Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbrodnia, od której robi się zimno w najbardziej upalny dzień.
Kiedy Effie Coulston pada martwa na podłogę swojego baru podczas spotkania biznesowego w małym hiszpańskim miasteczku, jej córka Daniella czuje, że powrót na pogrzeb matki jest jej obowiązkiem. Mimo że nie utrzymywała z nią kontaktów od dwudziestu lat, a życie Effie w Hiszpanii było bardziej niż tajemnicze. Zwłaszcza, gdy bar Effie odwiedzają podejrzani obcokrajowcy, żądając od Danielli zwrotu gigantycznej kwoty, pochodzącej z wielomilionowego przekrętu na rynku nieruchomości. Ale pieniądze zniknęły…Tymczasem detektyw, który prowadzi śledztwo w sprawie śmierci Effie jest przekonany, że Daniella wie więcej, niż mówi… Tylko czy wyjdzie z tej ponurej afery cało?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 399
1
Golenie barana
– To prawdziwa żyła złota – Effie Coulstoun mówi młodemu inwestorowi. – Wystarczy tylko niewielka zaliczka, a otrzymasz dziesięć procent udziałów, i nawet jeśli spełnią się jedynie nasze najgorsze prognozy, będziesz bardzo bogatym człowiekiem. Effie rozgląda się po swoim pubie Se Busca; to wyćwiczone, roztaczające aurę tajemniczości działanie, mające na celu zasugerowanie inwestorowi, że informacje, które mu przekazuje, są przeznaczone tylko dla jego uszu. Biorąc pod uwagę, że bar jest zamknięty i pusty, spojrzenie jest wyłącznie częścią gry. Licząc w myślach do dziesięciu, odwraca się z powrotem do młodego człowieka.
– Tak naprawdę, Paul – szepcze – byłbyś milionerem.
Oczy Paula błyszczą w półmroku. Jego potargane włosy i ubrania z trzeciej ręki świadczą o trudnej sytuacji finansowej. Podnosi obie ręce ze stołu i powoli je zaciera. Effie wie, że go złapała. Złapała właśnie tu i teraz. Kolejny zastrzyk gotówki do puli.
Boże, jak ja się dziś dobrze czuję z samego rana. Promieniście. Chrzanić osiemdziesiątkę – czuję się jak dwudziestolatka. Te cholerne tabletki to jakieś cudo. Nielegalne, ale cholernie cudowne. Bogu dzięki za przyjaciół, którzy mają dostęp do takich rzeczy. Robią robotę – dodają mi energii.
– Pozwól, że doleję ci piwa – mówi Effie, wstając.
Podchodzi do baru, wyciąga się do przodu, tak że praktycznie kładzie się na drewnie, które przez całe życie piło alkohol, pot i łzy, którymi przesiąkło. Z wprawą napełnia kufel idealnie odmierzonymi czterysta pięćdziesięcioma mililitrami piwa i półcalową1 pianą. Reklamowane jako pinta brytyjska – to z butelek, które trzyma dla turystów, którzy od czasu do czasu nieświadomie natykają się na jej pub.
Gdy piwo jest już w kuflu, Effie rozgląda się po swoich włościach. Przygląda się ciemnemu, niskiemu sufitowi, słabo zasilanym żarówkom oraz cieniom, które przeważają nad światłem dziesięć do jednego – to celowy wybór oświetlenia. Sprawia, że potrzeba remontu jest mniej widoczna. Bez okna na świat pub jest jak statek kosmiczny – można w nim podróżować myślami lub wyobrazić sobie, że jest się gdziekolwiek. Po jej lewej stronie, na jednej ze ścian znajduje się ołtarzyk poświęcony występom z dawnych lat. Podarte, wyblakłe plakaty festiwali, koncertów i przedstawień. Nic nowszego niż koniec lat osiemdziesiątych. Niektóre papiery na tej ścianie byłyby warte konkretne pieniądze, gdyby ich stan był lepszy. W kącie – brudna, biała tablica korkowa reklamuje lokalne imprezy i zespoły. Najnowsze informacje są sprzed jakichś dwóch lat. Effie nie reklamuje cudzych rzeczy. Już nie. Jej osławione skąpstwo z czasem tylko się pogłębiło. „Pieprzyć ich” – to jej motto na starość. Spogląda na sufit. Banknoty pokrywają każdy jego centymetr. Według ostatnich obliczeń była tam reprezentacja ponad stu sześćdziesięciu krajów. Łączna wartość: dwieście sześć euro – według dzisiejszego kursu wymiany walut. Effie podliczyła to wszystko miesiąc temu po tym, jak ktoś powiedział jej, że kilka starszych banknotów może mieć dużą wartość antykwaryczną. Ten ktoś pieprzył głupoty, ale Effie odkryła, że ćwiczenie polegające na obliczaniu prawdziwej wartości banknotów jest dla niej źródłem dziwnej satysfakcji.
Pod kątem prostym do baru stoi stół bilardowy. Ma kółka, więc można go przesunąć, aby zapewnić miejsce do gry w darta na starzejącej się tarczy. Dawno temu to rozwiązanie pozwalało również rozstawić się zespołowi lub DJ-owi. Teraz już nie. Reszta mebli w pubie to mnóstwo krzeseł i stołów, które Effie wypatrzyła, gdy restauracja Carnes Frías na starym mieście splajtowała. Były to pierwsze meble, które wymieniono w pubie od dwudziestu lat. Stali bywalcy aż zaniemówili. Nie tyle z powodu zaskoczenia zmianą, co za sprawą jaskrawego różowego koloru, na jaki stoły i krzesła były pomalowane. Wybór kolorystyki, dokonany przez właściciela Carnes Frías, w pewien sposób przyczynił się do skrócenia żywota restauracji. Effie była zdania, że ten kolor dodaje blasku jej lokalowi. Stali bywalcy uważali, że wygląda do dupy, ale i tak przychodzili na drinka.
Pod jej stopami drewniana podłoga, która ostatni raz była polerowana dekadę temu, składa się w siedmiu częściach z drewna i w trzech z alkoholu. Ta sama złota proporcja dotyczyła klimatyzacji, która działała w siedmiu na dziesięć przypadków.
Po prawej stronie patrzy na rząd lóż barowych, z których ostatnia jest zajęta przez młodego inwestora. Wraca do loży, upuszcza kufel z piwem na stół, po czym rzuca się na krzesło naprzeciwko Paula. Przygląda mu się uważnie. Jeśli zdecyduje się odrzucić jej inwestycyjną ofertę, zapłaci za dwa piwa i paczkę chipsów serowo-cebulowych, które już mu podała. Jednak nie spodziewa się, że będzie musiał płacić.
– I jak apartament? – pyta Effie.
– Wspaniały – odpowiada Paul.
– Nowe będą jeszcze lepsze.
Paul odgarnia długie włosy, które opadają mu na twarz. Effie uważa, że długa do ramion czupryna, niechlujna kozia bródka i zniszczony afgański płaszcz to obciach. Dzięki temu Paul wygląda jak złamas. Ale złamas z dwudziestoma tysiącami na koncie. Dwadzieścia tysiaków przeznaczonych dla banku Effie.
– Kiedy rozpoczęcie robót? – pyta Paul.
Effie uśmiecha się.
Kutas stara się używać terminologii deweloperskiej. Powodzenia. W to mi graj.
– Najpierw potrzebujemy pozwolenia na budowę – odpowiada, kończąc dobrze przygotowaną przemowę. – Ale to nie jest takie proste.
– Och!
– Nie ma się czym martwić – stwierdza Effie. – Po prostu od czasu afery Gürtel hiszpańskie lokalne władze są o wiele ostrożniejsze w wydawaniu pozwoleń na budowę.
– Czytałem coś o tym – mówi Paul. – To poważny problem. Łapówki, prawda?
– I cała reszta – mówi Effie. – To będzie się ciągnęło przez lata. Zmieniło całą scenę polityczną Hiszpanii. Dlatego właśnie musimy pokazać ayuntamiento2, że połowa naszych inwestorów nie jest z nami powiązana.
Taaa… jasne.
– Chcą się upewnić, że nie mamy żadnego pakietu kontrolnego. Zwłaszcza gdy mówimy o kilku milionach za nieruchomość. Szkoda, bo sami chętnie wyłożylibyśmy całą potrzebną kasę. To złoty interes – ale zasady to zasady.
Paul pociera nos.
– Muszę przyznać, że nie znalazłem nic na temat żadnej zasady pięćdziesięciu procent.
To dlatego, że ona nie istnieje, kretynie. Załatwmy to już. Mam ochotę na kolejną pigułkę.
– To nowa regulacja – mówi Effie. – George Laidlaw może to wyjaśnić. W tych kwestiach jest prawdziwym orłem palestry. Ale dla ciebie to dobra wiadomość. Musisz tylko wpłacić dwadzieścia patyków zaliczki. Reszta normalnie byłaby płatna po zakończeniu budowy – ale do tego czasu wszystko już zostanie sprzedane, będziemy o wiele bogatsi, a ty nie będziesz musiał bulić reszty. Dwadzieścia tysi za ponad milion – to się nazywa interes stulecia, prawda? To dla ciebie lepsze niż wygrana na loterii.
Jak cholera.
Paul pociera czoło.
– Dlaczego tak mało kasy z góry? To wydaje się zbyt piękne, żeby było prawdziwe.
Effie uśmiecha się w najlepszym razie nieco krzywo.
– Nowe przepisy wymagają od nas, abyśmy przy składaniu wniosku wpłacili w ayuntamiento jedną setną szacowanej ostatecznej ceny sprzedaży. Nie wolno nam brać więcej niż dwadzieścia tysięcy na inwestora, dopóki nie zostanie wydane pozwolenie na budowę. Wtedy, zanim będą potrzebne jakiekolwiek dodatkowe pieniądze, sprzedamy inwestycję większemu deweloperowi.
