Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
Kiedy wydaje ci się, że już do końca będziesz podążać prosto wyznaczoną ścieżką, ona nagle zmienia bieg o sto osiemdziesiąt stopni. A życie zamiera w jednym przerażającym momencie. To już wiem. Tego już doświadczyłem. Wiem również, że przeszłość bywa iluzją, a przyszłość jest na tyle niepewna, że nie sposób zbudować na niej wiarygodną opowieść. Pewna jest tylko Miłość. Uczucie, które powinno przetrwać dłużej niż ja czy mój Syn.
Na dziś pozostaje mi teraźniejszość, ale żeby się na niej skupić, musiałem opanować własne demony, albo przynajmniej spróbować się z nimi zmierzyć.
I tym właśnie jest ta książka, której źródła sięgają 2015 roku. Pamiętnikiem, który powstawał w najstraszniejszym momencie mojego życia. Terapią, która doprowadziła mnie do nieoczywistych wyborów. I wreszcie spowiedzią, bo chociaż nie zawsze jest mi po drodze z Bogiem, to wierzę, że wszystkiego doświadczamy w jakimś celu. Moje życie jest dowodem na to, że czasami warto zrobić kilka kroków w tył, żeby móc bezpieczniej pójść do przodu. I zawsze trzeba walczyć do końca, nawet jeśli codziennie świat wali nam się na głowę.
„Niejednoznacznie pozytywny” – to określenie wymyślił jeden z ojców mojego medialnego życia. Uważam, że idealnie opisuje moją naturę. Zabiorę was w podróż, w której spróbuję być pilotem. Będą turbulencje i zmiany kierunku. Zapnijcie więc pasy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 203
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PROLOG
Ta książka miała już kilka początków, pierwszych zdań, które miały zdecydować, że będziesz ją dalej czytać i z zadowoleniem stwierdzisz, że nie wyrzuciłeś tych kilkudziesięciu złotych do kosza za jakiś szajs, grafomańskie gówno kolejnego celebryty, który sądzi, że jego historia ma jakiś większy sens.
Także moja może go nie mieć.
Będziesz mieć wtedy dwa wyjścia: potraktujesz ją jako opał do kominka albo zwyżkę do czegoś, co potrzebuje być kilka centymetrów wyżej. Albo trzecią drogę – mimo straty kasy poczujesz prestiż, kiedy dowiesz się, że właśnie stałeś się członkiem elitarnego klubu ofiar zjawiska zwanego przez Japończyków tsundoku. W ten sposób ci dzielni twórcy świetnych telewizorów, podobno świetnych silników hybrydowych i zdecydowanie nieświetnego systemu korporacyjnego zamordyzmu określają model zakupowego odruchu, gdy impulsywnie wydajesz kasę na książkę, stawiasz ją na półce i... nigdy jej nie czytasz.
Ja też jestem w tym klubie. Ba, myślę, że mógłbym zasiadać w jego zarządzie. Niby kasa poszła psu w dupę, ale pamiętaj, że mnogość książek na półce upgraduje twój autorytet i status społeczny, gdy odwiedzają cię goście. Szczególnie ci, którzy nie znają cię jeszcze zbyt dobrze i nie wiedzą, że jesteś leniwym hipokrytą, który przeorał już Netflixa do tego stopnia, że dłużej zajmuje mu szukanie filmu niż oglądanie czegoś, czego jeszcze nie widział. Postaram się, żeby grzbiet mojej książki był cool i ładnie wyglądał obok Olgi Tokarczuk, której oczywiście też nie przeczytałeś, bo tego przeczytać się nie da. Ktoś kiedyś mówił mi, że znał kogoś, komu się to udało, ale nadal w to nie wierzę.
Tak, jestem ignorantem i dalej piszę o sobie, zwalając prokrastynacyjne kompleksy na bliżej nieokreślony tłum czytelników tej książki, którą przeczytasz. Bo serio, zależy mi na tym, żebyś to zrobił. Przepraszam – zrobiła, ponieważ osiemdziesiąt procent z prawie dwóch milionów odbiorców moich social mediów to kobiety. Oczywiście jeśli nie jesteś kobietą, a i tak masz to przed oczami, jest mi bardzo miło – witam mniejszość! Każdą mniejszość, bo przecież możesz nie czuć się ani jednym, ani drugim/ani jedną, ani drugą. Brak przywitania prawdopodobnie mógłby kogoś urazić, a ja zaraz musiałbym coś przychajzerować, no i znowu przypał.
