Zróbmy sobie szkołę. O tych, którzy rozkręcają edukację po swojemu - Mikołaj Marcela - ebook

Zróbmy sobie szkołę. O tych, którzy rozkręcają edukację po swojemu ebook

Mikołaj Marcela

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Poznajcie szkoły przyszłości, które już istnieją, a także osoby, które tworzą te wyjątkowe miejsca.

Reportaż Mikołaja Marceli, eksperta od lat działającego dla dobra polskiej edukacji i poprawy stanu psychicznego młodych ludzi.

Szkoła w ostatnich latach przestała być miejscem, które może zainspirować uczniów do szukania własnych ścieżek. Rodzice coraz częściej uciekają z placówek publicznych do niepublicznych, młodzi ludzie już w dziesiątkach tysięcy realizują obowiązek szkolny poza szkołą, ale też coraz częściej cierpią na depresję i lęki. Nauczyciele również masowo odchodzą ze szkół publicznych, a politycy wciąż niezdolni są do wypracowania jakiejkolwiek spójnej wizji systemu edukacji. Tak wygląda sytuacja szkolnictwa w Polsce w trzeciej dekadzie XXI wieku.

Ta książka opowieść o marzeniu, by zmienić edukację. Marzeniu, które każde z twórców nowych szkół zorientowanych na potrzeby uczniów rozumie inaczej. Opisywane placówki różnią się od siebie, ale wszystkie mają też coś ze sobą wspólnego: odchodzą od utartych ścieżek myślenia o szkole, tworząc swoją własną zainspirowaną koncepcjami edukacyjnymi z całego świata. Są równościowe i demokratyczne, a w uczniach widzą istoty ludzkie w pełnym wymiarze. I udowadniają, że inna, lepsza i przede wszystkim bardziej ludzka edukacja jest możliwa tu i teraz.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 358

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Mikołaj Marcela

ZRÓBMY SOBIE SZKOŁĘ

Copyright © Mikołaj Marcela, 2024

Copyright © Grupa Wydawnicza Foksal, 2024

Wydanie I

Warszawa 2024

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Wprowadzenie. Kruszenie szkolnego betonu

O tym, że nie jesteśmy skazani na smutną szkolną rzeczywistość, jaką niemal wszyscy znamy z autopsji, i o edukacyjnych światach równoległych, których w Polsce nie brakuje, a które są bliżej, niż myślimy

Mikołaj wchodzi spóźniony do klasy. Wbija wzrok w ziemię. Mija nauczycielkę, która na jego widok ciężko wzdycha. Chłopiec dobrze rozumie to westchnienie. Powoli więc, niepewnie idzie do swojej ławki w ostatnim rzędzie.

„Ojej, jednak przyszedłeś, a miałam nadzieję, że dzisiaj cię nie będzie”. Mikołaj sam już nie wie, czy nauczycielka naprawdę wypowiedziała te słowa, czy jakimś cudem usłyszał myśli w jej głowie. Mina pani jasno pokazuje, że nie jest zadowolona z tego, że pojawił się w klasie.

Bo Mikołaj sprawia problemy, utrudnia prowadzenie lekcji. Nic nie rozumie, więc się nudzi, przeszkadza. To dopiero druga klasa podstawówki, a z nim nikt już nie może wytrzymać. W klasie dzieci go nie lubią. Nie trzeba dodawać, że nie jest też ulubieńcem grona pedagogicznego. Słabo się uczy, notorycznie dostaje niskie oceny, jest koniec października, a on nie ma jeszcze zakupionych książek. Ledwo czyta na głos po polsku, a co dopiero po niemiecku. Dlatego wszyscy najchętniej uczyliby się na tej lekcji niemieckiego bez niego. Tak po prostu byłoby lepiej – i łatwiej.

Nikt jednak nie wie, że Mikołaj ma tatę alkoholika i mamę, która nie radzi sobie z życiem, bo wychowuje kilkoro dzieci. Że wracając ze szkoły, w której otrzymał kolejną uwagę lub jedynkę, kalkuluje, kiedy powiedzieć o tym rodzicom. Czy po południu, kiedy ojciec pije i może mu przyłożyć, czy wieczorem, gdy ojciec jest już pijany i zasypia pod wpływem upojenia.

Mało kto bierze też pod uwagę, że czymś zupełnie nierealnym jest wymaganie od Mikołaja, że poradzi sobie z zadaniami. A już prawie nikt nie uważa, że takie oczekiwanie jest czymś nieetycznym, wręcz głupim.

A Mikołaj w tym wszystkim ma tylko jedno małe marzenie. Marzenie, by kiedyś po wywołaniu do tablicy przejść luźnym krokiem przez całą klasę, bezbłędnie napisać na tablicy to, czego wymaga od niego nauczycielka, i takim samym luźnym krokiem wrócić do ławki. Innymi słowy, zrobić to, co robią wszyscy inni i co przychodzi im z taką łatwością, a co dla niego pozostaje tylko w sferze marzeń.

Nie, ten Mikołaj to nie ja. To tylko zbieżność imion. To jednak mogłem być ja. To mógł być każdy z nas. Jego historię opowiedziała mi Marzena Żylińska – metodyczka, autorka materiałów dydaktycznych, książek i artykułów, założycielka Ruchu Budzących Się Szkół. Mikołaj był osobą, od której bardzo wiele się nauczyła. Dzięki niemu zupełnie inaczej zaczęła przygotowywać swoich studentów do pracy w szkole. Nie będzie przesadą stwierdzić, że rozmowy z tym chłopcem były punktem zwrotnym na jej edukacyjnej drodze.

Takich dzieci jak Mikołaj było i jest w Polsce nie tysiące, lecz miliony. Dzieci, które czują się słabe, bezwartościowe i głupie, ponieważ nie potrafią spełnić wymagań, jakie stawiają przed nimi system edukacji i szkoła, do której chodzą. I to wcale nie muszą być dzieci z rodzin z problemem alkoholowym. To także wszyscy ci młodzi ludzie, którzy nie radzą sobie z presją wyników, ze zbyt wysoko zawieszoną poprzeczką, z oczekiwaniami swoich rodziców i nauczycieli. Dziesiątki tysięcy dzieci i nastolatków z depresją i zaburzeniami lękowymi.

Ktoś mógłby powiedzieć: „Cóż, taka jest rzeczywistość”. I to prawda: to rzeczywistość dużej (zdecydowanie zbyt dużej!) części szkół. Ale jeśli ktoś kiedyś zupełnym przypadkiem trafi do Radowa Małego w województwie zachodniopomorskim, w tamtejszej szkole odkryje równoległą rzeczywistość edukacyjną wobec tej, z jaką na co dzień zmaga się Mikołaj. Szkołę publiczną, w której właśnie na takie dzieci zwraca się szczególną uwagę i nie tylko się nimi opiekuje, lecz także pozwala się im odkryć drzemiący w nich potencjał.

Takie „oświaty równoległe” kryją się również w innych, najczęściej niepozornych zakątkach Polski. Na przykład w Sierpcu, gdzie w publicznym liceum Collegium Leonium wyznaje się zasadę, że edukacja nie ma być stresującym doświadczeniem, i dlatego uczniom oraz uczennicom nie wystawia się w ciągu roku szkolnego ocen. Jest też Cogito: niezwykła szkoła publiczna w Poznaniu, w której na koniec roku dzieci dowiadują się, w czym są dobre i jakie mają talenty, nie określają ich natomiast średnia ocen i pasek na świadectwie.