Spokojnie, Effie, spokojnie. Teraz najtrudniejsza część.
– Czy jesteś zainteresowany? – pyta Effie.
– Byłbym głupi, gdybym nie był zainteresowany.
– Masz to zaklepane, ale jeśli chcesz kontynuować, musisz podpisać NDA.
Brak zrozumienia na jego twarzy to dla Effie dobry znak. On nie jest doświadczonym inwestorem. Kilku takich się znalazło i to był kompletny niewypał.
– Umowa o zachowaniu poufności – wyjaśnia.
– Aha.
– To konieczne – zaznacza. – Bo widzisz, gdyby wieść o tym się rozniosła, to w jednej chwili zostalibyśmy wygryzieni przez któregoś z najważniejszych deweloperów. To jest zbyt dochodowe, żeby nie próbowali nas wydymać.
Paul wybałusza oczy.
Nie przeklinaj, Effie. Żadnego, kurwa, przeklinania. Po prostu zachowaj spokój. Ale tak trudno jest zachować spokój. Czuję się świetnie. Te tabletki…
– Wybacz język – przeprasza. – Chodzi o to, że chociaż to my jesteśmy właścicielami ziemi, duzi chłopcy znają system na wylot. Musimy ich zaskoczyć. Nie dać im szansy na powstrzymanie nas przed uzyskaniem pozwolenia na budowę. Już raz załatwiliśmy ich na cacy z tymi apartamentami, które widziałeś dzisiaj. – Po czym dodaje: – Piękne, prawda?
Paul przytakuje.
– Cóż, wielcy budowniczowie byli wściekli jak diabli z tego powodu i nie zagapią się tak po raz drugi. Chodzi o to, żeby się ukryć. Grać w grę. Zaskoczyć ich. Jeśli nam się to uda, jesteśmy w domu. Więc… potrzebujemy całkowitej dyskrecji. Dlatego nalegałam na spotkanie tutaj. Jeśli w naszych biurach pojawią się nowi ludzie, ktoś zacznie gadać. W tym mieście plotki rozsiewane są jak w żadnym innym, które widziałam.
Biura. To dopiero zabawne.
Paul wpatruje się w nią. Chłonie każde słowo.
Czas na golenie barana. Najwyższy czas na golenie barana.
– Jeśli w to wchodzisz, sprawa jest prosta – mówi Effie. – Jako jeden z niewielkiej liczby wybranych inwestorów wyłożysz dwadzieścia tysi, my uzupełnimy resztę. Kiedy sprzedamy za, według naszych przypuszczeń, dziesięć milionów – to specjalnie zaniżone szacunki – twój udział wyniesie milion.
– W jaki sposób nabywcy ziemi wciąż są w stanie zarobić, skoro my mamy z tego tak dużo?
Podoba mi się słowo „my” w tym zdaniu.
– To proste – kłamie Effie. – Całość jest warta dwadzieścia milionów. My bierzemy dziesięć. Ich koszty budowy to około pięciu, więc zostaje im pięć milionów zysku. Może nawet więcej, jeśli ceny mieszkań pójdą w górę.
– Macie to wszystko rozkminione.
O tak, mamy, Paul. O tak, mamy. My mamy, my – wkrótce będziemy mieć.
– Niezły interes, prawda? – mówi Effie.
Siada z powrotem, świadoma, że przestrzeń między nią a stołem wypełnia brzuch. Ale w jej wieku kogo to tak naprawdę do cholery obchodzi? W tym wieku chce się już tylko stąd wydostać, a Paul jest prawdopodobnie ostatnim krokiem na drodze do zdobycia upragnionej góry pieniędzy przeznaczonej na jesień życia. Jej pieniędzy na „wymeldowanie”. Ma już ponad milion euro. Za mało, żeby wszyscy zainteresowani się odpieprzyli, ale zdecydowanie wystarczająco dla siedemdziesięcioośmioletniej kobiety, która ma już dość wlewania gorzały do gardeł niewdzięczników. A to ona trzyma całą kasę. Posiadanie to prawie własność i takie tam.
Paul popija piwo, a Effie przesuwa po stole w jego kierunku kilka kartek papieru.
– To są dane bankowe, numer konta i NDA – wyjaśnia Effie. – Ale musisz się pospieszyć. Wszyscy inni już zapłacili i wkrótce składamy wniosek o pozwolenie na budowę.
Akurat.
Paul przegląda papiery.
– Jeśli do wieczora pieniądze nie wpłyną na moje konto – dodaje Effie – założymy, że odpadasz. W rezerwie mam więcej osób, które są gotowe jutro z samego rana wpłacić nam kasę. Wtedy dla całej reszty będzie już po ptakach.
– Jak długo potrwa, zanim wszystko się zwróci? – pyta Paul.
Nigdy, a teraz wskakuj na pokład.
– W El Descaro wszystko toczy się powoli – odpowiada Effie. – Może to potrwać kilka miesięcy, ale kiedy tylko złożymy wniosek i zostanie to ogłoszone, jesteśmy w domu. Duzi chłopcy mogą krzyczeć i wrzeszczeć do woli, ale nie będą w stanie nas powstrzymać.
– A po złożeniu wniosku nie będą mogli pokrzyżować nam planów?
– Będzie im o wiele trudniej to zrobić i obstawiamy, że jeden z nich nas wykupi.
– Obstawiamy?
– Nie wiemy dokładnie, który z nich się skusi, ale któryś na pewno to zrobi. Jak już mówiłam: to złoty interes. Widziałeś tę ziemię. Bezpośredni widok na morze. Ostatnia dziewicza działka tego typu w mieście. Właśnie dla takich miejsc zostało stworzone określenie „nieruchomość premium”. I widziałeś jakość, do której dążymy. Najwyższa półka.
Apartament, który Paul widział dziś po południu, załatwił George Laidlaw. Zna firmę zarządzającą budynkiem i wiedział, że o tej porze roku wszystkie mieszkania były zamknięte na trzy spusty. Paul dał się wkręcić, że wybudowało je poprzednie konsorcjum Effie. To był koronny argument. Najwyższej klasy wykończenie. Bardzo drogie.
– Wchodzisz w to? – pyta Effie.
Paul obraca kufel z piwem, wodząc jednocześnie palcem po okręgu, który utworzył się na stole ze skroplonych cząsteczek wody.
– Może półtora miliona – oświadcza Effie. – Przy pomyślnych wiatrach. Ale zegar tyka.
Pocieranie rąk. Błysk w oku. Przyśpieszony oddech.
Baran ogolony.
– Myślę, że tak – mówi Paul. – Po prostu się denerwuję. Te pieniądze miały być na moją uczelnię.
– Oczywiście, że się denerwujesz, ale pomyśl, co będziesz mógł zrobić z półtora miliona – mógłbyś pójść na dowolny uniwersytet na świecie albo po prostu się stąd zawinąć.
Paul wpatruje się w stół i szepcze:
– Wchodzę w to.
– Świetnie – Effie wyciąga do niego rękę przez stół. – Witamy na pokładzie.
Fan-ta-kur-wa-stycznie.
Paul podaje Effie rękę. Po wycofaniu się z uścisku Effie musi wytrzeć pot z dłoni o sukienkę.
W tym momencie drzwi pubu otwierają się z hukiem.
Te drzwi były kiedyś wizytówką drukarni na starym mieście. Po jej zamknięciu i przekształceniu w kawalerkę okazały się zbyteczne. Effie popijała café con leche w pobliskiej kawiarni, gdy zobaczyła, że są zabierane. Sto euro dla szefa i robotnicy podrzucili je do jej pubu. Za jeden wieczór darmowej gorzałki miejscowy cieśla wymierzył i dopasował drzwi. Wyglądały jak prawdziwa bestia. Z litego dębu. Warte dwadzieścia razy tyle, ile zapłaciła Effie. Drzwi były także potwornie trudne do otworzenia. I właśnie dlatego je kupiła. Ostatnie włamanie uświadomiło jej, że pub – budynek bez okien, który uważała za twierdzę praktycznie nie do zdobycia – nie jest wcale taki nietykalny.
Stąd zaskoczenie, gdy drzwi otwierają się z łatwością i mistrzowską precyzją. Wewnętrzna klamka wybija dziurę w taniej ścianie z płyty kartonowo-gipsowej. Światło słoneczne przedziera się do środka, na krótko okalając postać, która wpadła do pubu.
Effie i Paul odwracają się z powodu hałasu.
– Oddaj mi moje pieprzone pieniądze! – wykrzykuje nowo przybyły.
Effie wzdycha.
Ciężarowiec. Cholerny ciężarowiec. Powinnam była zaufać swojej intuicji. Uważałam go za zbyt przebiegłego, żeby dać się omotać i złapać na tak oczywisty przekręt. Ale on był chętny. Bardzo. Z dobrego powodu. Ten zapał doprowadził do ślepoty. Ale teraz…
– Słyszałaś, co powiedziałem, do kurwy nędzy?! – pyta nowo przybyły i cedzi wolno słowa: – Oddaj… mi… moje… pieprzone… pieniądze…
Effie wciąga brzuch, by wygramolić się z loży, i podnosi całą swoją masę ze stęknięciem.
– Simon – mówi, podchodząc do mężczyzny.
– Jesteś pieprzoną oszustką – słyszy w odpowiedzi.
Gdy drzwi się zamykają, z zarysu postaci wyłania się sylwetka osobnika metr sześćdziesiąt wzrostu z klatą Popeye’a. W obcisłym białym T-shircie oraz plażowych szortach masywne ramiona i uda nadają jego sylwetce nieproporcjonalny, niemal komiczny wygląd. Ta muskulatura to rekompensata za niski wzrost, do którego przyczyniły się wielogodzinne pakowanie i nadużywanie sterydów. Effie jest o kilka centymetrów wyższa, a nadmiar tłuszczu poszerza jej sylwetkę. Stojąc naprzeciwko siebie w pubie, przypominają odrażający pojedynek Munchkina z Meksykaninem, który poszedł jakoś nie tak.
– Simon – powtarza Effie.
– Pieniądze… teraz… – pada odpowiedź.
– Simon.
– Kurwa… teraz…
– Ja…
– Bez wymówek, ty złodziejska krowo – mówi. – Ta ziemia jest skażona.
– Simon, wiemy o tym, uspokój się.
– I nawet nie jesteście właścicielami.
– Jesteśmy właścicielami…
– Pieprzonego tyłu. Jesteście właścicielami tyłu. Nie frontu. Nikt nie wie, kto jest jego właścicielem. I nie ma innego dostępu do twojego pieprzonego terenu.
– Wiemy, kto jest właścicielem.
– No to kto?
Skąd to wszystko, do kurwy nędzy, wiesz?
– Miejscowy – odpowiada Effie.
– Bzdury. Rada uważa, że właścicielem jest jakiś facet z Moskwy. Ale mają zły adres. Nie mogą namierzyć tego właściciela. Rosjanin kupił ten teren dziesięć lat temu.
– Został nam sprzedany.
– Kłamiesz, kurwa, jak z nut – prychnął ciężarowiec. – Nie ma żadnej wzmianki o sprzedaży w ciągu ostatniej dekady, a wasz kawałek ziemi jest wart pięćdziesiąt tysiaków. Maks. Ogarnięcie terenu będzie kosztować co najmniej pół miliona, a i tak nie będziesz mieć do niego żadnego dostępu.
– Simon, usiądź, to ci to wytłumaczę.
Paul wstaje, bez słowa okrąża Effie i Simona, po czym wychodzi. Effie patrzy na niego z westchnieniem.
Cholera. Ten już odpada.
– Słuchaj, Simon, usiądź, a ja przyniosę ci piwo – proponuje Effie.
– Po prostu oddaj mi moje dwadzieścia tysiaków.
Effie podchodzi do baru, wdzięczna, że dopiero za jakieś pół godziny zjawi się stała klientela. Pusty pub oznacza, że może uda jej się uratować sytuację.
– Simon – mówi – pozwól mi zadzwonić po George’a. On wszystko ci wytłumaczy. To nie tak, jak myślisz.
– Nie chcę rozmawiać z Laidlawem. On siedzi w tym po uszy. Idę na policję – mówi Simon.
Na wspomnienie o władzach Effie zmienia taktykę. Wie, że nie ma czasu na knucie. Dzięki latom spędzonym w szarej strefie życia Effie bez problemu momentalnie zmienia sposób prowadzenia rozmowy.
– Jeśli to zrobisz, możesz pożegnać się ze swoimi dwudziestoma tysiakami – mówi.
Simon zmarszczył twarz.
– Więc to, kurwa, prawda – mówi. – To wszystko jeden wielki przekręt.
Tak jest, a ja potrzebuję kolejnej tabletki.
Effie odwraca się z powrotem w stronę baru i prezentuje sztukę nalewania piwa z niewłaściwej strony, napełniając mały kufel płynem na kilka palców. Sięga do kieszeni, szybko wrzuca do ust dwie białe pigułki i popija je łykiem piwa. Odsuwa kufel na bok.
Lepiej.
– Coś ci powiem, Simon – mówi, odwracając się do niego. – Jeśli pójdziesz na policję, już nigdy nie zobaczysz swoich pieniędzy.
– Chcę je odzyskać.
– Nieważne, czego chcesz – mówi. – Liczy się tylko to, co ci dam. Tak to tutaj działa.
Złość Simona sięga zenitu, a w jego głowie rodzi się zamęt. Nie przemyślał dobrze sprawy i w planach miał niewiele ponad wykrzyczenie żądania zwrotu pieniędzy. Gdy dowiedział się prawdy, przyszedł tutaj, a nie na policję, bo naprawdę potrzebował odzyskać swoją kasę. I to teraz. Siłownia, którą otworzył niedaleko plaży, to był totalny niewypał. Popełnił błąd, zakładając, że jego grupą docelową będą mięśniaki takie jak on. Na tym terenie było zapotrzebowanie na fikuśne centra fitness dla młodych i emerytowanych kobiecych ekip. Mięśniaki chciały paskudnej, ale bardzo taniej dziury, która mieściła się na tyłach warsztatu samochodowego, gdzieś na szarym końcu starego miasta. Simon zaryzykował i wyłożył dwadzieścia tysiaków na budowlany szwindel Effie, w ramach ostatniej desperackiej próby ratowania swojej skóry. Źle doradzono mu w kwestii, od kogo pożyczyć pieniądze na to przedsięwzięcie.
– To moja forsa – mówi Simon.
– I myślisz, że ją odzyskasz, wpadając tu z krzykiem jak czubek?
– To wszystko przekręt.
Effie wzrusza ramionami i nalewa mu piwo. Simon może mieć ręce i nogi jak słupy telegraficzne, ale jego bebechy absorbują piwo niczym gąbka. Przyjmuje alkohol.
Czuję się teraz naprawdę dobrze. Uff… Effie, dziewczyno. Uwielbiam te tabletki.
– Tak powiedziałeś – zauważa Effie. – Ale pytanie brzmi – czy powiedziałeś o tym komuś jeszcze? Bo jeśli tak, to możesz się pożegnać ze swoimi dwudziestoma tysiakami. A z tego, co słyszałam, będziesz wtedy faworytem do nurkowania z klifu Acclana z ponad sześćdziesięcioma kilogramami łańcucha kotwicznego owiniętymi wokół jaj. Bracia Charles potrafią być nieco drażliwi, gdy ludzie nie spłacają swoich długów.
Na wzmiankę o braciach cały gniew ulatuje z Simona. Wiedział, jaką mają reputację, gdy pożyczał od nich kasę, ale sprawiali złudne wrażenie miłych, gdy przedstawiali warunki. Zapewniali, że w ich interesie leży, aby lokalne firmy dobrze prosperowały. Zaoferowali nawet, że sami wykupią kilka karnetów.
– Skąd o nich wiesz? – pyta Simon.
– Simon, to miasto jest stworzone do rozsiewania plotek. Zwłaszcza tych złych. Pieprzyć szybką łączność szerokopasmową, 5G czy jakąkolwiek inną technologię na tej planecie, El Descaro bije to wszystko na głowę. To cholerna telepatia.
– Nie ujdzie wam to na sucho – mówi Simon. – Kiedy ludzie się o tym dowiedzą, będziecie mieli przejebane.
Effie śmieje się.
– O czym ty mówisz, Simon? Już nam to uszło na sucho. Pieniądze są w banku. A jeśli piśniesz komuś choćby słówko, wydarzą się trzy rzeczy.
Czuję się dobrze, naprawdę dobrze.
Effie przesuwa pokaźny tyłek o kilka centymetrów, tak że stołek barowy zatapia się w jej rowku. Spogląda na zegarek. Zostało jeszcze dwadzieścia minut do otwarcia.
– Po pierwsze – mówi – już nigdy nie zobaczysz swoich pieniędzy. Po drugie: zadzwonię do braci Charles i utnę sobie z nimi małą pogawędkę. Wyjaśnię, że słyszałam o twoim drobnym pechu. Ptaszki wyćwierkały mi, że wyrzuciłeś ich pieniądze w błoto. Dlatego teraz twierdzisz, że zainwestowałeś w nasze małe przedsięwzięcie. To twierdzenie, które obalę. Twierdzenie, którego nie masz czym poprzeć. W końcu nie masz na to żadnych papierów.
– Mam cholerny przelew bankowy na twoje konto na dwadzieścia tysiaków.
– Moje konto? Nie sądzę. Nie wiem, komu przelałeś te pieniądze, ale na pewno nie mnie.
– Ludzie będą was ścigać.
Effie znów się śmieje.
– Myślisz, że o tym nie pomyśleliśmy? Serio?
Cholera. Czuję się…
– Potrzebuję tych pieniędzy – mówi Simon.
– I po trzecie – Effie się jąka – zadzwonię do Pata Ratte’a.
Simon zastyga w bezruchu. Napina każdy mięsień. Wpatruje się w Effie.
– Nie zrobiłabyś tego.
Wow. Naprawdę nie czuję się dobrze.
– Simon, siedzę w tym od wielu lat. Aby twoje było na wierzchu, trzeba zawsze wyprzedzać resztę o krok. Rozumiesz, o co mi chodzi? Informacja jest na wagę złota. Zaproponowałeś Ratte’owi pięćdziesiąt procent udziałów w nowej siłowni. Co, jak wszyscy wiemy, jest teraz pięćdziesięcioma procentami pierdolonego niczego. Bracia Charles to nikczemna siła, z którą należy się liczyć, ale są niczym w porównaniu z Ratte’em.
Co się ze mną dzieje, do cholery? Czuję się okropnie.
Effie dowiedziała się o udziale Ratte’a dopiero kilka dni temu, gdy w barze doszło do pijackiej pogawędki między Pete’em Richmondem i Eddiem Alderleyem, która przerodziła się w licytację, kto zna największego drania. Ratte był kartą atutową Eddiego, a podczas wymiany zdań Eddiemu wymknęło się, że Ratte ma pięćdziesiąt procent siłowni Simona. Informacja, którą Effie z wdzięcznością zanotowała w pamięci.
– Więc, Simon, przestań zachowywać się jak palant i usiądź.
Kurwa, źle ze mną.
Simon stoi jak zamurowany i rozgląda się po pubie.
– Nie ma tu nikogo, kto mógłby ci pomóc, Simon. A jeśli chcesz małej rady, to na twoim miejscu szybko opuściłabym pub. Dzisiaj jest liga darta i Mikey Charles jest kapitanem naszej drużyny. Wkrótce tu będzie, żeby trochę poćwiczyć.
Nie mogę oddychać.
– Moje pieniądze – szepcze Simon.
– Simon, muszę na chwilkę usiąść…
Ostatnie słowa Effie na tym padole łez kładą się cieniem na atmosferę pubu niczym ciemny płaszcz. Twarz wykrzywia się, jak gdyby ktoś przyciskał dwie tony ołowiu do jej przepony i wysyłał impuls elektryczny w górę lewej ręki. Na czole pojawia się pot.
Simon patrzy, jak Effie przyciska prawą rękę do piersi. Stęka i upada. Leci w dół jak winda z przeciętymi linami. Jak przy ostrym hamowaniu. Grawitacja zwycięża. Pada bezwładnie twarzą na podłogę.
Później lekarz stwierdzi, że Effie umarła w ciągu kilku sekund po uderzeniu w drewnianą podłogę. Autopsja wykaże rozległy atak serca spowodowany zatkaniem tętnic – tak dużym, że mogłoby służyć studentom medycyny jako podręcznikowy przykład skutków kompulsywnego objadania się.
Simon stoi przez kilka sekund, nie bardzo wiedząc, co robić. Jego pierwszą myślą nie jest rzucenie się Effie na pomoc. Nie. Najpierw dociera do niego, że na jego oczach zniknęło właśnie dwadzieścia tysiaków. W końcu, gdy udaje mu się nieco pozbierać myśli, rusza do przodu.
– Czy wszystko w porządku? – mówi, patrząc w dół na Effie.
Zdaje sobie sprawę, jak głupio brzmią te słowa, gdy tylko je wypowiada.
Za nim dobywa się głos.
– Effie! – krzyczy przybysz i pędzi do przodu. Schylając się, pyta Simona: – Co się stało? Ty to zrobiłeś?
Oskarżenie sprawiło, że Simon osłupiał.
– Nie, George. Po prostu upadła.
– Effie? – mówi George Laidlaw, sięgając po jej rękę, zanim krzyczy do Simona: – Gościu, zadzwoń po karetkę!
Simon wyciąga telefon z kieszeni szortów. I waha się. Gapi się na komórkę.
– 112, gościu. Zadzwoń pod 112 – mówi George. – O Boże, Effie.
Simon dzwoni pod ten numer i łamanym hiszpańskim mówi:
– Necesito una ambulancia.
Podaje operatorowi nazwę pubu, podczas gdy George próbuje wyczuć puls Effie. George nie potrafi wykonać resuscytacji, ale mimo to próbuje. Po kilku minutach poddaje się i odchyla do tyłu.
– Będą tu tak szybko, jak to tylko możliwe – mówi Simon po zakończeniu połączenia. – To co robimy?
– Co robimy? – mówi George, wstając. – A co możemy zrobić? Effie nigdzie się nie wybiera, chyba że do kostnicy. Więc jeśli pytasz mnie o zdanie, nalejemy sobie drinka i poczekamy na karetkę. To właśnie zamierzam zrobić.
Pół cala to 1,27 centymetra. [wróć]
Hiszpański urząd miasta. [wróć]
MINISTERIO DEL INTERIOR
GUARDIA CIVIL
PUESTO DE EL DESCARO
DATA: Jueves 14 de Noviembre de 2019
Esta es una copia de la traducción al inglés de la entrevista con la persona o personas nombradas.
(Poniżej znajduje się kopia tłumaczenia na język angielski przesłuchania podmiotu lub podmiotów).
OBECNI: capitán Lozano, Teniente Perez i Daniella Coulstoun ze swoim pełnomocnikiem Jose Cholbim.
TRANSKRYPCJA JAK PONIŻEJ:
FUNKCJONARIUSZ HISZPAŃSKIEJ POLICJI CAPITÁN LOZANO (CAPITÁN L.): Señorita Coulstoun, nazywam się capitán Lozano. Czy potrzebuje pani tłumacza?
DANIELLA COULSTOUN (D.C.): Nie. Mój adwokat mi pomoże.
Adnotacja: wszystkie pytania zadawane pani Coulstoun były tłumaczone przez jej prawnika, podobnie jak jej odpowiedzi.
CAPITÁN L.: Muy bien. Na początek proszę, aby podała mi pani swoje pełne imię i nazwisko.
D.C.: Daniella Euphemia Coulstoun.
CAPITÁN L.: I czy mogłaby pani podać do protokołu swój adres zamieszkania?
D.C.: 32 Ryder Avenue, Clarkston, Glasgow w Wielkiej Brytanii.
CAPITÁN L.: Jak długo pani tam mieszka?
D.C.: Trochę ponad dwanaście lat.
CAPITÁN L.: A jaki zawód pani wykonuje?
D.C.: Jestem pracownikiem centrum obsługi telefonicznej w firmie ubezpieczeniowej.
CAPITÁN L.: Kiedy przyleciała pani do Hiszpanii?
D.C.: Szóstego listopada.
CAPITÁN L.: Dlaczego zdecydowała się pani odwiedzić El Descaro?
D.C.: Zmarła moja matka.
CAPITÁN L.: Euphemia Coulstoun?
D.C.: Tak.
CAPITÁN L.: Na atak serca?
D.C: Tak.
CAPITÁN L.: Czy była pani w Wielkiej Brytanii, kiedy zmarła?
D.C.: Tak.
CAPITÁN L.: Gdzie dokładnie?
D.C.: Kiedy się dowiedziałam czy kiedy umarła?
CAPITÁN L.: Jedno i drugie.
D.C.: Byłam w pracy, kiedy zmarła, a w domu, kiedy skontaktował się ze mną George Laidlaw.
CAPITÁN L.: I przyleciała pani, żeby załatwić niezbędne formalności?
D.C.: Nie, tym zajął się George.
CAPITÁN L.: Señor Laidlaw dopełnił wszelkich formalności?
D.C.: Tak.
CAPITÁN L.: Nie brała pani w tym udziału?
D.C.: Poza wypowiedzeniem kilku słów w krematorium, nie.
CAPITÁN L.: A czy wiedziała pani, że matka miała problemy zdrowotne?
D.C.: Nic mi o tym nie wiadomo. Ale miała siedemdziesiąt osiem lat. Wybaczy pan, że pytam, ale czy to typowe, że policja zadaje pytania w przypadku zawału serca?
CAPITÁN L.: Śmierć była nagła, seńorita Coulstoun. Wszystkie przypadki nagłej śmierci są badane.
D.C.: Nawet zawały serca?
CAPITÁN L.: Kiedy uważam, że powinny być, to tak. Kiedy po raz ostatni rozmawiała pani z matką?
D.C.: W ostatnie święta Bożego Narodzenia.
CAPITÁN L.: A kiedy ostatni raz widziała się pani z matką?
D.C.: Jakieś dwa lata temu.
CAPITÁN L.: Nie widziała się pani z matką od dwóch lat?
D.C.: Zgadza się.
CAPITÁN L.: Mogę zapytać dlaczego?
D.C.: To skomplikowane.
2
Lądowanie
Samolot ląduje i garstka osób bije brawo. Dlaczego klaszczą? Ulga? Docenienie umiejętności pilota? Sarkazm? Świętowanie? Wszystkie cztery. Wraz z tandetną melodyjką otrzymuję informację, że dziewięćdziesiąt kilka procent lotów ląduje o czasie. Cieszę się ich szczęściem. Wyglądam przez okno. Nad terminalem widnieje napis ALICANTEELCHE. Wczesny listopad, a temperatura o poranku wynosi już szesnaście stopni, jest słonecznie i wieje lekki północny wiatr. Tę informację przekazał mi mężczyzna z nadwagą siedzący na środkowym siedzeniu obok mnie. Człowiek, którego tłuszcz wylewał się na moją przestrzeń przez cały czas lotu. Pasażerowie wokół mnie wstają, aby przywdziać płaszcze i wyciągnąć torby. Dobrze mi się siedzi na moim miejscu. Mimo że w dzisiejszych czasach loty są szybkie, to minie jeszcze dobre dziesięć minut, zanim wyjdzie wystarczająco dużo osób, żeby opłacało mi się wstać. I jakoś mi się specjalnie nie spieszy. Pogrzeby z reguły nie są czymś, czego usilnie poszukuję. Jestem przeciwniczką śmierci. Zwolenniczką życia wiecznego. Ponury żniwiarz? To nie dla mnie. Wyjątek. Nieśmiertelny.
Spoglądam przez okno na asfalt, świadoma, że gruby mężczyzna obok szuka czegoś przy moich stopach.
– Przepraszam – mówi – upuściłem długopis.
Uśmiecham się do niego, ale nie oferuję pomocy. Nie ma tam wystarczająco dużo miejsca dla nas dwojga. Chrząka i jęczy, podczas gdy jego gorące i spocone udo wciska moje w kadłub samolotu. Pod pachami ma szare plamy potu wielkości piłki nożnej. Smród tych pach jest moim towarzyszem podróży od trzech godzin. Przysięgłabym, że kobieta siedząca przy przejściu wykonuje opryski, bo podczas lotu tak często zlewała się perfumami, aby ukryć ten odór. Jednak nie miałam nic przeciwko. Słodki aromat przynosił chwilową ulgę od smrodu mężczyzny, a w razie potrzeby też używałam perfum. Na domiar złego po godzinie od rozpoczęcia lotu mężczyzna (przedstawiciel handlowy, który chciał na kilka dni zanurzyć się w słońcu i piwie) kontynuował atak na moje nozdrza poprzez regularne puszczanie wiatrów. Była to woń, która wywoływała kaszel nawet cztery rzędy dalej. Siedząc obok, czułam wręcz smak tego pierda.
Ale czego można się spodziewać za pięćdziesiąt funciaków w jedną stronę z Glasgow do Alicante?
Mężczyzna wstaje, przynosząc mojej nodze ulgę od nacisku. Odwraca się i uśmiecha do mnie. Potrzeba iście nadludzkiej samokontroli, by nie poczynić mu uwag odnośnie do czystości jego ciała i diety. Powstrzymuję się z grymasem, który – mam nadzieję – w równym stopniu wyraża pogardę i dezaprobatę.
Gdy szuka swojej torby w schowku, wzdycham na myśl o sytuacji, w której się znalazłam. Wzdycham ponownie, gdy mężczyzna po raz kolejny puszcza gazy. Przyciskam twarz do szyby i oddycham przez usta. Za mną koleś w kapturze przeklina i głośno oświadcza, że ktoś w samolocie ma raka okrężnicy. Patrick najwyraźniej przywykł do takich obelg i z łatwością je ignoruje. Słusznie. Wejdź w czyjeś buty i takie tam…
Gdy załoga obsługująca pasażerów manewruje ruchem na schodach prowadzących na płytę postojową na przedzie samolotu, zastanawiam się, czy byłoby możliwe zakradnięcie się do toalety, ukrycie w niej i powrót do domu. Zakładając, rzecz jasna, że ten samolot nie leci najpierw gdzie indziej. Chociaż nawet ta myśl wydaje się atrakcyjna. Wszystko wydaje się atrakcyjniejsze od pogrzebu własnej matki, gdy czujesz się bardziej jak intruz niż jedyna córka pogrążona w żałobie. Mama nie zasługuje ani na moją pogardę, ani na dziecinne zachowanie. To po prostu kwestia nawarstwiającego się poczucia winy.
Siedzę tak długo, aż ostatni pasażer wyjdzie z samolotu, wstaję, biorę torbę i mozolnie podążam do drzwi. Załoga samolotu już sprawdza siedzenia pod kątem ewentualnych pozostałości. Schodzę po schodach na płytę postojową i idę naokoło w kierunku terminalu. Nie spieszy mi się. Chcę być w krematorium na styk.
Kontrola paszportowa to skupisko ludzi próbujących ocenić, w której z elektrycznych pułapek na szumowiny kolejka przesuwa się najszybciej. Tylko ja szukam tej najwolniejszej. Zbyt szybko staję przed bramką; potrzebuję pomocy młodego człowieka, aby zorientować się, w którą stronę należy włożyć paszport do skanera. Żaden z pasażerów nie uskarża się na moją niewiedzę, bo przechodzę jako ostatnia.
Gdy stoję na ruchomych schodach, jadąc w dół, wyciągam z kieszeni komórkę i ją odpalam. Kilka sekund później, gdy przechodzę do hali bagażowej, dostaję esemesa od mojego operatora z informacją, ile zedrą ze mnie za korzystanie z telefonu. Mam starego odrapanego iPhone’a na kartę, bez roamingu. Z łatwością mogłabym sprawić, że saldo mojego konta wyświetli się na czerwono. Wystarczy jedynie kilka esemesów lub dziesięć sekund w internecie.
Podążam za znakami z napisem „Salida” i czekam na esemesa od George’a Laidlawa. Zgłosił się na ochotnika, żeby mnie odebrać. Powiedział, że wyśle esemesa i spotkamy się po drugiej stronie drzwi wyjściowych z hali bagażowej.
Wychodzę z hali bagażowej i odkrywam barierę oddzielającą tłumy oczekujących od przybywających pasażerów. W tłumie znajduje się kilka kartonów z prymitywnie wypisanymi nazwiskami – w większości z błędami. Ci zaawansowani technologicznie w tłumie odbierających mają iPady, które migają na powitanie.
Z tłumu wyłania się George. Jeden z najstarszych przyjaciół mamy. Jest przysadzistym mężczyzną z ogromnym brzuchem i starannie przyciętą siwą brodą. Ma na sobie jasne chinosy i koszulę z kołnierzykiem. Jego buty to klasyczne loafery. Z każdej strony emanuje prawniczą aurą.
– Daniella – mówi, wyciągając rękę.
Przyjmuję ją i padam ofiarą gwałtownego uścisku dłoni. Bez wątpienia wyćwiczonego przez lata do perfekcji, aby wzbudzać zaufanie i jednocześnie dominować nad swoimi klientami.
– Dzięki, że po mnie przyjechałeś, George – odpowiadam.
– Nie miałem za bardzo wyboru – mówi tonem pełnym nagany. – Nie prowadzisz samochodu, mówiłaś, że jesteś spłukana, taksówka do El Descaro kosztuje ponad sto euro, a pierwszy dostępny autobus przyjechałby tam dwadzieścia minut po rozpoczęciu pogrzebu twojej matki. Więc oto jestem.
Nie wypowiedział słowa kondolencji.
– Przyjechałam tak szybko, jak tylko mogłam – mówię. – Dlaczego pogrzeb odbywa się tak pospiesznie?
– To jest Hiszpania. Od dwudziestu czterech do czterdziestu ośmiu godzin to norma. Nie żebyś miała o tym jakiekolwiek pojęcie.
Postanawiam na to nie odpowiadać i ruszam za nim, gdy ten maszeruje przez terminal zdecydowanym krokiem. To jasne, że niezbyt cieszy się na mój widok.
Kiedy docieramy na parking, dowiaduję się, że George jeździ jaguarem S-Type. Skórzane wnętrze wozu czasy świetności ma już dawno za sobą i cuchnie stęchłym dymem z cygar. Kiedy samochód zjeżdżał z taśmy produkcyjnej, beżowa tapicerka jego dachu była prawdopodobnie w kolorze arktycznej bieli. George pośpiesza mnie, żebym wsiadła. Następnie wyjeżdża z parkingu i kieruje się na rondo, po czym zjeżdża na drogę szybkiego ruchu. Nie wypowiada przy tym ani jednego słowa. Wciska gaz do dechy i pędzimy do przodu, zauważając wkrótce drogowskaz na Walencję. Stęka coś o tym, że dojazd do El Descaro zajmie dużo czasu.
Dwadzieścia minut później, gdy dojeżdżamy do bramki poboru opłat, zatrzymuje się, aby wziąć bilet, i zwraca się w moją stronę.
– Czy wiesz już, co powiesz w krematorium?
– Mam wygłosić przemowę? – pytam.
– Oczywiście, że tak – prycha w odpowiedzi. – Ktoś musi. Effie nie była religijna, więc ksiądz jest tam tylko dla formalności. Ty jesteś jej córką.
– Co mam powiedzieć?
– Cokolwiek zechcesz, ale byłoby miło, gdybyś opowiedziała o jej życiu.
To będzie trudne. Przez dwadzieścia lat odgrywałam w nim mało znaczącą rolę.
– George, czy nie byłoby lepiej, gdybyś ty to zrobił?
– Co, kurwa?
Więc postanowione.
Dźwięk mojego dzwonka sygnalizuje pojawienie się nowego esemesa. To od George’a, który informuje mnie, że jest w punkcie spotkań na lotnisku. I jak tu nie kochać opóźnień sieci?
George ponownie wciska gaz do dechy i pędzimy przed siebie na autostradę. Zadowalam się wpatrywaniem w krajobraz. Czterdzieści minut później mijamy morze wysokościowców.
– Gdzie to jest? – pytam.
– Benidorm – odpowiada George.
– Cholera jasna, jest wielkie.
Przed nami wznoszą się góry, jak w scenie z Gry o tron. Spektakularne. Wjeżdżamy do tunelu, w którym są znaki nakazujące nam włączenie świateł i zmniejszenie prędkości. George nie robi ani jednego, ani drugiego.
– O której musimy być w krematorium? – dopytuję.
– Za nieco ponad godzinę. Będziemy na styk. Oboje musimy się przebrać.
Patrzę w dół na moją czarną bluzkę, czarne dżinsy i czarne vansy. Przebrać się? Miałam nadzieję, że włożę ciemnoszarą marynarkę i gotowe. Nie mam w torbie alternatywnego zestawu ubrań żałobnych. Zastanawiałam się nad kupnem sukienki, ale w całym życiu miałam tylko jedną, teraz zbyt ciasną w talii i postrzępioną na brzegach, aby nadawała się na pogrzeb, więc nie zdecydowałam się na tę opcję. Mama nie przepadała za eleganckimi sukienkami, a ja jestem zwolenniczką jedynie T-shirtów i dżinsów. A więc to nie brak szacunku kieruje moim wyborem stroju. Raczej chęć pozostania wierną temu, co łączyło mnie z mamą. A nie było tego wiele. Jednak to, co było, nie było ściemą. A szykowna sukienka to byłaby według mnie ściema.
Gdy wyjeżdżamy z tunelu, myślę o moim locie powrotnym za trzy dni. Poleciałabym jutro, ale rano jestem umówiona na spotkanie z miejscowym prawnikiem, żeby przejrzeć testament mamy. George był zimny jak lód, kiedy zadzwoniłam i powiedziałam mu o tym. Uważał, że to on powinien zająć się testamentem. Jednak ja chciałam, żeby pieczę nad sprawami mamy sprawował ktoś, kto nie został skreślony za oszustwo. A to wykluczało George’a. Został wykreślony z rejestru brytyjskich prawników wiele lat temu, między innymi za sprzeniewierzanie funduszy klientów. Szczegóły były niejasne, ale jego obecność w Hiszpanii zbiegła się w czasie z ogłoszeniem jego skreślenia przez izbę adwokacką. Słyszałam, że w Hiszpanii pojawił się tego samego dnia. Może nawet dzień wcześniej.
– George – mówię, mając nadzieję na ocieplenie atmosfery w samochodzie. – Dobrze znałeś mamę. Jaka była… pod koniec?
George kręci kierownicą, żeby wyprzedzić ciężarówkę.
– Była Effie. Co jeszcze chcesz wiedzieć?
Na razie nie zanosi się na ocieplenie.
– To znaczy, jaka się wydawała?
– Co chcesz, żebym powiedział? Że była gotowa na atak serca? Miała to wypisane na czole. Wiesz, o co chodzi. Oto nadchodzi wielkie wydarzenie. Zapchane Tętnice grają dziś u nas swój największy hit: Zawał serca. Ostatni raz w życiu.
Co, do cholery?
– George, tak tylko pytam.
– No to, kurwa, przestań. Później. Nie teraz.
Myślałam, że zbliżamy się do maksymalnej prędkości samochodu, ale George’owi udało się wykrzesać z silnika kolejne szesnaście kilometrów na godzinę. Zasuwamy w ciszy przez skąpane w słońcu wzgórza. Zastanawiam się, skąd u diabła tak naprawdę bierze się gniew George’a. Jest napięty i pochyla się do przodu nad kierownicą. Na jego twarzy pojawiają się czerwone plamki, a knykcie bieleją. Usadawiam się wygodnie, porzucam dalsze pytania i zastanawiam się, dlaczego człowiek, którego ledwie znam, wystrzelił jak exocet1 do córki w drodze na pogrzeb matki.
Zjeżdżamy z autostrady przez kolejną bramkę poboru opłat, George wkłada kartę kredytową, aby zapłacić. Wpycha ją w szczelinę, jakby próbował przekroić tani stek tępym nożem.
Znak drogowy za bramką wskazuje jako limit prędkości osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Dziesięć sekund na drodze i już przekroczyliśmy tę prędkość. To droga dwukierunkowa, wzdłuż której znajdują się obiekty handlowe i różne kawiarnie.
Wkrótce zbliżamy się do wybrzeża i wjeżdżamy z rykiem silnika do El Descaro. George jedzie zygzakiem przez typowe hiszpańskie uliczki i naciska hamulec przed białym, trzypiętrowym budynkiem z małym szyldem w ogrodzie z napisem „Hotel Pequeño”.
Wysiadam i zabieram torbę z tylnego siedzenia.
– Wrócę za piętnaście minut. Bądź gotowa – mówi George, paląc gumę, a następnie się ulatnia.
Zostałam sama na chodniku. Trochę zszokowana.
Ogród, który otacza hotel, jest zadbany. Otwieram metalową bramę i podchodzę do drzwi wejściowych. Dostrzegam mały dzwonek służący do alarmowania pracowników hotelu o przybyszach. Po kilku minutach naciskania, pukania, szukania i zaglądania odnoszę wrażenie, że nikogo tam nie ma. Wtedy z szybkością leniwca otwierają się drzwi i pojawia się starsza pani. Ma włosy upięte w ciasny kok i olśniewająco biały fartuch, który przykrywa czarną sukienkę do kostek.
– Buenos días – mówi.
– Buenos días – odpowiadam przeciągle po hiszpańsku. – Coulstoun?
– Perdón?
– Jestem seńorita Coulstoun – mówię. – Mam zarezerwowany pokój.
Przynajmniej mam taką nadzieję. George to załatwił.
– Coolstone – powtarza. – No tengo a señorita Coolstone.
– Ja – mówię, wskazując na swoją klatkę piersiową. – Ja się tu zatrzymuję – zwracam uwagę na hotel. – Eee… dormir aqui?
Patrzy na mnie pustym wzrokiem jak na idiotkę.
Próbuję inaczej.
– Señor Laidlaw?
– Ah… si, señor Laidlaw – odpowiada z uśmiechem. – Éll reservó una habitación para usted. Vale.
Otwiera drzwi i wpuszcza mnie do środka. Korytarz jest ciasny, mieści się w nim ledwie jedna osoba. Na jednej ścianie wisi krzyż z Jezusem, a naprzeciwko niego małe lustro z czarnym metalowym obramowaniem. Podłoga jest wyłożona jasną terakotą. Jest środek dnia i w słońcu unoszą się drobiny kurzu. Wkraczam do spokojniejszego świata.
Właścicielka hotelu wspina się po schodach na końcu korytarza, zachęcając mnie, abym poszła za nią. Na górze, w jeszcze węższym korytarzu, znajduje się dwoje drzwi. Właścicielka hotelu otwiera drugie z nich i wchodzi do środka. Toczę się za nią, uderzając torbą o ścianę.
Po pokoju widać, że koncepcja hotelu jest spójna – również jest malutki. Jedyne meble to pojedyncze łóżko i składany stolik. Nie widać żadnej szafy. Właścicielka uśmiecha się i macha do mnie, gdy już znajduję się w pokoju. Ja też się uśmiecham. Nie ma śladu toalety.
– Łazienka? – pytam.
– Como?
Naśladuję mycie rąk.
– Aaa… el baño – odpowiada.
Cofa się do korytarza i wskazuje na kolejne schody.
– Es el primero a la izquierda.
Macha lewą ręką, a ja domyślam się, że chodzi jej o to, że toaleta jest na górze, po lewej stronie.
– Gracias – mówię, podczas gdy ona biegnie korytarzem małymi kroczkami i znika, schodząc na dół po schodach.
Wchodzę ponownie do pokoju, wyjmuję swoje przybory toaletowe i rozkładam marynarkę na łóżku. Jest wymięta, ale nie mam gdzie jej powiesić, więc taka będzie musiała wystarczyć. Zaplanowałam prysznic, ale jeśli George naprawdę wróci za piętnaście minut, nie mam na to czasu, bo minęło już pięć z nich.
Chwytam swoją torbę z przyborami toaletowymi i wspinam się do łazienki. Widać, że była czyszczona wybielaczem i nie odbiega od panującej tu miniaturyzacji. Siedzenie na sedesie oznacza konieczność włożenia stóp pod prysznic, a umywalka nie pomieściłaby wody do zmoczenia znaczka pocztowego. Staram się, jak mogę, by zmyć brud z podróży, i uciekam się do starej sztuczki, czyli sowitego spryskania się perfumami i dezodorantem. Czeszę włosy, ale niewiele to daje. Nie są posłuszne. Zresztą nigdy nie były. Schodzę do swojego pokoju akurat w momencie, gdy rozlega się dzwonek do drzwi wejściowych. Sprawdzam na komórce – piętnaście minut po tym, jak George odjechał w szaleńczym tempie. Wychodząc, zamykam drzwi do pokoju, zakładając jednocześnie marynarkę.
Gdy dochodzę do drzwi wejściowych, nigdzie nie widzę właścicielki hotelu. Jaguar już czeka, delikatnie mrucząc. George macha do mnie gorączkowo zza opuszczonego okna, pokazując, żebym wsiadła.
Przygląda się mojemu ubraniu.
– Tak bez sukienki?
– Nie mam żadnej.
– W Wielkiej Brytanii nie ma sklepów z ubraniami?
Zignorowałam go.
Odjeżdżamy z rykiem silnika i niecałe dziesięć minut później przejeżdżamy przez bramę krematorium. Parking jest zajęty, a ludzie wlewają się do środka przez frontowe drzwi.
Z języka francuskiego: latająca ryba. To przeciwokrętowy pocisk rakietowy samonaprowadzający się na cel. [wróć]
3
Ogarniaczka
Stoję w przedniej części tanatorio. Wszyscy zgromadzeni są wpatrzeni we mnie. Za mną znajduje się trumna mamy z otwartym wiekiem. Przysięgłabym, że czuję jej wzrok na plecach. Przede mną rozciągają się rzędy brązowych plastikowych krzeseł, z błyszczącymi metalowymi nogami. Wszystkie stoją na polerowanym na wysoki połysk marmurze. Każde krzesło jest zajęte, w pomieszczeniu jest osiemdziesiąt lub dziewięćdziesiąt osób. Kilka z nich stoi z tyłu. Po mojej lewej znajduje się szklana ściana z podwójnymi drzwiami prowadzącymi na żwirową drogę na zewnątrz. Za żwirem małe, sękate drzewa przecinają nagi krajobraz. Ksiądz stojący za białym stołem pokrytym płótnem daje mi znak, żebym zaczęła. Pozwalam, by zapadła krępująca cisza. Co mam powiedzieć? Czego ode mnie oczekują? Powrotu do dzieciństwa? Frazesów? Wciskania ściemy?
Kiedy zmarła babcia, to moja mama była w centrum uwagi, wygłaszając peany. Miałam wtedy sześć lat i byłam za mała, by to wszystko zrozumieć. Pozostały mi tylko niewyraźne wspomnienia z tego dnia pełne wysokich obcych ludzi, szeptów oraz zapachu wybielacza i whisky. Dzięki zdartej kasecie VHS pamiętam jednak dobrze to, co powiedziała mama. Wideo nakręcił jeden z moich wujków. Dziwny pomysł – nagrywać pogrzeb, ale dzięki temu zachowałam konkretne wspomnienie z wieku, z którego praktycznie wszystko pamięta się mgliste i przeinaczone.
Na nagraniu mama stoi u stóp mównicy. Widać, że czuje się niekomfortowo i jest smutna. Ma na sobie czarną jak noc, workowatą sukienkę, przypominającą więzienne ubranie. Na zalanej łzami twarzy ma wypisaną śmierć mamy i brak przekonań religijnych. Gdy się porusza, jej obszerna sukienka pozostaje nieruchoma, przez co wygląda, jakby przemawiała z wnętrza małego, żałobnego namiotu cyrkowego. Jej włosy, zazwyczaj dziki busz odchodzący na wszystkie strony, są wysoko upięte na głowie i przytrzymywane na miejscu za pomocą czarnej tasiemki. W lewej ręce trzyma kartkę papieru, ale podczas przemowy ani razu na nią nie patrzy. Co jakiś czas byliśmy zmuszani do oglądania tego nagrania. Był to makabryczny rytuał, w którym brały udział: kruche ciasteczka, whisky i dzban herbaty – ulubiona trylogia babci – prawdziwe „mniam”. Nie oglądałam tego filmu od co najmniej dwóch dekad, ale wiem, że w głębi duszy mama była dumna ze słów wypowiedzianych tamtego dnia. Od czasu do czasu zdarzało mi się recytować początek jej wypowiedzi, gdy słyszałam, że ktoś umarł. Robiłam to ukradkiem, pod nosem. To było jak cicha modlitwa do zmarłego. Nic innego nie przychodzi mi do głowy, dlatego słowami mamy przerywam niezręczną ciszę ogarniającą pomieszczenie.
– Kiedy żywi odchodzą z tego świata – mówię – patrzymy na to jak na ostatnią kropkę na końcu książki. Traktujemy tak, jakby ta osoba odeszła. Jakby nie miała już żadnej roli do odegrania w naszym życiu. Że nadszedł czas, aby napisać słowo: „Koniec”.
Cisza w pomieszczeniu wydaje się, jeśli to w ogóle możliwe, jeszcze większa, ale trochę mniej niezręczna.
– Jednak to nieprawda – kontynuuję – zmarli żyją dalej. Pamięć o nich towarzyszy na zawsze przyjaciołom i rodzinie. Smutek i żal koncentrują się na tym, kim byli i czego dokonali. Ale, co ważniejsze, na tym, co po sobie pozostawili. Ich spuściźnie. A z czasem, gdy wspomnienia wyblakną, przetrwają tylko te najsilniejsze. Prawdziwa istota mamy. I to właśnie o tych wspomnieniach powinniśmy tutaj myśleć.
Pozwalam, by zgromadzeni przetrawili sobie te słowa. Zastanawiam się, nie po raz pierwszy, czy mama napisała je sama, czy gdzieś je znalazła. Uwaga wszystkich jest skierowana na mojej osobie. Porzucam mowę mamy i zaczynam mówić własnymi słowami, spontanicznie i od serca.
– Mama – kontynuuję – nigdy nie była kimś, kogo można by nazwać konwencjonalnym.
Na sali wybrzmiewa śmiech.
– Urodziłam się w późniejszym okresie jej życia. Sądzę, że później, niż chciała. – Tym razem ja się śmieję i dodaję: – Nie sądzę. Wiem. Kiedy większość dzieci odprowadzały do podstawówki młodziutkie mamy, które same były świeżo po szkole, ja byłam wysyłana sama. Mama skupiła się na pracy i przynoszeniu do domu pieniędzy. Była zajęta sprzątaniem w fabryce maszyn, w której pracowała przez ponad dwadzieścia pięć lat. Przysięgam, że gdyby to było możliwe, zapewne urodziłabym się na podłodze hali produkcyjnej, a następnie zostałabym odsunięta na bok i zabrana do lekarza na badania, gdy tylko zawyje syrena fabryczna.
Kilka kolejnych cichych śmiechów.
– Ale jeśli mamie udało się wpoić mi jedną rzecz, to z pewnością tę, że w życiu trzeba znaleźć pracę i jej się trzymać. Dopóki nie odeszła z fabryki, naprawdę myślałam, że zostanie w niej do emerytury. Potem zaskoczyła mnie i swoich przyjaciół, kupując tutejszy pub w dniu, w którym skończyłam szesnaście lat. W dniu, w którym spakowała manatki i przeprowadziła się do Hiszpanii. Nie podając żadnego powodu. Przynajmniej mi nikt go nie zdradził. Do czasu ukończenia szkoły musiałam zamieszkać z ciotką.
Przerywam. Nie jestem pewna, dokąd zmierzam z tym wywodem.
– Jak może wiecie – kontynuuję – albo i nie, mama nigdy nie powiedziała mi też, kto jest moim ojcem. Nie dała nawet żadnej wskazówki. Pytałam wiele razy, ale ona nawet nie próbowała kłamać. Po prostu mówiła mi, że lepiej, żebym nie wiedziała.
Na salę wkrada się wiercenie. Niecierpliwe przebieranie nogami, krzyżowanie i opadanie rąk, kręcenie się pośladkami na krześle. Niektórzy odwracają wzrok.
– Jeśli mam być szczera – brnę dalej. – A dzisiejszy dzień wydaje się dobry jak każdy inny, by wyłożyć karty na stół… wielu z was znało moją matkę o wiele lepiej niż ja. Nasza relacja była, w najlepszym razie, pełna dystansu. Parę razy próbowałam wyciągnąć do niej rękę, ale z jakiegoś powodu mama była wobec mnie chłodna.
Przez „chłodna” mam na myśli zimna jak lód.
– Ale jednak wciąż była moją matką. Kobietą, która sprowadziła mnie na ten świat. Tą, która pracowała, by zapewnić mi dach nad głową i żeby było co do garnka włożyć. Może nie było jej przy mnie, gdy potrzebowałam się przytulić, i nie była pierwszą osobą, do której mogłam przyjść się wypłakać. Ale to dlatego, że nie przepadała za okazywaniem emocji. Była na to zbyt praktyczna. Uważała się za ogarniaczkę. Taka była jej rola w życiu. A przynajmniej kiedyś była. Może zmieniła się po przyjeździe tutaj. Ale Effie, bez względu na to, jaką ją znaliście, była dla mnie ogarniaczką w każdym znaczeniu tego słowa. Bójka w szkole. Effie ogarnęła sytuację. Dzień, w którym przyłapano mnie na kradzieży w sklepie. Effie ogarnęła sytuację. Pewnego ranka, gdy przyłapałam sąsiada ze spodniami spuszczonymi do kostek, robiącego sobie dobrze pod oknem mamy. Effie ogarnęła sytuację.
Wiercenie weszło na zupełnie nowy poziom, ale zmierzam teraz w dobrym, jasno wytyczonym kierunku.
– I taką właśnie chciałabym ją zapamiętać. Jako siedemdziesięcioośmioletnią kobietę, która zapracowała na opinię kogoś, kto próbował ogarnąć ten świat. Ogarniaczkę, która w moich oczach była jak żywioł. Dlatego być może, gdy życie nie będzie rozpieszczać i będzie trochę ciężko, warto zadać sobie pytanie: „co zrobiłaby Effie?”. Wtedy może będziecie mieli wrażenie, że ona w jakiś sposób nadal tu jest. Wydaje mi się, że dla mojej mamy takie podsumowanie jest równie dobre jak każde inne.
Przestaję mówić i wracam na swoje miejsce. George piorunuje mnie wzrokiem i szepce, gdy siadam:
– Tylko na tyle cię stać? Ogarniaczka?
Patrzę na niego, a w moich oczach zbierają się pierwsze łzy, które uronię za mamę.
– Co w tym złego? – mamroczę, gdy ksiądz wstaje, aby wszystkich odprawić.
– Musisz pytać? – odpowiada George.
Muszę pytać. Moje słowa może i były nieplanowane, ale płynęły prosto z serca. Czuję, że wzbiera we mnie gniew. Chęć odgryzienia się. Pochylam się i mówię, na tyle głośno, żeby wszyscy słyszeli:
– Moja mama nie żyje, George. Więc na kilka minut, tylko na kilka minut, odpierdol się ode mnie.
To skutecznie zbija z tropu wszystkich zebranych.
MINISTERIO DEL INTERIOR
GUARDIA CIVIL
PUESTO DE EL DESCARO
DATA: Jueves 14 de Noviembre de 2019
Esta es una copia de la traducción al inglés de la entrevista con la persona o personas nombradas.
(Poniżej znajduje się kopia tłumaczenia na język angielski przesłuchania podmiotu lub podmiotów).
OBECNI: capitán Lozano, Teniente Perez i George Lorne Laidlaw.
TRANSKRYPCJA JAK PONIŻEJ:
FUNKCJONARIUSZ HISZPAŃSKIEJ POLICJI CAPITÁN LOZANO (CAPITÁN L.): Señor Laidlaw, nazywam się capitán Lozano. Czy potrzebuje pan tłumacza?
GEORGE LORNE LAIDLAW (G.L.): Nie. Mój hiszpański jest w porządku.
CAPITÁN L.: Muy bien. Na początek proszę, aby podał pan swoje pełne imię i nazwisko.
G.L.: George Lorne Laidlaw.
CAPITÁN L.: A czy może pan podać swój wiek?
G.L.: Sześćdziesiąt siedem lat.
CAPITÁN L.: Gdzie pan mieszka?
G.L.: Carrer Del Mar de Azure, Apartmento 5, w El Descaro.
CAPITÁN L.: Señor Laidlaw, czy może mi pan powiedzieć, skąd znał pan zmarłą?
G.L.: Dlaczego chce pan to wiedzieć?
CAPITÁN L.: To jest tylko pytanie. Muszę zapytać. W końcu señora Coulstoun zmarła nagle.
G.L.: A czy to nie tak jak wszyscy?
CAPITÁN L.: Tak, ale niektórzy bardziej nagle niż inni.
G.L.: Chce pan powiedzieć, że Effie nie umarła na atak serca?
CAPITÁN L.: Nie. Z pewnością był to atak serca.
G.L.: Więc po co te pytania?
CAPITÁN L.: Ponieważ, señor Laidlaw, to moja praca. Czy będzie pan współpracował?
G.L.: Czy muszę?
CAPITÁN L.: Cóż, przyszedł pan tu z własnej woli. Myślałem, że to oznacza, że odpowie pan na moje pytania.
G.L.: Z własnej woli? Serio? Nie sądzę.
CAPITÁN L.: Może pan wyjść, kiedy tylko zechce.
G.L.: Jeszcze raz, po co te pytania?
CAPITÁN L.: Señor Laidlaw. W ten sposób traktujemy wszystkie przypadki nagłej śmierci. Pomoże pan?
G.L.: Serio? Śmierć Effie jest naprawdę mało podejrzana. Zmarła na zawał serca. Effie miała znaczną nadwagę, nie ćwiczyła, a jej dieta składała się głównie z tłuszczu i cukru. Powiedziałbym, że zmarła dokładnie tak, jak powinna. Pytam więc ponownie: po co te pytania?
CAPITÁN L.: Señor Laidlaw, takie zachowanie nie pomoże ani nam, ani señorze Coulstoun.
G.L.: Nic nie pomoże señorze Coulstoun. Ona nie żyje.
CAPITÁN L.: Señor Laidlaw, czy to prawda, że pomógł pan señorze Coulstoun wkrótce po jej przybyciu do Hiszpanii?
G.L.: To było dawno temu, ale tak. Pomogłem jej nabyć pub, jeśli o to panu chodzi.
CAPITÁN L.: Señor Laidlaw, nie jest pan zarejestrowanym prawnikiem w Hiszpanii.
G.L.: Nie, nie jestem.
CAPITÁN L.: Dlaczego więc poprosiła pana o pomoc?
G.L.: Co to ma do rzeczy, do cholery?
CAPITÁN L.: Señor Laidlaw, próbuję tylko ustalić charakter pańskiej relacji ze zmarłą.
G.L.: W porządku, nie jestem zarejestrowanym prawnikiem w Hiszpanii, ale znam lokalne prawo na tyle, że mogę oferować swoje usługi jako doradca. Nie narusza to prawa i mogę wskazać wielu zadowolonych klientów, jeśli naprawdę chce pan wiedzieć, jak dobry w tym jestem.
CAPITÁN L.: Señor Laidlaw, z tego, co wiem, opuścił pan Wielką Brytanię po tym, jak, można by rzec, popadł pan w niełaskę.
G.L.: Chciałem zmienić swoje życie.
CAPITÁN L.: W Wielkiej Brytanii został pan wykreślony z rejestru prawników.
G.L.: Farsa.
CAPITÁN L.: Od której się pan nie odwołał?
G.L.: Myślę, że czas zakończyć to przesłuchanie. Nie widzę żadnego związku między tym, co się wydarzyło albo nie wydarzyło dwadzieścia lat temu, a śmiercią Effie.
CAPITÁN L.: Señor Laidlaw, kto najbardziej skorzysta na śmierci señory Coulstoun?
G.L.: Słucham?
CAPITÁN L.: Czy to prawda, że doradzał pan señorze Coulstoun w sprawie jej testamentu?
G.L.: To też było dawno temu.
CAPITÁN L.: Więc, señor Laidlaw, kto najbardziej skorzysta na śmierci señory Coulstoun?
G.L.: Daniella.
CAPITÁN L.: Señorita Daniella Coulstoun?
G.L.: Tak.
CAPITÁN L.: I, señor Laidlaw, jeszcze raz, gdzie pan był, zanim znalazł pan señorę Coulstoun w Se Busca?
G.L.: Nie jestem pewien, czy chcę odpowiedzieć na to pytanie.
CAPITÁN L.: Dlaczego nie?
G.L.: To skomplikowane.
4
Spójrz na mnie
Jedyną zmianą, jaka zaszła w pubie od czasu, gdy byłam tu ostatnio, są jaskraworóżowe stoliki i krzesła. Wszystkie są obecnie zajęte. Pub jest pełny. Pozostały tylko miejsca stojące. Kiedy wróciliśmy z tanatorio, George zaprowadził mnie w milczeniu do miejsca na końcu baru. I oto stoję, patrząc na morze ludzi. Rozpoznaję kilka twarzy, ale poza George’em nie przypominam sobie żadnego nazwiska. Mam przed sobą kawę. Wszyscy inni są pod wpływem alkoholu. Bardzo chciałbym być gdziekolwiek, tylko nie tutaj. Po tym, jak nakrzyczałam na George’a, ogarnął mnie smutek, którego się nie spodziewałam. Wmawiałam sobie, że śmierć matki to tylko kolejna przeszkoda na mojej drodze. Coś, co trzeba pokonać i zostawić za sobą. Przez ostatnie dwadzieścia lat miałam z mamą tak mało kontaktu, że podzieliłam swoje życie na przed M. i po M.: przed mamą i po mamie. Prawie tak, jakby umarła już dwadzieścia lat temu. Tylko kartki świąteczne i urodzinowe oraz rzadkie wizyty przełamywały złudzenie, że jej nie ma. Poza tym życie toczyło się bez niej. Dopiero te głupie przemówienie w krematorium sprawiło, że coś we mnie pękło. Użycie jej słów. Słów mamy. Słów, które dobiegały z telewizora setki razy. Słów, które z czasem zaczęłam nienawidzić, ponieważ po obejrzeniu wideo mama stawała się bez serca, co odbijało się na wszystkich dookoła. Na kilka godzin zmieniała się z ogarniaczki w agresorkę. Potrafiła wybuchnąć nawet przy najmniejszym przewinieniu. Potem, bez słowa przeprosin, ogarniaczka pojawiała się ponownie i wszystko wracało do normy, aż do momentu ponownego wyciągnięcia nagrania.
Po tym, jak nakrzyczałam na George’a, ulotniłam się do toalety. Jeśli oczekiwano ode mnie, że podziękuję wszystkim przybyłym, uniknęłam tego, siedząc i płacząc na zimnym sedesie przez pół godziny. W końcu George wszedł do toalety i mnie znalazł. Kiedy wyszliśmy na światło słoneczne, parking był już pusty. Przemknęło mi przez myśl, by olać stypę w barze, ale dla mamy to byłaby zniewaga.
Teraz, stojąc wśród chmary nieznajomych, wykorzystuję całe drzemiące we mnie pokłady samokontroli, by nie przedrzeć się przez tę ludzką masę i nie wyjść.
Zauważam mężczyznę przepychającego się przez tłum. Mam w głowie jakieś mgliste wspomnienie z nim związane. Jest Azjatą. Może Hindusem? Z trudem próbuję przypomnieć sobie jego imię, gdy zdaję sobie sprawę, że idzie prosto do mnie. Jest ubrany w czarne, obcisłe dżinsy i błyszczące buty ze znacznie wydłużonym noskiem. Zdecydowanie wyróżnia się z tłumu. Jego włosy są stylowo ułożone, a skóra ma zdrowy połysk. Czy to zasługa systematycznego nawilżania, czy po prostu cholernie dobre geny? Tak czy inaczej wygląda dobrze. Podchodzi do mnie i olśniewa uśmiechem za sprawą precyzyjnie wybielonych zębów. Wyciąga rękę. Jest pierwszą osobą, która próbuje się ze mną porozumieć, odkąd przyjechałam.
– Hej – mówi. – Jestem Zia MacFarlane. Spotkaliśmy się, gdy byłaś tu ostatnim razem. Kiedy to było? Dwa lata temu?
– Coś koło tego – odpowiadam. – Hej.
– Jak się masz, Daniella?
Cofam się i przesuwam częściowo za bar, a on idzie za mną i ustawia się tak, by zdobyć dla nas nieco przestrzeni. Dopiero z bliska widać jego wiek. Z daleka powiedziałabym, że jest między późną trzydziestką a wczesną czterdziestką, ale po wzięciu go pod lupę zgaduję, że ma około pięćdziesiątki.
– Chyba dobrze – odpowiadam.
Odgłosy rozmów wokoło tłumią naszą pogawędkę.
– Fajna mowa – mówi.
Jego akcent jest lekko szkocki, ale zdradza też inne naleciałości. „Niezły okaz”, jak mawiała moja przyjaciółka Trine. Do tego ma przyjemny, łagodny głos, dlatego niektóre słowa giną w całym tym gwarze.
– Tak myślisz? – mówię. – Nie jestem pewna, czy została dobrze przyjęta.
– To nie jest łatwa sprawa. Przemawiać na pogrzebie własnej matki. Wydaje mi się, że moja mama planuje, że sama wygłosi swoją mowę pożegnalną. Nagraną wcześniej. Mogłaby wygłosić kilka życiowych prawd, wiedząc, że w tej sytuacji nie ma odwrotu. Ale poradziłaś sobie bardzo dobrze.
– Dzięki – mówię. – Nie miałam pojęcia, co powiedzieć.
– Początek był głęboki – mówi, podchodząc nieco bliżej. – Ale pozostała część mogła się obejść bez odniesienia do mężczyzny ze spodniami spuszczonymi do kostek za oknem Effie. Czy to się wydarzyło naprawdę?
– Tak. – Uśmiechnęłam się. – Podkochiwał się w mamie i wydaje mi się, że wtedy to nie był jego pierwszy raz.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki