66 powodów do szczęścia - Chajzer Filip - ebook + audiobook + książka

66 powodów do szczęścia ebook i audiobook

Chajzer Filip

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wybrała życie niebieskiego ptaka, bez względu na cenę, jaką przyszło jej za to zapłacić.

Była milionerką i bankrutką. Urodziła się jako ziemianka, jako malutka dziewczynka bawiła się u stóp marszałka Piłsudskiego, drugą wojnę światową oglądała z okien apartamentu w Gdyni. Niespokojnym duchem była od zawsze. Tuż przed nadejściem epoki dzieci kwiatów ruszyła w świat, by odwiedzić sześćdziesiąt sześć krajów rozrzuconych po całym świecie.W libańskim Bejrucie omal nie trafia do haremu, w Jordanii pracowała w The American Cultural Center, w Sudanie na plantacji bawełny, a w Etiopii – kawy. Opiekowała się dwudziestoma pudlami siostrzeńca cesarza Hajle Syllasje. Była zawodową modelką i podziwianą tancerką. W Iraku prawie wyszła za mąż za francuskiego arystokratę. Kiedy po czterdziestu ośmiu latach wróciła do Polski… trafiła do schroniska dla bezdomnych w Warszawie. Ale to nie koniec tej niezwykłej historii, bo jak mawia jej bohaterka: „Zawsze się jakoś otrząsnę i pójdę dalej”.

Biografia kobiety, której życiorys to gotowy scenariusz serialu sensacyjnego. O czym wiemy tylko dlatego, że niespodziewanie pewnego dnia drogi jej i Filipa Chajzera się przecięły.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 138

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 43 min

Lektor: Kamila Ryciak
Oceny
4,2 (88 ocen)
44
31
3
5
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AlexKus

Nie polecam

biografia mitomanki i narcyzki! Ta jedna gwiazdka, jest za to, że w tym wieku, można tworzyć takie bzdury. No moda na sukces, to nic w porównaniu do tych wymyślonych bzdur. Pani Tereso, faceci którzy chcieli uprawiać z Panią seks, to nie miłość 😉
50
NandiH

Nie polecam

Jeśli liczycie na ciekawą i porywającą historię niezwykłej osoby o wyjątkowym i silnym charakterze... to szukajcie dalej. Trochę na siłę to pojęcie "błękitnego ptaka" - raczej historia kobiety, która nie wiedziała czego chce - poza szukaniem zabawy, luksusu i wygody. Kosztem wszystkich i wszystkiego. Bez większego zastanowienia, bezrefleksyjnie.
30
Izabelll58

Nie polecam

No cóż dobrze ze taka krótka bajki. Bajki ale życzę Pani wszystkiego dobrego
20
pozytywna28

Dobrze spędzony czas

Niesamowita historia, wprost niewyobrażalna. Książka mnie wciągnęła i przeczytałam ją jednym tchem. Szkoda tylko, że skończyła się tak szybko. Mam wrażenie, że pod koniec akcja za bardzo przyspieszyła i nie poznaliśmy całości tak dobrze jakbyśmy chcieli, a bardzo szkoda. Chętnie poznałabym dokładniej te niesamowite historie z życia Pani Teresy.
11
Wodapitna

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo bardzo polecam
00

Popularność




Od redakcji

OD REDAK­CJI

Louis-Fer­di­nand Céline powie­dział: „Histo­rie znaj­duje się na ulicy”. Słowa fran­cu­skiego pisa­rza pasują do pew­nej opo­wie­ści.

Wcze­sna jesień, plac Kon­sty­tu­cji w War­sza­wie.

Filip Chaj­zer koń­czy nagra­nie jed­nego ze swo­ich pro­gra­mów, gdy zauważa, a może bar­dziej prze­czuwa – bio­rąc pod uwagę nie­wy­tłu­ma­czalny dzien­ni­kar­ski instynkt – że ma do czy­nie­nia ze zja­wi­skiem nie­zwy­kłym. Odpo­wiada na ten zew i zwraca się do mija­ją­cej go wła­śnie, jak sam to póź­niej okre­śli, „dziew­czyny”. Zaczyna się roz­mowa.