We Wrocławiu, w prywatnej szkole Navigo wzorującej się na rozwiązaniach z fińskiego systemu edukacji szczęście uczniów i uczennic jest tak samo ważne jak ich wyniki w nauce. Z kolei w Wolnej Szkole Demokratycznej Bullerbyn w Warszawie to dzieci naprawdę decydują o tym, jak wyglądają ich edukacja i szkoła, do której chodzą – uczą się, kiedy, jak i z kim chcą, bez ocen, sprawdzianów i zadań domowych, mają też prawo głosu, takie samo jak dorośli, gdy dyskutuje się o sprawach szkoły i o tym, jakie panują w niej porządki.

Jest też szkoła zupełnie nie z tej rzeczywistości – i to dosłownie! Szkoła w Chmurze pozwala bowiem uczniom i uczennicom z całej Polski realizować obowiązek szkolny za pośrednictwem specjalnie do tego zaprojektowanej, bezpłatnej platformy internetowej. Jeśli to nie brzmi jak alternatywna wizja rzeczywistości edukacyjnej, to co miałoby nią być?

W końcu cała Polska jest również usiana placówkami publicznymi i niepublicznymi, które zrzeszone są w Ruchu Budzących Się Szkół, oraz tymi korzystającymi z planu daltońskiego. W tych oświatach równoległych często rezygnuje się z dzwonków, nauka odbywa się przez praktykę, a nie w teorii, całkowicie eliminuje się stopnie lub zamienia ocenę niedostateczną na „jeszcze nie”. Uczy się w nich także samodzielności, odpowiedzialności, współpracy i refleksji nad swoim działaniem.

Ta książka poświęcona jest osobom, które tworzą lub tworzyły te wyjątkowe miejsca. Osobom, którym – tak jak mi, o czym piszę od wielu już lat – zależy na zmianie w edukacji i które swoimi działaniami przekonują, że szkoła wcale nie musi wyglądać tak, jak w znanej nam rzeczywistości. Rozmawiam z nimi o tym, jak tworzyły swoje oświaty równoległe – jak chcę je od teraz nazywać – i w jaki sposób rodzice, nauczyciele, dyrektorzy i edukatorzy w całej Polsce mogą się od nich uczyć, kreując własne, dobre i przyjazne dzieciom miejsca do nauki. Pokazuję w niej też inne niezwykłe szkoły, które nierzadko znajdują się tuż za rogiem, choć nawet o tym nie wiemy…

Gdybym miał znaleźć jeden wspólny mianownik, który łączy moje rozmówczynie i rozmówców, pewnie byłyby to słowa Jespera Juula ze wstępu do jego książki Kryzys szkoły: „Nauczyciele, uczniowie i rodzice powinni razem wyjść na ulicę i zaprotestować przeciwko obecnemu systemowi szkolnemu. Jeśli kiedyś do tego dojdzie, wstanę i pójdę razem z nimi”1. Ich czyny to właśnie protest i zachęta dla nauczycieli, uczniów i rodziców, by dołączyli do nich i uwierzyli, że nie jesteśmy skazani na to, jak szkoła wygląda obecnie.

Co więcej, szkoła absolutnie nie powinna funkcjonować jak do tej pory i zmienić należy w niej niemal wszystko. Ta książka jest właśnie opowieścią o tych zmianach. O tym, jak wiele już teraz – zgodnie z prawem i z korzyścią dla efektywności edukacji – można zrobić. Jak wiele można porzucić z tych rzeczy, bez których nie wyobrażamy sobie szkoły, i jak wiele można dać przestrzeni na to, czego tak bardzo w szkołach brakuje. Ta książka to swoisty przewodnik po tym, od czego każdy z nas może zacząć tworzyć oświaty równoległe tu i teraz.

Nie jest to jednak prosta sprawa. Dlaczego? Bo mamy zarówno w sobie, jak i wokół nas niejednego „Niedasia”, który jest święcie przekonany, że w szkole tak naprawdę niczego nie da się zmienić. Marzena Żylińska z Ruchu Budzących Się Szkół wspomina konferencję nauczycieli kilka lat temu w Krakowie. Po wykładzie o rewolucji edukacyjnej w szkołach zrzeszonych w Ruchu Budzących Się Szkół, w trakcie przerwy kawowej, do Marzeny Żylińskiej podchodzi jedna z uczestniczek. „To bardzo ciekawe, bardzo ciekawe to, co pani mówi…” – zagaja kobieta. „Ale w mojej szkole to by się nie udało”.

Przeciwnicy zmian tak właśnie zaczynają: od „ale”. „Proszę zobaczyć, mówiłam przecież o tej szkole w Warszawie…” – odpowiada Żylińska. „Ale to szkoła w dużym mieście, u nas to by się, proszę pani, nie udało” – upiera się przy swoim uczestniczka konferencji. „Pokazałam też szkołę z kaszubskiej wsi” – kontynuuje Żylińska. „Ale moja szkoła nie jest na wsi, więc u nas to tak nie zadziała” – kobieta cały czas trwa przy swoim.

„Niedasie” to zatem ten typ ludzi, którzy z góry wiedzą, że nie da się czegoś zrobić, że to niemożliwe i nierealne, że wszystko to trzeba wsadzić między bajki… A jeśli nawet gdzieś udało się coś podobnego wprowadzić w życie, sytuacja ich szkoły jest na tyle wyjątkowa i niepowtarzalna, że to czy inne rozwiązanie na pewno się nie sprawdzą, nie ma nawet co próbować.

Tak było w Krakowie. Odbijanie piłeczki między Żylińską a uczestniczką konferencji trwa jeszcze przez dłuższą chwilę, aż w końcu przychodzi czas na zmianę taktyki. Żylińska bierze łyk kawy i pyta: „A o której pani dziś wstała?”. „Proszę pani, żeby dzisiaj przyjechać do Krakowa na tę konferencję, wstałam o czwartej” – odpowiada kobieta. „I pani się chciało o czwartej wstać, żeby mi teraz mówić, że to, co w naszych szkołach się dzieje, co już tam funkcjonuje, to jest nieprawda i tego nie da się zrobić w innych miejscach?” – ripostuje twórczyni Ruchu Budzących Się Szkół. Uczestniczka milknie, obraca się na pięcie i odchodzi. W trakcie kolejnej przerwy kobieta mija Żylińską i w przelocie rzuca: „Dała mi pani do myślenia”. Tylko tyle i aż tyle. Bo to już coś. Mur „nie da się” został nadkruszony. Jest więc szansa, że ta osoba w przyszłości powie: „Może warto spróbować?”.

Tak, szkoły da się zmienić – a nawet trzeba to dziś robić. I to zadanie dla każdego rodzica, nauczyciela, dyrektora i edukatora w polskim systemie edukacji. Dlaczego i po co? O tym mówi jasno i wyraźnie Marzena Żylińska: „To nie działa. Edukacja nie wyrównuje szans – ten model szkoły pogłębia różnice, z którymi przychodzą dzieci. To powinien być argument w myśleniu o zmianach: zamiast dać szansę, by wyrównać nierówności, nie dajemy jej. Udajemy przy tym, że »jak się postarasz, to dasz radę«. To nieprawda”.

