Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Każdy człowiek ma indywidualną, niezmienną przez całe życie grupę krwi, którą dziedziczy po przodkach – do takiego wniosku doszedł Ludwik Hirszfeld, analizując badania nad krwinkami psów. To przełomowe odkrycie uratowało życie milionom ludzi, pozwalając na bezpieczne przetaczanie krwi.
Jako mała dziewczynka projektowała ubranka dla lalek. Stefania Chwałek, znana lepiej na świecie jako Stephanie Kwolek, wynalazła kevlar, materiał wykorzystywany do produkcji hełmów, nart, rakiet tenisowych, masztów i jachtów.
Dziś nie wyobrażamy sobie bez niego pracy biurowej. Mało kto jednak wie, że spinacz wymyślił pianista i kompozytor Józef Hofmann, zainspirowany kształtem… klucza wiolinowego. Wśród jego setki opatentowanych pomysłów znalazły się też wycieraczki samochodowe.
Początki telemedycyny datuje się na początek XX wieku, kiedy udało się zarejestrować pierwszy fonokardiogram nienarodzonego dziecka. Patrycja Wizińska-Socha zbudowała urządzenie zdalnie monitorujące czynności serca dziecka. Jej wynalazek został nazwany Pregnabitem, uzyskał certyfikat jakości i został dopuszczony do sprzedaży w Europie.
W 25 porywających opowieściach Andrzej Fedorowicz prezentuje geniusz, upór i pracowitość niezwykłych przedstawicieli i przedstawicielek inżynierii, medycyny, budownictwa i chemii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 358
OkładkaMarta Górska
Redakcja i korektaMartyna Posłuszna
Dyrektor projektów wydawniczychMaciej Marchewicz
Skład, łamanieTekst Projekt
ISBN 978-83-8079-153-4
Copyright © Andrzej Fedorowicz i Irena FedorowiczCopyright © for Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2017
WydawcaFronda PL, Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 WarszawaTel. 22 836 54 44, 877 37 35Faks 22 877 37 34
e-mail: kontakt@wydawnictwofronda.plwww.wydawnictwofronda.plwww.facebook.com/FrondaWydawnictwowww.twitter.com/Wyd_Fronda
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Nasza książka nie opowiada o wynalazkach i eksperymentach naukowych. To historie o wyjątkowych Polakach, którzy – wbrew wszystkiemu i wszystkim – postanowili przełamać zastane schematy myślenia i zmienić świat. Cel, który sobie wyznaczyli, był o wiele trudniejszy do realizacji, niż w przypadku wynalazców i odkrywców innych narodowości. Życie ludzi trwale zmieniających naszą cywilizację nigdy nie było łatwe, ale w przypadku Polaków skalę trudności trzeba podnieść co najmniej do potęgi drugiej.
Wielu naszych bohaterów działało w czasach, gdy polskie ziemie były wyjątkowo zacofane: bez przemysłu, uczelni, tradycji badań naukowych, know-how i politycznego wsparcia, o pieniądzach na wynalazki nie wspominając. Taki jest już urok bycia polskim wynalazcą lub odkrywcą, że zawsze ma on pod górkę. Praca naszych bohaterów nie była spacerkiem intelektualisty. Była walką gladiatorów.
Wygrywali najlepsi i najsilniejsi. O nich właśnie jest ta książka. Oprócz 25 ukazanych w tej książce Polaków setki rodaków długi czas brało udział w światowym wyścigu naukowców i wynalazców, nadawało mu tempo, a bywało, że przez pewien czas nawet prowadziło stawce. Zdarzyło się, że na ostatnich metrach ktoś ich wyprzedził. Z różnych powodów. Kto wie – może gdyby nie nieuleczalna choroba Jana Szczepanika, to właśnie jego technologia nagrywania kolorowych filmów zdominowałaby kina XX wieku, a nie amerykański Technicolor? Albo gdyby Mieczysław Wolfke był mniej wszechstronnym naukowcem, znalazłby czas nie tylko na stworzenie teoretycznych podstaw holografii, ale doprowadziłby do jej wdrożenia w życie? I to on zostałby laureatem Nagrody Nobla za wynalezienie telektroskopu?
Biografie takich ludzi, chociaż z żalem, pominęliśmy. Byliby świetnym materiałem na kolejną książkę. W niniejszej publikacji skupiliśmy się na zwycięzcach, dwudziestu pięciu gladiatorach i gladiatorkach, którzy swoimi wynalazkami i odkryciami trwale zmienili cywilizację i życie ludzi na naszej planecie. Co nimi kierowało? Co ich napędzało? Jak pokonywali przeszkody? Czy wiedzieli, jakie znaczenie będą miały ich dzieła? Na te pytania szukaliśmy odpowiedzi, analizując fascynujące biografie Polaków, historie ich odkryć i wynalazków.
Równie interesujące było ponowne odkrywanie świata, który istniał w ich czasach. Zupełnie innego niż ten, który dziś znamy. Świata, w którym lekarze diagnozowali choroby „na oko”, ludzie cierpieli na dolegliwości deformujące ich ciała i nikt nie wiedział, dlaczego. Samoloty nie potrafiły latać z dużymi prędkościami bez narażenia się na katastrofę, nie istniała żadna ochrona przed kulami zamachowców i skrytymi w ziemi minami. Czołgi były jeszcze tylko ślepymi „bunkrami na kółkach”, ropę naftową traktowano jako darmowy i mało przydatny „olej ziemny”, przetaczanie krwi uznawano za śmiertelnie niebezpieczne, a filmy mogły być jedynie pozowanymi – jak w teatrze – przedstawieniami.
