Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Morgan Cry
6 ran
Pod słońcem Hiszpanii rozgrywa się wyjątkowo mroczna historia
Sześć ran kłutych i zdecydowanie więcej powodów do zmartwień...
Daniella Coulstoun przeprowadziła się z deszczowego Glasgow do słonecznego El Descaro na Costa Blanca, by z pomocą przyjaciół prowadzić pub Se Busca odziedziczony po matce. Spełnienie marzeń? Nie do końca. Przyjaciele to dysfunkcyjna grupka imigrantów, którzy mają swoje za uszami. Pub zaś wygląda jak obskurny bunkier – bez okien i odrobiny gustu w kwestii wystroju. Nie jest to też miejsce, w którym człowiek czuje się bezpiecznie, bowiem w dramatycznych okolicznościach w jego piwnicy zostaje znalezione... ciało znanego londyńskiego gangstera. Podejrzenia padają na Daniellę. W końcu znała denata i obwiniała go o śmierć matki... Aby oczyścić się z zarzutów, musi odnaleźć prawdziwego zabójcę. Czy to właściciel konkurencyjnego pubu albo któryś ze zwariowanych bywalców Se Busca? A może w grę wchodzą gangsterskie porachunki? I czy Daniella jest gotowa poznać prawdę?
Morgan Cry
Pod tym pseudonimem kryje się pochodzący z Glasgow pisarz Gordon Brown. Zanim na dobre wrócił do rodzinnego miasta, mieszkał w Londynie, Toronto i małej wsi Tutbury. Czego on w życiu nie robił! Pracował jako specjalista do spraw strategii marketingowych, był DJ-em w lokalnym radiu, dostarczał pizzę w Toronto, sprzedawał piwo bezalkoholowe na Bliskim Wschodzie, wprowadzał firmę z branży zaawansowanych technologii na londyńską giełdę... Pomagał też w tworzeniu Bloody Scotland – Szkockiego Festiwalu Kryminału. Jest autorem ośmiu powieści i kilku opowiadań – jedno z nich znalazło się w nagrodzonej Anthony Award antologii Blood on the Bayou. Jest żonaty, ma dwoje dzieci. 6 ran to jego dziewiąta powieść, druga napisana pod pseudonimem.
Recenzje
Krew, pot, łzy i mnóstwo dobrej zabawy.
Ian Rankin
Wciągająca przejażdżka w głąb szalonej społeczności imigrantów na Costa del Crime.
Denise Mina
Szybka, wściekła i nieskończenie zabawna.
Lin Anderson
Nieodkładalna.
Denzil Meyrick
Morgan Cry stworzył najlepszy literacki koktajl: doskonała proporcja dreszczyku emocji, napięcia, suspensu zaserwowana z lodem i dużą porcją humoru.
Sharon Bairden
Czysty eskapizm – wybór miesiąca.
LoveReading
Niezwykle zabawny, zręcznie opowiedziany kryminał.
„Irish Independent”
Wciągająca.
„Sunday Post”
Może i Brown porzucił mroczne zaułki tartan noir dla gorących ulic Hiszpanii, ale udowadnia, że w słońcu może być równie niebezpiecznie. Nadal potrafi sprawić, że czytelnik nie przejdzie obok lektury obojętnie.
„Scotland on Sunday”
Kryminał skoncentrowany na kreowaniu postaci, który nie epatuje przemocą i sadyzmem, a jednocześnie nie sprawia wrażenia zbyt lekkiego.
„The Herald”
Fantastyczna zagadka, wciągająca fabuła, trzymająca w napięciu i dobrze osadzona w realiach... Gorąco polecam!
crimebookjunkie.co.uk
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 406
Nalot
Drzwi otwierają się z siłą eksplozji. Ich stare drewno roztrzaskuje się i posyła do środka pubu grad śmiercionośnych, długich na trzydzieści centymetrów, sztyletów. Wszyscy znajdujący się w knajpie ukrywają się za przewróconymi stolikami i zakrywają twarze. Rozchodzi się stukoczące staccato drewnianych pocisków. Klamka, ciężka bryła starego mosiądzu, wystrzeliwuje lotem głowicy bojowej. Trafia prosto w półkę z trunkami nad barem, tłukąc butelki, w tym te nietknięte od dwóch dekad. Zawiasy drzwi, uwolnione z framugi, wbijają się w sufit, zamieniając banknoty, przyczepione do niego przez pokolenia pinezek, w konfetti. Waluty z całego świata wirują po pomieszczeniu, jak gdyby odbywało się właśnie wesele z piekła rodem. Dębowa szczapa o gabarytach rękawicy bokserskiej wyrywa z mocowania nalewak. Napór dwutlenku węgla sprawia, że w powietrze wzbija się fontanna piwa.
Duży fragment drzwi ląduje na stole bilardowym, wyrzucając w górę bilę numer osiem, która odbija się rykoszetem od bandy, a następnie uderza w olbrzymi telewizor LED. Jego matryca rozpryskuje się w drobny mak, a odłamki rozbitego ekranu zostają wymiecione falą w przestrzeń. Pomieszczenie staje się teraz morderczym koktajlem szkła, drewna, metalu, papieru i piwa, zmuszając i tak już skulonych bywalców do zwinięcia się w kłębek. Zewsząd słychać biadolenie, płacz, jęki i modlitwy.
Po eksplozji przez otwór, w którym jeszcze przed chwilą były osadzone drzwi, napływają schylone postacie, próbujące się osłonić przed osiadającym gruzem, szczypiącym w oczy dymem i zlepiającym włosy piwem. Intruzi twardo idą dalej. Przetaczają się przez pub. Są tutaj w jednym celu.
Idą szturmem w stronę baru; krzyczą i skaczą. Kopią stoły. Przewracają krzesła. Leżących na podłodze obrońców pubu traktują jak żywe przeszkody, które trzeba pokonać. Część najeźdźców jest w kaskach. Mają na sobie skórzane kurtki lub ciężkie wełniane płaszcze, a większość nosi buty ze stalowymi noskami. Niektórzy nałożyli ciemne okulary, a jeden z nich nawet maskę spawalniczą, w której chyba niewiele widzi. Brodząc w niemal całkowitej ciemności, uderza głową w stół bilardowy, wbija dwie kule i łamie kij na cztery kawałki.
Ugodzona żarówka pęka z trzaskiem. Wywala korki i zapada ciemność.
Ale oni idą dalej.
Ekipa.
Obrońcy pubu nie mają czasu na reakcję. Nie mają czasu na obronę. Nie mają czasu na działanie. Myślą tylko o przetrwaniu, a może także o dzwonieniu w uszach oraz mroczkach przed oczami wywołanych eksplodującym światłem. Zmiecieni przez falę intruzów – leżą oszołomieni i przerażeni, z podkurczonymi rękami i z nogami podciągniętymi pod szyję. Próbują przewidzieć ciosy i uniknąć bólu, kuląc się pod naporem ataku.
Rozlega się krzyk, po naruszeniu lady baru następuje dalsza część inwazji; postacie kierują się na tyły, do biura. Wyłamują drzwi przeciwpożarowe, zastawione szafkami z dokumentami, które upadają na podłogę. Zaledwie chwilę po wtargnięciu do budynku intruzi wybiegają tylnym wyjściem. Po ich odejściu zapada cisza, która okrywa przestrzeń tak szczelnie, jak całun otula nieboszczyka. Na podłodze osiadają resztki tynku, banknotów i drewna. Samotna kula bilardowa toczy się i zatrzymuje pod stołem, a ocalała wcześniej szklanka spada na ziemię, rozbijając się. Za zrujnowanym wejściem słychać odgłosy radosnych okrzyków, odpalanych silników, kręcących się kół i muzyki heavymetalowej. Jednak ten zgiełk również zanika.
Potem nie ma nic. W miejscu, gdzie kiedyś znajdował się wszechświat, przez krótką chwilę istnieje tylko pustka – jak czarna dziura, której horyzont zdarzeń jest pustakiem idealnie wpasowującym się w bryłę budynku, w którym miał miejsce nalot.
Wtedy ktoś się porusza.
Obrońca pubu.
Idzie w stronę biura.
Wchodzi do środka i po chwili z wnętrza rozlega się westchnienie.
Potem z zewnątrz pada pytanie:
– Zabrali go?!
Wewnątrz panuje cisza.
Przez chwilę z zewnątrz płynie nadzieja.
Z wewnątrz ktoś rzuca jedno słowo:
– Tak.
– No to, drużyno – mówi głos z zewnątrz – mamy przejebane.
– Chryste! – mówi głos z biura. – Tutaj chyba jest trup!
– Trup?! – pyta inny głos.
– Tak!
– Nieżywy trup?!
– Tak mi się wydaje!
– Kto to jest?!
– Wygląda jak Pat Ratte!
Carl Stoker
Tydzień wcześniej
Uczciwość popłaca. Przynajmniej tak mówiła mi mama, gdy byłam mała. Może to i prawda, ale brak uczciwości niekoniecznie przekłada się na mniejszą zasobność portfela. Ludziom zwykle nie podoba się, że ci, którymi kierują bardziej egoistyczne pobudki, mogą bezkarnie wykorzystywać innych. Jednak jeszcze bardziej boli, gdy obfitujący w uczciwość widzą moralnych bankrutów prezentujących swoje nowe superjachty, lansujących się po czerwonych dywanach ze śmietanką towarzyską lub zamawiających najdroższego szampana w lokalnej knajpie tylko dlatego, że mają taki kaprys.
Nie postrzegam siebie jako osoby małodusznej, ale rozumiem ich. Wiem, skąd się bierze u nich pogarda dla tych, których uważają za słabych. Nie bardzo mi się to podoba, ale kiedy przychodzi co do czego, nie jestem tak świętojebliwa, jak chciałabym o sobie myśleć. Czuję, że po czasach, gdy moja egzystencja sprowadzała się do służalczej i bezmyślnej harówki w centrum obsługi telefonicznej, mam prawo do lepszego życia, którym chcę się teraz nacieszyć. To, że nie jestem już sługusem, który musi kłaniać się niekiedy naprawdę okropnym typom, dobrze wróży na przyszłość. Promienieję. Jestem szczęśliwsza i bogatsza. Mam jednak nieco większego kaca moralnego, niż jest w stanie udźwignąć moje sumienie. Za nowe życie muszę płacić czymś więcej niż zanurzeniem małego paluszka w kałuży przestępczości. Na pozór udaje mi się przekonać samą siebie, że wszystkie moje działania są usprawiedliwione. O tym, że w jakiś sposób jestem godna posiadania zdobytych łupów. Jednak mimo wszystko nie czuję się z tym dobrze. Wyznaję zasadę, że bez pracy nie ma kołaczy. A ja na pewno nie zapracowałam ani na budynek, w którym siedzę, ani na większość pieniędzy na moim koncie.
Nazywam się Daniella Coulstoun i jestem wspólnikiem większościowym w jednym z najbardziej szemranych lokali na Costa Blanca. Se Busca, położone w nadmorskim mieście El Descaro, to pozbawione okien więzienie zwane pubem, które służy za pijalnię głównie imigrantom z Wysp Brytyjskich. Moja matka, która była dla mnie obcą osobą przez większość mojego dorosłego życia, uważała to miejsce za swoje osobiste lenno przez ponad dwie dekady. Wszystko, co się tu znajduje, od sufitu wyłożonego zagranicznymi banknotami o niskich nominałach, po jaskraworóżowe meble, jest świątynią jej kiepskiego gustu. W ostatnich latach swojego życia wyznawała zasadę, że im mniej pieniędzy włożonych w pub, tym więcej kasy w kieszeni.
Siedzę na krawędzi baru, mając przed sobą café con leche i przeglądając trzy zawyżone kosztorysy. Ich twórcy chyba błędnie sądzili, że chcę przebudować to miejsce na jakiś pięciogwiazdkowy ośrodek wypoczynkowy. Cóż, myślałam jedynie o odrobinie farby i kilku nowych krzesłach. A te wyceny zapowiadają według mnie złote wykończenia i marmurowe trony.
Kiedy zmarła moja matka, a ja odziedziczyłam pub, byłam zdegustowana jego estetyką, a raczej jej brakiem. Jednak im dłużej tu jestem, tym bardziej zaczynam się do niej przekonywać – najwyraźniej oszczędna natura mojej matki znalazła we mnie swoje odbicie. Droga prowadząca od zniesmaczenia, poprzez tolerancję, aż do milczącej akceptacji wystroju knajpy była powolna, ale została przebyta. Te wyceny utwierdzają mnie jedynie w przekonaniu, że dotarłam do jej kresu. Odsuwam na bok wszystkie trzy kartki i popijam kawę.
Za barem stoi teraz Clyde, student i jednocześnie jeden ze wspólników mniejszościowych w Se Busca. To miły chłopak, pomocny, pracowity i bardzo lubiany przez gości. W czasie wolnym od pracy studiuje na uniwersytecie w Walencji, zdobywając tytuł magistra historii sztuki. Jest to kierunek, którego nie cierpi, ale brnie dzielnie do końca, aby zaspokoić nie do końca spełnione ambicje artystyczne swojego ojca. Clyde planował podróże po ukończeniu studiów, ale odkąd podarowałam mu mały udział w pubie, jest pełen pomysłów, jak możemy się rozwijać i zwiększyć zyski. Przestał na razie mówić o przemierzaniu świata. Oprócz Se Busca mama zostawiła mi w spadku mieszkanie. Ma dwie sypialnie i mieści się na starym mieście w El Descaro. Tak się złożyło, że była też właścicielką działki, którą pewien Rosjanin kupił ode mnie, aby wybudować na niej ekskluzywny apartamentowiec. Zapełniło to moje konto bankowe na tyle, abym mogła na jakiś czas odsapnąć. A przy okazji pozwoliło mi to opuścić Wyspy i zamieszkać w Hiszpanii.
Mieszkam na poddaszu, które jest teraz dosłownie nad moją głową. Jeszcze niedawno znajdowało się w stanie surowym. Wykończyłam je i zamontowałam izolację akustyczną, aby powstrzymać hałas dochodzący z pubu. Szarpnęłam się też na porządną klimatyzację, skutecznie tłumiącą ciepło wypromieniowane przez pub – poniżej – i hiszpańskie słońce – powyżej.
Dziś wieczorem w Se Busca odbywa się liga darta. Zmierzymy się z The Fabled Corner, pubem położonym w małej wiosce Cuando, która leży około ośmiu kilometrów od miejsca, w którym teraz siedzę. Drużyny wszystkich uczestniczących lokali traktują ligę poważnie. Se Busca to obecny mistrz. Nasza drużyna wygrała decydujący mecz jednym punktem. Przegrani w tym starciu okazali się gracze z DB’s – mniej popularnej knajpy dla imigrantów w pobliżu plaży w El Descaro. Podczas meczu spodziewamy się tłumów. Kanapki są już wyłożone na przykrytym blatem stole bilardowym i zamówiłam jeszcze więcej piwa. Drużyna The Fabled Corner przyjeżdża zwykle z pięćdziesięcioosobowym autokarem pełnym kibiców, którzy zawsze piją tak, jakby zaraz mieli zakazać wódy na całej planecie. Kiedy ostatnio The Fabled Corner grali u nas, doszło przy barze do bójki, która mogłaby uświetnić najlepsze sceny z filmów Johna Forda. Zatrudniłam więc człowieka olbrzyma o imieniu Jeep, aby zapewnił dodatkową ochronę podczas dzisiejszego wydarzenia na wypadek, gdyby zrobiło się gorąco. Jeep to stara szkoła. Nic wymyślnego. Preferuje zadawanie tępych urazów, a jako broń upodobał sobie własne ręce. Waży teraz dwa razy więcej niż w czasach, gdy był zawodnikiem wagi superciężkiej. Ponadto od tego czasu sterydy potroiły jego masę mięśniową. Spowodowały również uszkodzenie posiadanych przez niego szarych komórek. I chociaż słowa zawierające więcej niż jedną sylabę są prawdziwym wyzwaniem dla jego intelektu, jest skuteczny i, co ważne, także tani.
Nie zamierzam zostać na meczu darta. Zia MacFarlane, mój partner, zgłosił się na ochotnika, aby pomóc Clyde’owi na barze. Dziś, późno w nocy, śpiewa też w lokalu nad brzegiem morza, więc w zamian za wyręczenie mnie w pracy w pubie będę robić za jego taksówkarza. Zawiozę go na ten późniejszy koncert. Jako piosenkarz pop z lat osiemdziesiątych, który przebojem, dokładnie jednym, wdarł się na scenę, Zia wciąż ma nadzieję na powrót sławy. To marzenie, które nosi w sobie od czterdziestu lat.
Mam ochotę wybrać się na spacer, żeby oczyścić umysł. Myśl o nocy spędzonej w pubie, pełnym gości wołających o podwójne dwudziestki w darcie, nie wydaje mi się w tym momencie atrakcyjna.
– Clyde? – mówię.
Clyde podaje Saucy’emu dużą wódkę i mały tonik. Saucy naprawdę nazywa się Arthur Heinz1 i był kiedyś wziętym księgowym. Kiedy jest trzeźwy, nadal wie o hiszpańskim prawie podatkowym więcej niż ktokolwiek, kogo znam. Byłby najodpowiedniejszą osobą do powierzenia swoich finansów, gdyby wolał codziennie rano witać się z księgami rachunkowymi, a nie destylowanym zacierem ziemniaczanym.
– Za chwilkę, Daniella – mówi Clyde.
Saucy uśmiecha się do mnie i podnosi swój kieliszek.
– Dopilnuj, proszę, żeby zapłacił – zwracam się do Clyde’a z westchnieniem.
Saucy również jest wspólnikiem mniejszościowym w pubie, ale zanim tak się stało, miał brzydki nawyk picia za darmo. Jednym z warunków zostania udziałowcem było to, że wszyscy, oprócz mnie, płacą za alkohol.
– Już to zrobiłem – mówi Clyde, pokazując mi kilka euro.
Saucy chwiejnym krokiem zmierza do swojego ulubionego stolika. Wódka znika, jeszcze zanim zdąży usiąść. Clyde podaje mu następną i wraca za bar.
– O co chodzi? – pyta mnie.
– Nie masz nic przeciwko temu, żebym poszła na spacer? Zia może pomóc przy grze w lotki.
– Świetnie, że idziesz na spacer, Daniella – zauważa.
– Świetnie? Clyde, dlaczego niby tak cię to cieszy?
– Daniella, może i jesteś szefową, ale w takie wieczory jak dziś i tak nie ma z ciebie żadnego pożytku za barem.
– Uczę się.
– Moja prababcia szybciej uczy się fizyki jądrowej, a nie żyje od trzydziestu lat.
Uśmiecham się, a on robi to samo. Jak już mówiłam, to miły chłopak.
Zeskakuję ze stołka barowego i macham kilku klientom w drodze do drzwi wejściowych. Widzę, jak Clyde zgarnia wyceny i odkłada je dla mnie. Mamy podobną wizję remontu – szybka wizyta w la ferretería, tuzin kubełków pintury, zawołanie kilku malarzy i zapłacenie im drinkami – to propozycja, na którą trudno nie przystać.
Wychodząc z pubu i pchając się prosto w upał późnego popołudnia, wdycham świeże powietrze i pozwalam twarzy kąpać się w promieniach słońca. Biorąc pod uwagę moją bladą karnację, nikt by nie powiedział, że jestem mieszkanką słonecznego zakątka Hiszpanii. Odkąd się tu przeprowadziłam, więcej przebywam wewnątrz niż na zewnątrz. Se Busca jest istnym pożeraczem czasu. Trzyma człowieka w niewoli. To wehikuł czasu, w którym godziny lecą jak szalone. W pubie teoretycznie powinny być trzy zmiany. Od jedenastej rano do piątej, później od piątej do północy, a potem już do ostatniego klienta. Jednak w rzeczywistości różnie to wychodzi. W skład personelu pubu wchodzą mój partner Zia, student Clyde i ja. Do tego jest jeszcze kilka osób, które pomagają od czasu do czasu. Zia stoi za barem niechętnie, tym bardziej w pojedynkę. Z kolei praca solo jest poniekąd konieczna, aby utrzymać koszty na niskim poziomie. A ponieważ nie zapowiadam się na pracownika roku, brakuje nam dobrego personelu. Jednak płacę lepiej niż w innych lokalach. Do tego moi pracownicy nie muszą obawiać się o stabilność zatrudnienia. Jest gwarantowana, ponieważ mamy najbardziej lojalnych klientów w mieście.
– Daniella Coulstoun?!
Nieznajomy wykrzykujący moje imię stoi na zasyfiałym parkingu, opierając się o bmw serii 7 w kolorze głębokiej czerni, które wygląda, jakby wyjechało prosto z salonu. W odróżnieniu od tutejszych samochodów, w większości pokrytych warstwą kurzu, jego fura lśni tak, jakby dopiero co przeszła pozytywnie próbę białej rękawiczki. Mężczyzna ma czarne włosy opadające na ramiona i przedziałek dokładnie na środku głowy. Jest ubrany w czarną koszulę z niezapiętym kołnierzykiem oraz dżinsy i vansy w tym samym kolorze. Na szyi ma zawieszony srebrny łańcuch i choć temperatura zbliża się do trzydziestu stopni, jego pachy są suche jak Sahara, a czoło wolne od potu. Wygląda schludnie, a rękawy jego koszuli wybrzuszają się powyżej i poniżej łokci. Patrząc na niego, przychodzi mi na myśl Popeye.
Nic nie mówię. Nauczyłam się, że w świecie Se Busca nieznajomi są opatrzeni etykietą ostrzegającą przed szkodliwością produktu.
– Nazywam się Carl Stoker – przedstawia się.
Nic mi to nie mówi.
– Daniella, jeśli masz chwilkę, chciałbym zamienić z tobą kilka słów.
Nie potrafię rozpoznać akcentu. Nie brytyjski. Może skandynawski. Kontynuuję strategię milczenia.
– Znałem twoją matkę Effie – mówi – mieliśmy mały układ biznesowy. Przykro mi z powodu jej śmierci, ale z grzeczności chciałbym porozmawiać z tobą o sprawie korzystnej dla nas obojga.
– Układ? – dochodzę do wniosku, że milczenie nie odstraszy tego człowieka.
– Twoją matkę i mnie łączyła znajomość natury biznesowej – stwierdza.
Wciąż dowiaduję się o mamie czegoś nowego. Przez dwadzieścia lat praktycznie nie utrzymywałyśmy ze sobą kontaktów. Kiedy wyjechała do Hiszpanii, miałam szesnaście lat. Zostawiła mnie u ciotki bez żadnego wyjaśnienia. Teraz codziennie odkrywam nową cząstkę jej lokalnej legendy. Jednak jednej rzeczy z pewnością nie znajdę – czystej kartoteki.
– A o jaki biznes chodzi? – pytam.
– Czy moglibyśmy przeprowadzić tę rozmowę w bardziej przyjemnym miejscu?
Kiwa głową w stronę Se Busca, ale wolę nie rozmawiać tam z nikim, kto znał moją matkę. Klienci pubu mają nosa do wyczuwania szamba z daleka, dlatego nie chcę, żeby węszyli w pobliżu mojego rodzinnego biznesu, dopóki nie dowiem się, o co temu typkowi chodzi.
– Niedaleko bulwarów jest fajna kawiarnia – proponuję. – O tej porze dnia w pobliżu jest mnóstwo wolnych miejsc parkingowych – kiwam głową w stronę jego samochodu.
– Jak sobie życzysz – mówi i otwiera mi drzwi od strony pasażera.
Wchodzenie do samochodu nieznajomego nie wydaje mi się najmądrzejszym posunięciem po tej stronie Morza Śródziemnego. Jednak jeśli się czegoś tu nauczyłam, to tego, że należy trzymać wszystkie karty do gry w oryginalnym opakowaniu, zafoliowane i przyklejone do piersi wraz z zapasowym asem. To oznacza, że wszelkie rozmowy należy prowadzić z dala od Se Busca. Między innymi po to, aby przypadkowo nie odsłonić spraw mających pozostać słodką tajemnicą.
Samochód jest równie elegancki wewnątrz, jak i na zewnątrz. Jakby wczoraj zjechał z linii produkcyjnej. Wskazuję drogę, która biegnie obok pubu, a Carl rusza z piskiem opon i lecącym na wszystkie strony żwirem.
– O tam – pokazuję.
Gdy wjeżdżamy szybko do portu, wokół nas wyrastają budynki. Wchodzimy najpierw w labirynt apartamentowców, a później sklepów. Niektóre drogi są przeznaczone wyłącznie dla pieszych i kierują nas w stronę głównego placu. Mam jednak wrażenie, że on dobrze zna drogę i nie potrzebuje wskazówek.
Plac, którego jeden róg jest otwarty na morze, lśni w słońcu. W zatoce stoi kilka jachtów, które bawią się ze sobą w berka, a główne molo, chroniące przystań, jest usiane spacerowiczami, którzy wybrali się na przechadzkę bez konkretnego celu.
Po zaparkowaniu i wyjściu z samochodu celowo kieruję nas z dala od nadbrzeża, w boczną alejkę, gdzie obok ślepej uliczki znajduje się kafejka. To lokal dla miejscowych. Nie jest nastawiony na turystów. Otwartej kuchni strzeże tu szklany bar z tapasami i jednym kranem z piwem. Stoły i krzesła są całkiem zwyczajne, zostały wykonane z drewna. Podłoga jest wyłożona kafelkami. Ściany są prawie zupełnie nagie, białe i niedawno pomalowane. Nad nimi znajduje się tylko jeden wiatrak, do tego głośny. Wybieram stolik z dala od dużego szklanego okna wychodzącego na ulicę i zamawiam café con leche. Nieznajomy prosi o wodę:
– Me das, un agua mineral, por favor.
Wydaje mi się, że mówi płynnie po hiszpańsku i ma dobry akcent. Nie to co ja. Powiedzieć o moim hiszpańskim, że jest słaby, to powiedzieć za mało. Mój hiszpański jest tylko oczko wyżej nad poziomem, który można określić jedynie jako „beznadziejny”.
– No dobrze – mówię, gdy właściciel przygotowuje nasze zamówienie – kim jesteś?
– Już mówiłem, nazywam się Carl Stoker.
Potrząsam głową.
– Nie o to mi chodzi.
Jego sposób mówienia przypomina mi capitána Lozano, funkcjonariusza policji, z którym miałam do czynienia. Konstruuje zdania bardzo poprawnie i w sposób uporządkowany. Prawie tak, jakby czytał scenariusz.
– Wiem, kim ty jesteś – odpowiada. – Nazywasz się Daniella Coulstoun. Twoja matka, Euphemia Coulstoun, była jedyną właścicielką Se Busca aż do swojej przedwczesnej śmierci. Teraz ty jesteś właścicielką pubu, a raczej udziałowcem większościowym. Udziałowcami mniejszościowymi są: młody student Clyde, Zia MacFarlane – była gwiazda popu, będący twoim partnerem, Arthur Heinz – księgowy, znany wszystkim jako Saucy, Peter Solo – fatalny kierowca wyścigowy, który lubi być nazywany Skidem, Jordan Norman i jego siostra Sheryl – kiepscy modele, oraz George Laidlaw – skreślony jako prawnik. Effie nazwała ich wszystkich ekspatriotami. Z tego, co wiem, przejęłaś pałeczkę po matce i jesteś teraz faktyczną przywódczynią tego małego gangu. Masz też powiązania z Patem Rattem – nazwisko wymawia się jako „Rat”2. To były gangster, który wcześniej mieszkał na wzgórzu za miastem, w dużej willi. Obecnie zatrzymał się w hotelu. Jest zdołowany, ponieważ nie wie, czy aby nie zostanie oskarżony o zabójstwo twojej matki. Czy coś pominąłem?
Facet odrobił pracę domową.
– Rozmiar mojego buta?
– Prawdopodobnie trzydzieści dziewięć.
– Niezły strzał. Więc czego pan chce, panie Stoker?
Otrzymujemy swoje zamówienie i Carl powoli pije swoją wodę.
– Twoja matka nigdy o mnie nie wspominała? – pyta po czwartym łyku.
– Przez dwadzieścia lat prawie z nią nie rozmawiałam. Ona była tutaj, a ja odbierałam telefony w brytyjskiej firmie ubezpieczeniowej. Ale to pewnie też wiesz. Zmarła pod koniec zeszłego roku i nie miałam nawet okazji się z nią pożegnać. Więc, mówiąc prościej, nie, nigdy o tobie nie wspominała.
– Przyjechałaś tu na jej pogrzeb i już nie wróciłaś do domu. Czy dobrze mówię?
– Coś w tym stylu.
Zęby Carla mają ten bielszy odcień bieli, który kupuje się za pieniądze, jakimi można by opłacić całkiem przyzwoitą rozbudowę domu. Są idealnie proste, a kiedy mówi, następuje także pokaz zdrowych dziąseł. Nie jestem na tyle blisko, żeby poczuć jego oddech, ale założę się, że jesteśmy w krainie miętowej świeżości z dodatkami.
– Skąd znałeś moją matkę? – pytam.
– Jak już mówiłem, mieliśmy układ.
– Jaki układ?
Carl po raz pierwszy rozgląda się po kawiarni. Jesteśmy jedynymi klientami, a właściciel czyści właśnie asortyment kuchenny po drugiej stronie baru.
– Układ, który przynosił obustronne korzyści – mówi, jakby to wszystko wyjaśniało.
– I?
– Czy obstawiasz coś czasem, Daniella?
– Jestem znana z tego, że stawiam funta na każdego konia w Grand National, a w podstawówce byłam mistrzynią w orła i reszkę. Ale poza tym uważam, że zakłady są dla frajerów.
– Wiele osób traktuje to jako rozrywkę.
– Z pewnością, ale miałam przyjaciela, który przegrał dom, żonę i w końcu życie.
– To pech – jego słowa są zimne jak lód.
– Czy ta rozmowa do czegoś zmierza? – pytam.
– Daniella, można powiedzieć, że twoja matka była z lekka hazardzistką.
– Mama?
Tutaj każdego dnia czuję się jak w szkole. Dowiaduję się czegoś nowego.
– Ujmę to inaczej – mówi. – Twoja mama lubiła zajmować się hazardem.
Nie jestem zbytnio zaskoczona. Po przyjeździe do El Descaro dowiedziałam się, że moja matka brała udział w przekręcie na rynku nieruchomości wartym ponad milion funtów, który okazał się kompletną klapą. W obliczu tego faktu postawienie tu czy tam jakiegoś zakładu to małe piwo.
– Nie wiedziałam o tym – mówię.
– Daniella, można powiedzieć, że była kimś w rodzaju pośrednika. A raczej pośredniczki. Czy może lepiej „osobą pośredniczącą”? Łącznikiem między osobami, które chcą obstawić zakład, a ludźmi takimi jak ja.
– Jesteś bukmacherem?
Śmieje się. A raczej wydaje z siebie cichy, nieprzyjemny i zgrzytliwy dźwięk.
– Można tak powiedzieć. Ja wolę określenie „konsultant do spraw gier”. Ułatwiam obstawianie zakładów.
– Myślałam, że teraz całe te durnoty załatwia się przez internet.
Na dźwięk słowa „durnoty” twarz odrobinkę mu się marszczy.
– To prawda, jeśli chodzi o zwykłe zakłady – przyznaje – ale mnie nie interesuje to, co zwykłe. Jestem raczej koneserem egzotycznych zakładów.
– To znaczy?
– Pozwól, że wyjaśnię.
Wypija wodę do końca i daje znak obsługującemu nas właścicielowi, że prosi o następną.
– Daniella, czy słyszałaś o Puig Campana?
– Góra niedaleko Benidormu?
– Dokładnie, o to miejsce chodzi. Popularne wśród spacerujących po pagórkach. Góra jest nietypowa, ponieważ ma dwa szczyty. Legenda głosi, że pewien francuski bohater, dowódca armii Karola Wielkiego, w walce z mauretańskim wodzem machnął mieczem i odłupał od niższego szczytu duży kawałek skały.
– Muszę to zapamiętać na wieczór quizów – mówię.
Nie uśmiecha się.
– Organizowany jest – kontynuuje – coroczny wyścig na szczyt. To zacięta rywalizacja, a co za tym idzie, generuje trochę zakładów pobocznych. Tak naprawdę bardzo szeroki ich wachlarz. Pieniądze stawiane są na przykład na pierwszego biegacza na szczycie, na obu szczytach, mężczyznę na szczycie i z powrotem, jak też na pierwszą kobietę na szczycie i z powrotem oraz osobę o imieniu Jose na szczycie.
– To ostatnie wymyśliłeś?
– Nie, a to dopiero początek. Są też między innymi zakłady na ostatniego na szczycie i drugiego od końca. Jeśli chcesz, możesz nawet obstawić, która osoba dobiegnie jako czterdziesta trzecia. Pierwszego człowieka z psem. Pierwszego biegacza, który trafi do szpitala. Zawały serca, złamania nóg, szwy, wyniesienie na noszach. Tak, żebyś miała wyobrażenie, o co chodzi. Niektórzy ludzie są gotowi postawić na wszystko. Wychodzę więc naprzeciw ich oczekiwaniom i potrzebom.
– I to jest opłacalne przedsięwzięcie handlowe? – mówię, naśladując jego uszczypliwy styl wypowiedzi.
– Zdradzę ci mały sekret. – Rozgląda się ponownie po kawiarni, ignorując moje drobne docinki. – W zeszłym roku suma zakładów dotyczących Cursa de Puig Campana wyniosła nieco ponad sto tysięcy euro.
Jestem zainteresowana, choć wbrew samej sobie:
– To suma wszystkich obstawień?
– Nie – mówi, kładąc rękę płasko na stole – tylko tych, które znalazły się w mojej księdze zakładów.
– A czy takie zakłady są powszechne jeszcze gdzieś indziej?
– Obsługuję takie zakłady, którymi nie zajmują się duzi gracze. Weźmy na przykład zeszłoroczny La Vuelta. Wyścig kolarski, którego trasa przebiegała przez El Descaro. Wiedząc dokładnie, którędy będą przejeżdżać uczestnicy, wybrałem sześć punktów na tej drodze. Nazwałem je „wyimaginowanymi metami”. Zdziwiłabyś się, ilu ludzi założyło się o to, kto pierwszy przekroczy te linie.
– Ale na tym etapie wyścigu to mógł być każdy. Meta była pięćdziesiąt kilometrów stąd.
– Dokładnie. Dzięki temu mogłem zaoferować zakłady z niewielkim prawdopodobieństwem prawidłowego wytypowania, a zainteresowani zaczęli napływać. Zasada jest taka sama jak w przypadku Grand National w Wielkiej Brytanii. Większość stawia na imię, a nie formę konia. Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, ludzie lubią zakłady z małą szansą na wygraną.
– A co z tym wszystkim miała wspólnego moja mama?
– Pomagała mi prowadzić księgę zakładów. Se Busca to w końcu strefa wolna od policji. Czyż nie?
Pozostawia te pytanie zawieszone w próżni. Wiem, że to prawda. Zarówno z Guardia Civil, jak i z Policía Local mamy coś na kształt porozumienia. One zostawiają nas w spokoju, a my dbamy o to, aby gorzej prowadzący się klienci nie srali we własne gniazdo. A to czyni Se Busca idealnym miejscem do zawierania zakładów offline.
– Effie – kontynuuje, gdy podano mu drugą wodę – ustawiała dla mnie mały stolik na tyłach pubu w – robi pauzę – określonym czasie. Ja prowadziłem swój interes, a twoja matka miała swój udział w zyskach. Tak jak w reklamie, simples.
Mam przeczucie, że takie i temu podobne gówno, w którym była po uszy unurzana moja mama, będzie jeszcze przez jakiś czas wybijać, stanowiąc zdecydowanie mniej ulubioną część mego życia. Dwadzieścia spędzonych tu przez nią lat to dla mnie tajemnicza powieść, która odsłania swoje sekrety strona po stronie, dzień po dniu, wydarzenie po wydarzeniu. Najwyraźniej Effie była tu wpływową personą. Niektórzy uważają, że jestem zobowiązana do podążania jej drogą.
– Czyli chcesz rozstawić się w pubie na jakieś wydarzenie? – pytam – czy o to chodzi?
– Duże wydarzenie.
– Jak duże?
– Słyszałaś o El Descaro Classic?
Potrząsnęłam głową.
– Oświeć mnie.
– Rajd klasycznymi samochodami. Odbywa się co dwa lata. Samochody startują z całej Europy, a kończą trasę tutaj. Twoja mama brała udział w jego organizowaniu.
– Cholera jasna, w czym ona nie brała udziału?
– Krótko by wymieniać, Daniella. Tak czy inaczej meta imprezy znajduje się na parkingu Se Busca. Twoja mama zawsze rozstawiała namiot ogrodowy, jedzenie i picie. To wielkie wydarzenie. Po przyjeździe wszystkich samochodów odbywa się parada przez miasto i nad brzegiem morza.
Po chwili zastanowienia zdaję sobie sprawę z tego, że słyszałam o El Descaro Classic. Nie jestem fanką samochodów, ale pamiętam, że opisywano go jako London to Brighton Veteran Car Run na sterydach. Zamiast dziewięćdziesięciu sześciu to tysiące kilometrów przejechanych zabytkowymi samochodami.
– I to jest duże wydarzenie dla bukmacherów – mówię.
– Ogromne. Jest jedenaście punktów startowych w dziewięciu krajach, a w każdym z nich mieszkają imigranci lub spędzają wakacje turyści. Stawiają na różne wyniki wyścigu. To jedno z najbardziej intratnych przedsięwzięć, w jakie się angażuję. Jednak do startu pozostało zaledwie siedem miesięcy, a kiedy wczoraj wieczorem surfowałem po internecie, odkryłem, że na stronie rajdu nie ma żadnych aktualizacji.
– No i?
– Twoja matka prowadziła stronę internetową. To przez nią można się zarejestrować i uzyskać potrzebne informacje.
– Nic mi o tym nie wiadomo.
– Właśnie dlatego tu jestem. Czas zebrać się do kupy, Daniella. Zazwyczaj zgłoszenia przyjmowane są już z sześciomiesięcznym wyprzedzeniem. A ty jesteś odpowiedzialna za to, by cały ten wyścig się odbył.
Wpatruję się w okno kawiarni, pozwalając, by kawa zrobiła swoje. Przez ostatnie kilka miesięcy zdążyłam się już zaaklimatyzować w Hiszpanii. Zia i ja świetnie się dogadujemy, nawet przy dwudziestoletniej różnicy wieku. Pub, po staremu, dobrze sobie radzi, a wszystkie dni zlewają się w jedno. Moi byli koledzy nadal siedzą przy swoich biurkach w centrum obsługi telefonicznej, wpatrując się w ekran i odliczając dni do piątku. Tak bardzo wkurzają ich moje wpisy na Facebooku, że większość albo przestała mnie obserwować, albo wręcz zablokowała. Jest pewna granica tolerancji, liczba zdjęć zimnego kieliszka vino blanco z Morzem Śródziemnym w tle i słońcem nad głową, którą przemoczony do suchej nitki mieszkaniec Wysp Brytyjskich jest w stanie znieść. Dlatego nawet nie myślę o uwzględnieniu w moich planach organizacji rajdu klasycznych samochodów.
– W tym roku raczej się nie odbędzie – stwierdzam.
Carl pochyla się nad stołem, podnosi swoje dłonie i kładzie je na moich. Coraz bardziej napiera, miażdżąc mi knykcie. Zaczynam się wyrywać, próbując się uwolnić, ale on po prostu jeszcze mocniej naciska. Wyraz jego twarzy się zmienia. Uśmiech znika. Spojrzenie nabiera bezwzględności. Nozdrza się rozszerzają.
Mam wrażenie, że moje ręce zaraz eksplodują.
Podczas gdy ja się szarpię, on mówi szeptem, prawie niesłyszalnie, robiąc pauzę po każdym słowie:
– Właśnie. Że. Się. Kurwa. Twoja. Mać. Odbędzie.
Odchyla się do tyłu, uwalnia moje ręce, a uśmiech znów pojawia się na jego twarzy:
– Czy wyrażam się jasno?
Nie jestem pewna, co powiedzieć. To było przerażające i paskudne zagranie. Scena godna Rodziny Soprano. Tony w pełnej krasie.
– Może masz ochotę na piwo? – mówi, jak gdyby nigdy nic. – Żeby uczcić nasze nowe partnerstwo. Umarła królowa, niech żyje królowa. Czy to brzmi dobrze?
Nic z tego nie brzmi dobrze.
Haczyk na Stokera
Olewam zaproszenie na piwo, wstaję i bez słowa wychodzę. Nogi trochę mi się trzęsą. Carl jest kameleonem skrywającym zatrważające oblicze. Jego przyjazne usposobienie, eleganckie ubranie i gładka gadka to tylko pozory, za którymi kryje się coś, co może wystraszyć na śmierć. Siedem słów wystarczyło, żeby prawie zwalić mnie z nóg.
Właśnie. Że. Się. Kurwa. Twoja. Mać. Odbędzie.
Wychodzę z kawiarni i wciągam do płuc świeże powietrze, po czym ruszam w stronę morza, próbując ukoić nerwy. Wchodzę na molo i obserwuję, jak kilka małych jachtów ze sobą tańczy. Za nimi, na horyzoncie, widać kontenerowiec, który płynie na południe, prawdopodobnie w kierunku Alicante lub Nowego Jorku, a może jeszcze gdzie indziej.
Gdy tak siedzę, dociera do mnie, że potrzebuję zdobyć więcej informacji o Carlu i El Descaro Classic. Dzwonię do Zii. Odbiera po drugim sygnale.
– Hej, kochaniutka.
Takie powitanie z reguły wywołuje u mnie uśmiech, ale nie dzisiaj.
– Hej, gwiazdo popu – mówię bez przekonania.
Mimo wszystko słychać, że się uśmiecha. Zia miał jeden przebój w pierwszej czterdziestce w latach osiemdziesiątych i od tamtej pory goni za sławą. Obecnie pracuje nad albumem, choć wydaje mi się, że prace nad nim trwają całe wieki. Kiedy o to pytam, a robię to często, bo nie wolno mi wchodzić do studia, mówi, że dobre rzeczy wymagają czasu. Zwracam mu wtedy uwagę na to, jak bardzo rozczarowujący był album Chinese Democracy, gdy Axl Rose po dziesięciu latach pracy w końcu zdecydował się go wydać, co kosztowało trzynaście milionów dolarów. Odpowiada mi, że fajnie byłoby mieć tyle czasu i pieniędzy.
– Gdzie jesteś? – pyta.
– Nad brzegiem morza. Zia, czy znasz Carla Stokera?
– Podły drań – brzmi jego lakoniczna odpowiedź.
– Czy mama go znała?
– Tak, i, o ile wiem, tylko ona potrafiła sobie z nim poradzić. Od czasu do czasu robił w pubie swoje interesy. W okolicy to właśnie on jest facetem, do którego zgłaszają się ludzie szukający nielegalnych zakładów. A co?
– Stał pod pubem i zawołał mnie. Poszłam z nim na kawę, a on powiedział mi mniej więcej to, że wszelkie układy, jakie miał z mamą, przechodzą teraz na mnie. Mówił o tym i o jakimś wydarzeniu nazywanym El Descaro Classic.
Zia wzdycha.
– Prawdziwy wrzód na tyłku. Twoja mama zorganizowała wiele z tych rajdów. To mnóstwo pracy i wielkie wydarzenie. Do ostatniego zostało zgłoszonych prawie trzysta samochodów. Z całej Europy, aż po Rosję.
– Ten Stoker powiedział, że rajd kończy się na naszym parkingu.
– To prawda.
– Na naszym parkingu nie zmieściłoby się trzysta samochodów.
– Twoja mama korzystała z nieużytków za pubem. Co roku płaciła za usuwanie zarośli. Ayuntamiento3 pomagało pokryć część kosztów.
Se Busca znajduje się pośrodku pustego terenu, w połowie drogi między portem a starym miastem El Descaro, położonym na wzniesieniu. Pub jest prawie jak ziemia niczyja, otoczony krzewami i drzewami. Na tym terenie obowiązuje jakiś nakaz ochrony konserwatorskiej i w pobliżu nie można już nic wybudować. Wszystkim to odpowiada.
– Organizacja rajdu wydaje się kosztowna.
– To prawda, ale twoja mama nie była głupia. Zarabiała na tym wszystkim pieniądze.
– A co z tym Carlem Stokerem? Co to za gość? Czym wcześniej się zajmował?
– Niczym dobrym. Nie ma go teraz gdzieś blisko ciebie, prawda?
Rozglądam się dookoła.
– Nie – odpowiadam.
– Zaufaj mi, Daniella, lepiej nie wtrącaj się w jego sprawy. Nawet Pat Ratte boi się tego faceta, a przecież w Londynie zadawał się z najgorszymi.
– I?
– Jeśli wierzyć plotkom, to Carl był kimś w rodzaju najemnika.
– Płatny zabójca?
– Tak mówią. Według tych opowieści robił to za grubą kasę. Potem, jakieś pięć lat temu, wjechał do El Descaro i stał się najbardziej popularnym bukmacherem. Przegonił wszystkich innych, a słowa „przegonił” używam w jego najbardziej eufemistycznym znaczeniu. O kilku jego konkurentach słuch zaginął.
Przerzucam nogi przez krawędź molo i uderzam piętami w jego kamienny element, coś na kształt muru morskiego. Moje serce tonie szybciej niż kula lekkoatletyczna zrzucona z klifu.
– Czyli to ktoś, z kim lepiej się nie zadawać – stwierdzam.
– Musisz porozmawiać z George’em. On wie trochę więcej niż ja i lepiej ci doradzi, co robić.
Żałuję, że od razu weszłam do samochodu Carla. Trzeba było najpierw trochę pomyśleć.
– Czy George jest w pubie?
– Nie widziałem go, a byłem na dole pięć minut temu. Napisz do niego na WhatsAppie.
– Kocham cię, gwiazdo rocka.
– Igualmente.
Rozłączam się, wchodzę na WhatsAppa i piszę:
George, możesz rozmawiać?
Nie ma natychmiastowej odpowiedzi, więc wstaję, rozprostowując spięte ze zdenerwowania mięśnie. Pocieszam się faktem, że mama najwyraźniej potrafiła sobie poradzić z tym facetem. A skoro ona umiała, to może mi też się uda, choć nie napawa mnie to radością. Moja mama była zupełnie inna niż ja. Kiedy zmarła na atak serca na podłodze Se Busca, byłam w Wielkiej Brytanii. Im więcej się o niej dowiaduję, tym mniej we mnie pewności, że jestem jej nieodrodną córką i taką samą jak ona wyjadaczką. Choć ludzie najwyraźniej tego właśnie ode mnie oczekują.
Przechodzę na drugą stronę ulicy do kawiarni i kupuję lody, żeby się trochę uspokoić. Gdy oblizuję rożek, z mojej kieszeni dobiega dźwięk WhatsAppa:
O co chodzi? – to od George’a.
Odpisuję: Słyszałeś kiedyś o Carlu Stokerze?
Sekundę później George dzwoni do mnie na WhatsAppie, a ja odbieram.
– Cześć, George – mówię.
George został wykreślony z rejestru brytyjskich prawników i przyjechał tu ponad dwadzieścia lat temu, by położyć tutaj podwaliny pod nowe życie z mamą. Jednak po dziesięciu latach w El Descaro mama go rzuciła. Mimo to był przy niej do końca. Jest też jednym ze wspólników mniejszościowych w Se Busca.
– Dlaczego ciekawi cię Stoker? – pyta.
Opowiadam mu o moim spotkaniu.
– Straszny z niego dupek, co?
– Na początku wydawał się taki uprzejmy.
– Cały on. Potrafi być najmilszym człowiekiem na świecie, a chwilę później diabłem wcielonym.
– Czy mama dobrze go znała?
– Twoja matka miała na niego sposób. Wiedziała, jak z nim postępować. Była jedyną osobą, która to umiała. Nie jestem pewien, jak to robiła. Zawsze myślałem, że ma na niego jakiś haczyk. To byłoby bardzo w stylu Effie.
– A jak ty się z nim dogadywałeś?
– Dobrze, ale zawsze rozmawiałem z nim o sprawach, nad którymi pracował z twoją mamą. Jak już mówiłem, gdy chodziło o Effie, był zupełnie inną osobą.
– Dlaczego nikt mi wcześniej o nim nie powiedział?
– Daniella, o wielu rzeczach nikt ci wcześniej nie mówił. Effie była w El Descaro dwadzieścia lat. Zbudowała tu swój interes i bardzo dużo relacji. Ta ze Stokerem jest tylko jedną z wielu.
– A to El Descaro Classic?
– Dużo pracy, ale niezły zarobek. To grupa samochodowych świrów, którzy jeżdżą po Europie swoją chlubą.
– A Stoker?
– Prowadzi na boku księgę zakładów. Wykorzystuje Se Busca do działalności bukmacherskiej przez mniej więcej tydzień przed wyścigiem i pozostaje na miejscu, dopóki nie wyjedzie ostatni samochód. Potem się ulatnia.
Moje lody ociekają. Strzepuję trochę płynu na ziemię i zlizuję słodką i lepką breję, która spływa mi po ręce.
– Rozumiem, że mama miała swój udział w zyskach z całej tej akcji? – pytam.
– Tak to działało.
– Jak duży jest ten udział?
– Dwadzieścia procent zysku netto.
– Myślę, że jakoś się bez tego obejdziemy.
– Z miłą chęcią powiedziałbym, że to twoja decyzja, ale jeśli Carl chce z tobą współpracować, nie widzę sposobu, żeby mu odmówić.
– Czy nie możemy znaleźć kogoś innego, kto chciałby się w to zaangażować?
– Nie ma szans. Nikt nie zadaje się ze Stokerem, jeśli nie musi. A on nie lubi, gdy ktoś wtyka nos w jego sprawy. Będzie chciał mieć wszystko zorganizowane i żeby został dla niego wydzielony cichy kącik – bez dyskusji i zbędnych pytań.
Słucham i myślę. George wie dużo, jak funkcjonują rzeczy w krainie Se Busca. A nie ma w niej nic normalnego. To miejsce, w którym przebywają osoby wykluczone. Rządzi się własnymi prawami i, gdyby tylko mogło, wprowadziłoby własny paszport – to państwo dla bezpaństwowców.
– George, kto wie, jak przebiega ten cholerny wyścig?
– Masz szczęście, Daniella. Pogadaj ze Skidem. Uwielbia to cholerstwo.
– Genialnie.
Peter, zwany Skidem Solo na cześć bohatera z komiksu Tiger, jest ekspatriotą i wyścigowym maniakiem, który wierzy, że wciąż ma zadatki na mistrza kierownicy. Rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej, ale nie sposób go o tym przekonać. Do tego, jeśli mogę sobie pozwolić na brak poprawności politycznej, brakuje mu piątej klepki.
– Czy on mógłby poprowadzić coś takiego?
– Nie bardzo, potrzebuje pomocy, ale twoja mama często wykorzystywała go do najbardziej niewdzięcznej pracy i podnoszenia ciężarów. Zna się na tym lepiej niż ktokolwiek inny, ale jeśli poprosisz go, żeby zupełnie sam wszystko ogarnął, to padnie na pysk.
– Czy ktoś jeszcze ma o tym jakąś wiedzę?
– Zia, twój partner, trochę pomagał. Prawdę mówiąc, każdy z nas coś robił. Ostatecznie Effie wszystkich w to wciągała.
– I uważasz, że to zły pomysł, żebym odmówiła Stokerowi?
– Na skali gównianych pomysłów ten znajdowałby się najwyżej. Najbardziej gówniany na tym gównianym polu. Moja rada jest taka, żeby to zorganizować, postawić mu w pubie stolik i modlić się, żeby wszystko poszło dobrze.
– Dzięki, George.
Rozłączam się i wyrzucam na wpół zjedzone lody do kosza.
Odechciało mi się.
Bańka
Kiedy miałam dziesięć lat, wylądowałam w szpitalu. Złamałam trzy kości w lewej nodze, a to wszystko dlatego, że w szkole zadarłam z niewłaściwą osobą. Bawiłam się na przerwie kilkoma piłkami tenisowymi. Odbijałam je od ściany. W swojej szczytowej formie, jako trzynastolatka, potrafiłam używać trzech piłek jednocześnie, ale w wieku dziesięciu lat dwie to był mój limit. Gdy tylko udawało mi się złapać rytm, mogłam odbijać je bez przerwy pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt razy. Jednak właśnie przez tę koncentrację, która była potrzebna do osiągania najlepszych wyników, wpadłam w kłopoty.
Kiedy byłam mała, w mojej klasie było kilku niegrzecznych chłopców. Chodził tam mały rudy głupek Fraser Smart, który za wyborny żart uważał wplatanie innym dzieciakom glutów we włosy. Był też Neville Ralston. Jego zdaniem sikanie w spodnie tylko po to, by później ktoś inny usiadł na przesiąkniętym moczem krześle, było warte innego lania – tego, które dostawał w domu za szczanie w gacie. Do tego Robbie Dunn, mały gówniarz, wulkan irytującej energii, który chował się za rogiem i wyskakiwał na przechodzące obok osoby. Popychał je, krzycząc przy tym jak Tarzan. Potrafił robić to przez cały dzień. Jednak prawdziwym fiutkiem był Tommy Todd. Ten był naprawdę zdrowo popieprzonym psycholem. Nie powinien był trafić do naszej szkoły. Potrzebował całodobowej opieki, leków i trzymania za mordę. Nie miał spektrum autyzmu, nie zdiagnozowano też u niego ani ADHD, ani dwubiegunówki. Nie znaleziono dla jego zachowania żadnego medycznego usprawiedliwienia, choć Bóg jeden wie, jak usilnie go szukano. Był po prostu wrednym, mściwym małym kutasem, który napawał się cierpieniem innych ludzi.
Zawsze uważałam jego wzrost za źródło jego nikczemności. Był zdecydowanie najniższą osobą w klasie i dlatego zamienił życie Clive’a Jenningsa w koszmar. Clive był znacznie wyższy od nas wszystkich i Tommy niestrudzenie go dręczył. Tak było do dnia, w którym Clive znalazł się na krawędzi, całkiem dosłownie, bo stał przy prawie czterometrowym murze, z którego Tommy zepchnął go prosto na drogę. Clive wpadł w furię. Po raz pierwszy Todd nie miał żadnych szans, gdy Jennings zabrał deskę z ogrodu pani Carmichael. Jednym uderzeniem rozbił Tommy’emu nos, za co został wyróżniony karą zawieszenia. Nagrodą Tommy’ego była natomiast wycieczka do szpitala.
Następnego dnia bawiłam się dwiema piłkami tenisowymi na tyłach szkolnej wiaty – starej konstrukcji z kamienia i dachówek, zaprojektowanej jako schronienie dla dzieci w czasie deszczu. Nie zauważyłam, że Tommy wyślizgnął się zza rogu – co, biorąc pod uwagę, że miał biały bandaż na twarzy, przypominający gigantyczną miętówkę Polo, świadczyło o tym, jak bardzo byłam pochłonięta grą. Tommy wskoczył między mnie a ścianę i kopnął na bok jedną z lecących piłek. Powinnam była odpuścić, wziąć drugą piłkę i zwyczajnie sobie pójść. Jednak mój zdrowy rozsądek miał tego dnia wolne i wstąpiło we mnie licho, które towarzyszy mi po dziś dzień.
Zamiast przełknąć gorzką pigułkę, stanęłam przed nim i rzuciłam w jego głowę piłką, którą trzymałam w dłoni. Miałam cela i trafiłam prosto w jego zraniony nochal. Uderzenie, które w normalnych warunkach plasowałoby się nisko na skali bólu, w tym wypadku było dla Tommy’ego odczuwalne tak, jakby Hulk rzucił w niego piłką do krykieta. Już chwilę po tym ciosie wiedziałam, że zaraz nastąpią najgorsze chwile w moim młodym życiu i że weszłam po uszy w gówno. Trine, moja dobra przyjaciółka z dzieciństwa, opowiadając tę historię, mawiała: „Tommy kompletnie ześwirował”.
Nie byłam na tyle głupia, żeby stać tam i czekać, aż dostanę za swoje. Dałam dyla, mając w głowie tylko jeden cel – kanciapę Groźnego Woźnego McLareya. To był kawał strasznego sukinsyna. Tommy może i był psychiczny, ale musiałby się rzeczywiście kwalifikować do psychiatryka, żeby stawić czoła temu człowiekowi. Udałoby mi się dotrzeć w bezpieczne miejsce, gdybym nie zaliczyła skoku baleriny nad dzieciakami z klasy P4 grającymi w kulki. Uderzyłam w mały ceglany murek, kilka metrów od drzwi Groźnego Woźnego, a Tommy dosięgnął mnie tak szybko i celnie jak strzała Robin Hooda. Otrzymałam kilka solidnych kopniaków w nogi, zanim McLarey zobaczył, co się dzieje, i zainterweniował. Potem był już tylko szpital i gips. Tamtego dnia dostałam lekcję, która po dziś dzień pozostała mi w pamięci. Jeśli możesz tego uniknąć, nie zadzieraj z groźnymi wrednymi chujkami, a jeżeli naprawdę musisz się z nimi zmierzyć, zrób to na swoim terenie, na swoich warunkach i kiedy będziesz gotowa.
A Carl Stoker jest iście szemraną kreaturą, do której należy podchodzić z należytą ostrożnością. Potrzebuję nie tyle planów A, B i C, ile raczej cholernie doskonałego planu A, z uwzględnieniem elastyczności, która pozwoliłaby mi poradzić sobie z tak ewidentnie niebezpiecznym świrem. Dlatego tak bardzo przydałaby mi się fachowa porada. Rada kogoś, kto przez całe życie miał do czynienia z pomyleńcami. Znam dwie takie osoby. Diametralnie różne.
W czerwonym narożniku znajduje się capitán Lozano z Guardia Civil. Lozano nadal prowadzi śledztwo w sprawie śmierci mojej matki. Gdy ja i większość innych myśleliśmy, że mama zmarła z przyczyn naturalnych – na atak serca spowodowany zamiłowaniem do śmieciowego jedzenia i gorzały – on był innego zdania. Podejrzewał, że ktoś był w tę sprawę zamieszany. I tu dochodzimy do mężczyzny w niebieskim narożniku – Pata Ratte’a. To właśnie jego Lozano przyskrzynił za śmierć mojej mamy. Ratte jest byłym gangsterem z Londynu, choć czy w istocie „byłym” jest kwestią interpretacji. Nawet teraz, gdy bliżej mu do osiemdziesiątki niż siedemdziesiątki, to nadal kawał chłopa. Ratte został zwolniony za kaucją. W tym kraju to nietypowe przy podejrzeniach o zabójstwo, ale dowody przeciwko niemu są w najlepszym razie poszlakowe. Zorganizował mamie kilka tabletek ecstasy, a ona je zażyła. Jest kwestią dyskusyjną, czy to one spowodowały atak serca, czy nie. Zanim Pat został zatrzymany przez policję, wynajmowałam mu mieszkanie po mamie na starym mieście. Jednak gdy tylko został powiązany z jej śmiercią, powiedziałam, że może o tym zapomnieć. Pat przyznał się do podrzucenia jej pół tuzina tabletek ecstasy rano w dniu jej śmierci. Powiedział, że go o nie poprosiła i że zażywała je regularnie na pobudzenie. Na tym etapie Ratte jest tylko el investigado i dlatego został zwolniony za kaucją. W momencie zatrzymania miał przy sobie narkotyki, ale to nie wystarczyło, żeby go zamknąć. Mieszka teraz w hotelu w pobliżu portu, gdzie siedzi jak na szpilkach, nie wiedząc, czy zostanie wniesiony akt oskarżenia, czy też nie.
Zarówno Lozano, jak i Ratte mają wieloletnie doświadczenie z ludźmi pokroju Stokera. Jednak wolałabym nie prosić o pomoc żadnego z nich. Lozano ma mnie za oszustkę, która powinna się cieszyć, że chodzi wolno po ulicy, zważywszy na udział w przekręcie na rynku nieruchomości. Jestem też pewna, że Stoker będzie na jego celowniku, a nie chcę, żeby do tego szemranego typa dotarły wieści, że rozmawiam o nim z Guardia Civil. To mogłoby mieć zgubny wpływ na moje zdrowie.
Powód, dla którego nie chcę rozmawiać z Patem, jest prostszy. Zabił moją matkę. Chciałabym wierzyć, że było inaczej i wykończył ją siedzący tryb życia oraz fatalny styl odżywiania. Kiedy opróżnialiśmy jej mieszkanie, znaleźliśmy dwie zamrażarki wypełnione curry z mikrofali i sześć skrzynek rumu. Na jej trumnie widniała plakietka z rozmiarem XXXL. Niezależnie od tych okoliczności i tak obwiniam Pata za jej śmierć. Dał mamie te tabletki i kropka.
Ratte lub Lozano – nie znam nikogo innego, kto mógłby mi pomóc. Jako doświadczony robol w dziale roszczeń firmy ubezpieczeniowej miałam do czynienia z wieloma przestępcami, ale jeśli wierzyć Zii i George’owi, Stoker urasta do olimpijskiego poziomu w rzucie oszczepem. W porównaniu z nim czuję się jak dzieciak z podstawówki pchający kulę na boisku szkolnym.
Hotel Ratte’a znajduje się dwieście metrów, a może mniej, od miejsca, w którym stoję. Posterunek Lozana jest jakieś dwieście metrów w drugą stronę. Nie mam wątpliwości, że obaj znają Stokera, ale tylko Ratte z ciemnej strony. A mam przeczucie, że to będzie miało znaczenie.
Od czasu aresztowania Ratte często wysyłał esemesy i dzwonił. Olewałam to. Powiedziano mu, żeby trzymał się z dala od Se Busca, i, o dziwo, posłuchał. Odkąd został zwolniony za kaucją, widziałam go tylko dwa razy. Raz, gdy zatrąbił na mnie przy porcie ze swojego podstarzałego range rovera, a drugi, kiedy siedział w mojej ulubionej kawiarni na głównym placu starego miasta. W obu przypadkach go zignorowałam.
Myślę o Tommym Toddzie i zastanawiam się nad tym, jak mocno by mnie stłukł, gdybym była dalej od kanciapy Groźnego Woźnego. A Ratte jest teraz dla mnie właśnie jak ta kanciapa. Tylko jak, do cholery, rozpocząć jakąkolwiek konwersację z człowiekiem, który zabił twoją matkę? Pomijając huśtawkę emocjonalną, jaka z pewnością towarzyszyłaby takiej rozmowie, mógłby jej użyć jako argumentu na swoją korzyść podczas ewentualnej rozprawy w sądzie. Powiedziałby, że córka zmarłej ucięła sobie z nim miłą pogawędkę, kiedy był podejrzany o zabójstwo. Obrońca z pewnością chciałby to wykorzystać, by postawić Ratte’a w lepszym świetle, jako jeden z dowodów na jego niewinność.
Co mam w takim razie robić?
W tych sprawach zawsze pomaga mi Zia. Nigdy nie przypuszczałam, że będę mieć takiego powiernika, jakim się dla mnie stał. Jest ode mnie o dwadzieścia lat starszy, co wprowadza do mojego życia nieco spokoju i hamuje pojawiającą się gonitwę myśli. Jednak tym razem bez dzwonienia wiem doskonale, co by mi doradził – nie zbliżać się ani do Ratte’a, ani do Lozano. Uświadomiłby mi, że Pat nie jest osobą, której można ufać. Był zamieszany w śmierć mojej matki i nie ma żadnych oporów, by podnieść na kogoś rękę, jeśli miałoby to rozwiązać jego problemy. Bez względu na to, czy byłby to mężczyzna, czy kobieta. Zia zwróciłby też uwagę, że Stoker z pewnością dowie się o rozmowie z Lozano, a do tego naprawdę nie chciałam dopuścić. Powiedziałby, żebym się ogarnęła i nie pchała w to wszystko. Niech sprawy toczą się swoim torem. Gdyby zaś Stokera należało trochę udobruchać, muszę się szybko dowiedzieć kilku rzeczy.
– El bandyta jest nasss, señorita Coooolstone!
Mężczyzna wykrzykujący te słowa jest postawnym, łysym jegomościem w kapeluszu pork pie. Nazywa się Davie Brost i jest właścicielem DB’s, naszego mniej popularnego konkurenta wśród pubów dla imigrantów, lepiej znanego klientom jako Dog’s Bollocks4. George Laidlaw przedstawił mnie Daviemu miesiąc temu i zamieniliśmy kilka słów na ulicy. I to by było na tyle, jeśli chodzi o moją interakcję z tym człowiekiem od czasu, gdy tu przyjechałam. Wiem jedynie, że to zazdrosny sukinsyn. Ma ból dupy, że Se Busca ma trzy razy większe obroty i jest jak drugi dom dla wielu tutejszych imigrantów. Davie chciałby przejąć pałeczkę, zwłaszcza teraz, gdy mama przeszła na tamten świat. Nie mam zielonego pojęcia, co znaczą te jego okrzyki.
– Zabieramyyy go do nasssej casa, señorita Coooolstone!
Fałszywy meksykański akcent ma rzecz jasna dodać coś do przekazu. Szczerzy się jak leniwiec przeżuwający gnój i macha rękami w powietrzu, krzycząc. Kilka osób przechodzących obok gapi się na niego.
– Jeden tydzień, señorita Coooolstone, jeden tydzień.
Skręca w ulicę i znika, śmiejąc się.
Kolejna zagadka El Descaro do rozwiązania. El bandyta jest nasss. Cholera wie, co to znaczy.
Patrzę na wodę. Często to robię. Jest idealna, jak z pocztówki. Do tego dwa klify wznoszące się na obu krańcach zatoki i zakręcające w stronę morza. Kamienista plaża, która robi wdech i wydech w rytm uderzeń fal. Mały port, do którego stale przypływają łodzie. Kilku wytrwałych, początkujących surferów dosiada małych białych „koni”. W oddali widać statek towarowy płynący na północ, prawdopodobnie do Barcelony. Stoję w cieniu palmy i opieram się o nią, pocierając dłonią drewniane łuski, z których zbudowana jest jej szorstka kora. Młoda kobieta w skrojonym na miarę kombinezonie stoi na SUP-ie5 i wiosłuje wzdłuż wybrzeża, dwadzieścia metrów od brzegu. Długimi, płynnymi ruchami prowadzi deskę. Spogląda w moją stronę, zahipnotyzowana brzegiem. Ja z kolei jestem oczarowana morzem. Przez sekundę patrzymy sobie w oczy, potem ona zaczyna się chwiać i przestaje na chwilę wiosłować. Zwraca uwagę na ułożenie swoich stóp, po czym odzyskuje równowagę, zanurza wiosło z powrotem w wodzie i płynie dalej. Nie kojarzę jej, ale to nic dziwnego. Plaża przyciąga zarówno miejscowych, jak i obcokrajowców. Dziesiątki tysięcy ludzi korzysta z tego miejsca. W lecie, o ile wytęży się słuch, w ciągu dwudziestu minut można usłyszeć dwadzieścia różnych języków. Z niewielką przewagą hiszpańskiego. W El Descaro jest mniej więcej tyle samo miejscowych ile przyjezdnych. Z biegiem lat powstały całe enklawy. Brytyjczycy zagarnęli sobie jedno ze wzgórz. Szwajcarzy uwili sobie gniazdko pod górą. Niemcy zanurzyli się w dolinie, Francuzi osiedli przy plaży, a Holendrzy w porcie. Ten podział odzwierciedla również odpowiednie rozmieszczenie barów i restauracji. Jeśli tylko ma się na to ochotę, można tutaj spróbować smaków prawie z całej Europy. Tapas rządzi, ale również odnośnie do sunday roast, abendbrot i mellanmål czy też borreltijd obowiązuje zasada: szukajcie, a znajdziecie.
Na samą myśl o jedzeniu burczy mi w brzuchu, ale staram się kontrolować wagę. Kiedy tu przyleciałam, byłam dumna ze swojej figury. W Wielkiej Brytanii sześć dni w tygodniu przechodziłam przez piekło spinningu, a potem robiłam pięćdziesiąt długości na pobliskim basenie. Tutaj na mój reżim ćwiczeń składa się siedem nocy w tygodniu w barze, i to zbyt często po niewłaściwej jego stronie. Moje spodenki pasują, bo kupiłam je dwa tygodnie temu, dżinsy nie, ponieważ przyleciały do Hiszpanii razem ze mną. Na starym mieście jest klub dla osób odchudzających się, który wygląda coraz bardziej zachęcająco. Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę choćby rozważać taką opcję.
Wchodzę powoli, spokojnie na mur portowy, kierując się w stronę małej latarni, która stoi na jego końcu. Po portowej stronie muru stoi rząd żaglówek, których wanty i sztagi dzwonią z masztów, tworząc chaotyczny chór, gdy statki się kołyszą. Z tego, co widzę, kilka innych osób również wyszło na spacer. Latem to miejsce będzie wypełnione ludźmi po same brzegi. Zatrzymuję się przed latarnią i spoglądam na miasto, wodząc wzrokiem po jednej z dróg, aż dostrzegam czarny jak smoła dach Se Busca ze starym miastem, znajdującym się wyżej, w tle. Pozwalam, by myśli o Stokerze i Broście rozpłynęły się nieco w słońcu. Teraz przydałaby się bocadillo – sugeruje niegrzeczna część mojego mózgu. Jamon y queso ze wszystkimi dodatkami, mały talerz patatas bravas, zimna cola i trochę oliwek. Panie i panowie, dziękuję za te wszystkie kalorie, moje biodra i brzuch są wdzięczne za wasz wkład.
Wzdycham, a dźwięk, jaki z siebie przy tym wydobywam, zaskakuje mężczyznę, który wychodzi z psem. Darowanie sobie tego posiłku to zdecydowanie lepszy, choć w tej chwili mniej atrakcyjny pomysł.
Zabieramyyy go do nasssej casa…
Słowa Daviego Brosta unoszą się nad wodą, a ja zastanawiam się, o czym mówił. Co do siebie zabierają? Bandytę? Kim lub czym, u diabła, jest bandyta? Jeśli miał na myśli osobę, to może chodzić o prawie każdego, kto odwiedza mój pub. W Se Busca nie brakuje klientów będących na bakier z prawem.
Wracam do portu, przez cały czas przerabiając w głowie temat Brosta i Stokera.
– Cześć, Daniella.
George Laidlaw popija whisky w jednej z knajpek na nabrzeżu portowym.
– Cześć, George. Szukałeś mnie?
– W związku z naszą rozmową pomyślałem, że przyda ci się krótka pogawędka twarzą w twarz o twoim nowym problemie.
– O Stokerze?
Przykłada palec do ust.
– Ciii…
George znielubił mnie niemal natychmiast, zaraz po moim przylocie. Ta antypatia trwała do czasu, kiedy dałam mu pięćdziesiąt tysięcy euro i udziały w pubie. Teraz jest między nami coś, co nazwałabym „wymuszoną grzecznością”. Swoje prawnicze kwalifikacje podkreśla, nosząc klasyczne chinosy, białą koszulę, starannie przyciętą brodę i zaczesane do tyłu włosy, jak też przesadnie stanowczym uściskiem dłoni. Nie przeszkadza mu specjalnie brak hiszpańskich uprawnień do wykonywania zawodu. Ten drobny szkopuł nie stanowił dla niego bariery w stworzeniu bazy ufnych klientów. Ja nie zaufałabym mu, nawet gdyby przedstawił mi certyfikat autentyczności od Johna Grishama.
– Czy możemy na chwilę odstawić na bok temat Stokera? – mówię. – Chodzi o Daviego Brosta.
– Siadaj.
Odsuwam krzesło i zaraz podchodzi do mnie kelnerka.
– Me das una copa de vino blanco?
Kiwa głową i znika w środku. W nocy będę musiała odwieźć Zię, dlatego ograniczę się do jednego kieliszka wina. Tylko jednego.
George patrzy się kelnerce na tyłek, gdy ta odchodzi.
– Mogłaby być twoją wnuczką – zauważam.
– Nie, nie mogłaby. Chyba że mam dzieci, o których nie wiem. Więc o co chodzi z tym Daviem Brostem?
– Pojawił się po drugiej stronie ulicy niedługo po naszej rozmowie na WhatsAppie. Zaczął do mnie krzyczeć. Był cholernie dziwny i w ogóle.
– Co krzyczał?
– Coś o tym, że zabierze bandytę.
George się śmieje.
– Chryste, to już? Jak ten czas leci.
– Czyli wiesz, o czym on mówił?
– Tja. Chodzi o Kradzież.
– Kradzież? Co to? Doroczna konferencja dla złodziei?
Znów się śmieje, podczas gdy kelnerka stawia moje wino na stoliku.
– Gracias – mówię.
– De nada – odpowiada, a oczy George’a znów wędrują na jej dżinsy.
– Wiesz, że widać, gdy to robisz? – zauważam.
– Patrzenie nie jest zabronione.
– Jasne, ale odrobina subtelności wyglądałaby mniej perwersyjnie.
– A może ja lubię perwersję?
– Kradzież, George – mówię zrzędliwym głosem – co to jest ta Kradzież?
– Coroczne zawody między DB’s a Se Busca.
– O co chodzi w tych zawodach?
– O kradzież.
– Kradzież czego?
Kelnerka pojawia się ponownie. Daję George’owi prztyczka w nos, gdy ten odwraca się, żeby na nią spojrzeć.
– Kradzież czego? – powtarzam.
Pociera nos, ale nadal patrzy na kelnerkę.
– To Saucy zaczął – mówi.
– Co zaczął Saucy? – pytam.
– Eee… ukradł Bertiego jakieś dziesięć lat temu?
Odchylam się do tyłu na krześle. George potrafi taki być. Zamiast powiedzieć coś wprost, krąży wokół tematu. Zostało mu to z czasów, gdy pracował w kancelarii prawnej i liczył sobie za godzinę. Dziesięciominutową rozmowę w pubie potrafi rozwlec tak, by trwała całą noc.
– George, przedstaw mi darmową wersję tej historii.
Rozgląda się w poszukiwaniu kelnerki, ale ta jest w środku. Kontynuuje dopiero po upewnieniu się, że nie ma jej w pobliżu:
– Jakieś dziesięć lat temu Saucy kręcił się po pubach przy plaży. Effie wyrzuciła go z Se Busca, bo był straszliwie zachlany i niepokoił innych klientów. Wiesz, jaki potrafi czasem być.
Oj wiem. Najczęściej jest nieszkodliwym pijusem, ale co jakiś czas przechodzi do ataku – uruchamia mu się tryb „obrażanie na zawołanie, do woli i ile wlezie”.
– Tak czy inaczej – mówi George – Saucy dotarł do DB’s. Prawdopodobnie to było jedyne miejsce, które wciąż chciało go obsłużyć. Nie wnikają tam za bardzo w takie niuanse jak twój stan upojenia. Przynajmniej póki wciąż masz forsę do wydania. Byłaś kiedyś w DB’s, Daniella?
Potrząsam głową.
– Trochę zwyklak. Gdyby trociny na podłogach w pubach były nadal modne, w DB’s wyłożyliby nimi warstwę grubości kilku centymetrów. W każdym razie Dog’s Bollocks ma maskotkę, która siedzi za barem. To wielki wypchany buldog o imieniu Bertie. Potwór, którego Brost przywiózł z Wielkiej Brytanii. Ma na sobie kamizelkę z brytyjską flagą. Kiedy tylko Brost jest w pubie, zawsze nakłada mu na łeb swój kapelusz pork pie. Cóż, Saucy’emu udało się go ukraść.
– Co? Kapelusz?
– Nie. Bertiego. Nie mam bladego pojęcia, jak to zrobił. Ten buldog jest prawie jego wzrostu. Co więcej, Saucy’emu udało się przeciągnąć Bertiego dwa i pół kilometra do Se Busca. Brost wpadł w szał, ale nie zgodziliśmy się zwrócić maskotki i musiał się po nią pofatygować.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Saucy w języku angielskim ma wiele znaczeń. Jednym z nich jest sosisty, czyli soczysty, pełen soku lub obficie okraszony sosem. Nie dziwi więc wybór takiej ksywki dla człowieka, którego nazwisko od razu przywodzi na myśl bardzo znaną markę m.in. ketchupu i innych sosów. Z pewnością nie będzie też dla czytelnika wielkim zaskoczeniem, że saucy oznacza również osobę zuchwałą i pyskatą. [wróć]
Rat w języku angielskim oznacza szczura. [wróć]
Hiszpański urząd miasta. [wróć]
W dosłownym tłumaczeniu z języka angielskiego Psie Jaja lub na przykład Psie Jajca, jednak w wulgarnym określeniu slangowym dog’s bollocks oznacza też coś zajebistego, najlepszego w oczywisty sposób, widoczny jak psie… [wróć]
SUP to skrót od stand up paddle board – rodzaju deski surfingowej, na której pływa się przy użyciu wiosła, najczęściej w pozycji stojącej. [wróć]