Wtórują jej Ania i Robert Sowińscy z Fundacji Plandaltoński.pl, którzy od kilkunastu lat wspierają przedszkola i szkoły w całej Polsce we wprowadzaniu zmian w edukacji: „Ten system jest chory, bo dzieciaki tracą czas, w którym mogłyby się rozwijać i przygotowywać do życia w dorosłym świecie i wybierać, w jakim kierunku chciałyby pójść”. A co się stanie, gdy to dostrzeżemy? Kiedy w końcu do nas dotrze, że nasz Mikołaj nie jest krnąbrnym „bachorem”, który specjalnie rozbija lekcje i uprzykrza życie innym? Gdy zrozumiemy, że pod wieloma względami to on jest ofiarą systemu edukacji? Że w obecnym modelu szkoły tak naprawdę traci czas, zamiast się rozwijać? Dopiero wtedy nastąpi zmiana.

„Bo wszystko rozbija się o dostrzeżenie konkretnego człowieka” – zauważa Żylińska w naszej rozmowie. Rozbija, ale co to znaczy? Zaburza, a czasami burzy nasz spokój ducha, gdy myślimy o szkole i edukacji. Dostrzeżenie każdego takiego młodego człowieka, usłyszenie jego historii i próba spojrzenia na edukację jego oczami muszą przecież zrodzić dysonans poznawczy. Muszą skruszyć mur rzeczywistości edukacyjnej, dla której zdaje się nie być żadnej alternatywy.

Od tego wszystko się zaczyna: od pęknięcia, rysy w murze – tym, o którym pod koniec lat siedemdziesiątych śpiewali Pink Floyd. Czasami to wręcz rana, która boli. Starożytni Grecy mieli na to właściwy termin: trauma. Na co dzień te mniejsze i większe rany zaklejamy plastrami z napisem „zrobiłam, co mogłam, to oni się nie nauczyli”, „no trudno, taka jest szkoła i ja tego na pewno nie zmienię”, „zawsze tak było, a jakoś wszyscy ostatecznie to przeżyliśmy”. Naklejamy te plastry tak długo, jak długo rana nie jest zbyt duża. Tak długo, jak długo nic w nas nie pęka.

A gdy już pęknie, zaczyna się kryzys. Kryzys, który w przypadku bohaterów i bohaterek tej książki stał się nieoczekiwanym wezwaniem do przygody i początkiem podróży, prowadzącej do stworzenia szkół, o jakich mało kto z nas marzył – nie mówiąc o wcieleniu takiego marzenia w życie, bo to już byłaby utopia!

Oni jednak tego dokonali. A ja chcę się przyjrzeć temu, jak do tego doszło. Spojrzeć na proces tworzenia edukacji, która naprawdę ma sens, przyglądając się mu zza ramienia dyrektorów i dyrektorek, a także osób wspierających zmiany w edukacji w Polsce. Wsłuchać się w ich opowieści, by utwierdzić nas wszystkich w przekonaniu, że to naprawdę możliwe. Że da się w Polsce stworzyć szkoły – zarówno publiczne, jak i niepubliczne – w których dzieci są szczęśliwe, chcą się uczyć i czerpią radość z kontaktu ze swoimi rówieśnikami oraz z dorosłymi opiekunami. A zatem że da się zrobić to, w co większość z nas w głębi serca ciągle wątpi.

Słowo „kryzys” nie pada w tym miejscu przypadkowo. Polska edukacja jest w kryzysie i nie da się temu zaprzeczyć. Tak źle właściwie nie było nigdy. Po trzech bataliach wokół tak zwanego lex Czarnek, kontrowersjach wokół niektórych kuratorów i kuratorek oświaty (z Barbarą Nowak na czele), przy żenująco niskich wynagrodzeniach nauczycieli i stale pogarszającej się atmosferze w polskich szkołach, z jednej strony w systemie rażą po oczach tysiące szkół bez pomocy psychologicznej i kilkadziesiąt tysięcy wakatów, z drugiej przykrym obrazem kryzysu są nauczyciele pracujący po osiem godzin dziennie w kilku szkołach naraz. Wiele placówek bezskutecznie poszukuje chętnych na miejsce dyrektora lub dyrektorki.

Chaos w systemie pogłębiły kumulujące się roczniki w 2022 i 2023 roku w szkołach ponadpodstawowych, które obnażyły wszystkie słabości egzaminów centralnych. Tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy odwołań absolwentów i absolwentek szkół podstawowych oraz maturzystów i maturzystek, tragiczne historie osób, które nie zostały zakwalifikowane do wymarzonego liceum lub na wyśniony kierunek studiów z powodu pomyłek egzaminatorów oraz wad systemów informatycznych.

Do tego trzeba dodać lawinowo rosnącą liczbę osób wybierających kształcenie w niepublicznych jednostkach bądź decydujących się na spełnianie obowiązku szkolnego poza szkołą. W 2023 roku w szkołach niepublicznych uczyło się dwa razy więcej osób niż w 2013 roku – wcześniej to było 133 tysiące młodych ludzi, teraz to ponad 250 tysięcy! Z kolei w tak zwanej edukacji domowej wzrost jest jeszcze bardziej porażający: w 2015 roku uczyło się 5 tysięcy uczniów i uczennic, najnowsze dane mówią, że to blisko 50 tysięcy.

Obraz stanu systemu edukacji w Polsce na przełomie 2023 i 2024 roku uzupełniają stale rozrastający się rynek korepetycji i rosnące ceny za „korki”. Jest to dziś na tyle opłacalne zajęcie, że część nauczycieli rezygnuje z pracy i decyduje się zająć tylko tym. Konsekwencją jest pogłębianie i tak już głębokich nierówności wewnątrz systemu. I jeszcze jedno, chyba najgorsze w tym wszystkim: nie zapominajmy też o ciągle rosnącej liczbie przypadków depresji i prób samobójczych – zarówno wśród dzieci, jak i nastolatków.

Dlatego nasz Mikołaj, który w drugiej klasie miał już pod górkę i z największym trudem gonił klasowy peleton, pod koniec szkoły podstawowej najprawdopodobniej zostanie daleko w tyle za koleżankami i kolegami, których rodziców stać na korepetycje i zajęcia dodatkowe z języków obcych… Metafora wyścigu, jak niebawem zobaczymy, jest w pełni uzasadniona.

Ktoś mógłby powiedzieć, że to beznadziejna sytuacja i tkwimy w kryzysie. Pewnie miałby sporo racji. W książce Pstryk. Jak zmieniać, żeby zmienić, poświęconej wprowadzaniu zmian w organizacjach, autorzy przywołują dwóch profesorów z Harwardzkiej Szkoły Biznesu, którzy przekonują, że czasami osoby wprowadzające zmiany w organizacjach powinny stworzyć kryzys tylko po to, by przekonać wszystkich, że stoją w obliczu katastrofy i bez radykalnych zmian nie uda im się przetrwać. W przypadku polskiego systemu edukacji jesteśmy w tej, zdawać by się mogło, „komfortowej” sytuacji, że nie trzeba niczego preparować. Kryzys już tu jest i ma się świetnie. W dodatku stale się pogłębia. Jego konsekwencje dotykają każdego z nas – nie tylko młodych ludzi, ich rodziców i nauczycieli, lecz także dyrekcję szkół.

I to prawda. Nie ma lepszego momentu na wprowadzenie zmian niż kryzys, o czym przekonują historie bohaterek i bohaterów tej książki. Pokazują one, że chwila, w której sięgamy dna, jest najlepszą okazją do tego, by od tego dna się odbić. Również na poziomie systemowym. By jednak wiedzieć, w jaką stronę zmierzać, trzeba mieć kompas lub wyznaczyć punkt docelowy. Takimi punktami docelowymi mogą być dziś dla nas szkoły opisane w tej książce.