Jestem królem przypału, ale to już pewnie wiecie z mediów. Taka natura. Bardzo często zdarza mi się palnąć coś bez zastanowienia i dym gotowy. Staram się nad tym panować. Jest jednak kilka rzeczy, których o mnie nie wiecie. I mam taką egocentryczną iskierkę nadziei, że ta lektura może dodać wam skrzydeł, kiedy zdarza się, że wasza psyche zapierdala w dół jak kolejka w Energylandii albo airbus, który właśnie ląduje we Frankfurcie.
Na szczęście dla pasażerów nie siedzę za sterami. Piszę ten tekst na kolanie, trochę skitrany przed stewardesą, bo niby nie można przy podejściu, ale pilot strasznie się guzdra z lądowaniem, jakby chciał, a nie mógł. Dobra, może faktycznie nie może, bo laptop co jakiś czas osiąga stan nieważkości i lewituje przed moimi oczami. Czy się boję? Wcale. Ja się mało czego boję. Śmierci w ogóle, wręcz przeciwnie. To podobno niebezpieczne, ale w moim przypadku – uważam – uzasadnione.
Bo serio, musi być ekstremalnie, żebym się czegoś bał. Kiedyś, kiedy w życiu było mi ciągle mało emocji i adrenaliny, uczyłem się latać samolotem. Wracaliśmy z moim instruktorem i przyjacielem Krzysztofem cessną z Mazur do Warszawy (musicie wiedzieć, że pilotowanie samolotu w piękny letni dzień – kiedy pod i przed wami Pan Bóg tworzy chmury o kształtach tak bajecznie surrealistycznych, że nie wiadomo, co musielibyście dostać od waszego dealera, żeby to wymyślić – jest czymś nieopisanie, wręcz fentanylowo fantastycznym; generalnie, wyłączając komary, Mazury są cudne).
Najtrudniejsze w pilotowaniu jest lądowanie. W trakcie podejścia do lądowania najwięcej rzeczy może pójść nie tak. Mała prędkość, coraz mniejsza wysokość, wokół przeszkody, wiatr i milion innych splotów losu, które zakończyć się mogą żółtym paskiem na ekranie w TVN24. Albo nawet w CNN, jeśli samolot jest trochę większy. Właśnie dlatego, kiedy przygotowujesz się do zdobycia licencji pilota, lądowanie ćwiczysz do oporu.
Wtedy przez cały piękny majowy dzień ćwiczyliśmy na trawiastym lotnisku manewr zwany touch and go, czyli lądowanie zakończone muśnięciem kołami płyty lotniska. Samolot zasuwa po niej przez chwilę, a ty po chwili wciskasz gaz do dechy, zaczynając tym samym manewr startu, żeby wykonać pętlę nad lotniskiem i ponownie podejść do lądowania. Chodzi o to, żeby zaoszczędzić czas na cały ten lotniskowy szajs z kołowaniem. Im więcej lądowań wykonasz, tym większe prawdopodobieństwo, że w sytuacji krytycznej nie dasz dupy. Zwłaszcza że pod wpływem gigantycznego stresu twój mózg kurczy się jak plastikowa butelka po coli wrzucona do ogniska. Odruchy musisz mieć we krwi.
Lotnisko, na którym ćwiczyliśmy, było wyjątkowo trudne, bo początek pasa zaczynał się zaraz za ścianą lasu. Każdy metr wysokości w stosunku do prędkości miał znaczenie. Zbyt wolno i zbyt nisko – skończysz w drzewach i pewnie na OIOM-ie w Szczytnie. Za szybko i za wysoko – nie zmieścisz się na pasie. Musiało być idealnie, a tymczasem trochę wiało. Trochę bardzo. Mimo wszystko było świetnie. Wszystko nowe, inne, wymagające skupienia.
I dlatego właśnie to robiłem. Nie lubię, gdy rzeczy dzieją się zbyt wolno, nie lubię czekać, ale nie lubię też stanu, kiedy nie potrafię się skupić, bo coś bardzo szybko zaczyna mnie nudzić. Jestem ADHD-owcem i każda rzecz, która może zapanować nad moim ADHD, jest dla mnie na wagę złota. Owszem, bardzo chętnie usiadłbym na dupie i przeczytał książkę, tak od A do Z. Ale wtedy ADHD przejmuje kontrolę nad moim ciałem, które przez cały czas musi się ruszać. Nawet jeśli jest to pozbawione sensu. Mówi się, że tacy nadaktywni ludzie są ponadprzeciętnie inteligentni i generalnie przypadłość tę traktuje się jak synonim żywiołowości i radości. Gówno prawda. Serio, to nie pomaga w życiu.