Dziew­czyną tą jest Teresa Maria Godlew­ska, rocz­nik 1931, czyli w chwili spo­tka­nia mająca dzie­więć­dzie­siąt jeden lat. Zie­mianka uro­dzona w Dru­skien­ni­kach, córka wła­ści­cieli pen­sjo­natu Świ­te­zianka, w dzie­ciń­stwie ulu­bie­nica mar­szałka Józefa Pił­sud­skiego. Dzięki sta­ra­niom bel­gij­skiej guwer­nantki w wieku sze­ściu lat bie­gle posłu­guje się języ­kami fran­cu­skim, nie­miec­kim, angiel­skim oraz oczy­wi­ście pol­skim. W wieku sie­dem­na­stu lat wycho­dzi za mąż, rodzi syna, następ­nie się roz­wo­dzi. W 1968 roku wyru­sza w świat. Odwie­dza sześć­dzie­siąt sześć państw. W libań­skim Bej­ru­cie omal nie tra­fia do haremu, w Jor­da­nii pra­cuje w The Ame­ri­can Cul­tu­ral Cen­ter, w Suda­nie na plan­ta­cji bawełny, w Etio­pii na plan­ta­cji kawy, choć ma rów­nież epi­zod opieki nad dwu­dzie­stoma pudlami sio­strzeńca cesa­rza Hajle Sel­la­sjego. Na Cyprze jest zawo­dową tan­cerką, w Iraku pra­wie wycho­dzi za mąż za fran­cu­skiego ary­sto­kratę, w Tur­cji pra­cuje dla domu mody Bey­men, a następ­nie prze­nosi się do Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich i w Dubaju pro­wa­dzi sklepy oraz gale­rię sztuki. Ban­kru­tuje. Po czter­dzie­stu ośmiu latach wraca do Pol­ski i… tra­fia do war­szaw­skiego schro­ni­ska dla bez­dom­nych. Ale to nie koniec, bo jak mawia boha­terka tej opo­wie­ści: „Zawsze się jakoś otrzą­snę i idę dalej”. I tak się składa, że prze­cho­dzi obok Filipa Chaj­zera.

To nie jest opo­wieść histo­rio­gra­ficzna, a jej nad­rzędną zasadą nie jest chro­no­lo­gia, tylko rytm życia. Kon­struk­cja ludz­kich wspo­mnień nie hoł­duje zasa­dom kom­po­zy­cji lite­rac­kiej czy wymo­gom dra­ma­tur­gicz­nym, wymyka się porząd­kom narzu­ca­nym przez czas i miej­sca. Jest raczej stru­mie­niem obra­zów, serią nastę­pu­ją­cych po sobie prze­zro­czy, łączą­cych się ze sobą w pełen impre­sji kolaż. I w tej pale­cie barw – kolo­ro­wych i jasnych, choć nie­kiedy blak­ną­cych czy ciem­nie­ją­cych, a jesz­cze kiedy indziej zatar­tych i pokry­tych sepią – odkrywa się opo­wieść doty­cząca fak­tów, myśli, wyobra­żeń, emo­cji, zda­rzeń loso­wych i histo­rycz­nych, indy­wi­du­al­nych i zbio­ro­wych. Życie. I jego 66 powo­dów do szczę­ścia.

Wstęp

Pen­sjo­nat Świ­te­zianka w Dru­skien­ni­kach, wła­sność rodziny Godlew­skich, lata trzy­dzie­ste XX wieku

WSTĘP

Gdy­nia, moja uko­chana Gdy­nia. Mia­sto mojego dzie­ciń­stwa, traum wojen­nych, wyzwo­le­nia, mło­do­ści, pierw­szych miło­ści, mał­żeń­stwa, macie­rzyń­stwa, roz­wodu. Moje uko­chane mia­sto, które opu­ści­łam w roku 1952, aby wró­cić choć na chwilę po sześć­dzie­się­ciu latach.

Więk­szość tych wspo­mnień spi­sa­łam, mając osiem­dzie­siąt cztery lata. Teraz mam dzie­więć­dzie­siąt trzy. Ludzie są zwy­kle zasko­czeni, gdy dowia­dują się, w jakim jestem wieku, i szcze­rze mówiąc, mnie też to zaska­kuje. Ale fak­tem jest, że mimo nie­ko­rzy­sta­nia z wszel­kich mod­nych środ­ków odmła­dza­ją­cych czuję się w zimie mego życia, jakby to wciąż była wio­sna. Może to zasługa mojego czter­dzie­sto­pię­cio­let­niego pobytu pod błę­kit­nym nie­bem i w pie­ką­cym słońcu Bli­skiego Wschodu, a także dłu­gich lat wśród plan­ta­cji bawełny i kawy w Afryce. To, że wciąż czuję się młoda i silna, może wyda­wać się dziwne. Byłam świad­kiem nie­zwy­kłych wyda­rzeń w róż­nych cza­sach i miej­scach. Może te doświad­cze­nia nie pozwo­liły mi się zesta­rzeć? Życie ni­gdy nie było nudne. Jak więk­szość z nas, nie wyobra­ża­łam sobie, że będę żyć tak długo, tak daleko od domu rodzin­nego i ojczy­zny, doświad­czać tak wielu sytu­acji nie­spo­ty­ka­nych, nie­bez­piecz­nych, nie­by­wa­łych.