Aby jednak wyruszyć w drogę i wybrać nową ścieżkę, zboczyć w stronę równoległych rzeczywistości edukacyjnych, należy porzucić nasze dotychczasowe podejście do wychowania. „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie” – powiedział Jan Zamoyski. Jak więc dziś „chowamy” młodzież? Językowe pokrewieństwo w tym zakresie z „chowem trzody lub drobiu” nie jest przypadkiem. Dzisiaj to nie młodzież „z wolnego wybiegu”, jak głosi tytuł książki Lenore Skenazy. W szkole i w domu coraz częściej to raczej „chów klatkowy”. A wszystko to swój początek ma w naszych przekonaniach o tym, czym jest „dobra szkoła”. „Największym wyzwaniem są nasze przekonania o dobrej szkole” – mówi mi Żylińska. „Jest w nas silna potrzeba szkoły autorytarnej, przemocowej. Wyobraź sobie, że są ludzie, którzy byliby gotowi posłać swoje dziecko do teoretycznie słabszej szkoły, byle tylko był w niej bat. Marchewka i kij. Bo do tego są przyzwyczajeni. To samo z nauczycielami. I właśnie to jest dla mnie wyzwanie”.

Wydaje się to sprzeczne z logiką. Przecież szkoła – cały system edukacji – powinna się opiekować dziećmi, działać na rzecz ich dobra. A jednak nie ma w tym sprzeczności. Tak działają nasze instytucje „opiekuńcze”. David Graeber i David Wengrow w swojej książce Narodziny wszystkiego. Nowa historia ludzkości znakomicie pokazują, w jaki sposób w tradycji europejskiej powiązane zostały ze sobą przemoc i troska. Monarchowie, troszcząc się o swoich poddanych, mogli wobec nich stosować odpowiednie kary i przemoc, gdy zachodziła, według nich, taka konieczność. Z tych samych powodów jeszcze nie tak dawno mąż mógł bić żonę, a rodzice dzieci – ostatecznie wszystko to wynikało z miłości i troski. Robili to – a przynajmniej tak to tłumaczyli – dla dobra osób, które rzekomo kochali.

To dlatego przez cały czas znaczna część naszego społeczeństwa nie wyobraża sobie szkoły bez ocen, sprawdzianów, zadań domowych, o które właśnie toczy się batalia, uwag za złe zachowanie oraz nagród za świadectwo z paskiem. Najkrócej rzecz ujmując: bez kar i nagród. Zakładamy bowiem, że bez tego całego oprzyrządowania dzieci nie będą się uczyć – bo też cóż ma ich zmotywować do nauki, jeśli nie wizja oceny niedostatecznej ze sprawdzianu albo pytania przy tablicy? Jak mamy je zmusić do czegokolwiek, jeżeli nie będą się bać? Czy edukacja bez stresu nie jest równie niebezpieczna jak „bezstresowe wychowanie”?

Z tym zagadnieniem wiąże się coraz głośniej i częściej dyskutowana sprawa obowiązku szkolnego. „Obowiązek szkolny? Teraz czuję jakąś pokorę wobec tego obowiązku, ponieważ jego zwolennicy uważają, że dzięki niemu zadbamy o każde dziecko, ochronimy je przed pracą lub przemocą domową. I ten obowiązek, który jest destrukcyjny dla tysięcy czy milionów dzieciaków, z drugiej strony może uratować dzieci, na przykład przed pracą w polu lub przez to, że ktoś w porę dostrzeże siniaki na ciele dziecka. Gdyby więc zaczęto patrzeć na ten obowiązek przez kontekst troski, a nie przymusu, moglibyśmy może nieco inaczej doprecyzować tę definicję obowiązku szkolnego” – mówi mi Marianna Kłosińska, prezeska i założycielka Fundacji Bullerbyn na rzecz wspólnoty dzieci i dorosłych oraz Fundacji Dzieci Mają Głos, założycielka Wolnej Szkoły Demokratycznej w Warszawie i unschoolerka, która opowiada się za tym, by dzieci mogły kierować własną edukacją we własnym tempie.

„Z uwagą przyglądam się też temu, że w Skandynawii, Niemczech czy Belgii nie można opuszczać szkoły. O ile w Polsce możesz zgłosić nieobecność, o tyle tam nie masz prawa tego zrobić, a jeśli chcesz, wiąże się to z różnymi procedurami. To mnie jakoś przeraża, nie podoba mi się to, dla mnie takie rozwiązania ograniczają prawa obywatelskie z jednej strony, ale z drugiej strony jednak podyktowane jest to – jak się domyślam – troską. Zastanawiam się, w którym miejscu dochodzi do wypaczenia w takim systemie i kiedy staje się to krzywdzące. Jeśli mielibyśmy zadbać o rozwój młodych ludzi w znaczeniu społecznym i obywatelskim, trzeba by się zatrzymać przy tym, jak rozwiązać kwestię zadbania o sytuacje ekstremalne. Moim zdaniem prawo do edukacji – zamiast obowiązku – sprawiłoby, że ludzie chętniej korzystaliby z edukacji, ale mam świadomość, że są sytuacje ekstremalne”.

Dlatego niemałej odwagi wymaga od ludzi, którzy marzą o innej edukacji, powiedzenie na głos, że dzieci i młodzież w szkole potrzebują więcej autonomii, wolności, samodzielności, decyzyjności, poczucia sprawczości i dobrej zabawy. W czasie rozmów z bohaterami tej książki to właśnie odwaga była odmieniana przez wszystkie przypadki.

„Powiem trochę nieskromnie, że dołożyłem dużą cegłę do zmian w edukacji. Ale nie dlatego, że coś wymyśliłem. Dlatego że się odważyłem na te zmiany. Że nie poprzestaliśmy na kolejnym szkoleniu i powiedzeniu sobie, że byłoby super, gdyby to weszło w życie. Po prostu to zrobiliśmy. I teraz stoimy na szczycie góry i machamy do reszty, krzycząc: »Chodźcie do nas!«” – zauważa ks. Michał Kiersnowski, pallotyn, były dyrektor Collegium Leonium w Sierpcu, liceum, które zasłynęło w Polsce z bezstresowej nauki i likwidacji ocen.

Nie była to pierwsza tego typu placówka w Polsce, a jednak podjęta w 2019 roku decyzja, aby stworzyć „liceum bez stopni”, wymagała odwagi i wywołała sporo zamieszania wśród nauczycieli i rodziców. Także dlatego, że motywowała ją chęć budowania szkoły, w której uczniowie i uczennice czują się bezpieczni, nie są zestresowani i mogą się w spokoju uczyć i rozwijać. Takie postawienie sprawy musiało rodzić lęk.

Gdy pytam Michała, od czego zaczął myślenie o zmianach w szkole, stwierdza: „Na początek trzeba było zrobić krok w tył i, broń Boże, nie skupiać się na samych ocenach! Najważniejszym celem nie była ich likwidacja. To wynikało u nas z czegoś więcej. Z chęci zbudowania zaufania, zastanowienia się, po co jest szkoła, czemu ona służy. Ja mam takie wrażenie, że jesteśmy u progu olbrzymiej rewolucji pod tym względem. Szkoła już od jakiegoś czasu nie jest jedynym miejscem zdobywania wiedzy. Bo przecież młodzi ludzie zdobywają wiedzę poza szkołą. Ba, czasami uczniowie mają większą wiedzę od nauczycieli! Szkoła może się stać miejscem przechowania dzieci, a edukacja może być gdzieś obok”.

„No dobrze, ale jakiej w takim razie szkoły potrzebujemy?” – dopytuję, a Michał odpowiada: „W naszym przypadku wizja jest taka: szkoła to miejsce, w którym wszyscy (dyrektor i nauczyciele, a potem uczniowie) się dobrze czują i dobrze się bawią, a ponieważ dobrze się bawią, to też przy okazji zdobywają wiedzę. Na początku były obawy, czy to zadziała, ale działa!”.

Kiedy były dyrektor Collegium Leonium opowiada o tym wszystkim, przypominają mi się jedne z moich najbardziej pamiętnych zajęć ze studentami. Warsztaty kreatywności pisarskiej, rok 2019. Ten sam, w którym Michał Kiersnowski inicjuje zmiany w szkole. Najwidoczniej w tym samym okresie doszliśmy do tych samych wniosków. Ja dla moich studentek i studentów tworzę grę Być jak Stefan Król, która zachęca ich do pisania kolejnych tekstów i aktywności na zajęciach przez przyznawanie punktów doświadczenia i osiąganie kolejnych poziomów, zupełnie jak w grach wideo. Akurat na tym naszym pamiętnym spotkaniu czytamy zadane przeze mnie studentom do napisania krótkie scenariusze ze scenami kłótni przy obiedzie. Poszczególne osoby – w tym ja – odgrywają rozpisane w kolejnych tekstach role. Śmiejemy się przy tym wszyscy do rozpuku, jest głośno, 90 minut zajęć mija w okamgnieniu.

Na koniec wpisuję punkty na wielkim brulionie z przygotowaną przeze mnie tabelką, a potem wchodzę do gabinetu sąsiadującego z salą, w której miałem zajęcia. Siedzi tam pani profesor po sześćdziesiątce. Pyta mnie, co tam tak głośno za ścianą, a ja na to, że gramy w grę i dobrze się bawimy. W odpowiedzi słyszę: „Aha, czyli teraz na uniwersytecie się nie uczymy, tylko dobrze bawimy, rozumiem”.

Wspominam tę historię, ponieważ doskonale wiem, o co chodzi mojemu rozmówcy. Na własnej skórze przekonałem się też wielokrotnie, jak problematyczne i trudne do zaakceptowania dla ludzi wokół są tego typu pomysły. A jednak to one ostatecznie robią różnicę i pomagają utwierdzać nas w przekonaniu, że inna, dużo bardziej sensowna niż obecna edukacja jest możliwa.

To książka o ludziach, którzy również to rozumieli. Dostrzegli także, skąd biorą się problemy dzieci w szkole, i w efekcie zdecydowali się stworzyć jakieś inne, nowe rozwiązanie. Szkołę, w której takie dzieci jak Mikołaj nie będą już wbijać wzroku w ziemię; w której nie będą kroczyć z duszą na ramieniu do tablicy, by w najlepszym razie usłyszeć, jak ich nauczyciel wzdycha zawiedziony, a w najgorszym dowiedzieć się, że są do niczego i nie czeka ich żadna sensowna przyszłość.

Zresztą tych zmian tak naprawdę potrzebują niemal wszystkie dzieci w systemie edukacji! Pamiętam, jak w 2018 roku zacząłem prowadzić warsztaty kreatywnego pisania dla uczniów i uczennic ze szkół podstawowych i ponadpodstawowych. Nie minęły trzy tygodnie, a nasze zajęcia zamieniły się w coś, co można by nazwać grupą terapeutyczną lub wsparcia – młodych ludzi wobec ich poczucia bezradności w kontekście systemu edukacji. Dziewczyny i chłopcy, na ogół ze świetnymi wynikami w szkolnej nauce i aktywnościach poza nią, a jednak wypaleni, zmęczeni, bez jakiegokolwiek poczucia sensu w tym, co robią. Bo uczyli się i odnosili sukcesy dla swoich wiecznie niezadowolonych rodziców w domu, z lęku przed ewentualnymi konsekwencjami w szkole lub ponieważ przez całe życie, od najmłodszych lat słyszeli, że „ja też chodziłam do szkoły i jakoś to przeżyłam”.

Historie, które usłyszałem w 2018 i 2019 roku, ostatecznie przeważyły szalę i spowodowały, że postanowiłem napisać swoją pierwszą książkę poświęconą edukacji Jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku. Sprawiły też, że zacząłem się zastanawiać, jak pracuję z moimi studentami i studentkami na uniwersytecie jako nauczyciel sztuki pisania. To był dla mnie początek niezwykłej podróży, która trwa do dziś. I której kolejnym etapem jest ta książka.

Podobnie było z bohaterkami i bohaterami tej książki, którzy od lat zmieniają polską edukację. To zwykli ludzie, bardzo często rodzice martwiący się o edukacyjną przyszłość swoich dzieci, którzy w pewnym momencie powiedzieli: „Nie, to można zrobić inaczej”. To dzięki temu Marzena Kędra zdziałała cuda najpierw w małej szkole w Moszczance, a teraz czyni je w Cogito w Poznaniu, z kolei Ewa Radanowicz w równie niewielkiej placówce w Radowie Małym robiła rzeczy, które nikomu nie mieściły się w głowie. W ten sposób Łukasz Srokowski stworzył niezwykłą sieć szkół Navigo, a Mariusz Truszkowski rozwinął platformę Szkoła w Chmurze, z której korzysta kilkadziesiąt tysięcy uczniów w całej Polsce. Równie spektakularne są dokonania Marianny Kłosińskiej, Magdaleny Kidoń i Anny Pękali z Wolnej Szkoły Demokratycznej Bullerbyn w Warszawie oraz Michała Kiersnowskiego w Collegium Leonium w Sierpcu. Gdyby nie otwartość na to, co nieznane i nowe, nigdy nie powstałyby też zmieniający edukację w Polsce Ruch Budzących Się Szkół, zainicjowany przez Marzenę Żylińską, oraz Fundacja Plandaltoński.pl, założona przez Annę i Roberta Sowińskich.

To zatem książka o tym, co się wydarzyło, gdy ludzie tacy jak my – nauczyciele, rodzice i edukatorzy – odważyli się wkroczyć w świat edukacji, tworząc oświaty równoległe. O przygodach, jakie ich spotkały, ludziach, którzy zainspirowali ich do zmian, i metamorfozie, jakiej doświadczyli, tworząc szkoły nie z tego świata, miejsca, w których uczniowie i uczennice czują radość, a nie lęk, bawią się, a nie harują, są szczęśliwi, a nie zestresowani. Szkoły, które kochają zarówno dyrekcje i nauczyciele, jak i rodzice oraz dzieci. Opisuję w niej, skąd wzięła się w bohaterach i bohaterkach mojej książki niezgoda na dalsze funkcjonowanie w tradycyjnej szkole, śledzę początki ich działań, kryzysy i katastrofy, których doświadczyli, mentorów, których spotkali na swojej drodze do edukacyjnej rewolucji, i przebieg tej rewolucji zarówno w ich życiu, jak i w szkołach, którymi zarządzali. W końcu piszę też o tym, co mogą zrobić dyrektorzy szkół, nauczyciele, rodzice, uczniowie, a także politycy i samorządowcy, by stworzyć system edukacji, który naprawdę wspiera młodych ludzi w holistycznym rozwoju.

