by tego nie chciała.
Nie zdobył się na żadną odpowiedź poza bladym uśmiechem, ale jej najwyraźniej wystarczyło to za potwierdzenie. Bez dalszej zwłoki wysiadła z volkswagena, w tym samym momencie uświadamiając mu, że poza niewielkim plecakiem na laptopa nie ma przy sobie żadnego bagażu.
– Masz tylko to czy zostawiłaś torbę na dworcu? – spytał z autentycznym przestrachem, próbując sobie przypomnieć, czy widział coś stojącego na chodniku, kiedy po nią podjechał. – Może uda się nam jeszcze ją odzyskać…
– Luz, wszystko mam tutaj. – Lena wskazała na plecak, zanim zarzuciła go sobie na ramię. – Szczoteczka do zębów mieści się w kieszonce na długopis, a w ogóle to są przecież tylko dwie noce. I tak śpię nago.
Jonatan uznał za zasadne pozostawienie ostatniego stwierdzenia bez komentarza i skierowali się do mieszkania, po drodze uzgadniając dodatki do pizzy, którą zamierzał zamówić. Wprawdzie Lena odwiedzała go wcześniej kilkakrotnie, lecz z natury nie przywiązywała większej wagi do obserwacji otoczenia i sama nigdy nie trafiłaby pod jego drzwi, chyba że skorzystałaby z nawigacji, bez której podobno nie ruszała się nawet na zakupy. Oczywiście tylko te, których nie była w stanie zrobić przez internet.
Dał Lenie chwilę na rozpakowanie dość skromnego bagażu, którego lwią część stanowił jej nieodzowny laptop, a sam przebrał się w wygodny dres i wyciągnął z lodówki dwa piwa, zbierając psychiczne siły do realizacji zadania, które udawało mu się odkładać przez ponad trzy lata. Przyjaciółka miała całkowitą rację, twierdząc, że Jonatan nie był w stanie pozbyć się niczego, co należało kiedyś do jego mamy, bo w głębi serca, choć wzbraniał się przed przyznaniem do tego nawet przed sobą samym, nadal nie pogodził się ze świadomością, że ona już nigdy nie wróci do domu. Jej nieobecność nie była jednak spowodowana przedłużonym dyżurem w szpitalu, z którego wracała czasem po kilku dniach wyczerpana niemal do granic możliwości, ale usatysfakcjonowana świadomością tego, że taki jest właśnie koszt ratowania ludzkiego życia. Dla Justyny Muszyńskiej był to w zasadzie nadrzędny cel i powód jej własnej egzystencji, ale nie jedyny, któremu się poświęciła. To właśnie Jonatan był tym, co równoważyło szalę, chociaż on sam wielokrotnie się dziwił, że w ogóle się na niej znalazł.
– To dla mnie? Dzięki. – Lena złapała postawioną na barze śniadaniowym butelkę i napiła się prosto z gwinta, ignorując stojącą obok szklankę. – Czekamy na koło ratunkowe czy rzucamy się na główkę bez asekuracji?
– Koło dotoczy się za pół godziny, możemy najpierw się rozejrzeć. – Jonatan przelał resztę piwa do swojej szklanki i podniósł się z wysokiego stołka. – Proponuję zacząć od gabinetu, salon zostawmy sobie na koniec. Łatwiej mi będzie pozbywać się niepotrzebnych naczyń niż jej rzeczy osobistych.
– Dobra. – Lena bez dyskusji przyjęła jego punkt widzenia i weszła za nim do pokoju, który dotychczas przeważnie był zamknięty. Na widok wnętrza przystanęła gwałtownie w progu, wytrzeszczając oczy. – O ja pierdolę! Ty chyba żartujesz!
– Nie przesadzaj, nie jest tego tak dużo. – Jonatan przywołał na twarz swój najbardziej przekonujący uśmiech, za który ona natychmiast spiorunowała go wzrokiem. – W większości pudeł są same książki, i to w dodatku jakieś tanie powieści sprzed kilku dekad. Nawet nie musimy do tego zaglądać, tylko od razu przewieźć do biblioteki.