Lotnictwo okazało się idealne, szyte jak na miarę. Musiałem się skupić i nie było nudno. W samolocie miałem poczucie kontroli i adrenalinę wynikającą z mierzenia się z siłami natury.
A teraz płynne przejście do puenty: z Mazur do Warszawy wystartowaliśmy spóźnieni. Dla Krzysztofa, na co dzień pilota LOT-u latającego na embraerach, godzina, w której zwarty i gotowy powinien stawić się na Okęciu, zbliżała się nieubłaganie. Wymyślne kształtem chmury, które tak cieszyły, kiedy lecieliśmy z Warszawy, zaczęły tracić kształt i autonomię. Zlały się w jedną wielką szarą masę, której szarość z każdą minutą podążała w kierunku koloru granatowego. Wiało coraz bardziej. Nie byłem przekonany, czy w takich warunkach powinienem pilotować. Raporty pogodowe tym bardziej nie przemawiały za kandydaturą mojej osoby na kapitana tego lotu. Krzysztof jednak stwierdził, że właśnie tak ma być, bo muszę umieć latać w każdych warunkach, a on siedzi obok.
Mówiłem wam już, że ja się raczej nie boję. A na pokładzie nadal pachniało fajną przygodą. Dwa skupiska chmur burzowych zbliżały się do siebie, zostawiając zaledwie mały przesmyk, którym mieliśmy wślizgnąć się nad Żeraniem i bezpiecznie wylądować w Babicach. Wszystko policzone co do metra i minuty. Ale plan się zesrał, kiedy dostaliśmy informację o zamknięciu przestrzeni powietrznej w okolicy lotniska Szymany. To oznaczało duży łuk do zrobienia w powietrzu, opóźnienie i domknięcie się burzy, budującej się przed nami niczym bardzo zła plansza w grze Minecraft. Z każdą minutą nasza cessna dostawała coraz silniejsze strzały wiatru. Co kilka sekund, jak z liścia w ryj. Z lewej, z prawej, z góry, z dołu. Za chwilę deszcz lał już z taką siłą, że traciłem orientację – nie tylko w terenie, ale orientację generalnie.
Dygresja: po to właśnie powstał sztuczny horyzont, jeden ze wskaźników na wielkiej desce rozdzielczej przed tobą. Pokazuje, co robią skrzydełka i twój ogon (oraz dziób, przy okazji). Archaiczny, ale i genialny wskaźnik, kiedy błędnik mówi: „Nara, ja spierdalam”.
I na to się właśnie zapowiadało.
Dookoła czarno, pioruny walą jeden obok drugiego, wiem, że gdzieś niedawno, kiedy nie było jeszcze tak źle, mijaliśmy lotnisko w Przasnyszu. Myśl o zawrotce poprzedziło odwrócenie się w stronę ogona samolotu. Miałem nadzieję, że zobaczę tam kawałek jasnego nieba i uda się wylądować z widocznością. No niestety, czarno. Wszędzie czarno, a samolotem rzucało jak foliówką, którą porwał wiatr.
To był właśnie ten moment, kiedy naprawdę się bałem. Brak kontroli nad maszyną to już bardzo gruba sprawa. Krzysztof przejął stery, które z racji stopnia kapitana powinny go słuchać trochę bardziej. Kiedy z sekundy na sekundę zostałem zdegradowany – na szczęście! – do roli pasażera, sparaliżowało mnie. Beton.
Ten rollercoaster trwał dobre dziesięć minut, z których każda kolejna zostanie już ze mną na zawsze. Chmury wciąż były ciemne i wkurwione na cały świat niczym dziewczyna, która rozpiżdża talerze o włoską terakotę w kuchni, bo dowiedziała się, że jej facet był na delegacji z tą suką Sandrą z HR-u. Każdemu jednak kiedyś przechodzi, więc i moim chmurom też przeszło. To było jak odsunięcie zasłony w sypialni w piękny wiosenny dzień. Słońce uderzyło w oczy, a wręcz oślepiało. Jest Żerań! Widać już wyraźnie komin, który jest bardzo ważnym punktem orientacyjnym na tej trasie. Podciągam wzrok kilka centymetrów, a tam Wisła, Nowe Miasto i warszawski skyline, biurowce ze stali i szkła, Pałac Kultury. A nad tym wszystkim tęcza. No, widok jak z taniego landszaftu, tak surrealistyczny i tak piękny zarazem.