W rozmowach, których zapisem jest ta książka, pojawiło się wiele gotowych pomysłów na działania oraz wizji, które każdy z nas może spróbować podjąć i wcielić w życie w szkołach i miejscach związanych z edukacją w całej Polsce. Co ważne, to pomysły i wizje, które zostały już przetestowane w trakcie wielu lat pracy moich rozmówczyń i rozmówców. Dzięki tej książce dowiemy się więc, co i jak możemy zrobić już dziś. Ale tylko od nas będzie zależało, czy rzeczywiście podejmiemy trud wprowadzania tych zmian w życie. To już nasz wybór…

Zatytułowałem tę książkę Zróbmy sobie szkołę, ponieważ pokazuję w niej historię ludzi, którzy wzięli edukację w swoje ręce, tworząc miejsca przyjazne i wspierające młodych ludzi w nauce. Często ich geneza jest banalna, na co zwraca uwagę w rozmowie ze mną Ewa Radanowicz: „Nie wymyśliłam sobie, że będziemy ratować świat, po prostu chciałam stworzyć dobre miejsce dla dzieci, trampolinę, wzorzec do powielania”.

By jednak mogło do tego dojść, konieczna była buntownicza walka o wspierającą, przyjazną szkołę. „Buntownicza” – używam tego słowa z premedytacją. Inna z rozmówczyń, Marzena Kędra, która dziś pełni funkcję dyrektorki Szkoły Podstawowej Cogito w Poznaniu, określiła siebie dosłownie jako buntowniczkę. Pozostałe osoby nie nazwały tego wprost, jednak – jak zobaczymy – nie da się niczego zmieniać bez właśnie takiego nastawienia. Ale z pewnym zastrzeżeniem.

Termin „bunt”, jak przypomina w Słowniku etymologicznym języka polskiego z 1927 roku Aleksander Brückner, zaczerpnęliśmy z języka niemieckiego, gdzie oznaczał on nic innego jak wiązkę – na przykład kwiatów polnych. Stąd zbuntować się to „zawrzeć związek, przymierze”. Dopiero w XVII wieku (i tylko w Polsce) zyskał on znaczenie „spisku”, „sprzysiężenia”, „rokoszu”. Buntownik to więc „powstaniec”. Jednak historie osób, o których piszę w tej książce, to raczej droga buntownika zawierającego związek i przymierze – z innymi dyrektorami i nauczycielami, rodzicami, a przede wszystkim uczniami i uczennicami. Jest bowiem dla nich czymś zupełnie oczywistym, że tylko tak można stworzyć dobre miejsce dla dzieci (i ich dorosłych opiekunów). A przecież o to zawsze powinno nam chodzić, gdy myślimy i działamy na rzecz szkoły: o dobro młodych ludzi.

Jak w takim razie powołuje się do życia oświaty równoległe? Od czego się zaczyna, z czym trzeba się zmierzyć i jak to się kończy? Jedno jest pewne: na początku są niezgodą na tę szkolną rzeczywistość, w której obecnie funkcjonujemy, i decyzją, by stworzyć zupełnie inną szkołę. I taką decyzję, czego dowodem są rozmowy zawarte w tej książce, może podjąć każdy z nas.

Rozdział 1. Pęknięcie w murze

O tym, że każda zmiana zaczyna się od niezgody na zastany porządek rzeczy – a ta niezgoda to wynik dostrzeżenia, że szkoła w dotychczasowym kształcie nie tylko nie działa, lecz wręcz szkodzi dzieciom

Szkoła – jako dobre miejsce dla dzieci, które tworzy równe szanse, dając im możliwość rozwoju zgodnie z ich predyspozycjami i możliwościami. Miejsce, które gwarantuje młodym ludziom autonomię, przestrzeń do podejmowania samodzielnych wyborów, jednocześnie zapewniając odpowiednie wsparcie. Miejsce, w którym redukuje się stres, tworząc przyjazną przestrzeń dla wszystkich ludzi – tych młodych i tych dorosłych – by czuli się w niej ze sobą dobrze. Szkoła jako zgrana społeczność osób uczniowskich, nauczycieli, rodziców i dyrekcji szkoły.

Brzmi pięknie – zbyt pięknie, by mogło się udać? A jednak to możliwe! Pytanie: od czego się wszystko zaczyna? Skąd przychodzi impuls do zmiany? Nie ma na to jednej dobrej odpowiedzi. To nie szkoła, w której mamy klucz odpowiedzi i jedno poprawne rozwiązanie. W życiu sprawy są znacznie bardziej skomplikowane i wielotorowe. Stąd każda historia w tej książce jest inna, tak jak inna jest każda z dróg, którą przeszli bohaterowie i bohaterki tej książki. Jest natomiast jedna rzecz, która łączy te wszystkie opowieści. Tym czymś jest poczucie osamotnienia – szczególnie na początku drogi. Poczucie osamotnienia i niezrozumienia przez ludzi dookoła, a także niepewności, jaka towarzyszyła im w podróży.

„To była bardzo osobista i trudna podróż, którą na początku odbywałam zupełnie sama” – wspomina Marzena Żylińska, a Marianna Kłosińska dodaje: „Nie były mi obce i nadal nie są własne projekcje, fantazje, emocje związane z poczuciem odrzucenia czy porażki. I to na początku rodziło ogromny stres. Ja sama dla siebie byłam największym wyzwaniem w trakcie tej podróży”.

Marianna Kłosińska, Wolna Szkoła Demokratyczna Bullerbyn

Liceum ogólnokształcące, koniec lat osiemdziesiątych. Marianna Kłosińska siedzi w ławce. Coś w niej narasta, nie do końca jednak wie, co to jest. Dzwonek na przerwę brzmi piękniej niż zwykle – choć czy on w ogóle może brzmieć pięknie? Nastolatka wychodzi z klasy sfrustrowana, a w jej głowie pojawia się myśl: „Cholera jasna, będę kiedyś nauczycielką i nikt z przymusu nie będzie musiał siedzieć na moich lekcjach!”. I to był pierwszy moment w jej życiu, kiedy się zorientowała, że ze szkołą jest coś poważnie nie tak.

W tamtej chwili nie miała jeszcze pojęcia, co z tym fantem zrobić. Przecież do szkoły trzeba było chodzić. Nikogo nie obchodziło, czy ktoś chciał uczęszczać na dane zajęcia czy nie. Był obowiązek szkolny do zrealizowania, plan lekcji, na których trzeba było być obecnym, i ławka, w której spędzało się całe dnie, słuchając wykładów nauczycielki lub nauczyciela. Innej szkoły w tamtym czasie nie sposób było sobie wyobrazić. No bo jak inaczej mogłaby ona wyglądać? „Szkoła, jaka jest, każdy widzi” – można by sparafrazować słynną sentencję z Nowych Aten księdza Benedykta Chmielowskiego.

Ta sama Marianna Kłosińska kilkanaście lat później, już jako matka, stworzy dla młodych ludzi niezwykły świat, który pod każdym względem będzie się różnił od tego, co sama znała ze swojej edukacji – Wolną Szkołę Demokratyczną Bullerbyn, jedną z pierwszych tego typu placówek w Polsce. Szkołę, jaka i dziś, po kilkunastu latach od jej założenia, wielu osobom nie mieści się w głowie. Bo to edukacja bez przymusu, bez planu lekcji, bez obowiązkowego siedzenia w ławkach i słuchania wykładów nauczycielek lub nauczycieli. Cóż, w tej szkole nie ma nawet typowych nauczycielek i nauczycieli! Są za to tutorzy i tutorki oraz mentorzy i mentorki. A przede wszystkim są w niej opiekunowie i opiekunki młodych ludzi.

Nie byłoby jednak takiego miejsca bez doświadczeń zebranych w okresie macierzyństwa. Jako młoda mama – miała wtedy dwadzieścia dwa lata – Marianna zaczęła się interesować psychologią rozwojową. Myślenie o macierzyństwie w świadomy sposób odmieniło jej spojrzenie na szkołę i edukację. „Jak już zobaczyłam, że można się inaczej komunikować i inaczej rozmawiać, zaczęłam szukać odpowiedniej szkoły. Takiej, w której priorytetem nie jest język obcy, tylko coś innego. Szukałam takiej szkoły, w której dorośli odnosili się do dzieci z szacunkiem”.

Gdy jednak opowiada tę historię, robi pauzę i się uśmiecha. „Wiesz, pracowałam w szkołach i byłam w pewnym momencie na etapie presji, by moje dziecko wzrastało w środowisku bilingwalnym, czytałam, jakie to ważne i w ogóle, ale na szczęście w odpowiednim momencie mi przeszło”. I wybucha śmiechem. Zamiast tego najważniejsze stało się dla niej – jak sama mówi – stworzenie zdrowego środowiska rozwojowego dla dzieci. I właśnie na tym skupiła się w przyszłości.

Anna Pękala, Wolna Szkoła Demokratyczna Bullerbyn

Ania Pękala – liderka zespołu, tutorka i mentorka w Wolnej Szkole Demokratycznej Bullerbyn oraz wicedyrektorka do spraw nadzoru pedagogicznego – działała w harcerstwie od najmłodszych lat. Zaczęła się w nim udzielać już w czwartej klasie szkoły podstawowej. Interesował ją także teatr, choć w podkarpackiej miejscowości, w której się wychowywała, dostęp do niego był znacznie ograniczony. To dlatego, gdy w późniejszych latach podróżowała do swojej szkoły – II Liceum Ogólnokształcącego im. Janusza Korczaka w Łańcucie – patrząc przez okno autobusu, wyobrażała sobie, że mieszka w wielkim mieście, chodzi do teatru, urządza recitale i tworzy dużą społeczność ludzi.

Nic więc dziwnego, że tworzenie wspólnoty, społeczności, która działa, organizuje wydarzenia oraz wspiera się nawzajem, nadawało jej życiu sens już w szkole. Dlatego przez lata była mocno zaangażowana w działania samorządu i harcerstwa, tworzyła też teatr. Jednak dla wszystkich dorosłych wokół niej, osób, które obcowały z nią na co dzień, to nie było istotne. „A ja trochę nie rozumiałam, dlaczego to nie jest dla nich ważne” – mówi mi Ania.

„Jeśli chciałam się zwolnić z matematyki lub języka polskiego, by coś zrobić, działać, to nauczyciele oczywiście nie wyrażali zgody. Mówiono mi zawsze: »Potem, potem, po lekcjach!«. Tak samo zachowywali się moi rodzice, którzy przekonywali mnie, że to nie jest istotne, bo na tym etapie liczy się tylko nauka w szkole. A ja tego nie rozumiałam, bo dla mnie najważniejsza była działalność społeczna, aktywistyczna”. Przy czym przygotowywanie się do szkoły również nie było dla niej proste. Przez swoje ADHD nie mogła usiedzieć w miejscu, skupić się nad lekcjami, siąść nad książką i zeszytem, by odrobić zadania domowe. Gdy uczyła się wiersza, musiała chodzić dookoła pokoju, śpiewając i tańcząc, czasami wychodziła na dwór. Musiała być w ciągłym ruchu.

I w tym wszystkim coś jej ciągle nie grało. Z biegiem lat zaczęła się zastanawiać, dlaczego ma robić wszystko tak, jak życzą sobie tego dorośli. Dlaczego wszyscy oni zupełnie nie przejmowali się tym, co ją interesuje i co jest ważne w jej życiu? To wtedy też po raz pierwszy zaczęły jej przechodzić przez głowę pomysły, by stworzyć coś zupełnie innego. Coś, co byłoby zgodne z takimi ludźmi jak ona. „Mówiono mi, że we mnie jest trzech ludzi. Że jestem jakaś taka nadpobudliwa, szybka i żebym się w końcu uspokoiła, bo mam sto myśli na minutę”.

W tej sytuacji wybawieniem przez wiele lat pozostawało dla niej harcerstwo. To w nim, a nie w szkole, buzowała jej kreatywność, dzięki czemu szybko awansowała i mogła tworzyć programy kolonii zuchowych i obozów harcerskich. Były naprawdę imponujące: „Skarby narodów”, „Raz na sto lat”, „Osada indiańska”, „Władca pierścieni”. Jeździła też na Roztocze oraz Mazury i budowała tam dla młodych społeczności, w których nie stosowano kar i nagród.

Już wtedy zapraszano ją do prowadzenia szkoleń dla drużynowych zuchowych. I głównie te doświadczenia ukształtowały ją na przyszłość oraz utwierdziły w przekonaniu, że można tworzyć inne formy edukacji niż do tej pory. Ale tak naprawdę swoje miejsce znalazła dopiero wiele lat później, w Wolnej Szkole Demokratycznej Bullerbyn, którą stworzyła wraz z Marianną Kłosińską.

Ewa Radanowicz, Szkoła Podstawowa w Radowie Małym

Mam wrażenie, że właśnie doświadczenia z czasów dzieciństwa i dorastania, w których szkoła okazuje się niedobrym miejscem dla dzieci, łączą moje rozmówczynie. „Miałam bardzo ciekawe dzieciństwo. Ogólnie rzecz biorąc, gdyby popatrzeć na mnie jako na uczennicę, na kogoś, kto się miał wpisywać w jakieś systemy i tak dalej, kompletnie do tego nie pasowałam! Ale miałam też rodzinę, która nie miała problemu z tym, że ja jestem inna”.

To słowa Ewy Radanowicz, obecnie specjalistki od innowacji i dyrektorki Wydziału Edukacji, Kultury i Sportu UGiM w Goleniowie. Radanowicz dorastała w okolicy Radowa Małego, gdzie kilkadziesiąt lat później została dyrektorką szkoły. Co ciekawe, sama w pewnym momencie w jakimś sensie zrezygnowała z edukacji. „No i to jest ważne. Przyszedł taki czas, że w ogóle przestałam chodzić do szkoły, bardziej chodziłam na jakieś ciekawe wycieczki niż na lekcje, więc budowałam też w sobie wolność w myśleniu i działaniu już od początku, kiedy byłam małym dzieckiem. A rodzina mi na to wszystko pozwalała! Jak było to ważne, uświadomiłam sobie kilka dni temu, oglądając film o kształtowaniu podświadomej tożsamości w wieku dziecięcym, z której potem czerpiemy przez całe życie. Oglądając ten film, pomyślałam sobie: »Kurczę, chyba rzeczywiście tak jest!«”.

Jak sama mówi, to właśnie doświadczenie bycia dzieckiem w rodzinie, w której w pełni akceptowano ją jako człowieka – co nie oznaczało, że w jej rodzinnym domu nie było wymagań, a rodzice pozwalali jej na wszystko – pozwoliło Ewie rozwinąć różnego rodzaju kompetencje i umiejętności, z których później korzystała w życiu. Paradoksalnie więc, jeśli czegoś się uczyła jako dziecko, uczyła się tego poza szkołą.

„Szkoła była, jeśli można tak powiedzieć, totalnym niepowodzeniem. I dopiero później, jak już tę maturę zdawałam – a to sam Pan Bóg wie, jak to się stało, no i może moja mama, która dzielnie towarzyszyła mi w tej doli i niedoli – zaczęłam w końcu myśleć: »No dobra, to teraz trzeba coś zrobić«. I zupełnym przypadkiem wróciłam do szkoły, z której chciałam uciec”.

Gdy jednak zacznie pracować w edukacji jako nauczycielka, szybko poczuje dokładnie to, co czuła jeszcze jako uczennica – fobię szkolną. Zacznie się dusić w systemie edukacji, poczuje się skrępowana przez schematy i programy nauczania. Na myśl o wypełnianiu zeszytów ćwiczeń z uczniami będzie dostawała gorączki. Żeby nie zwariować, wymyśli różne alternatywy. Razem z uczniami będzie uciekać ze szkoły na wycieczki. Innymi słowy, zrobi dokładnie to samo, co robiła, gdy była uczennicą. Ciągle będzie mieć przy tym nadzieję, że to tylko na chwilę, na krótko, bo na dłuższą metę absolutnie nie da rady przetrwać w takim miejscu jak szkoła… Na szczęście nie tylko nie uciekła ze szkoły, lecz także wiele lat później została jej dyrektorką. I zmieniła ją w miejsce z zupełnie innego świata!

Anna Pękala, Wolna Szkoła Demokratyczna Bullerbyn

W sieci od lat krąży mem, w którym mężczyzna dobija się do pokoju. W środku ktoś ukrywa się pod kołdrą. Mężczyzna bezskutecznie próbuje przekonać tę osobę do wyjścia z łóżka. Ze środka dobiega głos: „Nie! Nie chcę wracać do szkoły!”. Mężczyzna mówi: „Wiem, kochanie, wiem. Ale musisz!”. Osoba ukrywająca się w pokoju pyta: „Bo co?!”. „Bo jesteś nauczycielką!” – odpowiada mężczyzna.

Także Anię Pękalę dopadła fobia szkolna, gdy zaczęła swoją pracę jako nauczycielka historii w gimnazjum. Wprawdzie próbowała jakoś oswoić świat tradycyjnej edukacji i przyniosła do niego to, co było jej do tej pory najbliższe, czyli działalność społeczną. „Założyłam bractwo miłośników starych miast jako historyczka, cały czas prowadziłam zuchy i harcerzy, do tego wolontariat Aniołowie Serca… No, dużo tego było!”

Jednak nawet to nie wystarczyło. Lęk przed szkołą w niej narastał. Gdy wchodziła do swojego miejsca pracy, zaczynał boleć ją brzuch. Ciągle myślała, by coś z tym zrobić, ale to wymagałoby bardzo wielu zmian. Ania nie zgadzała się z tym, jak dorośli komunikują się z młodymi ludźmi, jak wyrzucają lub wypraszają ich z pokoju nauczycielskiego. Była młodą nauczycielką, którą takie zachowania z jednej strony dziwiły, z drugiej – budziły w niej strach. Nie była jednak na tyle odważna, by zaprotestować, by powiedzieć, że nie można się tak odzywać do uczniów i uczennic. Nie potrafiła się przeciwstawić starszym nauczycielkom – również dlatego, że sama była traktowana przez te nauczycielki jak uczennica (zapewne z racji wieku). Nie mogła na przykład usiąść w pokoju nauczycielskim, ponieważ każde krzesło miało swojego właściciela „od trzydziestu lat”.

Dlatego zarówno z troski o młodzież, jak i przez to, jak była traktowana w szkole, zaczęła spędzać czas na przerwach z młodymi ludźmi. Wspólnie wymyślali projekty, wyjazdy i inne aktywności społeczne. W tym czasie pracowała też nad rozwojem osobistym. Podjęła pracę w domu dziecka, w świetlicy środowiskowej, malutkiej szkole PTO, zaczęła szukać dla siebie superwizji – w edukacji „alternatywnej” dość częstą praktyką jest zapraszanie kogoś na superwizję dla edukatorów czy opiekunów (którzy nie są terapeutami/psychologami) pracujących z dziećmi i rodzicami. W szkołach demokratycznych to wręcz nieodłączna część pracy. Pękala zainteresowała się trenerstwem, ukończyła studium reintegracji społecznej, pojechała na kilka treningów interpersonalnych. Innymi słowy, szukała dla siebie zmiany. Czegoś, co pozwoli się zmierzyć z prześladującą ją fobią szkolną. Nie była jednak jeszcze gotowa, by porzucić pracę w szkole, która rodziła w niej tyle trudnych emocji.

Magdalena Kidoń, Wolna Szkoła Demokratyczna Bullerbyn

Zmiana nadeszła zupełnie niespodziewanie, kiedy Ania trafiła do Akademii Wychowawców Bullerbyn. Kierowniczką merytoryczną akademii była Magdalena Kidoń – terapeutka Gestalt, psycholożka, superwizorka, ekopsychoterapeutka, współpracująca już wtedy od pewnego czasu z Marianną Kłosińską. Anię, Magdę i Mariannę połączyła, mówiąc eufemistycznie, niechęć do kształtu dotychczasowej szkoły.

Magda miała zapał, chciała tworzyć miejsce, które pozwoli dzieciom rozwijać ich unikatowy potencjał życiowy. Motywowały ją pasja zawodowa i własne doświadczenia szkolne, których nie wspomina dobrze. „Od zawsze uwielbiałam tworzyć, z moją spontanicznością iść w kierunku tego, co żywe. Zupełnie za to nie odnajdywałam się w schematach, które trzeba odtwarzać. W których nie ma miejsca na to, że jesteśmy różni, różnorodni, neuroróżnorodni. Że jesteśmy jacyś i że to pragnie być w nas odkryte i zauważone. Miejsca, w których nie ma przestrzeni na ludzi, zawsze powodowały, że coś we mnie umierało” – zauważa Kidoń w rozmowie ze mną.

Wszystko to zrodziło w niej potrzebę, by stworzyć miejsce, w którym młodzi i dorośli ludzie dobrze się ze sobą czują, słyszą się nawzajem, widzą się i szanują swoje uczucia oraz emocje. W którym ważni są jako integralna całość i część szkolnego ekosystemu. W którym liczą się nie tylko ich umysł, lecz także ich ciało, relacje, samopoczucie. „W szkole systemowej jedyne, co się wspiera, to kanał poznawczy. Trzeba siedzieć, redukować potrzeby fizjologiczne i emocjonalne. No i w moim odczuciu to bardzo zabija żywotność i możliwość poznawania siebie i innych. My, jako ludzie, od najmłodszych lat potrzebujemy czegoś więcej, by żyć i się rozwijać, i osiągać pełnię…”

Chodziło więc o to, by stworzyć kiedyś żywotne miejsce dla dzieci i dorosłych – tak odmienne od tego, co na ogół nazywamy szkołą. I tym właśnie marzeniem Magda podzieliła się z Anną Pękalą, gdy ta dołączyła do niej w Akademii Wychowawców Bullerbyn.

Marzena Żylińska, Ruch Budzących Się Szkół

Zupełnie inaczej wyglądało to w przypadku Marzeny Żylińskiej. Jak wspomina, dla niej przyszedł taki dzień, w którym – stojąc przy tablicy z kredą – doszła do wniosku, że nie chce już być taką nauczycielką jak do tej pory. To był ten moment, kiedy uświadomiła sobie, że zaczynając pracę w szkole, chciała przede wszystkim pomagać młodym ludziom się uczyć, być ich przewodniczką. Zamiast tego – zupełnie niepostrzeżenie i nagle – weszła w rolę edukacyjnej policjantki. A wyjść z tej roli wcale nie było tak łatwo, jak mogłoby się wydawać. Dlaczego?