Ten stan zmienili Polacy. Odkrycia Kopernika czy Marii Skłodowskiej-Curie, wywracały do góry nogami współczesny im światopogląd. Wynalazki innych naszych krajanów wpływały na jedną dziedzinę życia, ale zmieniały ją trwale i na zawsze. Bez tych 25 Polaków świat nie byłby taki, jaki znamy dzisiaj.
Zdarzały się w historii Polski momenty, w których odkrywców i wynalazców pojawiało się szczególnie wielu. Tak było na przełomie XIX i XX wieku. Chociaż Polska znajdowała się pod zaborami, to właśnie wtedy Polacy stali się czołowymi postaciami w inżynierii i organizacji pracy i to pomimo faktu, że na ziemiach polskich nie było w tych czasach ani jednej technicznej uczelni, jednocześnie demonstrując narodową dumę i ambicję. W okresie międzywojennym wykształceni już w odrodzonej Polsce inżynierowie i naukowcy, w ciągu zaledwie kilkunastu lat, od zera, stworzyli polski przemysł lotniczy i wznieśli go na poziom światowy. Najprawdopodobniej gdyby nie wojenna katastrofa, to Rzeczpospolita a nie inne kraje, stałaby się liderem w przemyśle lotniczym, budowie pojazdów terenowych czy telefonów bezprzewodowych.
Z talentów naszych rodaków korzystała cała cywilizacja. Polak, Mieczysław Bekker, skonstruował pierwszy pojazd poruszający się w terenie pozaziemskim. Henryk Magnuski stał się pionierem łączności mobilnej. Jerzy Dąbrowski swój talent konstruktora bombowca „Łoś” wykorzystał do zaprojektowania kabin pierwszych promów kosmicznych.
Wiedza o tych osiągnięciach z trudem przebija się do publicznej wiadomości. A przecież Polska ma długą i bogatą historię genialnych odkryć i wynalazków, które trwale zmieniły świat. Mamy się do czego odwoływać i na czym oprzeć. Dziś młodzi ludzie, szukający pomysłów na innowacyjne technologie, praktycznie w każdej dziedzinie nauki i techniki mogą znaleźć polskiego patrona. I tak jak dawniej, wnieść się na światowe wyżyny. Niech ta książka będzie hołdem dla tych, którzy przetarli szlak i inspiracją dla tych, którzy są gotowi pójść nim dalej.
Niepozorne urządzenie uratowało życie tysięcy żołnierzy i cywilów. Zmienił sposób prowadzenia wojen. Wynalazek porucznika Kosackiego ze względu na jego osobiste bezpieczeństwo długo pozostawał dziełem anonimowego twórcy. Wykrywacz min powstał dzięki wiedzy i talentowi polskiego inżyniera-elektronika oraz tragicznemu wydarzeniu, które zmotywowało go do działania.
Początek 1941 roku. Kontynentalna Europa uległa już Hitlerowi, walczy jedynie Wielka Brytania. Na jej terytorium stacjonują ewakuowani z Francji polscy żołnierze z I Korpusu. W okolicach Carnoustie, pomiędzy miastami Dundee i Arbroath, został ulokowany 14 Pułk Ułanów. To żołnierze, którzy w czasie kampanii wrześniowej dzielnie walczyli pod dowództwem pułkownika Maczka, a później przeszli szlak bojowy we Francji. Teraz zabezpieczają kilkudziesięciokilometrowy odcinek wschodniego wybrzeża Szkocji.
Wielka Brytania żyje w strachu przez spodziewaną inwazją. Szerokie plaże wokół Carnoustie to w czasie odpływu doskonałe miejsce do lądowania dla wrogich wojsk. W minionych wiekach najeźdźcy wielokrotnie rozpoczynali podbój właśnie tutaj. Polscy saperzy mają więc mnóstwo roboty przy zabezpieczaniu plaż. Oprócz wielkich betonowych bloków ustawianych nad brzegiem morza zakopują też w piachu tysiące min przeciwpancernych.
Wykrywacz min model Mark Iw użyciu podczas podczas bitwy o Caen – 19 czerwca 1944 roku.Zdjęcie: sierżant Gordon Midgley
Według zapewnień producenta nie są one niebezpieczne dla ludzi – sprężyny uruchamiające zapalniki min są na tyle twarde, że powinny zadziałać dopiero pod naciskiem ciężkiego sprzętu. Niebawem jednak okazuje się, że to tylko teoria. Sprężyny szybko tracą swoje właściwości, czemu sprzyja wilgoć i sól z pobliskiego morza. Dochodzi do pierwszych wypadków. Ofiarami są początkowo Szkoci, którzy wchodzą na plaże szukać piłeczek golfowych, a Carnoustie słynie z pięknych pól do gry w golfa. Są tam doskonałe warunki do uprawiania tego sportu. Wkrótce dojdzie do dramatu, który wstrząśnie polskimi żołnierzami w Szkocji.
W nocy z 2 na 3 kwietnia 1941 roku 32-letni rotmistrz Stanisław Górski prowadzi ćwiczenia swojej kompanii. Żołnierze zaliczają forsowne marsze przedzielone krótkimi chwilami odpoczynku, zwiadowcy i kurierzy krążą między dowódcą a wyznaczonymi przez niego punktami. Po północy wszyscy słaniają się już na nogach, jednak słynący z żelaznej dyscypliny rotmistrz nie przerywa ćwiczeń. Idąc na czele plutonu z adiutantem – 27-letnim kapralem Stanisławem Stasiakiem, postanawia skrócić drogę przez plażę.
Wtedy następuje wybuch. Eksplozja zawierającej 8 kilogramów materiału wybuchowego miny dosłownie rozrywa na strzępy rotmistrza Górskiego, jego żołnierze znajdą tylko hełm i fragmenty zakrwawionego munduru. Kapral Stasiak jest ciężko ranny w obie nogi. Kolegom uda się go wynieść z pola minowego, ale umrze jeszcze tej samej nocy. Dwa dni później rotmistrz Górski i kapral Stasiak zostają uroczyście pochowani na cmentarzu Shanwell w Carnoustie.
Wiadomość o tragedii roznosi się wśród polskich żołnierzy w Szkocji. Dociera też do porucznika Józefa Kosackiego, rówieśnika zabitego rotmistrza. Kosacki przebywa w tym czasie w odległym o 40 kilometrów uniwersyteckim miasteczku St Andrews, gdzie służy w Centrum Wyszkolenia Łączności. Jest inżynierem-elektrykiem i specjalistą od telekomunikacji, ale osiem lat wcześniej przeszedł kilkumiesięczny kurs w Szkole Podchorążych Rezerwy Saperów w Modlinie. Ma więc pojęcie o minach, które począwszy od pierwszej wojny światowej stają się coraz groźniejszą bronią. Niestety, także dla żołnierzy własnej armii.
Pierwsze „profesjonalne” miny reagujące na nacisk pojawiły się już w czasie wojny secesyjnej w USA w 1862 roku. W maju tamtego roku miał miejsce pierwszy śmiertelny wypadek, gdy pędzący koń wpadł niedaleko Yorktown na minę i zginął na miejscu razem z jeźdźcem. W kolejnych latach liczba ofiar zaczęła iść w setki, a później w tysiące. Miny stosowane były w latach 80. XIX wieku przez brytyjskie wojska w Afryce i w czasie wojny rosyjsko-japońskiej w latach 1904–1905. Na masową skalę zaczęła używać ich niemiecka armia pod koniec I wojny światowej.
Powodem było wprowadzenie czołgów na pole walki. Niemcy nie dysponowali żadną skuteczną bronią przeciwko coraz doskonalszym brytyjskim i francuskim maszynom. Początkowo minowano pola w spodziewanych miejscach pancernych ataków za pomocą zakopywanych na sztorc pocisków artyleryjskich. Metoda nie okazała się skuteczna. Szybko rozpoczęto więc produkcję specjalnych min przeciwczołgowych.
Tropem tym poszły wkrótce inne armie. Produkcja min – broni typowo defensywnej – była tania, a możliwość ich wykrycia niewielka. Podstawową metodą poszukiwania zamaskowanych min było nakłuwanie gruntu za pomocą cienkich metalowych prętów. Czterej saperzy, klęcząc obok siebie, nakłuwało skośnie grunt co 15–20 cm i posuwało powoli do przodu. Dwaj klęczący po brzegach ciągnęli białe taśmy wyznaczając bezpieczną drogę. Kiedy jeden z saperów znajdował minę, powoli ją rozbrajał, a pozostali wycofywali się na bezpieczną odległość. Pracując w taki sposób w ciągu godziny można było oczyścić przejście dwumetrowej szerokości o głębokości zaledwie kilkudziesięciu metrów.
Wkrótce pojawił się inny sposób, zwany przez Brytyjczyków „Bangalore torpedo”. Zaczęto używać wypełnioną materiałem wybuchowym stalową rurę, którą wsuwano na pole minowe i odpalano ładunek. Wybuch „torpedy” powodował detonację ukrytych w ziemi min. Metodą tą można było już oczyścić w ciągu godziny przejście o długości nawet 200 metrów, jednak miała ona poważne wady. Po pierwsze – metoda wybuchowa nie nadawała się do zastosowania w przypadku ataku planowanego z zaskoczenia. Po drugie – „Bangalore torpedo” słabo sprawdzały się na terenie górzystym, kamienistym czy miejskim, gdzie zresztą metoda nakłuwania też była mało skuteczna.
Metoda mechaniczna i wybuchowa okazały się mało efektywne, po rozwiązanie problemu trzeba sięgnąć do nowej dziedziny wiedzy – elektroniki. Na niej Józef Kosacki znał się doskonale. Absolwent Wydziału Elektrycznego Politechniki Warszawskiej, już jako 25-latek rozpoczął pracę w Państwowym Instytucie Telekomunikacyjnym na stanowisku Kierownika Wzmacniaków Telefonicznych. Pracował tam przez pięć lat, aż do wybuchu wojny.
Na początku września 1939 roku zgłosił się jako ochotnik do wojska i otrzymał przydział do grupy technicznej przy Oddziale Specjalnym Łączności. Jego priorytetowym zadaniem było zapewnienie działania radiostacji Polskiego Radia – wówczas najważniejszego kanału komunikacji między administracją a ludnością walczącego państwa. Po zniszczeniu nadajników Pierwszego Programu Polskiego Radia w Raszynie i uruchomieniu przez Niemców fałszywej radiostacji podszywającej się pod ten program, ciężar informowania o przebiegu działań wojennych musiała wziąć na siebie rozrywkowa dotąd stacja Warszawa II. Jej nadajnik znajdował się na terenie silnie ostrzeliwanego Fortu Mokotowskiego. To właśnie zapewnienie nieprzerwanego działania radiostacji było zadaniem Józefa Kosackiego i jego kolegów z oddziału. Warszawa II jako jedyna polska rozgłośnia nadawała do końca września.
Po ewakuacji z Warszawy Józef Kosacki przedostał się na Węgry, gdzie został internowany. W grudniu 1939 roku uciekł z obozu używając fałszywego paszportu na nazwisko „Lewandowski”. Dzięki pomocy konsulatu RP w Budapeszcie przedostał się do Włoch, a następnie Francji, skąd trafił do Szkocji. W Centrum Wyszkolenia Łączności nikt nie wymagał od niego, by zajął się wymyśleniem wykrywacza min. Porucznik sam – w tajemnicy przed przełożonymi – postanowił rozpocząć prace nad wynalazkiem. Chciał po prostu pomóc stacjonującym w pobliskim Carnoustie polskim żołnierzom i zapobiec w przyszłości tak tragicznym zdarzeniom, jak śmierć rotmistrza Górskiego i kaprala Stasiaka.
Zadanie, które wziął na swoje barki było proste i trudne zarazem. Proste, ponieważ inżynier Kosacki doskonale znał zjawisko zakłócenia pola magnetycznego przez przedmioty. Konstruując przed wojną wzmacniacze telefoniczne niejednokrotnie obserwował, jak generowany przez nie sygnał zmieniał częstotliwość, gdy wynalazca miał przy sobie metalową papierośnicę. Nie było to zresztą nic nowego – oparte na tej zasadzie wykrywacze metalu próbowano konstruować już pod koniec XIX wieku.
W 1874 roku paryski inżynier Gustave Trouve wynalazł urządzenie do wykrywania pocisków w ludzkim ciele. Siedem lat później, Alexander Graham Bell za pomocą podobnego gadżetu próbował zlokalizować kulę, którą trafiony został prezydent James Garfield. Nie udało się, ponieważ generowany przez wykrywacz sygnał był zakłócany przez… metalowe sprężyny łóżka, na którym leżał ranny prezydent. Również po I wojnie światowej we Francji skonstruowanych zostało kilka urządzeń do wykrywania niewypałów, których na dawnych terenach bitew pozostały w ziemi miliony. Urządzenia te miały jednak wiele wad – były ciężkie, trudne w obsłudze i błyskawicznie rozładowywały niezbędne do ich zasilania baterie.
I to była właśnie najtrudniejsza część pracy nad wynalazkiem. Kosacki musiał skonstruować urządzenie na tyle proste, by do jego obsługi można było łatwo przeszkolić niemającego pojęcia o elektronice sapera, a do tego stosunkowo lekkie i na tyle oszczędne, aby zasilające je baterie mogły wystarczyć na kilka godzin pracy. A przede wszystkim – niezwykle precyzyjne, gdyż od skuteczności jego działania zależeć miało życie wielu ludzi.
Józef Kosacki nie był pierwszym Polakiem, który podjął się tego zadania. Przed wybuchem wojny zlecenie na opracowanie podobnego urządzenia otrzymał kapitan Tadeusz Lisicki z Biura Badań Technicznych Wojsk Łączności. Wykrywacz ten miał służyć m.in. do wyszukiwania niewybuchów na poligonach. Powstał prototyp, a produkcję sprzętu miała rozpocząć współpracująca z wojskiem słynna warszawska Wytwórnia Radiotechniczna AVA – ta sama, w której skonstruowano pierwszą kopię niemieckiej maszyny szyfrującej Enigma oraz urządzenia do jej dekryptażu. Prace przerwała wojna. Po klęsce wrześniowej kapitanowi Lisickiemu nie udało się przedostać na Zachód. Porucznik Kosacki musiał więc rozpoczynać od zera.
Na szczęście znalazł zdolnego pomocnika – był nim plutonowy Andrzej Garboś, technik i „złota rączka” w Centrum Wyszkolenia Łączności w St Andrews. Razem przystąpili do pracy nie wiedząc jeszcze, że nad podobnym wynalazkiem pracuje już sześciu brytyjskich konstruktorów. Mimo to narzucili sobie imponujące tempo – pierwszy prototyp urządzenia powstał w ciągu zaledwie trzech miesięcy. Mało który wynalazek ujrzał światło dzienne w tak krótkim czasie i to od razu w gotowej do użycia formie.
Na początek konstruktorzy musieli znaleźć sposób, by z wykrywacza można było korzystać w różnych pozycjach ciała – stojącej, klęczącej, a nawet leżącej. Wiadomo, saperzy są narażeni – może nawet bardziej niż inni żołnierze – na ostrzał przez wrogich snajperów. Dlatego część wykrywacza, która miała znajdować się w rękach, musiała być maksymalnie lekka, tak, by można ją było bez wysiłku trzymać przed sobą nawet czołgając się. Pomysł podsunęły… wędki i odkurzacze.
Porucznik Kosacki postanowił skonstruować coś, co przypominałoby skrzyżowanie tych dwóch urządzeń. Na końcu bambusowego, lekkiego kija o długości 2 metrów osadził grubą na 2 centymetry końcówkę wykrywającą w kształcie elipsy. Był to talerz o wymiarach 25 na 42 cm składający się z dwóch warstw ebonitu czyli tzw. twardej gumy, wytwarzanej w wyniku wulkanizacji kauczuku. W talerzu znajdowały się dwie cewki elektryczne, umieszczone jedna nad drugą. Wychodzące od każdej z nich kable biegły wewnątrz wydrążonego bambusowego kija. Nad talerzem znajdowała się niewielka skrzynka regulacyjna, służąca do nastrojenia wykrywacza. Ta część konstrukcji ważyła nie więcej niż 4 kilogramy.
Najcięższa część urządzenia – generator fal akustycznych i baterie, znajdować miały się w metalowej skrzynce umieszczonej w brezentowym plecaku o wymiarach 32 x 20 x 13 cm. Skrzynka wyposażona była w lampkę sygnalizującą włączenie zasilania i pokrętło do regulacji wzmacniacza. Ostatnim elementem wykrywacza były słuchawki. Kable biegnące od cewek przyłączone były do generatora fal, słuchawek i baterii. O wykryciu miny lub innego metalowego przedmiotu sapera miał informować sygnał akustyczny. Cały wykrywacz ważył zaledwie 14 kilogramów, z łatwością mógł być więc obsługiwany przez jednego żołnierza.
Zasada jego działania jest prosta – cewki wytwarzają pole elektromagnetyczne, które przenika przez przeszukiwany grunt. Wszystkie obiekty metalowe w zasięgu tego pola ulegają wzbudzeniu i wytwarzają własne pole. Cewki odbierają te „obce” fale elektromagnetyczne jako zakłócenie i przekazują je kablem do generatora fal, który zamienia je na sygnał akustyczny. W słuchawkach pojawia się wtedy dźwięk alarmu, informującego o wykryciu metalowego obiektu. Aby urządzenie pracowało właściwie, za pomocą skrzynki regulacyjnej i śrub należało nastroić obie cewki na tzw. punkt ciszy czyli stan, w którym ich wzajemna indukcyjność jest zbliżona do zera, a pole elektromagnetyczne znajduje się w równowadze.
Najtrudniejsze, jak zwykle, okazało się stworzenie dla nowego urządzenia prostej instrukcji obsługi. Nawet dziś zasada działania wykrywacza min brzmi dla technicznego laika dość tajemniczo. Ale spróbujmy sobie wyobrazić urodzonego na początku XX wieku żołnierza, który przez całe życie nie obsługiwał żadnego urządzenia elektrycznego skomplikowanego bardziej niż włącznik do światła. Z tym wyzwaniem polski inżynier również poradził sobie doskonale.
Gdy we wrześniu 1941 roku brytyjskie Ministerstwo Zaopatrzenia odpowiedzialne za sprzęt dla wojska ogłosiło konkurs na opracowanie wykrywacza min, konstrukcja porucznika Kosackiego i plutonowego Garbosia była już gotowa. I – jak się wkrótce okazało – nie miała sobie równych. Zadanie polegało na znalezieniu kilkudziesięciu monet, rozsypanych na trawniku Centrum Wyszkolenia Saperów w angielskim Ripon. Rozstrzygnięcie, które nastąpiło pod koniec jesieni było bezlitosne dla licznej brytyjskiej konkurencji. Tylko Kosacki znalazł je wszystkie i to najlepszym czasie. Decyzja ministerstwa była błyskawiczna – już pod koniec roku wynalazek oznaczony jako „Detector Mine (Polish) Amplifier” czyli „polski wykrywacz min ze wzmacniaczem” został skierowany do masowej produkcji, a polski inżynier do jej nadzoru.
Pierwsze egzemplarze wykrywacza min trafiły do polskich saperów w Szkocji pod koniec lutego 1942 roku. Ze względu na konstrukcję urządzenia nazwano je „odkurzaczami”. 5 marca na plaży w Carnoustie został przeprowadzony test, początkowo „na sucho”, polegający na wykrywaniu min bez zapalników. W miarę jak saperzy nabierali wprawy, zaczęli się też zabierać za wyszukiwanie uzbrojonych ładunków. Tempo pracy z nowym urządzeniem było imponujące – pozwalało na oczyszczenie pasa drogi dla czołgów od dwóch do czterech razy szybciej, niż dotychczasowe metody i do tego przy wykorzystaniu o wiele mniejszej liczby żołnierzy.
W tym czasie z afrykańskiego frontu dotarły już do Wielkiej Brytanii informacje o nowych pomysłach niemieckich saperów. Zaczęli oni zakładać wokół pól minowych z dużymi ładunkami przeciw czołgom także małe, trudne do wykrycia miny przeciwpiechotne. Ich celem było początkowo spowodowanie strat wśród brytyjskich saperów. Zdarzało się bowiem, że po usunięciu min przeciwczołgowych wykorzystywano je powtórnie przeciw Niemcom. Miny przeciwpiechotne miały więc stanowić ubezpieczenie ciężkich min przeciwczołgowych, szybko jednak okazało się, że doskonale nadają się też do samodzielnego stosowania w celu spowolnienia ataku nieprzyjacielskiej piechoty. Straty brytyjskich wojsk w Afryce rosły – wynalazek porucznika Kosackiego pojawił się więc w doskonałym momencie.
Pierwszy duży test bojowy polski wykrywacz min miał w czasie drugiej bitwy pod El-Alamein na przełomie października i listopada 1942 roku. I natychmiast przyczynił się do pierwszego w tej wojnie brytyjskiego zwycięstwa. Planując operację „Lightfoot” – atak na siły pancerne Afrika Korps generała Rommla – generał Bernard Montgomery zamierzał utworzyć dwa korytarze przez pola minowe nieprzyjaciela. A były one potężne – spodziewający się ataku Niemcy i Włosi zakopali w pasie o szerokości 10 kilometrów aż 451 tysięcy różnego rodzaju min.
Tworząc plany ataku Montgomery od początku brał pod uwagę użycie polskich wykrywaczy min, bez których cała operacja nie miałaby szans powodzenia. Miał co prawda do dyspozycji czołgi z przeciwminowymi walcami, jednak ich użycie zdradziłoby jego plany. Tymczasem dziewięciu wyposażonych w wynalazek Kosackiego saperów było w stanie po cichu oczyścić przejście dla dwóch czołgów na głębokość 400 metrów w ciągu zaledwie godziny. A Montgomery dysponował pół tysiącem „polskich wykrywaczy” i wyszkolonych saperów.
W ciągu całej wojny wyprodukowano ich kilkaset tysięcy, a może nawet ponad milion. Ile – nikt dokładnie nie wie. Kierując się względami zarówno wojskowymi, jak i politycznymi, premier Winston Churchill postanowił nieodpłatnie przekazać dane o konstrukcji polskiego wykrywacza min zarówno Amerykanom, jak i Rosjanom, którzy nie mieli żadnych tego typu urządzeń. Miał to być brytyjski wkład w zwycięstwo, ale także forma spłaty wojskowej pomocy, udzielanej Wielkiej Brytanii przez Stany Zjednoczone. W ciągu kolejnych lat wojny konstrukcja Kosackiego stała się obowiązkowym wyposażeniem jednostek saperskich wszystkich alianckich armii, dając im przewagę nad przeciwnikami z państw Osi.
A jak potoczyły się losy samego wynalazcy? Józef Kosacki do końca wojny pracował w Wielkiej Brytanii, w Wojskowej Wytwórni Łączności w Londynie jako konstruktor sprzętu i kierownik kontroli. Ponieważ miał w okupowanej Polsce rodzinę, jego prawdziwe nazwisko zostało utajnione w obawie przed niemieckimi represjami, które mogły spotkać bliskich i znajomych wynalazcy. Dlatego nawet w powojennych pracach naukowych Józef Kosacki pojawiał się jako Kos, Kozacki lub Kozak. Pod zmienionym nazwiskiem „Adam Galb” występował również jego pomocnik Andrzej Garboś. Po wojnie Kosacki pracował w dziale badawczym brytyjskiej poczty, projektując systemy telekomunikacyjne.
Afryka Północna w 1944 roku i brytyjscy saperzy.Konstrukcja Józefa Kosackiego była tak dobra, że w unowocześnionej wersji armia brytyjska używała jej jeszcze do… 1995 roku.
Zapewne pozostałby w Wielkiej Brytanii, gdyby nie inny wielki polski elektronik, profesor Janusz Groszkowski. To właśnie on w czasie wojny rozpracował dla brytyjskiego wywiadu system radiowy, kierujący pociskami V-2, z których jeden zdobyła i wysłała do Londynu Armia Krajowa. Groszkowski opracował też na potrzeby łączności AK proste nadajniki stabilizowane kwarcem. W 1948 roku został członkiem zespołu powołanego przy ministrze obrony narodowej w celu rozpoczęcia budowy… pierwszego polskiego komputera.
Józef Kosacki wrócił do kraju w kwietniu 1947 roku. Rozpoczął pracę tam, gdzie ją skończył – w Państwowym Instytucie Telekomunikacji na tym samym stanowisku Kierownika Działu Wzmacniaków. Po 1956 roku rozwinęła się jego kariera naukowa – został profesorem Wojskowej Akademii Technicznej. Jednocześnie pracował w Instytucie Badań Jądrowych w Świerku pod Warszawą, gdzie projektował skomplikowane – i pracujące do dnia dzisiejszego – urządzenia pomiarowe i sterujące. Nikt nie miał pojęcia, że skromny profesor jest autorem jednego z jej najważniejszych wynalazków, które zapewniły aliantom zwycięstwo w II wojnie światowej. Józef Kosacki zmarł w 1990 roku.
Wynalazek przeżył własnego twórcę. Polski wykrywacz min był używany przez większość armii świata bez większych konstrukcyjnych zmian aż do 1995 roku. Wymieniono co prawda bambusowy kij i ebonitowy talerz na bardziej nowoczesne materiały, jednak zasada działania pozostała niezmieniona. Polish Mine Detector przeszedł na zasłużoną emeryturę po ponad pół wieku służby, co w przypadku techniki wojskowej jest rekordem. Brał udział we wszystkich toczonych w tym czasie wojnach. Gdyby inżynier zapewnił sobie patent, z pewnością zostałby jednym z najbogatszych ludzi na świecie. Zrzekł się go jednak dla dobra żołnierzy wszystkich alianckich armii. Jako nagroda wystarczył mu list z podziękowaniami od króla Jerzego VI i brytyjski Defence Medal (Medal Obrony), przyznany za udział w II wojnie światowej.
Przetaczanie krwi to dziś jeden z najważniejszych zabiegów ratujących życie. Trudno uwierzyć, że jeszcze 150 lat temu była to metoda w wielu krajach zakazana. Powód stanowiły śmiertelnie niebezpieczne powikłania, których przyczyny nie potrafiono wyjaśnić. Stan ten zmieniły dopiero badania młodego polskiego naukowca Ludwika Hirszfelda oraz jego przyjaciela i mistrza, profesora Emila von Dungerna.
Wiosną roku 1910 na przechadzkę dwukilometrowym urokliwym traktem zwanym Drogą Filozofów wybrali się dwaj naukowcy z oddziału serologii Instytutu Badania Raka. Młodszy miał 26 lat i nazywał się Ludwik Hirszfeld. Osiem lat wcześniej wyjechał z Łodzi na studia w Niemczech razem ze swoją ukochaną Hanną Kasman. Ślub wzięli w Berlinie, a po zrobieniu przez Ludwika doktoratu na temat zlepiania się krwi i uzyskaniu posady asystenta w Heidelbergu przenieśli się do tego pięknego miasta, położonego nad brzegiem rzeki Neckar.
Szefem i mistrzem Ludwika Hirszfelda został starszy o 16 lat profesor Emil von Dungern. Była to postać niezwykła. Pochodzący ze starego rodu baronów o rosyjsko-niemieckich koligacjach przez pewien czas był szambelanem na dworze księcia Luksemburga, jednak znudzony dworskim życiem porzucił je dla naukowej kariery. Oprócz bakteriologii i serologii – nauki badającej m.in. obecność antygenów i przeciwciał w surowicy krwi – studiował też filozofię, był kolekcjonerem sztuki. Von Dungern należał do odchodzącej już wówczas rasy „arystokratów ducha”, ludzi o nieograniczonych horyzontach badawczych i twórczych. Uwielbiał rzucać niezobowiązujące, ale głębokie myśli, które później rozwijały się w głowach jego rozmówców. Tego dnia von Dungern i Hirszfeld szli rozmawiając o transfuzjach krwi.
Ludwik Hirszfeld zdjęcie z lat trzydziestych XX wieku.
Przetaczanie krwi jako sposób leczenia fascynowało medyków już od starożytności. Uważane było jednak za metodę skrajnie niebezpieczną. Pierwsze wzmianki na ten temat można spotkać już w „Metamorfozach” Owidiusza, nie wiadomo jednak, ile jest w nich prawdy, a ile mitów. Pierwszą opisaną transfuzją krwi między ludźmi był przypadek przetoczenia jej ciężko choremu papieżowi Innocentemu VIII w 1492 roku. Zabieg jednak nie powiódł się – zmarł zarówno papież, jak i trzech dawców.
Chociaż w kolejnych wiekach naukowcy coraz więcej dowiadywali się o układzie krwionośnym, właściwości samej krwi wciąż pozostawały tajemnicą. Mimo to po ponad 150 latach od zgonu Innocentego VIII naukowcy powrócili do tematu transfuzji. Początkowo eksperymentowano na zwierzętach, przetaczając krew psom. Wiele z tych zabiegów było udanych, więc w połowie XVII wieku miały miejsce pierwsze transfuzje między ludźmi. Badacze spierają się dziś, komu należy się palma pierwszeństwa. Niektórzy twierdzą, że mógł to być włoski lekarz Francesco Folli, który w 1654 roku miał przetoczyć krew bezpośrednio od człowieka do człowieka, jednak inni kwestionują ten fakt.
O wiele dokładniej opisane jest wydarzenie z 15 czerwca 1667 roku. Tego dnia Jean-Baptiste Denis, profesor matematyki i filozofii z Paryża przy pomocy asystenta Paula Emmereza przetoczył krew jagnięcia 15-letniemu chłopcu, osłabionemu na skutek dwudziestu upustów krwi (była to wówczas popularna metoda leczenia). Chłopiec o dziwo wyzdrowiał, co skłoniło Denisa do sformułowania fałszywego wniosku o wartościach leczniczych krwi zwierzęcej. Jego zdaniem była czystsza niż ludzka z powodu właściwej ludziom „rozwiązłości i nieumiarkowania w jedzeniu i piciu”. Kolejne transfuzje profesora kończyły się niestety śmiercią pacjentów, co doprowadziło go do przegranego procesu sądowego. W wielu krajach przetaczanie krwi zostało zakazane na kolejne 150 lat.
Temat powrócił ponownie na początku XIX wieku. Medycyna, a w szczególności chirurgia, były już o wiele bardziej zaawansowane, więc z technicznego punktu widzenia transfuzja nie była zabiegiem tak niebezpiecznym, jak wcześniej. Traktowano ją jak ostateczną metodę ratunku zarówno dla ciężko rannych żołnierzy, jak i wykrwawionych w porodach kobiet. Jak wynika z relacji zachowanych z tamtych czasów uratować w ten sposób udawało się zaledwie co czwartą osobę, jednak w sytuacji zagrożenia życia traktowano to jako dobry wynik. Jedną z pierwszych udanych transfuzji przeprowadził w 1825 roku polski lekarz Ludwik Bierkowski, ratując życie ciężko rannemu w pojedynku mężczyźnie. Dawcą krwi był… rywal i sprawca zranienia.
Wciąż jednak brakowało odpowiedzi na pytanie, dlaczego część transfuzji kończy się śmiercią pacjenta, którą poprzedzają objawy przypominające ciężkie zatrucie lub zakażenie – wymioty, zawroty głowy i opuchlizna. Wielu naukowców i lekarzy przypisywało to obecności w przetaczanej krwi bakterii lub pasożytów. Pod koniec XIX wieku badania naukowe gwałtownie przyśpieszyły i w 1901 roku Karl Landsteiner, 33-letni wówczas austriacki lekarz patolog i immunolog odkrył, że w krwinkach czerwonych występują dwa antygeny, które warunkują zjawisko zlepiania się krwinek zwane aglutynacją. Zlepiają się one w zetknięciu z przeciwciałami obecnymi w osoczu krwi o odmiennej strukturze antygenowej. Na podstawie tych obserwacji Landsteiner wyróżnił trzy grupy krwi – A, B i C. Każda z nich miała mieć inny antygen, uniemożliwiający przetoczenie jej biorcy z odmienną grupą krwi.
Było to przełomowe odkrycie, tłumaczące powody, dla których niektóre z transfuzji udawały się, a inne nie. A jednak – wśród lekarzy i naukowców przeszło ono całkowicie niezauważone. Zresztą nawet sam Landsteiner nie do końca rozumiał znaczenie swoich badań dla diagnostyki medycznej. Ba, nie wiedział nawet, czy odkryte przez niego grupy krwi są indywidualną cechą człowieka, taką samą przez całe życie, czy też mogą się zmieniać pod wpływem różnych czynników.
Kiedy dziewięć lat później Hirszfeld i von Dungern spacerowali po Drodze Filozofów, odkrycie austriackiego lekarza było już nieco zapomniane. Ich samych bardziej interesują w tym czasie praktyczne eksperymenty związane z przetaczaniem krwi między zwierzętami. W czasie luźnej rozmowy profesor rzuca: „wiecie kolego, przypominam sobie, że Erlich i Morgenroth (niemiecki bakteriolog i jego asystent – przyp. aut.) wstrzykując krew kozy kozom otrzymali surowicę, która nie zlepia krwinek u wszystkich, lecz tylko u niektórych kóz. Właściwie warto to sobie obejrzeć, jest to chyba jakaś cecha indywidualna”. Pojedyńcze zdanie zdecydowało o naukowym odkryciu, które zmieniło historię i to nie tylko medycyny.
W Instytucie Badania Raka nie hodowano kóz, ale trzymane są psy, służące jako zwierzęta doświadczalne dla pracowni parazytologii. Hirszfeld i von Dungern zaczynają badać cztery z nich, oznaczając je literami A, B, C i D. Surowice zawierające przeciwciała wytworzone pod wpływem ich krwi opisują jako anty-A, anty-B, anty-C i anty-D. Ludwik Hirszfeld zadaje sobie pytanie: „Dlaczego surowica psa B zlepia krwinki psów A i C, ale nie D?” Początkowo sądził, że popełnił jakiś techniczny błąd, jednak dalsze badania prowadzą go do odkrycia faktu, że u psów występują dwie różne grupy krwi – A i B. Kiedy przy lampce wina w gospodzie przy Drodze Filozofów komentują tę obserwację z profesorem von Dungernem, przypominają sobie zapomniane prace Landsteinera. Zaczynają je studiować i ze zdumieniem odkrywają, że badając psy dokonali tego samego odkrycia grup krwi, co on. To jeszcze bardziej utwierdza ich w przekonaniu, że są na tropie nie tylko specyficznych właściwości krwi, ale z jednego z wielkich, nieodkrytych dotąd praw natury o kluczowym znaczeniu dla biologii i medycyny.
Tym odkryciem okaże się teoria o indywidualizmie grup krwi oraz prawach ich dziedziczenia. Badacze przeczuwają to, co umknęło ich poprzednikowi – że każdy człowiek ma indywidualną, niezmienną przez całe życie grupę krwi i jest ona dziedziczona po przodkach. Aby udowodnić tą tezę, trzeba jednak wykonać badania na ludziach. Jako „króliki doświadczalne” służą tym razem rodziny 72 pracujących na uniwersytecie w Heidelbergu naukowców. Ludwik Hirszfeld ma już świadomość, jakie mogą być praktyczne konsekwencje tych badań – jeśli jego hipoteza o dziedziczeniu grup krwi potwierdzi się, a z eksperymentu wynikną jakieś niezgodności grup krwi między dziećmi i ich ojcami, będzie to dowód na małżeńską zdradę. Dlatego każde badanie poprzedza dyskretny wywiad na temat „rodzinnego szczęścia” poddawanych tej analizie.