Jed­nak gdy myślę o moim dzie­ciń­stwie i mło­do­ści, to zdaję sobie sprawę, że uro­dzi­łam się w cza­sach nie­zwy­kłych, w tej czę­ści świata, gdzie wyda­rze­nia poli­tyczne kształ­to­wały histo­rię ludz­ko­ści. Pocho­dzę z uprzy­wi­le­jo­wa­nej wileń­skiej rodziny zie­miań­skiej, dla nas dale­kie podróże były na porządku dzien­nym i pew­nie to obu­dziło we mnie żyłkę glob­tro­terki – nie­stety nie w luk­su­so­wych prze­dzia­łach Orient Expressu.

Pocho­dze­nie z bar­dzo uprzy­wi­le­jo­wa­nych śro­do­wisk w tak burz­li­wych cza­sach posta­wiło mnie na ścieżce, któ­rej biegu nikt nie mógł prze­wi­dzieć, a która zapro­wa­dziła mnie w bar­dzo wiele zakąt­ków świata. Widzia­łam sporą część naszej pla­nety i pomimo zna­ko­mi­tego początku moja podróż poka­zała mi rów­nież naj­ciem­niej­sze głę­biny stra­chu i nędzy.

Życie nie zawsze było łatwe – to trudny świat – ale pomimo wszel­kich napo­tka­nych trud­no­ści ni­gdy nie było nudne.

Jestem za to szcze­rze wdzięczna.

Rozdział 1

Przed­szkole, Teresa sie­dzi pierw­sza z lewej, Gdy­nia, 1934 rok

ROZ­DZIAŁ 1

Na kola­nach luk­susu

Sie­dząc mu na kola­nach, spoj­rza­łam na surową twarz Pre­zy­denta RP Józefa Pił­sud­skiego i zauwa­ży­łam, jak bar­dzo krza­cza­ste są jego brwi. Przy­naj­mniej tak to dziś pamię­tam. Ogromne, cięż­kie kępki wło­sów opa­dały na głę­boko osa­dzone oczy. Pre­zy­dent to wła­ści­wie nie­pre­cy­zyjny tytuł – był Naczel­ni­kiem Pań­stwa, sze­rzej zna­nym jako Pierw­szy Mar­sza­łek, a następ­nie dwu­krot­nie sta­wał na czele rządu II Rze­czy­po­spo­li­tej. Był woj­sko­wym i gdzie­kol­wiek się poja­wił, ota­czali go męż­czyźni w mun­du­rach. Nasza rezy­den­cja, pen­sjo­nat Świ­te­zianka, znaj­do­wała się obok jego domu let­ni­sko­wego Znicz, czyli mia­łam zaszczyt być sąsiadką Mar­szałka – fakt, że bar­dzo małą, ale jed­nak. Zaczy­nał się już sta­rzeć, lecz na­dal był przy­stojny. Wciąż widzę jego twarz patrzącą na mnie z góry. Fakt, część tych histo­rii znam z opo­wie­ści mamy, ale wydaje mi się, że pamię­tam, że cza­sami wyglą­dał cał­kiem poważ­nie, i pamię­tam, jak się śmiał, kiedy pozwo­lił mi się­gnąć i łapać się za wąsy. Bar­dzo podo­bało mi się pod­krę­ca­nie tych wąsów, a jemu to nie prze­szka­dzało. Była to świetna zabawa. Ile­kroć po latach opo­wia­da­łam ludziom, że sia­dy­wa­łam na kola­nach Pierw­szego Mar­szałka i bawi­łam się jego wąsami, czę­sto mnie wyśmie­wali – był uwa­żany za wielką oso­bo­wość, dość suro­wego i bar­dzo poważ­nego czło­wieka. Był wielką posta­cią na euro­pej­skiej sce­nie poli­tycz­nej, przy­czy­nił się do odzy­ska­nia przez Pol­skę nie­pod­le­gło­ści w 1918 roku. A ja zawsze powta­rza­łam ludziom, że w moich dzie­cię­cych oczach wyglą­dał ina­czej – był po pro­stu cudow­nym czło­wie­kiem i lubił mnie. Cie­szy­li­śmy się swoim towa­rzy­stwem i cho­ciaż przy­znaję, że nie byłam jesz­cze w sta­nie mówić, wie­dzia­łam, że świet­nie się doga­dy­wa­li­śmy. Być może wyczuł, że pół­to­ra­roczna dziew­czynka w jego ramio­nach – dziecko uro­dzone w bogac­twie i moż­li­wo­ściach – może pew­nego dnia wieść nie­zwy­kłe życie? Lubię tak myśleć…

Świ­te­zianka była trzy­dzie­sto­po­ko­jową rezy­den­cją moich rodzi­ców w pięk­nym uzdro­wi­sku Dru­skien­niki – wtedy w Pol­sce, obec­nie na tere­nie Litwy – które do dziś zachwyca i przy­ciąga wielu tury­stów. Nasza rodzina stra­ciła wszyst­kie dobra w Wil­nie i Dru­skien­ni­kach w 1945 roku, kiedy ta część Pol­ski została wchło­nięta przez ZSRR.

Rozdział 2

Gdy­nia, 1936 rok

ROZ­DZIAŁ 2

Gdy­nia

Nie pamię­tam śmierci mojego ojca, zmarł chyba na zawał. Wła­ści­wie nic o Fran­ciszku Godlew­skim nie wiem – mia­łam wtedy zale­d­wie dwa lata. Ojciec to dla mnie terra inco­gnita. Pamię­tam wszyst­kie osoby, całą służbę, ale taty w ogóle. Nie wiem, czy się z nim bawi­łam, czy on w ogóle się mną zaj­mo­wał… Dobrze zapa­mię­ta­łam jed­nak wstrząs, który nastą­pił póź­niej. Matka posta­no­wiła sprze­dać połowę majątku sio­strze mojego ojca, ciotce Jadwi­dze, która miesz­kała w pobliżu. Bar­dzo się nie lubiły. Ni­gdy nie wie­dzia­łam dla­czego, bo cio­cia wyda­wała mi się słodką i miłą starą panną – miała czter­dzie­ści pięć lat, więc w oczach małej dziew­czynki wyglą­dała na bar­dzo, bar­dzo starą. Po śmierci taty sprawy poto­czyły się bar­dzo szybko. Nie mam poję­cia dla­czego, ale jak tylko odszedł mój ojciec, natych­miast opu­ści­ły­śmy Dru­skien­niki i prze­nio­sły­śmy się pięć­set kilo­me­trów na zachód – na wybrzeże Bał­tyku, do Gdyni.

Pamię­tam ele­ganc­kie śnia­da­nia. Obiady poda­wane, jak tylko wra­ca­łam z baletu czy ryt­miki. W domu była służba: pani Red­kowa – major­do­mus, Niemka – kucharka – i jej córka, która była poko­jówką. Do tego szo­fer Fran­ci­szek. Mia­łam też bel­gij­ską guwer­nantkę. Pamię­tam, że przy­cho­dził do mnie szewc, żeby wziąć miarę na nowe butki. Wio­dły­śmy z mamą luk­su­sowe życie. Byłam typo­wym dziec­kiem nie bur­żu­azji, ale ary­sto­kra­cji.

Szcze­rze mówiąc, Gdy­nia nie wyglą­dała zbyt atrak­cyj­nie. Powstała jako dość brzydki nie­duży port, a potem rząd posta­no­wił zbu­do­wać wokół niego mia­sto. Powinni dostać nagrodę za naj­brzyd­szą zabu­dowę nad­mor­ską w histo­rii. Zamiast two­rzyć ładne gzymsy czy pro­me­nadę, posta­no­wili zbu­do­wać drogi, sta­cję kole­jową z torami bie­gną­cymi wzdłuż wybrzeża i sze­reg szcze­gól­nie brzyd­kich budyn­ków. Ale samo natu­ralne wybrzeże było piękne, a my były­śmy bli­sko uro­czego nad­mor­skiego uzdro­wi­ska Sopot. Chyba jed­nak ludzie musieli się tam nudzić, ponie­waż posta­no­wili zbu­do­wać naj­dłuż­sze drew­niane molo w Euro­pie – naprawdę cud, ponad pół kilo­me­tra drewna cią­gną­cego się w głąb morza. Nie byli jed­nak na tyle znu­dzeni, aby cokol­wiek na tym molo zbu­do­wać. Żad­nych atrak­cji w stylu Bri­gh­ton, żad­nych weso­łych mia­ste­czek ani restau­ra­cji. Tylko puste drew­niane molo. Przy­znaję – dosko­nałe na spa­cery.

Mama wyna­jęła nie­ru­cho­mość przy jed­nej z głów­nych ulic Gdyni – Świę­to­jań­skiej. Szybko zaczę­łam uczęsz­czać do przed­szkola i na lek­cje baletu. Mia­łam trzy lata i pamię­tam moje pierw­sze zaję­cia z baletu – zako­cha­łam się w nim bez pamięci. I to jest miłość, która została ze mną na całe życie. Zawsze, zawsze kocha­łam taniec i już w wieku trzech lat byłam zde­ter­mi­no­wana, by zostać super­gwiazdą baletu.