– Albo na makulaturę. – Lena z podejrzliwą miną obejrzała jedno z wydań leżących na stercie kartonów i skrzywiła się na widok liczby zer nadrukowanych na okładce. – To dzieło kosztowało paręset tysięcy, może jednak powinniśmy uważniej się temu przyjrzeć. A nuż gdzieś tu kryje się biały kruk.
– Wtedy nie musiałbym się przeprowadzać do tej klitki, tylko od razu kupiłbym jakąś podmiejską willę. – Zaśmiał się i przesunął kilka kartonów na bok, żeby zrobić więcej miejsca do pracy. – Mama zbierała te książki, odkąd pamiętam, i chyba nigdy się żadnej nie pozbyła, a przecież nie wracała już do nich po przeczytaniu.
– To ona przebrnęła przez nie wszystkie?! – Szok na twarzy przyjaciółki był jeszcze większy niż w chwili, gdy zrozumiała ogrom przedsięwzięcia, na które dobrowolnie się porwała. – Pracując i wychowując ciebie? Czy twoja mama w ogóle spała?
– Prawdopodobnie nie tyle, ile powinna – mruknął niewyraźnie i zawiesił wzrok na małej sofie, również zawalonej kartonami, wspominając te wszystkie momenty, w których znajdował mamę zwiniętą na niej w kłębek i pogrążoną w głębokim śnie. – Zacznijmy od tamtych, bo są w nich tylko jakieś dokumenty i notatki, więc prawdopodobnie większość od razu można będzie wyrzucić.
Zanim Lena zrobiła krok w stronę sofy, z przedpokoju odezwał się głośny dzwonek domofonu. Z niezwykłą jak na siebie gracją obróciła się w ciasnej przestrzeni i dopadła do słuchawki, kwitując dochodzące z niej dźwięki szerokim uśmiechem, po czym bez pytania wcisnęła przycisk odblokowujący drzwi do klatki. Jonatan wydostał się z gabinetu i zostawiając jej zadanie odebrania pizzy, udał się do kuchni, żeby wyjąć talerze oraz zadbać o piwo dla nich obojga. Kilka chwil później Lena wtargnęła do pomieszczenia, dzierżąc przed sobą ogromny karton, z którego środka unosił się smakowity zapach pieczonego ciasta z warzywno-mięsnymi dodatkami. Postawiła go na środku okrągłego stolika, zajmując tym sposobem całą powierzchnię blatu. Oboje zrezygnowali z talerzy i zasiedli po prostu po obu stronach pudełka, jedząc pizzę rękami.
– Było zarąbiste. – Lena westchnęła z satysfakcją, wyczyściwszy swoją część kartonu, i odchyliła się na oparcie krzesła. – Ale teraz końmi mnie nie zaciągniesz do roboty. Potrzebuję sjesty.
– Za późno na sjestę, ale będzie deser, jeśli zmienisz zdanie. – Po spóźnionym i w dodatku obfitym obiedzie on również nie czuł się na siłach robić cokolwiek, ale postanowił wziąć się w garść. – Poza tym mówiłaś, że mam nie przespać swojego życia czy coś w tym stylu…
– Nie łap mnie za słówka, to było w innym kontekście. – Pogroziła mu palcem i dwoma łykami opróżniła swoją butelkę. – Miejmy to już za sobą.
W zdecydowanie lepszym nastroju wrócili do gabinetu. Uzgodnili, że praca pójdzie sprawniej, jeśli każde zajmie się osobnym pudełkiem. Rozsiedli się na podłodze i niemal rzucili na pokrytą kurzem zawartość. Jonatan opracował strategię działania, z grubsza porządkując kartony tak, żeby do tych wymagających najwięcej uwagi dotarli dopiero w połowie, a najpierw szybko i bezproblemowo rozprawili się z tymi, które nie wymagały głębokiego zastanowienia. Stare rachunki, szkolne i studenckie notatki, wygasłe umowy, wycięte artykuły z medycznych czasopism czy nieaktualne katalogi reklamowe czekał dość oczywisty koniec, czego nie można było powiedzieć o certyfikatach i nagrodach, które Justyna Muszyńska otrzymywała wielokrotnie, i to nie tylko w dziedzinie medycyny. W młodości mama Jonatana była zapaloną pływaczką, startującą zarówno w zawodach indywidualnych, jak i sztafetach, o czym świadczyła nie tylko pokaźna sterta oprawionych w ramki dyplomów, ale także kilkadziesiąt pucharów i medali spoczywających w osobnym pudle.
No i przede wszystkim były tam również zdjęcia.
Gdy Jonatan je znalazł, nie wiedział, kim są postacie uwiecznione na dziesiątkach fotografii w odcieniach sepii oraz czerni i bieli, ale natychmiast rozpoznał osobę, którą uchwycono na każdym z pokaźnego pliku kolorowych zdjęć. Domyślił się również tożsamości dwóch osób, które jej towarzyszyły. To z kolei wyjaśniło mu, kogo przedstawiają starsze zdjęcia. Nie miał tylko pojęcia, dlaczego mama ukrywała przed nim nie tylko pamiątki swojej młodości, lecz także portrety jego dziadków i innych krewnych, których nie dość, że nigdy nie miał szansy poznać, to jeszcze teraz nie mógł nawet zidentyfikować. O tragicznej śmierci swoich dziadków dowiedział się dopiero wtedy, gdy jako pięciolatek zapytał mamę, kogo może zaprosić na przedstawienie z okazji ich święta organizowane w przedszkolu, i bardzo się zdziwił, że nikt nie będzie mógł się pojawić. Nie pamiętał, żeby mama pokazała mu wtedy jakąkolwiek fotografię swoich rodziców, i zawsze uznawał, że po prostu ich nie ma. Jakież więc było jego zdziwienie, gdy po jej odejściu przekonał się, że przez ten cały czas był w błędzie. Czy ta sytuacja była wynikiem niedopatrzenia, czy świadomego działania, nie był już niestety w stanie rozstrzygnąć.
– Ja pierdolę, ile tego człowiek potrafi nagromadzić. – Lena przesunęła na bok jedno z pudeł, które już przejrzała, i zabrała się do następnego z wyraźnym spadkiem energii. – Aż boję się teraz pomyśleć, ile sama mam podobnego badziewia w chacie. Ale po mnie nie zostanie nikt, komu chciałoby się przez to brnąć.
– Po pierwsze, od tego momentu dzieli cię jeszcze szmat czasu, więc nie ma sensu się nad tym zastanawiać. – Jonatan z trudem podniósł się z podłogi, uznając, że bez obiecanego deseru przyjaciółka wkrótce zdezerteruje. – A po drugie, z pewnością niedługo znajdziesz kogoś, komu będzie na tobie zależeć. Nie licząc mnie, oczywiście.
– Gadaj zdrów, świrze – burknęła, ale wiedział, że tylko się z nim droczy. – Sam nie wierzysz w to, co mówisz.
– Ściągasz na siebie złą karmę, więc chyba czas na przerwę. – Przecisnął się między kartonami i wyszedł z gabinetu. – Skończ to pudło, a ja ogarnę kuchnię.
Po pizzy nie zostało nawet ziarnko kukurydzy, ale opakowanie ciągle leżało na stoliku. Czekając na uruchomienie się ekspresu, Jonatan wcisnął je obok kosza na śmieci z zamiarem wyniesienia go do kontenera następnego dnia razem z workiem. Po otwarciu lodówki szybko przeliczył zapas piwa i wyjął ze środka paczkę profiterolek w czekoladowym sosie, którymi Lena mogła objadać się do nieprzytomności. Podgrzał sos w mikrofalówce i nalał kawy do dwóch wysokich kubków. Spodziewał się, że zapach kawy oraz czekolady poinformuje przyjaciółkę o tym, że podwieczorek jest już gotowy. Gdy po dłuższej chwili nie usłyszał niczego, co by o tym świadczyło, wrócił do gabinetu, czując, że powód nie może być błahy.
– Co jest tak ciekawego, że zignorowałaś kawę i ptysie? – spytał. Oparł się o framugę i wpatrywał w Lenę, która gorączkowo przegrzebywała pudło.
– Tu są jakieś foty twojej mamy, ale pomieszane z tymi papierami. – Nie przerywając pracy, Lena wskazała skinięciem na plik kartek w formacie pocztówkowym, leżącym obok niej na podłodze. – Cholera, o mało ich nie przeoczyłam. Chyba faktycznie należy mi się ta przerwa. Powiedziałeś: ptysie? – Wypadła na zewnątrz jak burza. Wciąż zadziwiała go tym, jak płynnie potrafi się poruszać mimo obszernych ubrań i tony obwieszającego ją metalu.
Zanim Jonatan podążył jej śladem z powrotem do kuchni, podniósł kupkę znalezionych przez nią zdjęć z zamiarem przejrzenia ich przy kawie. Faktycznie było to ciekawe odkrycie, bo nie przypuszczał, że poza tamtymi dwoma pudłami w gabinecie może kryć się coś jeszcze. Podczas gdy Lena pochłaniała ptysie, nie przejmując się tym, że porcja miała starczyć dla nich dwojga, on z uwagą oglądał fotografie, pochodzące zapewne z czasów przed jego urodzeniem, gdy mama była jeszcze na studiach, a potem robiła specjalizację w katowickim szpitalu. Niedługo później musiała zrobić sobie przerwę, żeby samodzielnie zająć się synem.
– Co to za foty? – Lena wzięła drugą część zdjęć i również zaczęła je wertować. – I czemu nie są w którymś z tych albumów w salonie?
– Te są wcześniejsze, w albumach są tylko nasze wspólne. – Jonatan urwał nagle, gdy podświadomie zarejestrował coś, co wydało mu się dziwne, i szybko wrócił do zdjęcia, które zdążył już odłożyć na blat. – O cholera…
– Co? – Wyrwała mu zdjęcie, zanim zdążył się upewnić, że się nie pomylił. – Fajna fotka. Chyba jej urodziny. Coś ci tu nie pasuje?
– No… nawet bardzo. – Odebrał od niej zdjęcie i jeszcze raz przeanalizował je centymetr po centymetrze, czując się dziwnie nierealnie. – Lenka, ile tu jest tych świeczek?
– Nie mów do mnie… – zaczęła oponować, ale napotkawszy jego spojrzenie, darowała sobie resztę. – Czekaj, muszę policzyć. Dwadzieścia sześć… dwadzieścia siedem. Na stówę. I co z tego?
– Dwadzieścia siedem. Czyli to było zrobione w kwietniu osiemdziesiątego dziewiątego – wycedził, oddychając z trudem.
– No tak, i co… – Oczy Leny zrobiły się okrągłe jak spodki i ponownie wlepiła spojrzenie w kartkę. – To by było na trzy miesiące… przed moim urodzeniem – dokończył Jonatan głucho. – Ale na tym zdjęciu ona zdecydowanie nie wygląda, jakby spodziewała się dziecka.
* Kaczka programisty – pomaga naprowadzić programistę na błędy w kodzie, gdy ten linia po linii tłumaczy jej funkcje każdego segmentu.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik
Wydawczyni: Justyna Żebrowska
Redakcja: Ida Świerkocka
Korekta: Beata Wójcik
Projekt okładki: Łukasz Werpachowski
Zdjęcie na okładce: © fotoduets / Stock.Adobe.com
Copyright © 2022 by Monika Dworak
Copyright © 2022, Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2022
ISBN 978-83-67335-42-3
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek