6 ran - Morgan Cry - ebook + audiobook + książka

6 ran ebook

Cry Morgan

3,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Morgan Cry

6 ran

Pod słońcem Hiszpanii rozgrywa się wyjątkowo mroczna historia

Sześć ran kłutych i zdecydowanie więcej powodów do zmartwień...

Daniella Coulstoun przeprowadziła się z deszczowego Glasgow do słonecznego El Descaro na Costa Blanca, by z pomocą przyjaciół prowadzić pub Se Busca odziedziczony po matce. Spełnienie marzeń? Nie do końca. Przyjaciele to dysfunkcyjna grupka imigrantów, którzy mają swoje za uszami. Pub zaś wygląda jak obskurny bunkier – bez okien i odrobiny gustu w kwestii wystroju. Nie jest to też miejsce, w którym człowiek czuje się bezpiecznie, bowiem w dramatycznych okolicznościach w jego piwnicy zostaje znalezione... ciało znanego londyńskiego gangstera. Podejrzenia padają na Daniellę. W końcu znała denata i obwiniała go o śmierć matki... Aby oczyścić się z zarzutów, musi odnaleźć prawdziwego zabójcę. Czy to właściciel konkurencyjnego pubu albo któryś ze zwariowanych bywalców Se Busca? A może w grę wchodzą gangsterskie porachunki? I czy Daniella jest gotowa poznać prawdę?

Morgan Cry

Pod tym pseudonimem kryje się pochodzący z Glasgow pisarz Gordon Brown. Zanim na dobre wrócił do rodzinnego miasta, mieszkał w Londynie, Toronto i małej wsi Tutbury. Czego on w życiu nie robił! Pracował jako specjalista do spraw strategii marketingowych, był DJ-em w lokalnym radiu, dostarczał pizzę w Toronto, sprzedawał piwo bezalkoholowe na Bliskim Wschodzie, wprowadzał firmę z branży zaawansowanych technologii na londyńską giełdę... Pomagał też w tworzeniu Bloody Scotland – Szkockiego Festiwalu Kryminału. Jest autorem ośmiu powieści i kilku opowiadań – jedno z nich znalazło się w nagrodzonej Anthony Award antologii Blood on the Bayou. Jest żonaty, ma dwoje dzieci. 6 ran to jego dziewiąta powieść, druga napisana pod pseudonimem.

Recenzje

Krew, pot, łzy i mnóstwo dobrej zabawy.

Ian Rankin

Wciągająca przejażdżka w głąb szalonej społeczności imigrantów na Costa del Crime.

Denise Mina

Szybka, wściekła i nieskończenie zabawna.

Lin Anderson

Nieodkładalna.

Denzil Meyrick

Morgan Cry stworzył najlepszy literacki koktajl: doskonała proporcja dreszczyku emocji, napięcia, suspensu zaserwowana z lodem i dużą porcją humoru.

Sharon Bairden

Czysty eskapizm – wybór miesiąca.

LoveReading

Niezwykle zabawny, zręcznie opowiedziany kryminał.

„Irish Independent”

Wciągająca.

„Sunday Post”

Może i Brown porzucił mroczne zaułki tartan noir dla gorących ulic Hiszpanii, ale udowadnia, że w słońcu może być równie niebezpiecznie. Nadal potrafi sprawić, że czytelnik nie przejdzie obok lektury obojętnie.

„Scotland on Sunday”

Kryminał skoncentrowany na kreowaniu postaci, który nie epatuje przemocą i sadyzmem, a jednocześnie nie sprawia wrażenia zbyt lekkiego.

„The Herald”

Fantastyczna zagadka, wciągająca fabuła, trzymająca w napięciu i dobrze osadzona w realiach... Gorąco polecam!

crimebookjunkie.co.uk

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 406

Oceny
3,4 (7 ocen)
1
1
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iCate0

Całkiem niezła

Początek zapowiadał się dobrze, ale im dalej szlo, tym jakoś mniej wiarygodnie się robiło. Nie była to zła książka, zarówno ten tom, jak i poprzedni fajnie umilił mi czas, ale jak dla mnie ta seria jest po prostu przekombinowana i zabrakło mi bohaterów, z którymi faktycznie mogłabym się zżyć albo chociaż polubić ich na tyle, żeby bardziej interesowało mnie to, co działo się w książce. Nie zostaliśmy co prawda przyjaciółmi, ale prawie poczułam hiszpańskie słońce na twarzy, więc nienajgorzej :)
00
wioolcia

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Prolog. Nalot

PROLOG

Nalot

Drzwi otwie­rają się z siłą eks­plo­zji. Ich stare drewno roz­trza­skuje się i posyła do środka pubu grad śmier­cio­no­śnych, dłu­gich na trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów, szty­le­tów. Wszy­scy znaj­du­jący się w knaj­pie ukry­wają się za prze­wró­co­nymi sto­li­kami i zakry­wają twa­rze. Roz­cho­dzi się stu­ko­czące stac­cato drew­nia­nych poci­sków. Klamka, ciężka bryła sta­rego mosią­dzu, wystrze­li­wuje lotem gło­wicy bojo­wej. Tra­fia pro­sto w półkę z trun­kami nad barem, tłu­kąc butelki, w tym te nie­tknięte od dwóch dekad. Zawiasy drzwi, uwol­nione z fra­mugi, wbi­jają się w sufit, zamie­nia­jąc bank­noty, przy­cze­pione do niego przez poko­le­nia pine­zek, w kon­fetti. Waluty z całego świata wirują po pomiesz­cze­niu, jak gdyby odby­wało się wła­śnie wesele z pie­kła rodem. Dębowa szczapa o gaba­ry­tach ręka­wicy bok­ser­skiej wyrywa z moco­wa­nia nale­wak. Napór dwu­tlenku węgla spra­wia, że w powie­trze wzbija się fon­tanna piwa.

Duży frag­ment drzwi ląduje na stole bilar­do­wym, wyrzu­ca­jąc w górę bilę numer osiem, która odbija się ryko­sze­tem od bandy, a następ­nie ude­rza w olbrzymi tele­wi­zor LED. Jego matryca roz­pry­skuje się w drobny mak, a odłamki roz­bi­tego ekranu zostają wymie­cione falą w prze­strzeń. Pomiesz­cze­nie staje się teraz mor­der­czym kok­taj­lem szkła, drewna, metalu, papieru i piwa, zmu­sza­jąc i tak już sku­lo­nych bywal­ców do zwi­nię­cia się w kłę­bek. Zewsząd sły­chać bia­do­le­nie, płacz, jęki i modli­twy.

Po eks­plo­zji przez otwór, w któ­rym jesz­cze przed chwilą były osa­dzone drzwi, napły­wają schy­lone posta­cie, pró­bu­jące się osło­nić przed osia­da­ją­cym gru­zem, szczy­pią­cym w oczy dymem i zle­pia­ją­cym włosy piwem. Intruzi twardo idą dalej. Prze­ta­czają się przez pub. Są tutaj w jed­nym celu.

Idą sztur­mem w stronę baru; krzy­czą i ska­czą. Kopią stoły. Prze­wra­cają krze­sła. Leżą­cych na pod­ło­dze obroń­ców pubu trak­tują jak żywe prze­szkody, które trzeba poko­nać. Część najeźdź­ców jest w kaskach. Mają na sobie skó­rzane kurtki lub cięż­kie weł­niane płasz­cze, a więk­szość nosi buty ze sta­lo­wymi noskami. Nie­któ­rzy nało­żyli ciemne oku­lary, a jeden z nich nawet maskę spa­wal­ni­czą, w któ­rej chyba nie­wiele widzi. Bro­dząc w nie­mal cał­ko­wi­tej ciem­no­ści, ude­rza głową w stół bilar­dowy, wbija dwie kule i łamie kij na cztery kawałki.

Ugo­dzona żarówka pęka z trza­skiem. Wywala korki i zapada ciem­ność.

Ale oni idą dalej.

Ekipa.

Obrońcy pubu nie mają czasu na reak­cję. Nie mają czasu na obronę. Nie mają czasu na dzia­ła­nie. Myślą tylko o prze­trwa­niu, a może także o dzwo­nie­niu w uszach oraz mrocz­kach przed oczami wywo­ła­nych eks­plo­du­ją­cym świa­tłem. Zmie­cieni przez falę intru­zów – leżą oszo­ło­mieni i prze­ra­żeni, z pod­kur­czo­nymi rękami i z nogami pod­cią­gnię­tymi pod szyję. Pró­bują prze­wi­dzieć ciosy i unik­nąć bólu, kuląc się pod napo­rem ataku.

Roz­lega się krzyk, po naru­sze­niu lady baru nastę­puje dal­sza część inwa­zji; posta­cie kie­rują się na tyły, do biura. Wyła­mują drzwi prze­ciw­po­ża­rowe, zasta­wione szaf­kami z doku­men­tami, które upa­dają na pod­łogę. Zale­d­wie chwilę po wtar­gnię­ciu do budynku intruzi wybie­gają tyl­nym wyj­ściem. Po ich odej­ściu zapada cisza, która okrywa prze­strzeń tak szczel­nie, jak całun otula nie­bosz­czyka. Na pod­ło­dze osia­dają resztki tynku, bank­no­tów i drewna. Samotna kula bilar­dowa toczy się i zatrzy­muje pod sto­łem, a oca­lała wcze­śniej szklanka spada na zie­mię, roz­bi­ja­jąc się. Za zruj­no­wa­nym wej­ściem sły­chać odgłosy rado­snych okrzy­ków, odpa­la­nych sil­ni­ków, krę­cą­cych się kół i muzyki heavy­me­ta­lo­wej. Jed­nak ten zgiełk rów­nież zanika.

Potem nie ma nic. W miej­scu, gdzie kie­dyś znaj­do­wał się wszech­świat, przez krótką chwilę ist­nieje tylko pustka – jak czarna dziura, któ­rej hory­zont zda­rzeń jest pusta­kiem ide­al­nie wpa­so­wu­ją­cym się w bryłę budynku, w któ­rym miał miej­sce nalot.

Wtedy ktoś się poru­sza.

Obrońca pubu.

Idzie w stronę biura.

Wcho­dzi do środka i po chwili z wnę­trza roz­lega się wes­tchnie­nie.

Potem z zewnątrz pada pyta­nie:

– Zabrali go?!

Wewnątrz panuje cisza.

Przez chwilę z zewnątrz pły­nie nadzieja.

Z wewnątrz ktoś rzuca jedno słowo:

– Tak.

– No to, dru­żyno – mówi głos z zewnątrz – mamy prze­je­bane.

– Chry­ste! – mówi głos z biura. – Tutaj chyba jest trup!

– Trup?! – pyta inny głos.

– Tak!

– Nie­żywy trup?!

– Tak mi się wydaje!

– Kto to jest?!

– Wygląda jak Pat Ratte!

1. Carl Stoker

1

Carl Sto­ker

Tydzień wcze­śniej

Uczci­wość popłaca. Przy­naj­mniej tak mówiła mi mama, gdy byłam mała. Może to i prawda, ale brak uczci­wo­ści nie­ko­niecz­nie prze­kłada się na mniej­szą zasob­ność port­fela. Ludziom zwy­kle nie podoba się, że ci, któ­rymi kie­rują bar­dziej ego­istyczne pobudki, mogą bez­kar­nie wyko­rzy­sty­wać innych. Jed­nak jesz­cze bar­dziej boli, gdy obfi­tu­jący w uczci­wość widzą moral­nych ban­kru­tów pre­zen­tu­ją­cych swoje nowe super­jachty, lan­su­ją­cych się po czer­wo­nych dywa­nach ze śmie­tanką towa­rzy­ską lub zama­wia­ją­cych naj­droż­szego szam­pana w lokal­nej knaj­pie tylko dla­tego, że mają taki kaprys.

Nie postrze­gam sie­bie jako osoby mało­dusz­nej, ale rozu­miem ich. Wiem, skąd się bie­rze u nich pogarda dla tych, któ­rych uwa­żają za sła­bych. Nie bar­dzo mi się to podoba, ale kiedy przy­cho­dzi co do czego, nie jestem tak świę­to­je­bliwa, jak chcia­ła­bym o sobie myśleć. Czuję, że po cza­sach, gdy moja egzy­sten­cja spro­wa­dzała się do słu­żal­czej i bez­myśl­nej harówki w cen­trum obsługi tele­fo­nicz­nej, mam prawo do lep­szego życia, któ­rym chcę się teraz nacie­szyć. To, że nie jestem już słu­gu­sem, który musi kła­niać się nie­kiedy naprawdę okrop­nym typom, dobrze wróży na przy­szłość. Pro­mie­nieję. Jestem szczę­śliw­sza i bogat­sza. Mam jed­nak nieco więk­szego kaca moral­nego, niż jest w sta­nie udźwi­gnąć moje sumie­nie. Za nowe życie muszę pła­cić czymś wię­cej niż zanu­rze­niem małego paluszka w kałuży prze­stęp­czo­ści. Na pozór udaje mi się prze­ko­nać samą sie­bie, że wszyst­kie moje dzia­ła­nia są uspra­wie­dli­wione. O tym, że w jakiś spo­sób jestem godna posia­da­nia zdo­by­tych łupów. Jed­nak mimo wszystko nie czuję się z tym dobrze. Wyznaję zasadę, że bez pracy nie ma koła­czy. A ja na pewno nie zapra­co­wa­łam ani na budy­nek, w któ­rym sie­dzę, ani na więk­szość pie­nię­dzy na moim kon­cie.

Nazy­wam się Daniella Coul­stoun i jestem wspól­ni­kiem więk­szo­ścio­wym w jed­nym z naj­bar­dziej szem­ra­nych lokali na Costa Blanca. Se Busca, poło­żone w nad­mor­skim mie­ście El Descaro, to pozba­wione okien wię­zie­nie zwane pubem, które służy za pijal­nię głów­nie imi­gran­tom z Wysp Bry­tyj­skich. Moja matka, która była dla mnie obcą osobą przez więk­szość mojego doro­słego życia, uwa­żała to miej­sce za swoje oso­bi­ste lenno przez ponad dwie dekady. Wszystko, co się tu znaj­duje, od sufitu wyło­żo­nego zagra­nicz­nymi bank­no­tami o niskich nomi­na­łach, po jaskra­wo­ró­żowe meble, jest świą­ty­nią jej kiep­skiego gustu. W ostat­nich latach swo­jego życia wyzna­wała zasadę, że im mniej pie­nię­dzy wło­żo­nych w pub, tym wię­cej kasy w kie­szeni.

Sie­dzę na kra­wę­dzi baru, mając przed sobą café con leche i prze­glą­da­jąc trzy zawy­żone kosz­to­rysy. Ich twórcy chyba błęd­nie sądzili, że chcę prze­bu­do­wać to miej­sce na jakiś pię­cio­gwiazd­kowy ośro­dek wypo­czyn­kowy. Cóż, myśla­łam jedy­nie o odro­bi­nie farby i kilku nowych krze­słach. A te wyceny zapo­wia­dają według mnie złote wykoń­cze­nia i mar­mu­rowe trony.

Kiedy zmarła moja matka, a ja odzie­dzi­czy­łam pub, byłam zde­gu­sto­wana jego este­tyką, a raczej jej bra­kiem. Jed­nak im dłu­żej tu jestem, tym bar­dziej zaczy­nam się do niej prze­ko­ny­wać – naj­wy­raź­niej oszczędna natura mojej matki zna­la­zła we mnie swoje odbi­cie. Droga pro­wa­dząca od znie­sma­cze­nia, poprzez tole­ran­cję, aż do mil­czą­cej akcep­ta­cji wystroju knajpy była powolna, ale została prze­byta. Te wyceny utwier­dzają mnie jedy­nie w prze­ko­na­niu, że dotar­łam do jej kresu. Odsu­wam na bok wszyst­kie trzy kartki i popi­jam kawę.

Za barem stoi teraz Clyde, stu­dent i jed­no­cze­śnie jeden ze wspól­ni­ków mniej­szo­ścio­wych w Se Busca. To miły chło­pak, pomocny, pra­co­wity i bar­dzo lubiany przez gości. W cza­sie wol­nym od pracy stu­diuje na uni­wer­sy­te­cie w Walen­cji, zdo­by­wa­jąc tytuł magi­stra histo­rii sztuki. Jest to kie­ru­nek, któ­rego nie cierpi, ale brnie dziel­nie do końca, aby zaspo­koić nie do końca speł­nione ambi­cje arty­styczne swo­jego ojca. Clyde pla­no­wał podróże po ukoń­cze­niu stu­diów, ale odkąd poda­ro­wa­łam mu mały udział w pubie, jest pełen pomy­słów, jak możemy się roz­wi­jać i zwięk­szyć zyski. Prze­stał na razie mówić o prze­mie­rza­niu świata. Oprócz Se Busca mama zosta­wiła mi w spadku miesz­ka­nie. Ma dwie sypial­nie i mie­ści się na sta­rym mie­ście w El Descaro. Tak się zło­żyło, że była też wła­ści­cielką działki, którą pewien Rosja­nin kupił ode mnie, aby wybu­do­wać na niej eks­klu­zywny apar­ta­men­to­wiec. Zapeł­niło to moje konto ban­kowe na tyle, abym mogła na jakiś czas odsap­nąć. A przy oka­zji pozwo­liło mi to opu­ścić Wyspy i zamiesz­kać w Hisz­pa­nii.

Miesz­kam na pod­da­szu, które jest teraz dosłow­nie nad moją głową. Jesz­cze nie­dawno znaj­do­wało się w sta­nie suro­wym. Wykoń­czy­łam je i zamon­to­wa­łam izo­la­cję aku­styczną, aby powstrzy­mać hałas docho­dzący z pubu. Szarp­nę­łam się też na porządną kli­ma­ty­za­cję, sku­tecz­nie tłu­miącą cie­pło wypro­mie­nio­wane przez pub – poni­żej – i hisz­pań­skie słońce – powy­żej.

Dziś wie­czo­rem w Se Busca odbywa się liga darta. Zmie­rzymy się z The Fabled Cor­ner, pubem poło­żo­nym w małej wio­sce Cuando, która leży około ośmiu kilo­me­trów od miej­sca, w któ­rym teraz sie­dzę. Dru­żyny wszyst­kich uczest­ni­czą­cych lokali trak­tują ligę poważ­nie. Se Busca to obecny mistrz. Nasza dru­żyna wygrała decy­du­jący mecz jed­nym punk­tem. Prze­grani w tym star­ciu oka­zali się gra­cze z DB’s – mniej popu­lar­nej knajpy dla imi­gran­tów w pobliżu plaży w El Descaro. Pod­czas meczu spo­dzie­wamy się tłu­mów. Kanapki są już wyło­żone na przy­kry­tym bla­tem stole bilar­do­wym i zamó­wi­łam jesz­cze wię­cej piwa. Dru­żyna The Fabled Cor­ner przy­jeż­dża zwy­kle z pięć­dzie­się­cio­oso­bo­wym auto­ka­rem peł­nym kibi­ców, któ­rzy zawsze piją tak, jakby zaraz mieli zaka­zać wódy na całej pla­ne­cie. Kiedy ostat­nio The Fabled Cor­ner grali u nas, doszło przy barze do bójki, która mogłaby uświet­nić naj­lep­sze sceny z fil­mów Johna Forda. Zatrud­ni­łam więc czło­wieka olbrzyma o imie­niu Jeep, aby zapew­nił dodat­kową ochronę pod­czas dzi­siej­szego wyda­rze­nia na wypa­dek, gdyby zro­biło się gorąco. Jeep to stara szkoła. Nic wymyśl­nego. Pre­fe­ruje zada­wa­nie tępych ura­zów, a jako broń upodo­bał sobie wła­sne ręce. Waży teraz dwa razy wię­cej niż w cza­sach, gdy był zawod­ni­kiem wagi super­cięż­kiej. Ponadto od tego czasu ste­rydy potro­iły jego masę mię­śniową. Spo­wo­do­wały rów­nież uszko­dze­nie posia­da­nych przez niego sza­rych komó­rek. I cho­ciaż słowa zawie­ra­jące wię­cej niż jedną sylabę są praw­dzi­wym wyzwa­niem dla jego inte­lektu, jest sku­teczny i, co ważne, także tani.

Nie zamie­rzam zostać na meczu darta. Zia Mac­Far­lane, mój part­ner, zgło­sił się na ochot­nika, aby pomóc Clyde’owi na barze. Dziś, późno w nocy, śpiewa też w lokalu nad brze­giem morza, więc w zamian za wyrę­cze­nie mnie w pracy w pubie będę robić za jego tak­sów­ka­rza. Zawiozę go na ten póź­niej­szy kon­cert. Jako pio­sen­karz pop z lat osiem­dzie­sią­tych, który prze­bo­jem, dokład­nie jed­nym, wdarł się na scenę, Zia wciąż ma nadzieję na powrót sławy. To marze­nie, które nosi w sobie od czter­dzie­stu lat.

Mam ochotę wybrać się na spa­cer, żeby oczy­ścić umysł. Myśl o nocy spę­dzo­nej w pubie, peł­nym gości woła­ją­cych o podwójne dwu­dziestki w dar­cie, nie wydaje mi się w tym momen­cie atrak­cyjna.

– Clyde? – mówię.

Clyde podaje Saucy’emu dużą wódkę i mały tonik. Saucy naprawdę nazywa się Arthur Heinz1 i był kie­dyś wzię­tym księ­go­wym. Kiedy jest trzeźwy, na­dal wie o hisz­pań­skim pra­wie podat­ko­wym wię­cej niż kto­kol­wiek, kogo znam. Byłby naj­od­po­wied­niej­szą osobą do powie­rze­nia swo­ich finan­sów, gdyby wolał codzien­nie rano witać się z księ­gami rachun­ko­wymi, a nie desty­lo­wa­nym zacie­rem ziem­nia­cza­nym.

– Za chwilkę, Daniella – mówi Clyde.

Saucy uśmie­cha się do mnie i pod­nosi swój kie­li­szek.

– Dopil­nuj, pro­szę, żeby zapła­cił – zwra­cam się do Clyde’a z wes­tchnie­niem.

Saucy rów­nież jest wspól­ni­kiem mniej­szo­ścio­wym w pubie, ale zanim tak się stało, miał brzydki nawyk picia za darmo. Jed­nym z warun­ków zosta­nia udzia­łow­cem było to, że wszy­scy, oprócz mnie, płacą za alko­hol.

– Już to zro­bi­łem – mówi Clyde, poka­zu­jąc mi kilka euro.

Saucy chwiej­nym kro­kiem zmie­rza do swo­jego ulu­bio­nego sto­lika. Wódka znika, jesz­cze zanim zdąży usiąść. Clyde podaje mu następną i wraca za bar.

– O co cho­dzi? – pyta mnie.

– Nie masz nic prze­ciwko temu, żebym poszła na spa­cer? Zia może pomóc przy grze w lotki.

– Świet­nie, że idziesz na spa­cer, Daniella – zauważa.

– Świet­nie? Clyde, dla­czego niby tak cię to cie­szy?

– Daniella, może i jesteś sze­fową, ale w takie wie­czory jak dziś i tak nie ma z cie­bie żad­nego pożytku za barem.

– Uczę się.

– Moja pra­bab­cia szyb­ciej uczy się fizyki jądro­wej, a nie żyje od trzy­dzie­stu lat.

Uśmie­cham się, a on robi to samo. Jak już mówi­łam, to miły chło­pak.

Zeska­kuję ze stołka baro­wego i macham kilku klien­tom w dro­dze do drzwi wej­ścio­wych. Widzę, jak Clyde zgar­nia wyceny i odkłada je dla mnie. Mamy podobną wizję remontu – szybka wizyta w la ferretería, tuzin kubeł­ków pin­tury, zawo­ła­nie kilku mala­rzy i zapła­ce­nie im drin­kami – to pro­po­zy­cja, na którą trudno nie przy­stać.

Wycho­dząc z pubu i pcha­jąc się pro­sto w upał póź­nego popo­łu­dnia, wdy­cham świeże powie­trze i pozwa­lam twa­rzy kąpać się w pro­mie­niach słońca. Bio­rąc pod uwagę moją bladą kar­na­cję, nikt by nie powie­dział, że jestem miesz­kanką sło­necz­nego zakątka Hisz­pa­nii. Odkąd się tu prze­pro­wa­dzi­łam, wię­cej prze­by­wam wewnątrz niż na zewnątrz. Se Busca jest ist­nym poże­ra­czem czasu. Trzyma czło­wieka w nie­woli. To wehi­kuł czasu, w któ­rym godziny lecą jak sza­lone. W pubie teo­re­tycz­nie powinny być trzy zmiany. Od jede­na­stej rano do pią­tej, póź­niej od pią­tej do pół­nocy, a potem już do ostat­niego klienta. Jed­nak w rze­czy­wi­sto­ści róż­nie to wycho­dzi. W skład per­so­nelu pubu wcho­dzą mój part­ner Zia, stu­dent Clyde i ja. Do tego jest jesz­cze kilka osób, które poma­gają od czasu do czasu. Zia stoi za barem nie­chęt­nie, tym bar­dziej w poje­dynkę. Z kolei praca solo jest ponie­kąd konieczna, aby utrzy­mać koszty na niskim pozio­mie. A ponie­waż nie zapo­wia­dam się na pra­cow­nika roku, bra­kuje nam dobrego per­so­nelu. Jed­nak płacę lepiej niż w innych loka­lach. Do tego moi pra­cow­nicy nie muszą oba­wiać się o sta­bil­ność zatrud­nie­nia. Jest gwa­ran­to­wana, ponie­waż mamy najbar­dziej lojal­nych klien­tów w mie­ście.

– Daniella Coul­stoun?!

Nie­zna­jomy wykrzy­ku­jący moje imię stoi na zasy­fia­łym par­kingu, opie­ra­jąc się o bmw serii 7 w kolo­rze głę­bo­kiej czerni, które wygląda, jakby wyje­chało pro­sto z salonu. W odróż­nie­niu od tutej­szych samo­cho­dów, w więk­szo­ści pokry­tych war­stwą kurzu, jego fura lśni tak, jakby dopiero co prze­szła pozy­tyw­nie próbę bia­łej ręka­wiczki. Męż­czy­zna ma czarne włosy opa­da­jące na ramiona i prze­dzia­łek dokład­nie na środku głowy. Jest ubrany w czarną koszulę z nie­za­pię­tym koł­nie­rzy­kiem oraz dżinsy i vansy w tym samym kolo­rze. Na szyi ma zawie­szony srebrny łań­cuch i choć tem­pe­ra­tura zbliża się do trzy­dzie­stu stopni, jego pachy są suche jak Sahara, a czoło wolne od potu. Wygląda schlud­nie, a rękawy jego koszuli wybrzu­szają się powy­żej i poni­żej łokci. Patrząc na niego, przy­cho­dzi mi na myśl Popeye.

Nic nie mówię. Nauczy­łam się, że w świe­cie Se Busca nie­zna­jomi są opa­trzeni ety­kietą ostrze­ga­jącą przed szko­dli­wo­ścią pro­duktu.

– Nazy­wam się Carl Sto­ker – przed­sta­wia się.

Nic mi to nie mówi.

– Daniella, jeśli masz chwilkę, chciał­bym zamie­nić z tobą kilka słów.

Nie potra­fię roz­po­znać akcentu. Nie bry­tyj­ski. Może skan­dy­naw­ski. Kon­ty­nu­uję stra­te­gię mil­cze­nia.

– Zna­łem twoją matkę Effie – mówi – mie­li­śmy mały układ biz­ne­sowy. Przy­kro mi z powodu jej śmierci, ale z grzecz­no­ści chciał­bym poroz­ma­wiać z tobą o spra­wie korzyst­nej dla nas obojga.

– Układ? – docho­dzę do wnio­sku, że mil­cze­nie nie odstra­szy tego czło­wieka.

– Twoją matkę i mnie łączyła zna­jo­mość natury biz­ne­so­wej – stwier­dza.

Wciąż dowia­duję się o mamie cze­goś nowego. Przez dwa­dzie­ścia lat prak­tycz­nie nie utrzy­my­wa­ły­śmy ze sobą kon­tak­tów. Kiedy wyje­chała do Hisz­pa­nii, mia­łam szes­na­ście lat. Zosta­wiła mnie u ciotki bez żad­nego wyja­śnie­nia. Teraz codzien­nie odkry­wam nową cząstkę jej lokal­nej legendy. Jed­nak jed­nej rze­czy z pew­no­ścią nie znajdę – czy­stej kar­to­teki.

– A o jaki biz­nes cho­dzi? – pytam.

– Czy mogli­by­śmy prze­pro­wa­dzić tę roz­mowę w bar­dziej przy­jem­nym miej­scu?

Kiwa głową w stronę Se Busca, ale wolę nie roz­ma­wiać tam z nikim, kto znał moją matkę. Klienci pubu mają nosa do wyczu­wa­nia szamba z daleka, dla­tego nie chcę, żeby węszyli w pobliżu mojego rodzin­nego biz­nesu, dopóki nie dowiem się, o co temu typ­kowi cho­dzi.

– Nie­da­leko bul­wa­rów jest fajna kawiar­nia – pro­po­nuję. – O tej porze dnia w pobliżu jest mnó­stwo wol­nych miejsc par­kin­go­wych – kiwam głową w stronę jego samo­chodu.

– Jak sobie życzysz – mówi i otwiera mi drzwi od strony pasa­żera.

Wcho­dze­nie do samo­chodu nie­zna­jo­mego nie wydaje mi się naj­mą­drzej­szym posu­nię­ciem po tej stro­nie Morza Śród­ziem­nego. Jed­nak jeśli się cze­goś tu nauczy­łam, to tego, że należy trzy­mać wszyst­kie karty do gry w ory­gi­nal­nym opa­ko­wa­niu, zafo­lio­wane i przy­kle­jone do piersi wraz z zapa­so­wym asem. To ozna­cza, że wszel­kie roz­mowy należy pro­wa­dzić z dala od Se Busca. Mię­dzy innymi po to, aby przy­pad­kowo nie odsło­nić spraw mają­cych pozo­stać słodką tajem­nicą.

Samo­chód jest rów­nie ele­gancki wewnątrz, jak i na zewnątrz. Jakby wczo­raj zje­chał z linii pro­duk­cyj­nej. Wska­zuję drogę, która bie­gnie obok pubu, a Carl rusza z piskiem opon i lecą­cym na wszyst­kie strony żwi­rem.

– O tam – poka­zuję.

Gdy wjeż­dżamy szybko do portu, wokół nas wyra­stają budynki. Wcho­dzimy naj­pierw w labi­rynt apar­ta­men­tow­ców, a póź­niej skle­pów. Nie­które drogi są prze­zna­czone wyłącz­nie dla pie­szych i kie­rują nas w stronę głów­nego placu. Mam jed­nak wra­że­nie, że on dobrze zna drogę i nie potrze­buje wska­zó­wek.

Plac, któ­rego jeden róg jest otwarty na morze, lśni w słońcu. W zatoce stoi kilka jach­tów, które bawią się ze sobą w berka, a główne molo, chro­niące przy­stań, jest usiane spa­ce­ro­wi­czami, któ­rzy wybrali się na prze­chadzkę bez kon­kret­nego celu.

Po zapar­ko­wa­niu i wyj­ściu z samo­chodu celowo kie­ruję nas z dala od nad­brzeża, w boczną alejkę, gdzie obok śle­pej uliczki znaj­duje się kafejka. To lokal dla miej­sco­wych. Nie jest nasta­wiony na tury­stów. Otwar­tej kuchni strzeże tu szklany bar z tapa­sami i jed­nym kra­nem z piwem. Stoły i krze­sła są cał­kiem zwy­czajne, zostały wyko­nane z drewna. Pod­łoga jest wyło­żona kafel­kami. Ściany są pra­wie zupeł­nie nagie, białe i nie­dawno poma­lo­wane. Nad nimi znaj­duje się tylko jeden wia­trak, do tego gło­śny. Wybie­ram sto­lik z dala od dużego szkla­nego okna wycho­dzą­cego na ulicę i zama­wiam café con leche. Nie­zna­jomy prosi o wodę:

– Me das, un agua mine­ral, por favor.

Wydaje mi się, że mówi płyn­nie po hisz­pań­sku i ma dobry akcent. Nie to co ja. Powie­dzieć o moim hisz­pań­skim, że jest słaby, to powie­dzieć za mało. Mój hisz­pań­ski jest tylko oczko wyżej nad pozio­mem, który można okre­ślić jedy­nie jako „bez­na­dziejny”.

– No dobrze – mówię, gdy wła­ści­ciel przy­go­to­wuje nasze zamó­wie­nie – kim jesteś?

– Już mówi­łem, nazy­wam się Carl Sto­ker.

Potrzą­sam głową.

– Nie o to mi cho­dzi.

Jego spo­sób mówie­nia przy­po­mina mi capitána Lozano, funk­cjo­na­riu­sza poli­cji, z któ­rym mia­łam do czy­nie­nia. Kon­stru­uje zda­nia bar­dzo popraw­nie i w spo­sób upo­rząd­ko­wany. Pra­wie tak, jakby czy­tał sce­na­riusz.

– Wiem, kim ty jesteś – odpo­wiada. – Nazy­wasz się Daniella Coul­stoun. Twoja matka, Euphe­mia Coul­stoun, była jedyną wła­ści­cielką Se Busca aż do swo­jej przed­wcze­snej śmierci. Teraz ty jesteś wła­ści­cielką pubu, a raczej udzia­łow­cem więk­szo­ścio­wym. Udzia­łow­cami mniej­szo­ścio­wymi są: młody stu­dent Clyde, Zia Mac­Far­lane – była gwiazda popu, będący twoim part­ne­rem, Arthur Heinz – księ­gowy, znany wszyst­kim jako Saucy, Peter Solo – fatalny kie­rowca wyści­gowy, który lubi być nazy­wany Ski­dem, Jor­dan Nor­man i jego sio­stra She­ryl – kiep­scy modele, oraz Geo­rge Laidlaw – skre­ślony jako praw­nik. Effie nazwała ich wszyst­kich eks­pa­trio­tami. Z tego, co wiem, prze­ję­łaś pałeczkę po matce i jesteś teraz fak­tyczną przy­wód­czy­nią tego małego gangu. Masz też powią­za­nia z Patem Rat­tem – nazwi­sko wyma­wia się jako „Rat”2. To były gang­ster, który wcze­śniej miesz­kał na wzgó­rzu za mia­stem, w dużej willi. Obec­nie zatrzy­mał się w hotelu. Jest zdo­ło­wany, ponie­waż nie wie, czy aby nie zosta­nie oskar­żony o zabój­stwo two­jej matki. Czy coś pomi­ną­łem?

Facet odro­bił pracę domową.

– Roz­miar mojego buta?

– Praw­do­po­dob­nie trzy­dzie­ści dzie­więć.

– Nie­zły strzał. Więc czego pan chce, panie Sto­ker?

Otrzy­mu­jemy swoje zamó­wie­nie i Carl powoli pije swoją wodę.

– Twoja matka ni­gdy o mnie nie wspo­mi­nała? – pyta po czwar­tym łyku.

– Przez dwa­dzie­ścia lat pra­wie z nią nie roz­ma­wia­łam. Ona była tutaj, a ja odbie­ra­łam tele­fony w bry­tyj­skiej fir­mie ubez­pie­cze­nio­wej. Ale to pew­nie też wiesz. Zmarła pod koniec zeszłego roku i nie mia­łam nawet oka­zji się z nią poże­gnać. Więc, mówiąc pro­ściej, nie, ni­gdy o tobie nie wspo­mi­nała.

– Przy­je­cha­łaś tu na jej pogrzeb i już nie wró­ci­łaś do domu. Czy dobrze mówię?

– Coś w tym stylu.

Zęby Carla mają ten biel­szy odcień bieli, który kupuje się za pie­nią­dze, jakimi można by opła­cić cał­kiem przy­zwo­itą roz­bu­dowę domu. Są ide­al­nie pro­ste, a kiedy mówi, nastę­puje także pokaz zdro­wych dzią­seł. Nie jestem na tyle bli­sko, żeby poczuć jego oddech, ale założę się, że jeste­śmy w kra­inie mię­to­wej świe­żo­ści z dodat­kami.

– Skąd zna­łeś moją matkę? – pytam.

– Jak już mówi­łem, mie­li­śmy układ.

– Jaki układ?

Carl po raz pierw­szy roz­gląda się po kawiarni. Jeste­śmy jedy­nymi klien­tami, a wła­ści­ciel czy­ści wła­śnie asor­ty­ment kuchenny po dru­giej stro­nie baru.

– Układ, który przy­no­sił obu­stronne korzy­ści – mówi, jakby to wszystko wyja­śniało.

– I?

– Czy obsta­wiasz coś cza­sem, Daniella?

– Jestem znana z tego, że sta­wiam funta na każ­dego konia w Grand Natio­nal, a w pod­sta­wówce byłam mistrzy­nią w orła i reszkę. Ale poza tym uwa­żam, że zakłady są dla fra­je­rów.

– Wiele osób trak­tuje to jako roz­rywkę.

– Z pew­no­ścią, ale mia­łam przy­ja­ciela, który prze­grał dom, żonę i w końcu życie.

– To pech – jego słowa są zimne jak lód.

– Czy ta roz­mowa do cze­goś zmie­rza? – pytam.

– Daniella, można powie­dzieć, że twoja matka była z lekka hazar­dzistką.

– Mama?

Tutaj każ­dego dnia czuję się jak w szkole. Dowia­duję się cze­goś nowego.

– Ujmę to ina­czej – mówi. – Twoja mama lubiła zaj­mo­wać się hazar­dem.

Nie jestem zbyt­nio zasko­czona. Po przy­jeź­dzie do El Descaro dowie­dzia­łam się, że moja matka brała udział w prze­krę­cie na rynku nie­ru­cho­mo­ści war­tym ponad milion fun­tów, który oka­zał się kom­pletną klapą. W obli­czu tego faktu posta­wie­nie tu czy tam jakie­goś zakładu to małe piwo.

– Nie wie­dzia­łam o tym – mówię.

– Daniella, można powie­dzieć, że była kimś w rodzaju pośred­nika. A raczej pośred­niczki. Czy może lepiej „osobą pośred­ni­czącą”? Łącz­ni­kiem mię­dzy oso­bami, które chcą obsta­wić zakład, a ludźmi takimi jak ja.

– Jesteś buk­ma­che­rem?

Śmieje się. A raczej wydaje z sie­bie cichy, nie­przy­jemny i zgrzy­tliwy dźwięk.

– Można tak powie­dzieć. Ja wolę okre­śle­nie „kon­sul­tant do spraw gier”. Uła­twiam obsta­wia­nie zakła­dów.

– Myśla­łam, że teraz całe te dur­noty zała­twia się przez inter­net.

Na dźwięk słowa „dur­noty” twarz odro­binkę mu się marsz­czy.

– To prawda, jeśli cho­dzi o zwy­kłe zakłady – przy­znaje – ale mnie nie inte­re­suje to, co zwy­kłe. Jestem raczej kone­se­rem egzo­tycz­nych zakła­dów.

– To zna­czy?

– Pozwól, że wyja­śnię.

Wypija wodę do końca i daje znak obsłu­gu­ją­cemu nas wła­ści­cie­lowi, że prosi o następną.

– Daniella, czy sły­sza­łaś o Puig Cam­pana?

– Góra nie­da­leko Beni­dormu?

– Dokład­nie, o to miej­sce cho­dzi. Popu­larne wśród spa­ce­ru­ją­cych po pagór­kach. Góra jest nie­ty­powa, ponie­waż ma dwa szczyty. Legenda głosi, że pewien fran­cu­ski boha­ter, dowódca armii Karola Wiel­kiego, w walce z mau­re­tań­skim wodzem mach­nął mie­czem i odłu­pał od niż­szego szczytu duży kawa­łek skały.

– Muszę to zapa­mię­tać na wie­czór quizów – mówię.

Nie uśmie­cha się.

– Orga­ni­zo­wany jest – kon­ty­nu­uje – coroczny wyścig na szczyt. To zacięta rywa­li­za­cja, a co za tym idzie, gene­ruje tro­chę zakła­dów pobocz­nych. Tak naprawdę bar­dzo sze­roki ich wachlarz. Pie­nią­dze sta­wiane są na przy­kład na pierw­szego bie­ga­cza na szczy­cie, na obu szczy­tach, męż­czy­znę na szczy­cie i z powro­tem, jak też na pierw­szą kobietę na szczy­cie i z powro­tem oraz osobę o imie­niu Jose na szczy­cie.

– To ostat­nie wymy­śli­łeś?

– Nie, a to dopiero począ­tek. Są też mię­dzy innymi zakłady na ostat­niego na szczy­cie i dru­giego od końca. Jeśli chcesz, możesz nawet obsta­wić, która osoba dobie­gnie jako czter­dzie­sta trze­cia. Pierw­szego czło­wieka z psem. Pierw­szego bie­ga­cza, który trafi do szpi­tala. Zawały serca, zła­ma­nia nóg, szwy, wynie­sie­nie na noszach. Tak, żebyś miała wyobra­że­nie, o co cho­dzi. Nie­któ­rzy ludzie są gotowi posta­wić na wszystko. Wycho­dzę więc naprze­ciw ich ocze­ki­wa­niom i potrze­bom.

– I to jest opła­calne przed­się­wzię­cie han­dlowe? – mówię, naśla­du­jąc jego uszczy­pliwy styl wypo­wie­dzi.

– Zdra­dzę ci mały sekret. – Roz­gląda się ponow­nie po kawiarni, igno­ru­jąc moje drobne docinki. – W zeszłym roku suma zakła­dów doty­czą­cych Cursa de Puig Cam­pana wynio­sła nieco ponad sto tysięcy euro.

Jestem zain­te­re­so­wana, choć wbrew samej sobie:

– To suma wszyst­kich obsta­wień?

– Nie – mówi, kła­dąc rękę pła­sko na stole – tylko tych, które zna­la­zły się w mojej księ­dze zakła­dów.

– A czy takie zakłady są powszechne jesz­cze gdzieś indziej?

– Obsłu­guję takie zakłady, któ­rymi nie zaj­mują się duzi gra­cze. Weźmy na przy­kład zeszło­roczny La Vuelta. Wyścig kolar­ski, któ­rego trasa prze­bie­gała przez El Descaro. Wie­dząc dokład­nie, któ­rędy będą prze­jeż­dżać uczest­nicy, wybra­łem sześć punk­tów na tej dro­dze. Nazwa­łem je „wyima­gi­no­wa­nymi metami”. Zdzi­wi­ła­byś się, ilu ludzi zało­żyło się o to, kto pierw­szy prze­kro­czy te linie.

– Ale na tym eta­pie wyścigu to mógł być każdy. Meta była pięć­dzie­siąt kilo­me­trów stąd.

– Dokład­nie. Dzięki temu mogłem zaofe­ro­wać zakłady z nie­wiel­kim praw­do­po­do­bień­stwem pra­wi­dło­wego wyty­po­wa­nia, a zain­te­re­so­wani zaczęli napły­wać. Zasada jest taka sama jak w przy­padku Grand Natio­nal w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Więk­szość sta­wia na imię, a nie formę konia. Wbrew temu, co mogłoby się wyda­wać, ludzie lubią zakłady z małą szansą na wygraną.

– A co z tym wszyst­kim miała wspól­nego moja mama?

– Poma­gała mi pro­wa­dzić księgę zakła­dów. Se Busca to w końcu strefa wolna od poli­cji. Czyż nie?

Pozo­sta­wia te pyta­nie zawie­szone w próżni. Wiem, że to prawda. Zarówno z Guar­dia Civil, jak i z Policía Local mamy coś na kształt poro­zu­mie­nia. One zosta­wiają nas w spo­koju, a my dbamy o to, aby gorzej pro­wa­dzący się klienci nie srali we wła­sne gniazdo. A to czyni Se Busca ide­al­nym miej­scem do zawie­ra­nia zakła­dów offline.

– Effie – kon­ty­nu­uje, gdy podano mu drugą wodę – usta­wiała dla mnie mały sto­lik na tyłach pubu w – robi pauzę – okre­ślo­nym cza­sie. Ja pro­wa­dzi­łem swój inte­res, a twoja matka miała swój udział w zyskach. Tak jak w rekla­mie, sim­ples.

Mam prze­czu­cie, że takie i temu podobne gówno, w któ­rym była po uszy unu­rzana moja mama, będzie jesz­cze przez jakiś czas wybi­jać, sta­no­wiąc zde­cy­do­wa­nie mniej ulu­bioną część mego życia. Dwa­dzie­ścia spę­dzo­nych tu przez nią lat to dla mnie tajem­ni­cza powieść, która odsła­nia swoje sekrety strona po stro­nie, dzień po dniu, wyda­rze­nie po wyda­rze­niu. Naj­wy­raź­niej Effie była tu wpły­wową per­soną. Nie­któ­rzy uwa­żają, że jestem zobo­wią­zana do podą­ża­nia jej drogą.

– Czyli chcesz roz­sta­wić się w pubie na jakieś wyda­rze­nie? – pytam – czy o to cho­dzi?

– Duże wyda­rze­nie.

– Jak duże?

– Sły­sza­łaś o El Descaro Clas­sic?

Potrzą­snę­łam głową.

– Oświeć mnie.

– Rajd kla­sycz­nymi samo­cho­dami. Odbywa się co dwa lata. Samo­chody star­tują z całej Europy, a koń­czą trasę tutaj. Twoja mama brała udział w jego orga­ni­zo­wa­niu.

– Cho­lera jasna, w czym ona nie brała udziału?

– Krótko by wymie­niać, Daniella. Tak czy ina­czej meta imprezy znaj­duje się na par­kingu Se Busca. Twoja mama zawsze roz­sta­wiała namiot ogro­dowy, jedze­nie i picie. To wiel­kie wyda­rze­nie. Po przy­jeź­dzie wszyst­kich samo­cho­dów odbywa się parada przez mia­sto i nad brze­giem morza.

Po chwili zasta­no­wie­nia zdaję sobie sprawę z tego, że sły­sza­łam o El Descaro Clas­sic. Nie jestem fanką samo­cho­dów, ale pamię­tam, że opi­sy­wano go jako Lon­don to Bri­gh­ton Vete­ran Car Run na ste­ry­dach. Zamiast dzie­więć­dzie­się­ciu sze­ściu to tysiące kilo­me­trów prze­je­cha­nych zabyt­ko­wymi samo­cho­dami.

– I to jest duże wyda­rze­nie dla buk­ma­che­rów – mówię.

– Ogromne. Jest jede­na­ście punk­tów star­to­wych w dzie­wię­ciu kra­jach, a w każ­dym z nich miesz­kają imi­granci lub spę­dzają waka­cje tury­ści. Sta­wiają na różne wyniki wyścigu. To jedno z naj­bar­dziej intrat­nych przed­się­wzięć, w jakie się anga­żuję. Jed­nak do startu pozo­stało zale­d­wie sie­dem mie­sięcy, a kiedy wczo­raj wie­czo­rem sur­fo­wa­łem po inter­ne­cie, odkry­łem, że na stro­nie rajdu nie ma żad­nych aktu­ali­za­cji.

– No i?

– Twoja matka pro­wa­dziła stronę inter­ne­tową. To przez nią można się zare­je­stro­wać i uzy­skać potrzebne infor­ma­cje.

– Nic mi o tym nie wia­domo.

– Wła­śnie dla­tego tu jestem. Czas zebrać się do kupy, Daniella. Zazwy­czaj zgło­sze­nia przyj­mo­wane są już z sze­ścio­mie­sięcz­nym wyprze­dze­niem. A ty jesteś odpo­wie­dzialna za to, by cały ten wyścig się odbył.

Wpa­truję się w okno kawiarni, pozwa­la­jąc, by kawa zro­biła swoje. Przez ostat­nie kilka mie­sięcy zdą­ży­łam się już zaakli­ma­ty­zo­wać w Hisz­pa­nii. Zia i ja świet­nie się doga­du­jemy, nawet przy dwu­dzie­sto­let­niej róż­nicy wieku. Pub, po sta­remu, dobrze sobie radzi, a wszyst­kie dni zle­wają się w jedno. Moi byli kole­dzy na­dal sie­dzą przy swo­ich biur­kach w cen­trum obsługi tele­fo­nicz­nej, wpa­tru­jąc się w ekran i odli­cza­jąc dni do piątku. Tak bar­dzo wku­rzają ich moje wpisy na Face­bo­oku, że więk­szość albo prze­stała mnie obser­wo­wać, albo wręcz zablo­ko­wała. Jest pewna gra­nica tole­ran­cji, liczba zdjęć zim­nego kie­liszka vino blanco z Morzem Śród­ziem­nym w tle i słoń­cem nad głową, którą prze­mo­czony do suchej nitki miesz­ka­niec Wysp Bry­tyj­skich jest w sta­nie znieść. Dla­tego nawet nie myślę o uwzględ­nie­niu w moich pla­nach orga­ni­za­cji rajdu kla­sycz­nych samo­cho­dów.

– W tym roku raczej się nie odbę­dzie – stwier­dzam.

Carl pochyla się nad sto­łem, pod­nosi swoje dło­nie i kła­dzie je na moich. Coraz bar­dziej napiera, miaż­dżąc mi knyk­cie. Zaczy­nam się wyry­wać, pró­bu­jąc się uwol­nić, ale on po pro­stu jesz­cze moc­niej naci­ska. Wyraz jego twa­rzy się zmie­nia. Uśmiech znika. Spoj­rze­nie nabiera bez­względ­no­ści. Noz­drza się roz­sze­rzają.

Mam wra­że­nie, że moje ręce zaraz eks­plo­dują.

Pod­czas gdy ja się szar­pię, on mówi szep­tem, pra­wie nie­sły­szal­nie, robiąc pauzę po każ­dym sło­wie:

– Wła­śnie. Że. Się. Kurwa. Twoja. Mać. Odbę­dzie.

Odchyla się do tyłu, uwal­nia moje ręce, a uśmiech znów poja­wia się na jego twa­rzy:

– Czy wyra­żam się jasno?

Nie jestem pewna, co powie­dzieć. To było prze­ra­ża­jące i paskudne zagra­nie. Scena godna Rodziny Soprano. Tony w peł­nej kra­sie.

– Może masz ochotę na piwo? – mówi, jak gdyby ni­gdy nic. – Żeby uczcić nasze nowe part­ner­stwo. Umarła kró­lowa, niech żyje kró­lowa. Czy to brzmi dobrze?

Nic z tego nie brzmi dobrze.

2. Haczyk na Stokera

2

Haczyk na Sto­kera

Ole­wam zapro­sze­nie na piwo, wstaję i bez słowa wycho­dzę. Nogi tro­chę mi się trzęsą. Carl jest kame­le­onem skry­wa­ją­cym zatrwa­ża­jące obli­cze. Jego przy­ja­zne uspo­so­bie­nie, ele­ganc­kie ubra­nie i gładka gadka to tylko pozory, za któ­rymi kryje się coś, co może wystra­szyć na śmierć. Sie­dem słów wystar­czyło, żeby pra­wie zwa­lić mnie z nóg.

Wła­śnie. Że. Się. Kurwa. Twoja. Mać. Odbę­dzie.

Wycho­dzę z kawiarni i wcią­gam do płuc świeże powie­trze, po czym ruszam w stronę morza, pró­bu­jąc ukoić nerwy. Wcho­dzę na molo i obser­wuję, jak kilka małych jach­tów ze sobą tań­czy. Za nimi, na hory­zon­cie, widać kon­te­ne­ro­wiec, który pły­nie na połu­dnie, praw­do­po­dob­nie w kie­runku Ali­cante lub Nowego Jorku, a może jesz­cze gdzie indziej.

Gdy tak sie­dzę, dociera do mnie, że potrze­buję zdo­być wię­cej infor­ma­cji o Carlu i El Descaro Clas­sic. Dzwo­nię do Zii. Odbiera po dru­gim sygnale.

– Hej, kocha­niutka.

Takie powi­ta­nie z reguły wywo­łuje u mnie uśmiech, ale nie dzi­siaj.

– Hej, gwiazdo popu – mówię bez prze­ko­na­nia.

Mimo wszystko sły­chać, że się uśmie­cha. Zia miał jeden prze­bój w pierw­szej czter­dzie­stce w latach osiem­dzie­sią­tych i od tam­tej pory goni za sławą. Obec­nie pra­cuje nad albu­mem, choć wydaje mi się, że prace nad nim trwają całe wieki. Kiedy o to pytam, a robię to czę­sto, bo nie wolno mi wcho­dzić do stu­dia, mówi, że dobre rze­czy wyma­gają czasu. Zwra­cam mu wtedy uwagę na to, jak bar­dzo roz­cza­ro­wu­jący był album Chi­nese Demo­cracy, gdy Axl Rose po dzie­się­ciu latach pracy w końcu zde­cy­do­wał się go wydać, co kosz­to­wało trzy­na­ście milio­nów dola­rów. Odpo­wiada mi, że faj­nie byłoby mieć tyle czasu i pie­nię­dzy.

– Gdzie jesteś? – pyta.

– Nad brze­giem morza. Zia, czy znasz Carla Sto­kera?

– Podły drań – brzmi jego lako­niczna odpo­wiedź.

– Czy mama go znała?

– Tak, i, o ile wiem, tylko ona potra­fiła sobie z nim pora­dzić. Od czasu do czasu robił w pubie swoje inte­resy. W oko­licy to wła­śnie on jest face­tem, do któ­rego zgła­szają się ludzie szu­ka­jący nie­le­gal­nych zakła­dów. A co?

– Stał pod pubem i zawo­łał mnie. Poszłam z nim na kawę, a on powie­dział mi mniej wię­cej to, że wszel­kie układy, jakie miał z mamą, prze­cho­dzą teraz na mnie. Mówił o tym i o jakimś wyda­rze­niu nazy­wa­nym El Descaro Clas­sic.

Zia wzdy­cha.

– Praw­dziwy wrzód na tyłku. Twoja mama zor­ga­ni­zo­wała wiele z tych raj­dów. To mnó­stwo pracy i wiel­kie wyda­rze­nie. Do ostat­niego zostało zgło­szo­nych pra­wie trzy­sta samo­cho­dów. Z całej Europy, aż po Rosję.

– Ten Sto­ker powie­dział, że rajd koń­czy się na naszym par­kingu.

– To prawda.

– Na naszym par­kingu nie zmie­ści­łoby się trzy­sta samo­cho­dów.

– Twoja mama korzy­stała z nie­użyt­ków za pubem. Co roku pła­ciła za usu­wa­nie zaro­śli. Ayun­ta­miento3 poma­gało pokryć część kosz­tów.

Se Busca znaj­duje się pośrodku pustego terenu, w poło­wie drogi mię­dzy por­tem a sta­rym mia­stem El Descaro, poło­żo­nym na wznie­sie­niu. Pub jest pra­wie jak zie­mia niczyja, oto­czony krze­wami i drze­wami. Na tym tere­nie obo­wią­zuje jakiś nakaz ochrony kon­ser­wa­tor­skiej i w pobliżu nie można już nic wybu­do­wać. Wszyst­kim to odpo­wiada.

– Orga­ni­za­cja rajdu wydaje się kosz­towna.

– To prawda, ale twoja mama nie była głu­pia. Zara­biała na tym wszyst­kim pie­nią­dze.

– A co z tym Car­lem Sto­ke­rem? Co to za gość? Czym wcze­śniej się zaj­mo­wał?

– Niczym dobrym. Nie ma go teraz gdzieś bli­sko cie­bie, prawda?

Roz­glą­dam się dookoła.

– Nie – odpo­wia­dam.

– Zaufaj mi, Daniella, lepiej nie wtrą­caj się w jego sprawy. Nawet Pat Ratte boi się tego faceta, a prze­cież w Lon­dy­nie zada­wał się z naj­gor­szymi.

– I?

– Jeśli wie­rzyć plot­kom, to Carl był kimś w rodzaju najem­nika.

– Płatny zabójca?

– Tak mówią. Według tych opo­wie­ści robił to za grubą kasę. Potem, jakieś pięć lat temu, wje­chał do El Descaro i stał się naj­bar­dziej popu­lar­nym buk­ma­che­rem. Prze­go­nił wszyst­kich innych, a słowa „prze­go­nił” uży­wam w jego naj­bar­dziej eufe­mi­stycz­nym zna­cze­niu. O kilku jego kon­ku­ren­tach słuch zagi­nął.

Prze­rzu­cam nogi przez kra­wędź molo i ude­rzam pię­tami w jego kamienny ele­ment, coś na kształt muru mor­skiego. Moje serce tonie szyb­ciej niż kula lek­ko­atle­tyczna zrzu­cona z klifu.

– Czyli to ktoś, z kim lepiej się nie zada­wać – stwier­dzam.

– Musisz poroz­ma­wiać z Geo­rge’em. On wie tro­chę wię­cej niż ja i lepiej ci dora­dzi, co robić.

Żałuję, że od razu weszłam do samo­chodu Carla. Trzeba było naj­pierw tro­chę pomy­śleć.

– Czy Geo­rge jest w pubie?

– Nie widzia­łem go, a byłem na dole pięć minut temu. Napisz do niego na What­sAp­pie.

– Kocham cię, gwiazdo rocka.

– Igu­al­mente.

Roz­łą­czam się, wcho­dzę na What­sAppa i piszę:

Geo­rge, możesz roz­ma­wiać?

Nie ma natych­mia­sto­wej odpo­wie­dzi, więc wstaję, roz­pro­sto­wu­jąc spięte ze zde­ner­wo­wa­nia mię­śnie. Pocie­szam się fak­tem, że mama naj­wy­raź­niej potra­fiła sobie pora­dzić z tym face­tem. A skoro ona umiała, to może mi też się uda, choć nie napawa mnie to rado­ścią. Moja mama była zupeł­nie inna niż ja. Kiedy zmarła na atak serca na pod­ło­dze Se Busca, byłam w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Im wię­cej się o niej dowia­duję, tym mniej we mnie pew­no­ści, że jestem jej nie­odrodną córką i taką samą jak ona wyja­daczką. Choć ludzie naj­wy­raź­niej tego wła­śnie ode mnie ocze­kują.

Prze­cho­dzę na drugą stronę ulicy do kawiarni i kupuję lody, żeby się tro­chę uspo­koić. Gdy obli­zuję rożek, z mojej kie­szeni dobiega dźwięk What­sAppa:

O co cho­dzi? – to od Geo­rge’a.

Odpi­suję: Sły­sza­łeś kie­dyś o Carlu Sto­ke­rze?

Sekundę póź­niej Geo­rge dzwoni do mnie na What­sAp­pie, a ja odbie­ram.

– Cześć, Geo­rge – mówię.

Geo­rge został wykre­ślony z reje­stru bry­tyj­skich praw­ni­ków i przy­je­chał tu ponad dwa­dzie­ścia lat temu, by poło­żyć tutaj pod­wa­liny pod nowe życie z mamą. Jed­nak po dzie­się­ciu latach w El Descaro mama go rzu­ciła. Mimo to był przy niej do końca. Jest też jed­nym ze wspól­ni­ków mniej­szo­ścio­wych w Se Busca.

– Dla­czego cie­kawi cię Sto­ker? – pyta.

Opo­wia­dam mu o moim spo­tka­niu.

– Straszny z niego dupek, co?

– Na początku wyda­wał się taki uprzejmy.

– Cały on. Potrafi być naj­mil­szym czło­wie­kiem na świe­cie, a chwilę póź­niej dia­błem wcie­lo­nym.

– Czy mama dobrze go znała?

– Twoja matka miała na niego spo­sób. Wie­działa, jak z nim postę­po­wać. Była jedyną osobą, która to umiała. Nie jestem pewien, jak to robiła. Zawsze myśla­łem, że ma na niego jakiś haczyk. To byłoby bar­dzo w stylu Effie.

– A jak ty się z nim doga­dy­wa­łeś?

– Dobrze, ale zawsze roz­ma­wia­łem z nim o spra­wach, nad któ­rymi pra­co­wał z twoją mamą. Jak już mówi­łem, gdy cho­dziło o Effie, był zupeł­nie inną osobą.

– Dla­czego nikt mi wcze­śniej o nim nie powie­dział?

– Daniella, o wielu rze­czach nikt ci wcze­śniej nie mówił. Effie była w El Descaro dwa­dzie­ścia lat. Zbu­do­wała tu swój inte­res i bar­dzo dużo rela­cji. Ta ze Sto­ke­rem jest tylko jedną z wielu.

– A to El Descaro Clas­sic?

– Dużo pracy, ale nie­zły zaro­bek. To grupa samo­cho­do­wych świ­rów, któ­rzy jeż­dżą po Euro­pie swoją chlubą.

– A Sto­ker?

– Pro­wa­dzi na boku księgę zakła­dów. Wyko­rzy­stuje Se Busca do dzia­łal­no­ści buk­ma­cher­skiej przez mniej wię­cej tydzień przed wyści­giem i pozo­staje na miej­scu, dopóki nie wyje­dzie ostatni samo­chód. Potem się ulat­nia.

Moje lody ocie­kają. Strze­puję tro­chę płynu na zie­mię i zli­zuję słodką i lepką breję, która spływa mi po ręce.

– Rozu­miem, że mama miała swój udział w zyskach z całej tej akcji? – pytam.

– Tak to dzia­łało.

– Jak duży jest ten udział?

– Dwa­dzie­ścia pro­cent zysku netto.

– Myślę, że jakoś się bez tego obej­dziemy.

– Z miłą chę­cią powie­dział­bym, że to twoja decy­zja, ale jeśli Carl chce z tobą współ­pra­co­wać, nie widzę spo­sobu, żeby mu odmó­wić.

– Czy nie możemy zna­leźć kogoś innego, kto chciałby się w to zaan­ga­żo­wać?

– Nie ma szans. Nikt nie zadaje się ze Sto­ke­rem, jeśli nie musi. A on nie lubi, gdy ktoś wtyka nos w jego sprawy. Będzie chciał mieć wszystko zor­ga­ni­zo­wane i żeby został dla niego wydzie­lony cichy kącik – bez dys­ku­sji i zbęd­nych pytań.

Słu­cham i myślę. Geo­rge wie dużo, jak funk­cjo­nują rze­czy w kra­inie Se Busca. A nie ma w niej nic nor­mal­nego. To miej­sce, w któ­rym prze­by­wają osoby wyklu­czone. Rzą­dzi się wła­snymi pra­wami i, gdyby tylko mogło, wpro­wa­dzi­łoby wła­sny pasz­port – to pań­stwo dla bezpań­stwowców.

– Geo­rge, kto wie, jak prze­biega ten cho­lerny wyścig?

– Masz szczę­ście, Daniella. Poga­daj ze Ski­dem. Uwiel­bia to cho­ler­stwo.

– Genial­nie.

Peter, zwany Ski­dem Solo na cześć boha­tera z komiksu Tiger, jest eks­pa­triotą i wyści­go­wym mania­kiem, który wie­rzy, że wciąż ma zadatki na mistrza kie­row­nicy. Rze­czy­wi­stość wygląda zupeł­nie ina­czej, ale nie spo­sób go o tym prze­ko­nać. Do tego, jeśli mogę sobie pozwo­lić na brak popraw­no­ści poli­tycz­nej, bra­kuje mu pią­tej klepki.

– Czy on mógłby popro­wa­dzić coś takiego?

– Nie bar­dzo, potrze­buje pomocy, ale twoja mama czę­sto wyko­rzy­sty­wała go do naj­bar­dziej nie­wdzięcz­nej pracy i pod­no­sze­nia cię­ża­rów. Zna się na tym lepiej niż kto­kol­wiek inny, ale jeśli popro­sisz go, żeby zupeł­nie sam wszystko ogar­nął, to pad­nie na pysk.

– Czy ktoś jesz­cze ma o tym jakąś wie­dzę?

– Zia, twój part­ner, tro­chę poma­gał. Prawdę mówiąc, każdy z nas coś robił. Osta­tecz­nie Effie wszyst­kich w to wcią­gała.

– I uwa­żasz, że to zły pomysł, żebym odmó­wiła Sto­ke­rowi?

– Na skali gów­nia­nych pomy­słów ten znaj­do­wałby się naj­wy­żej. Naj­bar­dziej gów­niany na tym gów­nianym polu. Moja rada jest taka, żeby to zor­ga­ni­zo­wać, posta­wić mu w pubie sto­lik i modlić się, żeby wszystko poszło dobrze.

– Dzięki, Geo­rge.

Roz­łą­czam się i wyrzu­cam na wpół zje­dzone lody do kosza.

Ode­chciało mi się.

3. Bańka

3

Bańka

Kiedy mia­łam dzie­sięć lat, wylą­do­wa­łam w szpi­talu. Zła­ma­łam trzy kości w lewej nodze, a to wszystko dla­tego, że w szkole zadar­łam z nie­wła­ściwą osobą. Bawi­łam się na prze­rwie kil­koma pił­kami teni­so­wymi. Odbi­ja­łam je od ściany. W swo­jej szczy­to­wej for­mie, jako trzy­na­sto­latka, potra­fi­łam uży­wać trzech piłek jed­no­cze­śnie, ale w wieku dzie­się­ciu lat dwie to był mój limit. Gdy tylko uda­wało mi się zła­pać rytm, mogłam odbi­jać je bez prze­rwy pięć­dzie­siąt lub sześć­dzie­siąt razy. Jed­nak wła­śnie przez tę kon­cen­tra­cję, która była potrzebna do osią­ga­nia naj­lep­szych wyni­ków, wpa­dłam w kło­poty.

Kiedy byłam mała, w mojej kla­sie było kilku nie­grzecz­nych chłop­ców. Cho­dził tam mały rudy głu­pek Fra­ser Smart, który za wyborny żart uwa­żał wpla­ta­nie innym dzie­cia­kom glu­tów we włosy. Był też Neville Ral­ston. Jego zda­niem sika­nie w spodnie tylko po to, by póź­niej ktoś inny usiadł na prze­siąk­nię­tym moczem krze­śle, było warte innego lania – tego, które dosta­wał w domu za szcza­nie w gacie. Do tego Rob­bie Dunn, mały gów­niarz, wul­kan iry­tu­ją­cej ener­gii, który cho­wał się za rogiem i wyska­ki­wał na prze­cho­dzące obok osoby. Popy­chał je, krzy­cząc przy tym jak Tar­zan. Potra­fił robić to przez cały dzień. Jed­nak praw­dzi­wym fiut­kiem był Tommy Todd. Ten był naprawdę zdrowo popie­przo­nym psy­cho­lem. Nie powi­nien był tra­fić do naszej szkoły. Potrze­bo­wał cało­do­bo­wej opieki, leków i trzy­ma­nia za mordę. Nie miał spek­trum auty­zmu, nie zdia­gno­zo­wano też u niego ani ADHD, ani dwu­bie­gu­nówki. Nie zna­le­ziono dla jego zacho­wa­nia żad­nego medycz­nego uspra­wie­dli­wie­nia, choć Bóg jeden wie, jak usil­nie go szu­kano. Był po pro­stu wred­nym, mści­wym małym kuta­sem, który napa­wał się cier­pie­niem innych ludzi.

Zawsze uwa­ża­łam jego wzrost za źró­dło jego nik­czem­no­ści. Był zde­cy­do­wa­nie naj­niż­szą osobą w kla­sie i dla­tego zamie­nił życie Clive’a Jen­ningsa w kosz­mar. Clive był znacz­nie wyż­szy od nas wszyst­kich i Tommy nie­stru­dze­nie go drę­czył. Tak było do dnia, w któ­rym Clive zna­lazł się na kra­wę­dzi, cał­kiem dosłow­nie, bo stał przy pra­wie czte­ro­me­tro­wym murze, z któ­rego Tommy zepchnął go pro­sto na drogę. Clive wpadł w furię. Po raz pierw­szy Todd nie miał żad­nych szans, gdy Jen­nings zabrał deskę z ogrodu pani Car­mi­chael. Jed­nym ude­rze­niem roz­bił Tommy’emu nos, za co został wyróż­niony karą zawie­sze­nia. Nagrodą Tommy’ego była nato­miast wycieczka do szpi­tala.

Następ­nego dnia bawi­łam się dwiema pił­kami teni­so­wymi na tyłach szkol­nej wiaty – sta­rej kon­struk­cji z kamie­nia i dachó­wek, zapro­jek­to­wa­nej jako schro­nie­nie dla dzieci w cza­sie desz­czu. Nie zauwa­ży­łam, że Tommy wyśli­zgnął się zza rogu – co, bio­rąc pod uwagę, że miał biały ban­daż na twa­rzy, przy­po­mi­na­jący gigan­tyczną mię­tówkę Polo, świad­czyło o tym, jak bar­dzo byłam pochło­nięta grą. Tommy wsko­czył mię­dzy mnie a ścianę i kop­nął na bok jedną z lecą­cych piłek. Powin­nam była odpu­ścić, wziąć drugą piłkę i zwy­czaj­nie sobie pójść. Jed­nak mój zdrowy roz­są­dek miał tego dnia wolne i wstą­piło we mnie licho, które towa­rzy­szy mi po dziś dzień.

Zamiast prze­łknąć gorzką pigułkę, sta­nę­łam przed nim i rzu­ci­łam w jego głowę piłką, którą trzy­ma­łam w dłoni. Mia­łam cela i tra­fi­łam pro­sto w jego zra­niony nochal. Ude­rze­nie, które w nor­mal­nych warun­kach pla­so­wa­łoby się nisko na skali bólu, w tym wypadku było dla Tommy’ego odczu­walne tak, jakby Hulk rzu­cił w niego piłką do kry­kieta. Już chwilę po tym cio­sie wie­dzia­łam, że zaraz nastą­pią naj­gor­sze chwile w moim mło­dym życiu i że weszłam po uszy w gówno. Trine, moja dobra przy­ja­ciółka z dzie­ciń­stwa, opo­wia­da­jąc tę histo­rię, mawiała: „Tommy kom­plet­nie ześwi­ro­wał”.

Nie byłam na tyle głu­pia, żeby stać tam i cze­kać, aż dostanę za swoje. Dałam dyla, mając w gło­wie tylko jeden cel – kan­ciapę Groź­nego Woź­nego McLa­reya. To był kawał strasz­nego sukin­syna. Tommy może i był psy­chiczny, ale musiałby się rze­czy­wi­ście kwa­li­fi­ko­wać do psy­chia­tryka, żeby sta­wić czoła temu czło­wie­kowi. Uda­łoby mi się dotrzeć w bez­pieczne miej­sce, gdy­bym nie zali­czyła skoku bale­riny nad dzie­cia­kami z klasy P4 gra­ją­cymi w kulki. Ude­rzy­łam w mały ceglany murek, kilka metrów od drzwi Groź­nego Woź­nego, a Tommy dosię­gnął mnie tak szybko i cel­nie jak strzała Robin Hooda. Otrzy­ma­łam kilka solid­nych kop­nia­ków w nogi, zanim McLa­rey zoba­czył, co się dzieje, i zain­ter­we­nio­wał. Potem był już tylko szpi­tal i gips. Tam­tego dnia dosta­łam lek­cję, która po dziś dzień pozo­stała mi w pamięci. Jeśli możesz tego unik­nąć, nie zadzie­raj z groź­nymi wred­nymi chuj­kami, a jeżeli naprawdę musisz się z nimi zmie­rzyć, zrób to na swoim tere­nie, na swo­ich warun­kach i kiedy będziesz gotowa.

A Carl Sto­ker jest iście szem­raną kre­aturą, do któ­rej należy pod­cho­dzić z nale­żytą ostroż­no­ścią. Potrze­buję nie tyle pla­nów A, B i C, ile raczej cho­ler­nie dosko­na­łego planu A, z uwzględ­nie­niem ela­stycz­no­ści, która pozwo­li­łaby mi pora­dzić sobie z tak ewi­dent­nie nie­bez­piecz­nym świ­rem. Dla­tego tak bar­dzo przy­da­łaby mi się fachowa porada. Rada kogoś, kto przez całe życie miał do czy­nie­nia z pomy­leń­cami. Znam dwie takie osoby. Dia­me­tral­nie różne.

W czer­wo­nym naroż­niku znaj­duje się capitán Lozano z Guar­dia Civil. Lozano na­dal pro­wa­dzi śledz­two w spra­wie śmierci mojej matki. Gdy ja i więk­szość innych myśle­li­śmy, że mama zmarła z przy­czyn natu­ral­nych – na atak serca spo­wo­do­wany zami­ło­wa­niem do śmie­cio­wego jedze­nia i gorzały – on był innego zda­nia. Podej­rze­wał, że ktoś był w tę sprawę zamie­szany. I tu docho­dzimy do męż­czy­zny w nie­bie­skim naroż­niku – Pata Ratte’a. To wła­śnie jego Lozano przy­skrzy­nił za śmierć mojej mamy. Ratte jest byłym gang­ste­rem z Lon­dynu, choć czy w isto­cie „byłym” jest kwe­stią inter­pre­ta­cji. Nawet teraz, gdy bli­żej mu do osiem­dzie­siątki niż sie­dem­dzie­siątki, to na­dal kawał chłopa. Ratte został zwol­niony za kau­cją. W tym kraju to nie­ty­powe przy podej­rze­niach o zabój­stwo, ale dowody prze­ciwko niemu są w naj­lep­szym razie poszla­kowe. Zor­ga­ni­zo­wał mamie kilka table­tek ecstasy, a ona je zażyła. Jest kwe­stią dys­ku­syjną, czy to one spo­wo­do­wały atak serca, czy nie. Zanim Pat został zatrzy­many przez poli­cję, wynaj­mo­wa­łam mu miesz­ka­nie po mamie na sta­rym mie­ście. Jed­nak gdy tylko został powią­zany z jej śmier­cią, powie­dzia­łam, że może o tym zapo­mnieć. Pat przy­znał się do pod­rzu­ce­nia jej pół tuzina table­tek ecstasy rano w dniu jej śmierci. Powie­dział, że go o nie popro­siła i że zaży­wała je regu­lar­nie na pobu­dze­nie. Na tym eta­pie Ratte jest tylko el inve­sti­gado i dla­tego został zwol­niony za kau­cją. W momen­cie zatrzy­ma­nia miał przy sobie nar­ko­tyki, ale to nie wystar­czyło, żeby go zamknąć. Mieszka teraz w hotelu w pobliżu portu, gdzie sie­dzi jak na szpil­kach, nie wie­dząc, czy zosta­nie wnie­siony akt oskar­że­nia, czy też nie.

Zarówno Lozano, jak i Ratte mają wie­lo­let­nie doświad­cze­nie z ludźmi pokroju Sto­kera. Jed­nak wola­ła­bym nie pro­sić o pomoc żad­nego z nich. Lozano ma mnie za oszustkę, która powinna się cie­szyć, że cho­dzi wolno po ulicy, zwa­żyw­szy na udział w prze­krę­cie na rynku nie­ru­cho­mo­ści. Jestem też pewna, że Sto­ker będzie na jego celow­niku, a nie chcę, żeby do tego szem­ra­nego typa dotarły wie­ści, że roz­ma­wiam o nim z Guar­dia Civil. To mogłoby mieć zgubny wpływ na moje zdro­wie.

Powód, dla któ­rego nie chcę roz­ma­wiać z Patem, jest prost­szy. Zabił moją matkę. Chcia­ła­bym wie­rzyć, że było ina­czej i wykoń­czył ją sie­dzący tryb życia oraz fatalny styl odży­wia­nia. Kiedy opróż­nia­li­śmy jej miesz­ka­nie, zna­leź­li­śmy dwie zamra­żarki wypeł­nione curry z mikro­fali i sześć skrzy­nek rumu. Na jej trum­nie wid­niała pla­kietka z roz­mia­rem XXXL. Nie­za­leż­nie od tych oko­licz­no­ści i tak obwi­niam Pata za jej śmierć. Dał mamie te tabletki i kropka.

Ratte lub Lozano – nie znam nikogo innego, kto mógłby mi pomóc. Jako doświad­czony robol w dziale rosz­czeń firmy ubez­pie­cze­nio­wej mia­łam do czy­nie­nia z wie­loma prze­stęp­cami, ale jeśli wie­rzyć Zii i Geo­rge’owi, Sto­ker ura­sta do olim­pij­skiego poziomu w rzu­cie oszcze­pem. W porów­na­niu z nim czuję się jak dzie­ciak z pod­sta­wówki pcha­jący kulę na boisku szkol­nym.

Hotel Ratte’a znaj­duje się dwie­ście metrów, a może mniej, od miej­sca, w któ­rym stoję. Poste­ru­nek Lozana jest jakieś dwie­ście metrów w drugą stronę. Nie mam wąt­pli­wo­ści, że obaj znają Sto­kera, ale tylko Ratte z ciem­nej strony. A mam prze­czu­cie, że to będzie miało zna­cze­nie.

Od czasu aresz­to­wa­nia Ratte czę­sto wysy­łał ese­mesy i dzwo­nił. Ole­wa­łam to. Powie­dziano mu, żeby trzy­mał się z dala od Se Busca, i, o dziwo, posłu­chał. Odkąd został zwol­niony za kau­cją, widzia­łam go tylko dwa razy. Raz, gdy zatrą­bił na mnie przy por­cie ze swo­jego pod­sta­rza­łego range rovera, a drugi, kiedy sie­dział w mojej ulu­bio­nej kawiarni na głów­nym placu sta­rego mia­sta. W obu przy­pad­kach go zigno­ro­wa­łam.

Myślę o Tom­mym Tod­dzie i zasta­na­wiam się nad tym, jak mocno by mnie stłukł, gdy­bym była dalej od kan­ciapy Groź­nego Woź­nego. A Ratte jest teraz dla mnie wła­śnie jak ta kan­ciapa. Tylko jak, do cho­lery, roz­po­cząć jaką­kol­wiek kon­wer­sa­cję z czło­wie­kiem, który zabił twoją matkę? Pomi­ja­jąc huś­tawkę emo­cjo­nalną, jaka z pew­no­ścią towa­rzy­szy­łaby takiej roz­mo­wie, mógłby jej użyć jako argu­mentu na swoją korzyść pod­czas ewen­tu­al­nej roz­prawy w sądzie. Powie­działby, że córka zmar­łej ucięła sobie z nim miłą poga­wędkę, kiedy był podej­rzany o zabój­stwo. Obrońca z pew­no­ścią chciałby to wyko­rzy­stać, by posta­wić Ratte’a w lep­szym świe­tle, jako jeden z dowo­dów na jego nie­win­ność.

Co mam w takim razie robić?

W tych spra­wach zawsze pomaga mi Zia. Ni­gdy nie przy­pusz­cza­łam, że będę mieć takiego powier­nika, jakim się dla mnie stał. Jest ode mnie o dwa­dzie­ścia lat star­szy, co wpro­wa­dza do mojego życia nieco spo­koju i hamuje poja­wia­jącą się goni­twę myśli. Jed­nak tym razem bez dzwo­nie­nia wiem dosko­nale, co by mi dora­dził – nie zbli­żać się ani do Ratte’a, ani do Lozano. Uświa­do­miłby mi, że Pat nie jest osobą, któ­rej można ufać. Był zamie­szany w śmierć mojej matki i nie ma żad­nych opo­rów, by pod­nieść na kogoś rękę, jeśli mia­łoby to roz­wią­zać jego pro­blemy. Bez względu na to, czy byłby to męż­czy­zna, czy kobieta. Zia zwró­ciłby też uwagę, że Sto­ker z pew­no­ścią dowie się o roz­mo­wie z Lozano, a do tego naprawdę nie chcia­łam dopu­ścić. Powie­działby, żebym się ogar­nęła i nie pchała w to wszystko. Niech sprawy toczą się swoim torem. Gdyby zaś Sto­kera nale­żało tro­chę udo­bru­chać, muszę się szybko dowie­dzieć kilku rze­czy.

– El ban­dyta jest nasss, señorita Cooool­stone!

Męż­czy­zna wykrzy­ku­jący te słowa jest postaw­nym, łysym jego­mo­ściem w kape­lu­szu pork pie. Nazywa się Davie Brost i jest wła­ści­cie­lem DB’s, naszego mniej popu­lar­nego kon­ku­renta wśród pubów dla imi­gran­tów, lepiej zna­nego klien­tom jako Dog’s Bol­locks4. Geo­rge Laidlaw przed­sta­wił mnie Daviemu mie­siąc temu i zamie­ni­li­śmy kilka słów na ulicy. I to by było na tyle, jeśli cho­dzi o moją inte­rak­cję z tym czło­wie­kiem od czasu, gdy tu przy­je­cha­łam. Wiem jedy­nie, że to zazdro­sny sukin­syn. Ma ból dupy, że Se Busca ma trzy razy więk­sze obroty i jest jak drugi dom dla wielu tutej­szych imi­gran­tów. Davie chciałby prze­jąć pałeczkę, zwłasz­cza teraz, gdy mama prze­szła na tam­ten świat. Nie mam zie­lo­nego poję­cia, co zna­czą te jego okrzyki.

– Zabie­ra­myyy go do nass­sej casa, señorita Cooool­stone!

Fał­szywy mek­sy­kań­ski akcent ma rzecz jasna dodać coś do prze­kazu. Szcze­rzy się jak leni­wiec prze­żu­wa­jący gnój i macha rękami w powie­trzu, krzy­cząc. Kilka osób prze­cho­dzą­cych obok gapi się na niego.

– Jeden tydzień, señorita Cooool­stone, jeden tydzień.

Skręca w ulicę i znika, śmie­jąc się.

Kolejna zagadka El Descaro do roz­wią­za­nia. El ban­dyta jest nasss. Cho­lera wie, co to zna­czy.

Patrzę na wodę. Czę­sto to robię. Jest ide­alna, jak z pocz­tówki. Do tego dwa klify wzno­szące się na obu krań­cach zatoki i zakrę­ca­jące w stronę morza. Kamie­ni­sta plaża, która robi wdech i wydech w rytm ude­rzeń fal. Mały port, do któ­rego stale przy­pły­wają łodzie. Kilku wytrwa­łych, począt­ku­ją­cych sur­fe­rów dosiada małych bia­łych „koni”. W oddali widać sta­tek towa­rowy pły­nący na pół­noc, praw­do­po­dob­nie do Bar­ce­lony. Stoję w cie­niu palmy i opie­ram się o nią, pocie­ra­jąc dło­nią drew­niane łuski, z któ­rych zbu­do­wana jest jej szorstka kora. Młoda kobieta w skro­jo­nym na miarę kom­bi­ne­zo­nie stoi na SUP-ie5 i wio­słuje wzdłuż wybrzeża, dwa­dzie­ścia metrów od brzegu. Dłu­gimi, płyn­nymi ruchami pro­wa­dzi deskę. Spo­gląda w moją stronę, zahip­no­ty­zo­wana brze­giem. Ja z kolei jestem ocza­ro­wana morzem. Przez sekundę patrzymy sobie w oczy, potem ona zaczyna się chwiać i prze­staje na chwilę wio­sło­wać. Zwraca uwagę na uło­że­nie swo­ich stóp, po czym odzy­skuje rów­no­wagę, zanu­rza wio­sło z powro­tem w wodzie i pły­nie dalej. Nie koja­rzę jej, ale to nic dziw­nego. Plaża przy­ciąga zarówno miej­sco­wych, jak i obco­kra­jow­ców. Dzie­siątki tysięcy ludzi korzy­sta z tego miej­sca. W lecie, o ile wytęży się słuch, w ciągu dwu­dzie­stu minut można usły­szeć dwa­dzie­ścia róż­nych języ­ków. Z nie­wielką prze­wagą hisz­pań­skiego. W El Descaro jest mniej wię­cej tyle samo miej­sco­wych ile przy­jezd­nych. Z bie­giem lat powstały całe enklawy. Bry­tyj­czycy zagar­nęli sobie jedno ze wzgórz. Szwaj­ca­rzy uwili sobie gniazdko pod górą. Niemcy zanu­rzyli się w doli­nie, Fran­cuzi osie­dli przy plaży, a Holen­drzy w por­cie. Ten podział odzwier­cie­dla rów­nież odpo­wied­nie roz­miesz­cze­nie barów i restau­ra­cji. Jeśli tylko ma się na to ochotę, można tutaj spró­bo­wać sma­ków pra­wie z całej Europy. Tapas rzą­dzi, ale rów­nież odno­śnie do sun­day roast, abend­brot i mellanmål czy też bor­rel­tijd obo­wią­zuje zasada: szu­kaj­cie, a znaj­dzie­cie.

Na samą myśl o jedze­niu bur­czy mi w brzu­chu, ale sta­ram się kon­tro­lo­wać wagę. Kiedy tu przy­le­cia­łam, byłam dumna ze swo­jej figury. W Wiel­kiej Bry­ta­nii sześć dni w tygo­dniu prze­cho­dzi­łam przez pie­kło spin­ningu, a potem robi­łam pięć­dzie­siąt dłu­go­ści na pobli­skim base­nie. Tutaj na mój reżim ćwi­czeń składa się sie­dem nocy w tygo­dniu w barze, i to zbyt czę­sto po nie­wła­ści­wej jego stro­nie. Moje spodenki pasują, bo kupi­łam je dwa tygo­dnie temu, dżinsy nie, ponie­waż przy­le­ciały do Hisz­pa­nii razem ze mną. Na sta­rym mie­ście jest klub dla osób odchu­dza­ją­cych się, który wygląda coraz bar­dziej zachę­ca­jąco. Nie sądzi­łam, że kie­dy­kol­wiek będę choćby roz­wa­żać taką opcję.

Wcho­dzę powoli, spo­koj­nie na mur por­towy, kie­ru­jąc się w stronę małej latarni, która stoi na jego końcu. Po por­to­wej stro­nie muru stoi rząd żagló­wek, któ­rych wanty i sztagi dzwo­nią z masz­tów, two­rząc cha­otyczny chór, gdy statki się koły­szą. Z tego, co widzę, kilka innych osób rów­nież wyszło na spa­cer. Latem to miej­sce będzie wypeł­nione ludźmi po same brzegi. Zatrzy­muję się przed latar­nią i spo­glą­dam na mia­sto, wodząc wzro­kiem po jed­nej z dróg, aż dostrze­gam czarny jak smoła dach Se Busca ze sta­rym mia­stem, znaj­du­ją­cym się wyżej, w tle. Pozwa­lam, by myśli o Sto­ke­rze i Bro­ście roz­pły­nęły się nieco w słońcu. Teraz przy­da­łaby się boca­dillo – suge­ruje nie­grzeczna część mojego mózgu. Jamon y queso ze wszyst­kimi dodat­kami, mały talerz pata­tas bra­vas, zimna cola i tro­chę oli­wek. Panie i pano­wie, dzię­kuję za te wszyst­kie kalo­rie, moje bio­dra i brzuch są wdzięczne za wasz wkład.

Wzdy­cham, a dźwięk, jaki z sie­bie przy tym wydo­by­wam, zaska­kuje męż­czy­znę, który wycho­dzi z psem. Daro­wa­nie sobie tego posiłku to zde­cy­do­wa­nie lep­szy, choć w tej chwili mniej atrak­cyjny pomysł.

Zabie­ra­myyy go do nass­sej casa…

Słowa Daviego Bro­sta uno­szą się nad wodą, a ja zasta­na­wiam się, o czym mówił. Co do sie­bie zabie­rają? Ban­dytę? Kim lub czym, u dia­bła, jest ban­dyta? Jeśli miał na myśli osobę, to może cho­dzić o pra­wie każ­dego, kto odwie­dza mój pub. W Se Busca nie bra­kuje klien­tów będą­cych na bakier z pra­wem.

Wra­cam do portu, przez cały czas prze­ra­bia­jąc w gło­wie temat Bro­sta i Sto­kera.

– Cześć, Daniella.

Geo­rge Laidlaw popija whi­sky w jed­nej z knaj­pek na nabrzeżu por­to­wym.

– Cześć, Geo­rge. Szu­ka­łeś mnie?

– W związku z naszą roz­mową pomy­śla­łem, że przyda ci się krótka poga­wędka twa­rzą w twarz o twoim nowym pro­ble­mie.

– O Sto­ke­rze?

Przy­kłada palec do ust.

– Ciii…

Geo­rge znie­lu­bił mnie nie­mal natych­miast, zaraz po moim przy­lo­cie. Ta anty­pa­tia trwała do czasu, kiedy dałam mu pięć­dzie­siąt tysięcy euro i udziały w pubie. Teraz jest mię­dzy nami coś, co nazwa­ła­bym „wymu­szoną grzecz­no­ścią”. Swoje praw­ni­cze kwa­li­fi­ka­cje pod­kre­śla, nosząc kla­syczne chi­nosy, białą koszulę, sta­ran­nie przy­ciętą brodę i zacze­sane do tyłu włosy, jak też prze­sad­nie sta­now­czym uści­skiem dłoni. Nie prze­szka­dza mu spe­cjal­nie brak hisz­pań­skich upraw­nień do wyko­ny­wa­nia zawodu. Ten drobny szko­puł nie sta­no­wił dla niego bariery w stwo­rze­niu bazy ufnych klien­tów. Ja nie zaufa­ła­bym mu, nawet gdyby przed­sta­wił mi cer­ty­fi­kat auten­tycz­no­ści od Johna Gri­shama.

– Czy możemy na chwilę odsta­wić na bok temat Sto­kera? – mówię. – Cho­dzi o Daviego Bro­sta.

– Sia­daj.

Odsu­wam krze­sło i zaraz pod­cho­dzi do mnie kel­nerka.

– Me das una copa de vino blanco?

Kiwa głową i znika w środku. W nocy będę musiała odwieźć Zię, dla­tego ogra­ni­czę się do jed­nego kie­liszka wina. Tylko jed­nego.

Geo­rge patrzy się kel­nerce na tyłek, gdy ta odcho­dzi.

– Mogłaby być twoją wnuczką – zauwa­żam.

– Nie, nie mogłaby. Chyba że mam dzieci, o któ­rych nie wiem. Więc o co cho­dzi z tym Daviem Bro­stem?

– Poja­wił się po dru­giej stro­nie ulicy nie­długo po naszej roz­mo­wie na What­sAp­pie. Zaczął do mnie krzy­czeć. Był cho­ler­nie dziwny i w ogóle.

– Co krzy­czał?

– Coś o tym, że zabie­rze ban­dytę.

Geo­rge się śmieje.

– Chry­ste, to już? Jak ten czas leci.

– Czyli wiesz, o czym on mówił?

– Tja. Cho­dzi o Kra­dzież.

– Kra­dzież? Co to? Doroczna kon­fe­ren­cja dla zło­dziei?

Znów się śmieje, pod­czas gdy kel­nerka sta­wia moje wino na sto­liku.

– Gra­cias – mówię.

– De nada – odpo­wiada, a oczy Geo­rge’a znów wędrują na jej dżinsy.

– Wiesz, że widać, gdy to robisz? – zauwa­żam.

– Patrze­nie nie jest zabro­nione.

– Jasne, ale odro­bina sub­tel­no­ści wyglą­da­łaby mniej per­wer­syj­nie.

– A może ja lubię per­wer­sję?

– Kra­dzież, Geo­rge – mówię zrzę­dli­wym gło­sem – co to jest ta Kra­dzież?

– Coroczne zawody mię­dzy DB’s a Se Busca.

– O co cho­dzi w tych zawo­dach?

– O kra­dzież.

– Kra­dzież czego?

Kel­nerka poja­wia się ponow­nie. Daję Geo­rge’owi prztyczka w nos, gdy ten odwraca się, żeby na nią spoj­rzeć.

– Kra­dzież czego? – powta­rzam.

Pociera nos, ale na­dal patrzy na kel­nerkę.

– To Saucy zaczął – mówi.

– Co zaczął Saucy? – pytam.

– Eee… ukradł Ber­tiego jakieś dzie­sięć lat temu?

Odchy­lam się do tyłu na krze­śle. Geo­rge potrafi taki być. Zamiast powie­dzieć coś wprost, krąży wokół tematu. Zostało mu to z cza­sów, gdy pra­co­wał w kan­ce­la­rii praw­nej i liczył sobie za godzinę. Dzie­się­cio­mi­nu­tową roz­mowę w pubie potrafi roz­wlec tak, by trwała całą noc.

– Geo­rge, przed­staw mi dar­mową wer­sję tej histo­rii.

Roz­gląda się w poszu­ki­wa­niu kel­nerki, ale ta jest w środku. Kon­ty­nu­uje dopiero po upew­nie­niu się, że nie ma jej w pobliżu:

– Jakieś dzie­sięć lat temu Saucy krę­cił się po pubach przy plaży. Effie wyrzu­ciła go z Se Busca, bo był strasz­li­wie zachlany i nie­po­koił innych klien­tów. Wiesz, jaki potrafi cza­sem być.

Oj wiem. Naj­czę­ściej jest nie­szko­dli­wym piju­sem, ale co jakiś czas prze­cho­dzi do ataku – uru­cha­mia mu się tryb „obra­ża­nie na zawo­ła­nie, do woli i ile wle­zie”.

– Tak czy ina­czej – mówi Geo­rge – Saucy dotarł do DB’s. Praw­do­po­dob­nie to było jedyne miej­sce, które wciąż chciało go obsłu­żyć. Nie wni­kają tam za bar­dzo w takie niu­anse jak twój stan upo­je­nia. Przy­naj­mniej póki wciąż masz forsę do wyda­nia. Byłaś kie­dyś w DB’s, Daniella?

Potrzą­sam głową.

– Tro­chę zwy­klak. Gdyby tro­ciny na pod­ło­gach w pubach były na­dal modne, w DB’s wyło­ży­liby nimi war­stwę gru­bo­ści kilku cen­ty­me­trów. W każ­dym razie Dog’s Bol­locks ma maskotkę, która sie­dzi za barem. To wielki wypchany bul­dog o imie­niu Ber­tie. Potwór, któ­rego Brost przy­wiózł z Wiel­kiej Bry­ta­nii. Ma na sobie kami­zelkę z bry­tyj­ską flagą. Kiedy tylko Brost jest w pubie, zawsze nakłada mu na łeb swój kape­lusz pork pie. Cóż, Saucy’emu udało się go ukraść.

– Co? Kape­lusz?

– Nie. Ber­tiego. Nie mam bla­dego poję­cia, jak to zro­bił. Ten bul­dog jest pra­wie jego wzro­stu. Co wię­cej, Saucy’emu udało się prze­cią­gnąć Ber­tiego dwa i pół kilo­me­tra do Se Busca. Brost wpadł w szał, ale nie zgo­dzi­li­śmy się zwró­cić maskotki i musiał się po nią pofa­ty­go­wać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Saucy w języku angiel­skim ma wiele zna­czeń. Jed­nym z nich jest sosi­sty, czyli soczy­sty, pełen soku lub obfi­cie okra­szony sosem. Nie dziwi więc wybór takiej ksywki dla czło­wieka, któ­rego nazwi­sko od razu przy­wo­dzi na myśl bar­dzo znaną markę m.in. ket­chupu i innych sosów. Z pew­no­ścią nie będzie też dla czy­tel­nika wiel­kim zasko­cze­niem, że saucy ozna­cza rów­nież osobę zuchwałą i pyskatą. [wróć]

Rat w języku angiel­skim ozna­cza szczura. [wróć]

Hisz­pań­ski urząd mia­sta. [wróć]

W dosłow­nym tłu­ma­cze­niu z języka angiel­skiego Psie Jaja lub na przy­kład Psie Jajca, jed­nak w wul­gar­nym okre­śle­niu slan­go­wym dog’s bol­locks ozna­cza też coś zaje­bi­stego, naj­lep­szego w oczy­wi­sty spo­sób, widoczny jak psie… [wróć]

SUP to skrót od stand up pad­dle board – rodzaju deski sur­fin­go­wej, na któ­rej pływa się przy uży­ciu wio­sła, naj­czę­ściej w pozy­cji sto­ją­cej. [wróć]