Od tamtej pory zawsze kiedy jest mi źle, myślę właśnie o tej chwili. Ona nastąpi, prędzej czy później, ale nastąpi! Oby ta książka była pierwszym krokiem do tego stanu.
Ale uprzedzam – lekko nie będzie. Bo życie nie jest, kurwa, lekkie.
5 LISTOPADA 2023 ROKU.NEW YORK, NEW YORK...
I znów siedzę w samolocie, tym razem lecącym z FRA do JFK (jak nie wiesz, o co ho, to Google it). Następny etap podróży – Nowy Jork. Przyznam, że powracam tam z lękiem i obawą. Z dwóch powodów. Pierwszy jest bardzo w moim stylu. Zgodziłem się na coś, co wydaje się kompletnym szaleństwem. W lipcu 2023 roku dostałem od marki sportowej New Balance propozycję przebiegnięcia maratonu. To jeden z moich sponsorów, a tak się składa, że również organizator nowojorskiej imprezy. Do drugiego powodu dojdziemy za chwilę.
Dla biegacza, który poważnie traktuje swoje hobby, nie ma bardziej prestiżowego wydarzenia niż Maraton Nowojorski. Dla wielu z nich jest to marzenie wręcz nieosiągalne. Dostać się jest cholernie trudno, start kosztuje niemało, a to jeszcze jeden z najbardziej wymagających ulicznych biegów na świecie. W trakcie tych wspaniałych zawodów Nowy Jork dosłownie zamienia się w miasto biegaczy. Nie sposób zarezerwować hotelu, wszędzie widać przygotowania do święta maratończyków. Od 1970 roku odwołano je tylko dwukrotnie: w 2012 roku, z powodu szalejącego huraganu Sandy, i osiem lat później, kiedy trwała pandemia koronawirusa.
Nie biegam jakoś za szczególnie. Nie jestem wkręcony w ten sport. Dobra, właściwie to w ogóle nie biegam. Za to kocham jeść. Tak, dobre jedzenie to moja wielka pasja. Kiedy więc mam takie okresy w życiu, że chcę zgubić kilka kilogramów, wtedy mówię sobie: „Stary, chcesz tyle jeść, to musisz biegać”. Jak widzicie, bieganie kojarzy mi się wyłącznie z pokutą.
Choć nie jestem wytrawnym biegaczem, zgodziłem się polecieć na maraton do Nowego Jorku. Ba, uznałem to za najlepszy pomysł na świecie i usrałem sobie, że dam radę. Mógłbym równie dobrze zgodzić się na wyprawę na K2 czy dołączyć do załogi Titana. Mówiąc wprost: czułem się maniakalnie dobrze.
Znałem ten stan. Wtedy dzieją się rzeczy magiczne. Niemożliwe staje się możliwe. Idą ci biznesy, zakochujesz się, a twój ciepły bojler nagle zamienia się w six-pack i to bez wsparcia teścia.
Tyle że to nie trwa wiecznie. U mnie skończyło się gdzieś na przełomie sierpnia i września. I rozpoczął się drugi, o wiele mniej przyjemny stan. Powolne, lecz nieubłagane schodzenie z emocjonalnego szczytu w kierunku ciemności.
Zaraz dokończę myśl, bo właśnie ląduję na lotnisku JFK w Nowym Jorku i stewka patrzy już na mnie spod byka.
Okej! Oto jestem! Wychodzę, rozglądam się, wsiadam do wielkiego amerykańskiego busa, który za chwilę zawiezie mnie na Manhattan. Zakładam słuchawki. Zatapiam się w randomowej playliście z mojego iPhone’a. Psychologia opisuje szereg mechanizmów obronnych, które pozwalają na chwilę zapomnieć o tym, co i tak nieuniknione. Jednym z nich jest tak zwane funkcjonowanie na wyparciu. Wyrzucasz problem z głowy, chociaż doskonale wiesz, że zaraz powróci. Od tego nie ma ucieczki.
Klamka zapadła.
Cholera. Jakoś trzeba będzie przebiec ten maraton. Staram się o tym nie myśleć, udaję, że mnie to kompletnie nie dotyczy. Dotychczas jednorazowo przebiegłem dwadzieścia jeden kilometrów. Przyjaźniłem się wtedy z pewną biegaczką i w przypływie ambicji postanowiłem udowodnić, że potrafię. Też jestem mocny! Zapisałem się więc na półmaraton. To był czas w moim życiu, kiedy, delikatnie mówiąc, było mnie więcej niż mniej. Ale zapatrzyłem się na te mordercze profesjonalne treningi i pewnego dnia pomyślałem sobie: „Mogę biegać jak ona! Wystarczy tylko bardzo chcieć”. I rzeczywiście wystartowałem w tym półmaratonie. Przebiegłem ponad dwadzieścia jeden kilometrów w bardzo dobrym czasie jednej godziny i czterdziestu pięciu minut. Jako kompletny debiutant. Szaleństwo!
Może i jestem królem przypału, ale mam też kilka cech, które w sobie lubię. Jedną z nich jest determinacja. Jeśli sobie coś postanowię, to „choćby skały srały”, cel osiągnę. Moja ułańska szarża zaprowadziła mnie wtedy na stół operacyjny. Niestety, biologii nie oszukasz. Zaniedbałem treningi na siłowni i nie zdołałem na czas zbudować mięśnia wokół kolana. Prawdę mówiąc, nie miałem o profesjonalnych przygotowaniach bladego pojęcia. Ale nie ma tego złego, zawsze jakiegoś pozytywu można się doszukać. Kiedy leżałem, czekając na operację, pielęgniarka podała mi coś. Nie wiem dokładnie, co to było, ale zaliczyłem najpiękniejszy odlot mojego życia. Do dzisiaj wspominam dość skomplikowaną operację kolana właśnie ze względu na tamten specyfik.
– Co to, do cholery, było!? – zapytałem pielęgniarkę, gdy tylko przestało działać. Oczywiście chciałem dostać tego więcej.
– Nie powiem panu, panie Filipie. Za bardzo by się panu spodobało – odparła. – Podpowiem tylko, że dokładnie to samo przedawkował Michael Jackson... Zatem nie traktujcie tego jako life hacku.
No dobrze, ale powróćmy do Nowego Jorku. To już nie były przelewki! Miałem przebiec dwa razy dłuższą trasę niż w Warszawie. Czterdzieści dwa kilometry z haczykiem. Królewski dystans. Podobno nie da się przebiec maratonu bez wcześniejszego morderczego treningu. Co proszę? Jak to się nie da? Ja nie dam rady? No to się jeszcze przekonamy!
Kiedy Robert, mój trener biegania, usłyszał, jaki mam plan, spojrzał na mnie z lekkim przerażeniem. Podrapał się po głowie, pomilczał, ale wreszcie powiedział, co myśli:
– Jeszcze nigdy tego nie robiłem, ale rozpiszę ci treningi na cztery miesiące – oświadczył, spojrzawszy na mnie jak na kosmitę. – Ale wiesz, Filip, że to się jeszcze praktycznie nikomu nie udało?
Nie mógł mnie lepiej zmotywować.
Plan treningowy zakładał, że będę przebiegać sumę kilometrów maratonu w ciągu tygodnia. To znaczy: czterdzieści dwa kilometry z haczykiem na siedem dni. Czyli miałem biegać codziennie regularnie albo jednego dnia mało, a innego więcej. Ważne, żeby zgadzał się bilans.
„Genialne!”, ucieszyłem się szczerze. Wprawdzie rozpiska wyglądała dość morderczo, ale jak najbardziej do zrobienia. I wtedy dała o sobie znać ona. Depresja.
Depresji można się nauczyć. Ja jestem w stanie bezbłędnie przewidzieć, kiedy nadejdzie kolejny cykl. Ale mimo tej wiedzy, kiedy już pojawi się na dobre, od razu przejmuje moje najbardziej ambitne plany. Dopadła mnie. Rozłożyła na łopatki. Złapała za ryj.
Z mojego Mount Everestu zacząłem się staczać coraz niżej i niżej. Nie byłem w stanie zmobilizować się nawet do opłacania rachunków, a co dopiero do realizacji Projektu Maraton. Patrzyłem w mój kalendarz treningowy i byłem coraz bardziej przerażony. Doszło do tego, że zacząłem się żegnać z przyjaciółmi. Do cholery, to nie są żarty, przecież na maratonach ludzie umierają! A ja przed maratonem nie przebiegłem w sumie... kilometra. Dokładnie to jakieś siedemset metrów, bo właśnie po takim dystansie rozbolała mnie kostka, wróciłem do domu i tak już zostałem.
Dojeżdżamy do hotelu. Sceneria wygląda bajecznie. Niewiele jest piękniejszych widoków od Nowego Jorku nocą. Genialny Frank Sinatra miał rację, to miasto nigdy nie śpi.
Owszem, neonowe tsunami zapiera dech w piersiach, ale odbiór tych wspaniałych wrażeń zakłóca wyłącznie jedna myśl: za chwilę będę musiał stanąć na starcie tego cholernego biegu.
Wreszcie nadchodzi dzień prawdy. Jest siódma rano, przechodzimy z hotelu na prom. Wsiadam z moją kumpelą, emerytowaną zawodową biegaczką, która kompletnie nie wygląda na emerytkę. W tym momencie jest ona moim dużym mentalnym wsparciem. Dzięki niej nie jestem z tym sam. Mam świadomość, że u mojego boku jest profesjonalista, który mnie jakoś przeprowadzi przez ten bieg.
Płyniemy. Niebo jest trochę zachmurzone, ale dobrze widać Statuę Wolności. Ciepło, około dwudziestu stopni. Niektórzy maratońscy wyjadacze grymaszą, że jest za gorąco. Za gorąco? Dla mnie pogoda idealna. Ludzie, w końcu mamy listopad!
Wyjechałem z Warszawy, nie zdążywszy się zapoznać z jedną z najpiękniejszych tradycji nowojorskiego maratonu. Kiedy docierasz do miasteczka biegaczy na Staten Island, we wszystkich punktach stoją wolontariusze, którzy odbierają od ciebie kurtkę, w której ruszyłeś rano z domu albo hotelu, i później nie masz co z nią zrobić. Kurtki zostaną przekazane bezdomnym. Skala tego przedsięwzięcia jest gigantyczna. Na starcie staje przecież pięćdziesiąt tysięcy biegaczy! Wszędzie kontenery z ubraniami, ogrom ciuchów. I to najlepszych sportowych marek: Nike, New Balance, Adidas. Nikt nie oddaje starych, zszarganych łachmanów. Fenomenalna rzecz!
Przez bramkę startową – każdy na swoim numerze ma jej kolor oraz numer – wychodzimy na ulicę. Coś niebywałego! Atmosfera megapodniosła. Mijamy amerykańskich marines, jesteśmy coraz bliżej miejsca startu. Żaden maraton na świecie nie ma takiej oprawy! Takich widoków!
Bieg zaczyna się na dwóch poziomach mostu Verrazano-Narrows Bridge.
Baaam!
Strzela armata. To sygnał, że wystartowała właśnie kolejna tura biegaczy.
Teraz my. Nasza kolej. Ruszamy!
Biegniemy pod górę, na most, później zbiegamy prosto do Brooklynu. Po pierwszych pięciuset metrach widzę leżącego na ulicy człowieka. Jest reanimowany. Tak szybko, tak nagle doszło do pierwszej interwencji medycznej. Reanimacja wygląda brutalnie i trochę przerażająco. Wokół biegacza kłębią się ratownicy.
Niezły początek...
Faktem jest, że pierwszy podbieg był megatrudny. Do tego stres i emocje, z którymi trzeba sobie jakoś poradzić. W ogóle nowojorska trasa jest mordercza, pełna pofalowanego terenu. Odczuwasz to zwłaszcza na trzydziestym kilometrze, gdzie każda najmniejsza nierówność asfaltu wchodzi w nogi i w dupę, dosłownie jak wiertarka.
Widzę zatem leżącego faceta i zaczyna do mnie docierać, że żarty się skończyły. Filip, co ty robisz najlepszego? Przecież do tego maratonu w ogóle nie trenowałeś. Coś w stylu Forresta Gumpa, który usłyszał „Run, Forrest, run!” i pobiegł.
Biegnę na ambicji, boskim zachwycie i adrenalinie. Nikt wokół mnie nie wygląda na przypadkowego biegacza. Na maraton nikt nie przyjeżdża, jeśli nie jest biegaczem.
Oprócz mnie. Ja nie jestem nim na pewno.
Przed samym startem większość zawodników miała jeszcze ostatnie treningi. Ja się na nich, oczywiście, nie pojawiłem. Po pierwsze nie chciałem zdradzać swojej sportowej formy, a po drugie bałem się, że po treningu dostanę takich zakwasów, że nigdzie nie pobiegnę.
– Rozumiemy, chcesz to zrobić na świeżości. – Poklepywali mnie zawodnicy, doceniając moją taktykę.
„Takiej świeżości to wy nigdy nie widzieliście”, pomyślałem sobie w duchu.
Ale na razie biegnę. I nie zamierzam szybko się zatrzymywać.
Przebiegamy przez most Verrazano, widzimy wielką tablicę z napisem „Brooklyn”. Obok typowe amerykańskie szeregowce. Dostrzegam pierwszych kibiców. I to jakich kibiców. Mają grilla, jeden facet stoi z gitarą, drugi z plakietką: „Go runners! Welcome to NYC”. Dalej dzieci, które mają w rękach klapaczki, znane w Polsce z zawodów w skokach narciarskich. „Co to za kosmici?”, myślę sobie w lekkim szoku, ale natychmiast okazuje się, że to zaledwie malutki wstęp do tego, co zobaczyłem za chwilę.
Nowojorczycy to ludzie z innej galaktyki. Nigdzie nie widziałem takiego zaangażowania w kibicowanie jak tutaj. Przy trasie stoją tłumy z transparentami, cukierkami, żelkami, piwem, coca-colą. Co dwieście metrów na Brooklynie gra zespół rockowy, przed kościołami ustawiły się grupy gospel. Dosłownie jak w amerykańskim filmie. Afroamerykanki w swoich kolorowych ubraniach śpiewają piosenki o Jezusie pod ostre gitarowe riffy. Kompletny odlot!
Sunę właściwie siłą tego tłumu. Zapominam, że jestem nieprzygotowany, i to jakoś przestaje mieć znaczenie. Psychika potrafi zrobić z ludzkim organizmem nieprawdopodobne rzeczy. Jestem w euforii, na tlenowym haju. Pokonuję piąty, później dziesiąty kilometr. Wbiegam w polską dzielnicę. Wiadomo, nie mogę zrobić wstydu rodakom.
Biegnę dalej.
Nagle, na piętnastym kilometrze czuję, że muszę się napić piwa. Zimne piwo, na ten moment największy must have życia. Zachciało mi się, jak kobiecie w ciąży kiszonych ogórków w akompaniamencie lodów waniliowych.
Na szczęście jesteśmy na polskim Greenpoincie, nagle widzę, że stoi facet z tabliczką: „Piwo”. Jakbym sobie go wyczarował!
Obok mnie wciąż biegnie moja kumpela. Wiem, że jestem dla niej hamulcowym. Gdyby nie ja, mogłaby dmuchnąć ten maraton poniżej czterech godzin. Ja zmęczony biegnę już bardziej świńskim truchtem i widzę, że ona się ze mną męczy. Chcę ją też puścić z innego powodu. Czuję, że zbliżam się do momentu, w którym powinienem zostać wyłącznie ze swoimi myślami.
– Dalej pobiegnę już sam – mówię do mojej towarzyszki dokładnie w połowie trasy.
– Jesteśmy tutaj razem. Będziemy się wspierać do końca. – Asia nie pali się do mojego pomysłu.
– Nie, proszę, biegnij robić swój czas.
Zrozumiała, ruszyła i szybko zniknęła mi z oczu.
Biegnę przez most Brookliński i zaczyna mi się robić coraz dziwniej. Wracają flashbacki najtrudniejszych wspomnień.
Nie byłem w Nowym Jorku od bardzo dawna. Dokładnie od lipca 2015 roku. Tamtego lipca. W czasie, który stał się największym koszmarem mojego życia.
Poleciałem wtedy do Stanów zupełnie turystycznie, posiedzieć trochę w Nowym Jorku, a później na Florydzie. Moja koleżanka, która miała w NYC mieszkanie, akurat leciała do Europy.
– Mam wolny apartament, nie chciałbyś zatrzymać się u mnie? – zapytała któregoś dnia.
Takim propozycjom po prostu się nie odmawia.
Postanowiłem, że pojadę, ale wcześniej spędzę czas z moim synem Maksem. Żeby nie było mu przykro, że jadę bez niego. Wybraliśmy się po rower do skoków na rampie. Maks miał totalną zajawkę na tym punkcie. Gadaliśmy o tym, że pojedzie na obóz dla freestylowych dzieciaków, jak zwykle nie zamykały się nam usta. Dzień przed moim wylotem poszliśmy na lody do Wilanowa.
I to był ostatni, ostatni raz, kiedy go widziałem.
Zawsze kiedy mijam kawiarnię w Wilanowie, widzę to metalowe krzesełko. Dokładnie to samo. Nawet nie zardzewiało, chociaż od tamtego dnia minęło dziewięć lat. Pamiętam smaki, które zamówiliśmy, moment odprowadzenia Maksa do mieszkania na Sarmackiej. Umówiliśmy się, że wyjedzie po mnie na lotnisko.
Wszystko zostało zaplanowane. Tak po prostu, jak to ludzie organizują swoje życie.
Biegnę coraz szybciej. Wiele osób już tylko idzie. Podbieg wzdłuż mostu naprawdę daje w kość, ale ja już nie czuję bólu, strachu, lęku. Wiem, że muszę zapierdalać, bo emocje buzują we mnie coraz silniej. Rozsadzają mnie od środka.
W myślach widzę obrazy, słowa, esemesy. Niby zwykłe, jak każde, a jednak już wtedy układające się w ten beznadziejny plan. Mój tata, a dla Maksa dziadek Zygmunt, zapalony siatkarz, zawsze miał ambicje, żeby wszyscy w naszej rodzinie zostali zawodowymi siatkarzami. Ja grałem w siatkówkę, moja siostra Weronika grała w pierwszej lidze, a kuzynka w reprezentacji Francji. Nie było innej drogi. Także Maks został zabrany na trening siatkarski. Po roku treningów miał pojechać na pierwszy obóz sportowy do Ukty na Mazurach, do szkoły, w której ja też kiedyś byłem. I byłem pewien, że to miejsce się mojemu synowi nie spodoba. On był przyzwyczajony do wakacji w hotelu z basenem i różnymi wygodami. Wiem, że to brzmi bananowo i egoistycznie, ale nie zamierzam udawać, że miejsce do spania w jednej sali z kolegami uważał za wymarzoną opcję spędzenia wakacji. Nic dziwnego, że zadzwonił do mamy i poprosił, żeby go stamtąd zabrała.
Nie wiedziałem o tym. Nikt mnie nie poinformował. Gdybym wiedział, przyleciałbym pierwszym samolotem. Wiem, że tak bym zrobił! Ale nikt mi, kurwa, o tym nie powiedział!
Wbiegam na Manhattan.
W 2015 roku mieszkałem na West Village, nad rzeką Hudson, niedaleko miejsca, gdzie lądował kapitan Sully.
Już nie biegnę, tylko pędzę w szaleńczym tempie. Nie ma nikogo, kto w tym momencie byłby ode mnie szybszy. Jakaś nadprzyrodzona siła weszła w moje nogi, moje ciało. Za chwilę znajdę się obok miejsca, w którym to wszystko się zaczęło. A zaczęło się w nocy, w nowojorskim apartamentowcu.
Dziesiątego lipca 2015 roku miałem dziwny sen. Tylko czy to rzeczywiście mi się przyśniło? Wciąż nie jestem pewien. Sen był tak namacalny, jakbym rzeczywiście w nim był.
Nigdy nie zasypiam w zupełnej ciemności, zostawiam sobie takie półświatło, punkt odniesienia. Nazywam je światłem nadziei. Wstaję więc z łóżka i wychodzę z pięknej przytulnej sypialni w odcieniach beżu. Idę do łazienki. Za oknem słyszę szum ulicy, on układa się w melodię klaksonów, syren i szumu. Ciągłego jednostajnego szumu. Idę do łazienki w konkretnym celu: powyjmować sobie wszystkie zęby. Wyjmuję je więc, a one upadają jeden po drugim i odbijają się od umywalki, z takim głuchym, porcelanowym dźwiękiem. Puk, puk, ląduje w niej kolejny ząb. A ja przyglądam się swojej bezzębnej twarzy w lustrze.
Są sny, które pamiętasz tylko we fragmentach. Czujesz, że były dla ciebie ważne, ale nie potrafisz ich w pełni odtworzyć. Ja tamten mój sen pamiętam aż za dobrze. Z wszystkimi detalami. Pamiętam, w co byłem ubrany, T-shirt, zapach apartamentu, odgłos upadających zębów... Nie znam się na snach, ale według większości dostępnych interpretacji gubione zęby nie zapowiadają niczego dobrego. Przekonałem się o tym już kilka dni później, a dokładnie w czwartkowy poranek 16 lipca 2015 roku. Dzień, który zmienił wszystko. To właśnie wtedy nie mogłem się dodzwonić do Maksa i jego mamy. Maks powinien być wtedy na obozie. „Pewnie ma zajęcia, nie ma czasu na odbieranie telefonów od ojca”, uspokajałem się, usiłując racjonalnością odgonić ojcowską intuicję. Aż nagle zadzwonił telefon. To była mama Maksa. I moment, w którym dowiedziałem się, że mój syn nie żyje. Zginął w wypadku samochodowym.
Mój syn