Ja pla­no­wa­łam swoją przy­szłość jako balet­nica, a mama dostała pracę. Zatrud­niono ją na pełny etat do pro­mo­cji urzą­dzeń elek­trycz­nych. Nie była to typowa sprze­daż – jeź­dziła po Pol­sce, demon­stru­jąc, jak ich uży­wać. Chyba uznała, że musi zacząć zara­biać, choć nie­ko­niecz­nie musiała – przy­naj­mniej nie od razu. Mia­ły­śmy pie­nią­dze ze sprze­daży nie­ru­cho­mo­ści i wła­śnie wpro­wa­dzi­ły­śmy się do miesz­ka­nia z ośmioma sypial­niami w ele­ganc­kiej czę­ści mia­sta. Kiedy mama podró­żo­wała po kraju, demon­stru­jąc, jak uży­wać odku­rza­czy, mną opie­ko­wały się nia­nie i wspa­niała, ciem­no­włosa, dłu­go­noga bel­gij­ska guwer­nantka, która zde­cy­do­wała, że trzy­latka będzie wie­lo­ję­zyczna. Roz­ma­wiano ze mną wyłącz­nie w trzech języ­kach – angiel­skim, nie­miec­kim i fran­cu­skim. Udało się – już w wieku sze­ściu lat umia­łam mówić czte­rema, bo oczy­wi­ście nie zapo­mnia­łam pol­skiego. Guwer­nantka była dla mnie jak gwiazda fil­mowa. Praw­dziwa dama, bar­dzo kobieca, zawsze nosiła perły. Przy­po­mi­nała mi Wal­lis Simp­son, kochankę księ­cia, a potem króla Edwarda VIII. Była abso­lut­nie piękna i bar­dzo chcia­łam być taka jak ona. Pyta­łam mamę, dla­czego ona nie może być taka wysoka, szczu­pła i piękna jak guwer­nantka. Dzieci potra­fią być okrutne, zwy­kle nie­świa­do­mie. W rze­czy­wi­sto­ści moja mama była bar­dzo piękna.

Uwiel­bia­łam guwer­nantkę i nia­nię, ale dziw­nie było miesz­kać w mie­ście – w miesz­ka­niu – po tym jak pierw­sze lata życia spę­dzi­łam w wiej­skiej posia­dło­ści z jezio­rami, sadami i polami. Nasze wło­ści wyko­rzy­sty­wano do uprawy roli, rybo­łów­stwa, a owoce były wszę­dzie: sady gru­szowe, jabłka i leśne jagody. Przy­ja­ciele taty przy­jeż­dżali jesie­nią na polo­wa­nia w week­endy. Moja mama i ja nie­na­wi­dzi­ły­śmy tego pseu­do­sportu. Biedne zwie­rzęta.

Kli­mat wspa­niały, cztery praw­dziwe pory roku – cie­płe lata, bar­dzo mroźne zimy, kiedy to konie cią­gnęły sanie, a my podró­żo­wa­ły­śmy otu­lone futrami. Dużo słońca i dużo desz­czu – ide­alne warunki dla rol­nic­twa. Dla­tego szcze­rze mówiąc, prze­pro­wadzka do dużo mniej­szego miesz­ka­nia w małym nad­mor­skim mia­steczku z łodziami rybac­kimi była tro­chę trudna. Dom w majątku w Dru­skien­ni­kach był ogromny. Pamię­tam, że było tam pełno komin­ków. W każ­dym pokoju musiał znaj­do­wać się komi­nek. Pamię­tam, jak sta­łam na końcu kuchni i podzi­wia­łam ogromny pie­kar­nik wbu­do­wany w masywną ścianę wyło­żoną kafel­kami. Wokół krę­cili się ludzie: bar­dzo ruchliwa kuch­nia, gospo­dar­stwo domowe tęt­niące życiem i aktyw­no­ścią. Zawsze miało się wra­że­nie, że dzieje się coś szcze­gól­nego, jakaś wielka oka­zja. W Gdyni było ina­czej, ośmio­po­ko­jowe miesz­ka­nie wyda­wało mi się wręcz cia­sne. Poczu­cie zamknię­cia w małej prze­strzeni i małym mia­steczku zbu­do­wało we mnie na tyle silną fru­stra­cję, że zde­cy­do­wa­łam się uciec. Czu­łam potrzebę wyrwa­nia się na zewnątrz, pozna­nia oto­cze­nia – potrze­bo­wa­łam wol­no­ści. Kto może mnie winić? Mia­łam trzy lata i nudzi­łam się. Przed­szkole było nudne, dom był nudny, a codzienna wędrówka z domu do przed­szkola i z powro­tem nie­wiele cie­kaw­sza. Zwłasz­cza z nia­nią u boku. Zro­bi­łam to, co zro­biłby każdy sza­nu­jący się trzy­la­tek – zapla­no­wa­łam ucieczkę.

Mijał kolejny nudny dzień w przed­szkolu. Nie było tam wystar­cza­jąco dużo bodź­ców, żeby czymś mnie zająć, zain­te­re­so­wać, pod­eks­cy­to­wać. Jak zwy­kle przy­szła po mnie nia­nia. Było piękne popo­łu­dnie i upie­ra­łam się, że powin­ny­śmy wybrać się na miły spa­cer przez cen­trum mia­sta. Powie­dzia­łam niani, że szkoda takiego dnia, żeby po pro­stu iść do domu i pałę­tać się po miesz­ka­niu. To był pierw­szy etap mojego planu – reali­za­cja szła spraw­nie. Moja kochana nia­nia była prak­tycz­nie przy­kle­jona do mojego boku, więc wymy­śli­łam, że namó­wię ją, by poszła do sklepu po sło­dy­cze, a ja grzecz­nie zacze­kam na nią na zewnątrz. Z rado­ścią się zgo­dziła (cóż za nie­roz­trop­ność z jej strony!), a ja zosta­łam przy drzwiach – gdy tylko znik­nęła w skle­pie, ucie­kłam, moje małe nóżki nio­sły mnie tak szybko, jak to moż­liwe, moja mała torba prze­wie­szona przez ramię leciała za mną i obi­jała mi się o pas. Gdy­nia wresz­cie była moja, ucie­kłam od nudy, która wisiała nade mną jak czarna chmura. Poczu­cie wol­no­ści, pod­nie­ce­nie – mogę wszystko! – było odu­rza­jące. Czy byłam prze­stra­szona? Ani przez sekundę. Uśmie­cha­łam się jak zwy­cięzca lote­rii, bie­gnąc uli­cami, podzi­wia­jąc widoki i dźwięki wszyst­kich nowych miejsc – praw­dziwa przy­goda. Nie było to duże mia­sto i instynk­tow­nie rozu­mia­łam, że jeśli będę potrze­bo­wać pomocy lub się zgu­bię, to gdzieś w pobliżu będzie poli­cja. Nie czu­łam nie­po­koju. Spę­dzi­łam dłu­gie godziny, oglą­da­jąc witryny skle­powe, włó­czy­łam się bez celu, cały czas z poczu­ciem eks­plo­ra­cji i przy­gody w sercu. Nawet w tak nie­wia­ry­god­nie mło­dym wieku pra­gnie­nie wędrówki, które miało ukształ­to­wać moje życie i wszyst­kie jego wzloty i upadki, było potężne, pło­nęło we mnie, pchało mnie do przodu. Nie­ustra­sze­nie, bez spo­glą­da­nia za sie­bie, potrze­bo­wa­łam widzieć i widzieć, i widzieć. Chło­nąć nowe widoki i dźwięki, doświad­czyć wszyst­kiego, co było w tym dziw­nym, ale eks­cy­tu­ją­cym świe­cie. Trudno opi­sać to natu­ralne, dzie­cinne poczu­cie wol­no­ści, które więk­szość z nas traci, gdy doro­śnie. To taki rodzaj wol­no­ści, poczu­cia wiary w sie­bie i wła­sne siły, który pozwala wielu ludziom podej­mo­wać ryzyko – zakła­dać wła­sne firmy, prze­pro­wa­dzać się do obcych kra­jów, poślu­biać nie­wła­ści­wego męż­czy­znę… Nagle natknę­łam się na poli­cjanta, który – co zro­zu­miałe – zapy­tał mnie, gdzie jest moja matka. Był bar­dzo miły, ale nale­gał, abym podała mu swój adres, by mógł mnie odwieźć do domu. Wizja natychmia­stowego uwię­zie­nia, czy­ha­ją­cej na mnie potwor­nej nie­spra­wie­dli­wo­ści napeł­niła mnie zło­ścią i iry­ta­cją. Za nic na bożym świe­cie nie zamie­rza­łam łatwo się pod­dać, zre­zy­gno­wać z wol­no­ści, więc odmó­wi­łam, nie powie­dzia­łam, gdzie miesz­kam. Abso­lut­nie nie – w końcu byłam wolna i nie było mowy, żebym zmar­no­wała tę jedyną szansę na spę­dze­nie całej nocy poza tym nud­nym miesz­ka­niem z nia­nią i pod­ręcz­ni­kami – dzi­siej­szy wie­czór będzie wolny od nauki nie­miec­kiego. Poli­cjant spy­tał, gdzie w takim razie mam zamiar spać, jeśli odmó­wię powrotu do domu. Powie­dzia­łam mu, że musi mi coś zna­leźć. To pro­ste – każde miej­sce się nada, nie byłam wybredna. Spę­dzi­łam więc noc w poli­cyj­nej celi, pod­czas gdy żołą­dek mojej niani skrę­cał się z para­li­żu­ją­cego stra­chu, że zosta­łam porwana lub wyda­rzyło się coś jesz­cze gor­szego. Biedna kobieta całymi godzi­nami bie­gała po uli­cach Gdyni, szu­ka­jąc mnie. Zebrała ekipę poszu­ki­waw­czą skła­da­jącą się z dozorcy z mojej kamie­nicy, jego rodziny i przy­ja­ciół oraz wszyst­kich innych, któ­rzy mogli pomóc. Dzieci dozorcy były fan­ta­stycz­nymi kom­pa­nami do zabawy – jed­nak ni­gdy nie pozwo­lono mi się z nimi bawić, bo miały wszy. Kie­dyś zresztą dosta­łam wsza­wicy i mama bez lito­ści ogo­liła mnie na kolano. Nie zra­ziło mnie to wcale do wspól­nych zabaw. Kiedy pomy­ślę o smaku dzie­ciń­stwa, wspo­mi­nam ulu­bioną prze­gryzkę z tam­tych cza­sów – była nią pajda chleba polana wodą i posy­pana cukrem. Mało ary­sto­kra­tyczna. Lubi­łam pro­ste smaki. Ciotka Helena, sio­stra mamy, miała mają­tek w Lesz­nie. Kiedy ją odwie­dza­ły­śmy, bie­gałam w te pędy do czwo­ra­ków na zale­wajkę, a potem naszej kucharce doga­dy­wa­łam, że jej zupa do tej pro­stej, wiej­skiej się nie umywa.

Wra­ca­jąc do mojej ucieczki. Po wielu godzi­nach poszu­ki­wań nia­nia w końcu udała się na komi­sa­riat poli­cji po dru­giej stro­nie mia­sta i zgło­siła zagi­nię­cie, bez wąt­pie­nia zale­wa­jąc się łzami. Nia­nia była osobą bar­dzo wraż­liwą i opie­kuń­czą. Wtedy – w cza­sach bez kom­pu­te­rów czy tele­fo­nów komór­ko­wych – poste­runki poli­cji nie komu­ni­ko­wały się ze sobą zbyt dobrze. Pechowo dla niani byłam w komi­sa­ria­cie po prze­ciw­nej stro­nie mia­sta. Biedna kobieta – sza­lała ze zmar­twie­nia. Cóż, następ­nego ranka, po słabo prze­spa­nej nocy i utra­cie poczu­cia przy­gody, powie­dzia­łam poli­cji, gdzie miesz­kam, i natych­miast zosta­łam dostar­czona w ramiona mojej mamy. Oczy­wi­ście dała mi klapsa, co uzna­łam wtedy za słuszną karę. Nale­ga­łam jed­nak, żeby oszczę­dziła nia­nię – to nie była jej wina i nie chcia­łam, żeby mama miała jej za złe, że mnie nie upil­no­wała. Wytłu­ma­czy­łam, że to był wcze­śniej uło­żony plan i że skło­ni­łam nia­nię do pozo­sta­wie­nia mnie przed skle­pem ze sło­dy­czami. Na szczę­ście nia­nia została oszczę­dzona i utrzy­mała posadę.

Po tym incy­den­cie zaczę­łam, choć nie­chęt­nie, adap­to­wać się do życia w Gdyni. Moim prze­zna­cze­niem było prze­żyć w tym mie­ście wiele prze­mian – okres dzie­więt­na­stu lat, pod­czas któ­rych mój kraj bar­dzo ucier­piał. Czas, kiedy było mi dane poznać także tę naj­bar­dziej bru­talną, prze­ra­ża­jącą i obrzy­dliwą stronę czło­wie­czeń­stwa – doświad­cze­nia, które prze­śla­dują mnie do dziś.

Minęło wiele lat, zanim znów zazna­łam tego poczu­cia wol­no­ści, zanim mogłam w końcu roz­wi­nąć skrzy­dła i odle­cieć do życia, o któ­rym marzy­łam.

Rozdział 3

Maria i Teresa Godlew­skie, 1938 rok

ROZ­DZIAŁ 3

Tata wujek

Wkrótce po śmierci mojego ojca Hitler został wybrany na przy­wódcę Naro­dowo-Socja­li­stycz­nej Nie­miec­kiej Par­tii Robot­ni­czej – par­tii nazi­stow­skiej. Został kanc­le­rzem w 1933 roku. Polacy dostrze­gali nie­bez­pie­czeń­stwo zwią­zane z doj­ściem do wła­dzy Hitlera i w ciągu następ­nych pię­ciu lat Pol­ska sta­wała się coraz bar­dziej zmi­li­ta­ry­zo­wana, przy­go­to­wu­jąc się na to, czego się oba­wiała. Byłam bystrym dziec­kiem, ale przy­znam, że wtedy nie mia­łam poję­cia, co się dzieje w geo­po­li­tyce Europy Środ­ko­wej, Wschod­niej i Pół­noc­nej – zna­łam cztery języki, w tym nie­miecki, który póź­niej oka­zał się bar­dzo przy­datny, ale jesz­cze nie poj­mo­wa­łam, że mój kraj znaj­duje się w tak nie­pew­nej sytu­acji poli­tycz­nej.

Zauwa­ży­łam, że ile­kroć brat mojego taty odwie­dzał moją mamę, bar­dzo popra­wiał się jej nastrój. Brat sta­cjo­no­wał w obo­zie woj­sko­wym na pół­nocy kraju, nie­da­leko Gdyni i był sta­łym gościem w naszym miesz­ka­niu. Moja matka go uwiel­biała. Był bar­dzo podobny do mojego ojca i widok tej zna­jo­mej twa­rzy naj­wy­raź­niej ją pocie­szał. Do tego stop­nia, że zabrała wujka do swo­jej sypialni. Wiem to, bo pew­nego ranka w 1936 roku wsta­łam i idąc kory­ta­rzem, zoba­czy­łam, jak wycho­dził z pokoju mojej mamy. Oczy­wi­ście wydało mi się dziwne, że nie spał w pokoju gościn­nym, więc zapy­ta­łam mamę dla­czego – nawet w tak mło­dym wieku doma­ga­nie się odpo­wie­dzi leżało w mojej docie­kli­wej natu­rze. Odsu­nęła oskar­że­nie na bok w bar­dzo swo­bodny spo­sób. „Nie, nie, nie, on po pro­stu przy­szedł powie­dzieć dzień dobry”. I to był koniec roz­mowy. Ale nie byłam głu­pia. Coś mi się tutaj nie skła­dało.

Dzieci są spo­strze­gaw­cze – ja byłam szcze­gól­nie. Nie umknęło mi to, że ni­gdzie w domu nie było zdjęć mojego ojca, nawet ze ślubu czy z wesela, a foto­gra­fii wujka było dużo. Ni­gdy – prze­nigdy – nie widzia­łam zdję­cia ze ślubu moich rodzi­ców. I w tych latach mię­dzy śmier­cią mojego ojca a począt­kiem dru­giej wojny świa­to­wej wujek Godlew­ski zaczął zastę­po­wać mi tatę, a także stał się panem domu. Był cudowny. Łagodny, opie­kuń­czy, czuły, zabawny – taki, jaki powi­nien być wujek. Lub ojciec.

Nie mam wąt­pli­wo­ści, czy był w pełni świa­domy, że jestem jego rodzoną córką – jestem abso­lut­nie pewna, że wie­dział. Moi rodzice pobrali się, gdy moja mama miała szes­na­ście lat, a mimo to ni­gdy nie zaszła z mężem w ciążę. Nie mam poję­cia, jak bujne było ich życie sek­su­alne, ale być może ta nie­zdol­ność do poczę­cia wyni­kała z faktu, że mój ojciec zdra­dzał moją matkę. Spo­ty­kał się z innymi kobie­tami kilka lat przed pozna­niem mamy. Myślę, że to nie do pomy­śle­nia, żeby moja mama nie wie­działa o jego roman­sach – był dobrze znany, a miesz­kali w małym mia­steczku. Czę­sto zadaję sobie pyta­nie, dla­czego w ogóle wyszła za mojego ojca, i cho­ciaż ni­gdy już tego się nie dowiem, podej­rze­wam, że słowa „tytuł” i „pie­nią­dze” mogły ją sil­nie pocią­gać. Moja matka pocho­dziła z rodziny wła­ści­cieli ziem­skich, ale nie tak wspa­nia­łej jak rodzina mojego ojca, a poczu­cie bez­pie­czeń­stwa wyni­ka­jące z poślu­bie­nia boga­tego męż­czy­zny było bar­dzo kuszące, mimo że był od niej star­szy i miał skłon­no­ści do roman­sów. Może to całe flir­to­wa­nie odzie­dzi­czy­łam po ojcu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki