Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Wydała autobiografię, w której opisała, jak za milczącą zgodą matki przez lata była wykorzystywana przez swojego ojca. W miejscowej bibliotece ustawiła się kolejka. Chociaż autorka ukryła się pod pseudonimem, wszyscy szybko domyślili się, o kogo chodzi. Bo na książce się nie skończyło. Halszka udzielała wywiadów, występowała w telewizji i opowiadała otwarcie o tym, co robił z nią ojciec.
Mokradełko to spojrzenie na Halszkę Opfer - autorkę głośnego Kato-taty - oczami osób z jej najbliższego otoczenia: męża, sąsiadek, teściowej, lekarki. Jak widzą kogoś, kto wybrał sobie pseudonim "Ofiara", ale nie zachowuje się jak na ofiarę przystało?
Matka nie może wybaczyć córce, że publicznie mówi o sprawach, które dotyczą rodziny. Oświadczyła, że nie chce jej znać.
Córka wybiera się w podróż do matki. Razem z nią jedzie reporterka, która staje się uczestnikiem wydarzeń.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 170
WYDAWNICTWO CZARNE SP. Z 0.0.
www.czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, iii p., 38-300 Gorlice tel./fax +48 18 353 58 93, e-mail: [email protected], [email protected], [email protected], [email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa tel./fax +48 18 351 02 78, tel. +48 18 351 00 70 e-mail: [email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Andersa 21/56, 00-159 Warszawa tel./fax +48 22 621 10 48
e-mail: [email protected], [email protected], [email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected] tel. 504 564 092, 605 955 550
Audiobooki i ebooki: Izabela Rególska, [email protected]
Skład: D2D.pl ul. Morsztynowska 4/7, 31-029 Kraków, tel. +48 12 432 08 52 e-mail: [email protected]
Wołowiec 2012 Wydanie I
Ark… wyd. 5,3; ark… druk. 9
Projekt okładki agnieszka pasierska / pracownia papierówka Fotografia na okładce: © by JAN stromme / STONE / GETTY images / FLASH PRESS MEDIA
Copyright © by Katarzyna surmiak-domańska, 2012
Redakcja tomasz ZAjąc Korekty alicja listwan / D2D.PL
MAGDALENA KĘDZIERSKA-ZAPOROWSKA / D2D.PL
Projekt typograficzny i redakcja techniczna ROBERT OLEŚ / D2D.PL
Skład pismem Warnock Pro ZUZANNA szatanik / D2D.PL
Książkę wydrukowano na papierze alto 80 g/m2 vol. 1,5 dystrybuowanym przez firmę panta sp. z O.O. www.panta.com.pl
978-83-7536-405-7
Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu
Mokradełko nie jest typową wsią. Nie ma tu chat ani stodół – raczej solidne piętrowe domy z tujami przed wejściem i wypielęgnowanymi trawnikami na tyłach. Nikt nie hoduje krów, mężczyźni dojeżdżają codziennie własnymi samochodami do pracy w pobliskim mieście, kobiety zazwyczaj zostają na gospodarstwie. Choć grunty są tutaj podmokłe, a miejscami wręcz grząskie, liczba ludności stale rośnie, bo rejon znany jest jako śląska enklawa ciszy, zieleni i czystego powietrza. Są we wsi zajazd i dom kultury, a znaczna część z dwóch tysięcy mieszkańców regularnie korzysta z miejscowej biblioteki, czynnej nawet w soboty.
Biblioteka w Mokradełku miała w swojej historii dwa hity. Pierwszy z nich pojawił się pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Była to niemiecka powieść reportażowa Monika B. Nie jestem już waszą córką napisana przez dziennikarkę Karin Jackel przy ścisłej współpracy z tytułową bohaterką. Monika B., trzydziestoparoletnia Niemka, wyjawiła w niej prawdę o swoim dzieciństwie. O ojcu, który przez dziesięć lat regularnie ją gwałcił i oddawał do gwałcenia synom, oraz o matce, przymykającej na to oko.
Po „Monikę” mieszkańcy Mokradełka zapisywali się w kolejce, a później niejeden stwierdził, że była to najbardziej wstrząsająca książka, jaką czytał w życiu. Kierowniczka biblioteki pamięta powszechne solidaryzowanie się z dziewczyną, pomstowanie na jej rodziców: „Dla takich to chyba tylko kara śmierci” i komentarze: „Jak coś takiego było możliwe w drugiej połowie dwudziestego wieku w takich, zdawałoby się, cywilizowanych Niemczech?!”
Dziesięć lat później pojawił się kolejny przebój. Tym razem była to polska książka Kato-tata. Niepamiętnik autorstwa niejakiej Halszki Opfer.
Książka ta również należy do literatury faktu i opowiada podobną historię. Autorka, już jako dojrzała kobieta, postanawia rozgrzebać przeszłość. Opisuje, jak przez dwadzieścia kilka lat była kochanką swojego ojca. Wedle jej słów ten nie tylko zmuszał ją do uprawiania seksu, lecz także znęcał się fizycznie i psychicznie nad resztą rodzeństwa oraz nad matką. Miał na przykład zwyczaj „wychowywania” żony poprzez oddawanie kału do jej torebki albo na stertę niepozmywanych naczyń. Ona natomiast wieczorami przynosiła mu do łóżka wykąpaną i zawiniętą w ręcznik kilkuletnią Halszkę i dyskretnie wycofywała się do drugiego pokoju.
„Halszkę” również przeczytali w Mokradełku prawie wszyscy i również trzeba było czekać na nią w kolejce. I ona wywołała gwałtowne emocje. Jednak nastawienie wobec bohaterki było zupełnie inne.
Główna różnica pomiędzy obiema książkami – jak po zastanowieniu podsumowała bibliotekarka – polega na tym, że Monika B. mieszka w Niemczech i nikt tutaj nie zna jej osobiście. Natomiast wszyscy we wsi wiedzą, że pod pseudonimem Halszka Opfer kryje się ich własna sąsiadka, wieloletnia mieszkanka Mokradełka.
Poznałam Halszkę Opfer zimą 2008 roku, kiedy przeprowadzałam z nią wywiad na temat Kato-taty. Już wtedy bardziej niż ojciec zwyrodnialec zaintrygowała mnie postać jej matki: kobiety niewzruszenie wypierającej fakty, racjonalizującej to, co, zdawałoby się, niemożliwe do zracjonalizowania, niewychodzącej przy tym ani na chwilę z roli matki Polki, chrześcijanki, dobrej gospodyni. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak obie kobiety mogą rozmawiać ze sobą dzisiaj, kiedy ich prześladowca już nie żyje, kiedy nie ma się kogo bać, kiedy ukazała się książka.
Dwa lata później wróciłam do Mokradełka. Odnowiłam znajomość z Halszką i namówiłam ją do poznania mnie ze swoją mamą. Ona w zamian poprosiła mnie o podjęcie się pewnej delikatnej misji, która jest osią mojej opowieści.
Halszka Opfer po wydaniu swojej książki otrzymała liczne dowody wsparcia i wyrazy podziwu. Pomogła wielu kobietom, które dzięki niej nabrały odwagi, żeby mówić głośno o własnych podobnych krzywdach, a tym samym wyzwolić się ze wstydu i poczucia współwiny, które tak skutecznie chronią sprawcę. Sęk jednak w tym, że dla wszystkich tych osób Halszka jest postacią równie bezpiecznie odległą jak dla mieszkańców Mokradełka Monika B. z niemieckiej książki.
Ja chciałam się przekonać, co książka Halszki zmieniła w jej najbliższym środowisku. Dowiedzieć się, jak na co dzień żyje się z kimś, kto sam siebie nazwał ofiarą (Opfer to po niemiecku ofiara). Dlatego oprócz matki Halszki odwiedziłam kilka innych osób z jej bliskiego kręgu. Poprosiłam, żeby opowiedziały mi, co sądzą o Halszce i jej książce.
Na prośbę bohaterów nie podaję żadnych nazwisk, prawdziwych imion ani innych szczegółów umożliwiających ich identyfikację na szerszym planie niż rodzinny czy sąsiedzki. Zachowałam pseudonim Halszki, co ma chronić zwłaszcza jej matkę i rodzeństwo, a innych członków jej rodziny występujących w mojej książce nazywałam imionami, które ona sama nadała im w Kato-tacie oraz Monidle, wydanym w 2011 roku. Pozostałym osobom wymyśliłam nowe. Nie ujawniam też prawdziwych nazw Mokradełka ani Kormoranowa – rodzinnego miasta Halszki, gdzie ciągle mieszka jej mama, pani Karolina, której w rzeczywistości nikt z nazwiskiem Opfer ani z żadną książką nie łączy. Najprawdopodobniej.
Zdjęcie jest niewielkich rozmiarów, czarno-białe i ma ząbkowane krawędzie. Niewykluczone, że zostało trochę podretuszowane, jak to fotografie wywoływane w starych zakładach.
Pierwsze, co przykuwa uwagę, to postać szczupłego, przystojnego mężczyzny koło czterdziestki. Ma łobuzerski błysk w oczach. Taki błysk bardzo się przydaje w zjednywaniu ludzi, zwłaszcza kobiet. Mężczyzna jest ubrany w ciemny garnitur, a wąski krawat w paski odcina się od śnieżnobiałego kołnierzyka koszuli. Widać, że właściciel czuje się w swoim stroju swobodnie. Ręce trzyma założone z tyłu, uśmiecha się, ale nienachalnie, do oglądających zdjęcie. Taki Humphrey Bogart, tylko bardziej zrelaksowany.
Dopiero potem wzrok oglądającego przesuwa się na stojące obok mężczyzny dziecko. Dziewczynka nie jest urodziwa, ale może tylko tak nam się wydaje – może to wina miny albo grymasów. Ciężar ciała oparła na prawej nóżce, drugą lekko ugina, przyciskając piętę do pięty. Jest przygarbiona, ma nieznacznie spuszczoną głowę, ale zerka w obiektyw. Widać wielkie ciemne oczy, w których malują się poczucie nieobecności i brak zainteresowania tym, co się dzieje wokół niej. I to właśnie jest ten szczegół, który najbardziej odróżnia ją od towarzyszącego jej mężczyzny. Ten bowiem na pewno jest tu i teraz.
Biała sukienka, wianek na czarnych lokach, lilia w jednej dłoni i wyciągnięty nienaturalnie przed siebie różaniec w drugiej świadczą o tym, że to jednak dziewczynka jest główną postacią tego zdjęcia i tego dnia. Ale z pewnością tego nie odczuwa. Ściska insygnia swojego chwilowego znaczenia, ale nie jest przekonująca.
Przypomina Chrystusa, któremu wciśnięto na skroń kłującą koronę, a w rękę wetknięto berło z gałązki.
Słowo musi być przede wszystkim dobrze wyważone. Nie może być za mocne. Bo wtedy to, co chcemy nim opisać, mogłoby się skryć w jego cieniu.
Nie może być też za słabe. Wtedy ktoś pomyślałby, że bagatelizujemy albo, jeszcze gorzej, próbujemy usprawiedliwić to, do czego się odnosi.
Już lepiej, żeby było za mocne niż za słabe. Wtedy powiedzą: „Nie wytrzymała z oburzenia” i nie zarzucą: „To podejrzane, że ona tak spokojnie o tym mówi”
Najlepiej, gdyby było jednocześnie wyważone i mocne.
Słowo musi pokazać, że zjawisko jest nam całkowicie obce, ale jednocześnie potrafimy je bez trudu rozłożyć na czynniki pierwsze. Powinno wskazywać na naszą niewinność, a nie głupotę.
Nie może być osądem, to jasne. Jednak na wszelki wypadek niech przemyca element oceny. A co, jeśli okaże się jedynym, jakie będzie nam dane w tej sprawie publicznie wypowiedzieć?
Powinno oddawać nasz wiek, pozycję społeczną, wyznanie, doświadczenie i system wartości.
Powinno być pojemne, a zarazem celne.
Patrzę w oczy pani Barbary, która również wpatruje się we mnie, zapewne próbując przejrzeć moje myśli, podobnie jak ja usiłuję czytać w jej. Zadałam pytanie: „Co pani poczuła, gdy przeczytała pani książkę swojej synowej Halszki?”
Po długim namyśle pani Barbara odpowiada:
– Szok.
– Szok – powtarzam automatycznie.
Siedzi oparta w fotelu przy rozłożystej paprotce. Mimo że moja wizyta nie była zapowiedziana, w pokoju panuje idealna czystość, a pani Barbara jest nienagannie ubrana. Tak jakby czekała, aż ktoś przyjdzie i jej to pytanie zada. I wreszcie będzie mogła powiedzieć, co myśli. Bo nikomu jeszcze tego nie wyjawiła. Z tego prostego powodu, że nikt jej o to nie zapytał. Nie tylko nie zapytał, co o książce myśli, ale nawet, czy ją czytała. Mało tego. Nikt nawet nie zapytał, czy wie, że jej synowa napisała książkę, albo czy wie, że inni wiedzą.
Nieraz miała wrażenie, że gdy wchodzi do sklepu, rozmowy milkną. Gdyby pani Barbara była swoją synową Halszką, to w podobnej sytuacji pewnie z miejsca by wypaliła: „Co gęby odwracacie? Już o wszystkim wiecie?” Ale takie zachowanie nie jest w stylu pani Barbary. Ona wie, że atak nie zawsze jest najlepszą obroną.
Nie można przecież wykluczyć, że wśród znajomych, sąsiadów są w Mokradełku osoby, które jednak nie czytały książki, a może nawet o niej nie słyszały. A jeżeli nawet czytały lub słyszały, to może nie przykładają do całej sprawy wielkiej wagi albo sądzą o niej dokładnie to samo co pani Barbara.
Tylko jak odróżnić jednych od drugich?
Jeszcze gorsze od milczenia są zdawkowe uwagi, które kłują człowieka boleśnie, a o których, w zasadzie, nie wiadomo, co myśleć. Na przykład sąsiadka podtyka pani Barbarze artykuł z lokalnej gazety, a tam wywiad z synową. To znaczy oficjalnie nie wiadomo, że chodzi o synową, bo Halszka Opfer to przecież pseudonim. A mimo to sąsiadka podsuwa artykuł i mówi: „Coś mi się widzi, że to o waszej rodzinie”! I tyle. Czy można taki komentarz uznać za zaproszenie do wymiany zdań? Czy raczej za złośliwość?
Pani Barbara wybrała strategię: jeśli nie wiesz, jak się zachować, lepiej nie zachowuj się wcale. Puściła komunikat mimo uszu. Podobnie gdy ktoś wspomniał przy niej mimochodem, że widział synową w telewizji. Wzruszyła ramionami.
Swoją drogą nie sądziła, że sprawy zajdą tak daleko.
O tym, że Halszka pisze książkę, wiedziała już dawno. Adam – jej syn – bynajmniej tego nie ukrywał: „Nie przeszkadzajcie, bo Halszka pisze książkę. Halszka nie przyjdzie, nie zrobi obiadu, nie pójdzie do sklepu, nie posprzątała, nie wypieliła ogródka, bo pisze książkę”.
Ale gdy pani Barbara pytała: „O czym? O czym, synku, twoja żona pisze książkę?”, padały wyłącznie enigmatyczne odpowiedzi: „To książka psychologiczna. I tak mama nie zrozumie”.
Psychologiczna? To już była chyba lekka przesada. O jakich to sprawach psychologicznych Halszka mogła pisać, których pani Barbara miałaby nie zrozumieć? Wykształcenia wyższego przecież Halszka nie ma, więc to chyba nie dzieło naukowe. Jeżeli chodzi natomiast o książki jako takie, to Halszkę czytającą coś poza „Tele Tygodniem” raczej trudno było spotkać. Pani Barbara za to jest emerytowaną nauczycielką matematyki, czyta książki historyczne i ceni Kapuścińskiego.
Kiedy zaczęło się mówić, że książka już się ukazała, pani Barbara oznajmiła synowi i synowej, że chętnie ją przeczyta. I wtedy usłyszała: „Lepiej nie”
Znalazła się w kropce.
To, że miałaby specjalnie pojechać po książkę do miasta, do Empiku, nie wchodziło w grę. To byłby wysiłek w jakimś stopniu ją upokarzający, graniczący z mimowolnym okazaniem synowej nadmiernego szacunku.
Oczywiście najprościej byłoby wypożyczyć książkę w miejscowej bibliotece. Ale do biblioteki pani Barbara nie poszłaby tym bardziej. Dlaczego wszyscy mieliby widzieć, że musi iść do biblioteki, żeby przeczytać książkę, którą napisała jej własna synowa? A co by było, gdyby się okazało, że książki akurat nie ma, że jest wypożyczona? Bibliotekarka miałaby wpisać jej nazwisko na liście oczekujących, do której każdy może zajrzeć?
Pani Barbara jest osobą cierpliwą. Cierpliwym z pomocą lubi przychodzić przypadek.
Któregoś razu Halszka i Adam wyjechali na wczasy i jak zwykle dali jej klucze do domu, żeby karmiła ich psa i podlewała kwiaty. Weszła do salonu, a tam na środku stołu leżała książka.
Poczuła przyśpieszone bicie serca, ręka odruchowo wyrwała się do przodu, ale zaraz w głowie zadźwięczało: stop! Czy miała prawo przeczytać książkę, skoro egzemplarz nie został jej udostępniony bezpośrednio? Czy to nie przypomina szperania w cudzych rzeczach? Wreszcie, czy sięgając po książkę, być może zostawioną na stole niechcący, nie zdradzi się, jak wielką miała na nią ochotę?
Ktoś by powiedział: „Jaki problem? Najlepiej książkę przeczytać, potem odłożyć na miejsce i się nie przyznawać”. Ale to tylko pozornie takie proste. Nie wiadomo przecież, co tam na nią czeka. Wymowne milczenie, szepty, tajemnicze uwagi półgębkiem wskazywałyby na to, że mogą to być treści, po zapoznaniu się z którymi niemożliwe będzie udawanie, że się o niczym nie wie, że nic się nie stało. Po przeczytaniu książki nic już mogło nie być takie jak dawniej.
I wtedy przyszło jej do głowy rozwiązanie. Skoro syn dał jej klucze do domu i zostawił książkę na stole, czyż nie miała podstaw uznać, że zrobił to specjalnie? Może Adamowi zależało, żeby matka przeczytała książkę, ale nie zdecydował się podarować jej osobiście z obawy przed żoną, może tym gestem wołał do matki o pomoc. Tak więc pani Barbara nie przeczytała książki z ciekawości, ale wychodząc naprzeciw domniemanemu oczekiwaniu syna, a kto wie, może jednak i samej synowej.
Przeczytała i, jak już wiemy, doznała szoku.
Teraz patrzy na mnie, dając do zrozumienia, że czeka na następne pytanie.
– Co panią zaszokowało najbardziej? – pytam.
– Może się to komuś wydać dziwne, ale wcale nie chodzi mi o wulgarne słownictwo czy obsesyjne epatowanie seksem. Nie o to. Nie mogę pojąć przede wszystkim tego, że można publicznie opluć własnych rodziców.
– Ona nie podaje nazwisk. Chroni ich personalia.
– Właśnie. Czy ktoś się dobrze zastanowił, dlaczego ona nie podała tych nazwisk? Czego się obawiała?
– A pani zdaniem?
– Nie mam pojęcia – pani Barbara zręcznie odbija piłeczkę.
– Może przyszło pani do głowy, że ta historia nie jest prawdziwa?
Pierwszy nieznaczny uśmiech to chyba znak, że rozmowa toczy się po myśli gospodyni.
– Pani też miała takie wrażenie? Owszem, przyznam, że przyszła mi do głowy taka myśl. Że to jej fantazja. Ktoś się może zdziwi, że ja używam słowa „fantazja”! Wokół czego niby ta fantazja? A jednak. Otóż, jak dla mnie, jest to książka o zawiedzionej miłości własnej. Czy pani zwróciła uwagę na jedną charakterystyczną rzecz? Ona ciągle pisze, że była nielubiana, że była odrzucana w środowisku szkolnym. Ale dlaczego? Nie wyjaśnia dlaczego.
– Oj, mamo! To ona akurat wyjaśnia bardzo dokładnie. – Adam, który przyszedł ze mną i do tej pory tylko przysłuchiwał się rozmowie, siedząc w pewnej odległości od nas na kanapie, zdecydowanym ruchem odstawia filiżankę na spodek.
Pani Barbara unosi powoli brwi i obraca głowę w jego stronę. Adam nie był u niej od dawna. Relacje między oboma domami, mimo że dzieli je tylko podwórko, są ostatnio chłodne. Gwałtowna radość z nieoczekiwanej, a upragnionej wizyty syna, którą matka stara się ukryć, jest jednak widoczna, napełnia jej gesty i ton pogodną pewnością siebie. Przekłada się też na uprzejmość wobec mnie. Jasne, że rozmowa o Halszce w obecności syna nie jest dla pani Barbary zbyt komfortowa, ale trudno.
– Ja nie widzę tam odpowiedzi na to pytanie. Chyba że chodzi ci, Adasiu, o to, że byli biedni, a ona musiała nosić gorsze ubrania. Proszę pani – powraca spojrzeniem w moją stronę – ja aż do matury chodziłam na okrągło przez cały rok w tenisówkach. To było jedyne obuwie, które dostałam z domu. No, to już powiem prawdę. Całą szkołę podstawową chodziłam w jednych spodniach. Przeszywanych. Z matki na siostrę, potem na drugą siostrę i wreszcie na mnie. Mój ojciec był na nędznej emeryturze, a rodzina bardzo liczna. Nie tak jak u niej. Zaledwie troje dzieci…
– Mamo, błagam! Doskonale wiesz, że nie chodziło o biedę. Od początku ci powtarzam. – Adamowi zbyt szybko puszczają nerwy.
– Załóżmy, że to, co ona pisze, jest prawdą – przerywam mu.
– Właśnie. Załóżmy – zgadza się pani Barbara.
– Załóżmy, że to była prawda. To ona miała prawo napisać taką książkę czy nie?
Pani Barbara znów milczy przez kilka sekund, szukając odpowiedzi.
– Ja na jej miejscu… nie pisałabym. Mogła zachować to dla siebie. Po co pisać? Czy po to, żeby rzeczywiście coś z siebie wyrzucić? Zemścić się na kimś? Czy po to, żeby zarobić pieniądze? Jeśli tak, to mogła napisać coś innego. Skoro tak pięknie potrafi opowiadać, to niechby pisała jakieś bajki dla dzieci. A nie takie szkaradztwa.
– Czy pani poznała osobiście jej rodziców?
– Oczywiście.
– Ojca też?
– Oczywiście. Uważałam go za bardzo… fajnego.
– Wydawał się spoko facet – potwierdza Adam.
– W rzeczywistości był zupełnie inny niż w książce. Przyjazny, gościnny. Widzi pani, w swoim domu on nie miał wiele do powiedzenia.
Adam podnosi ręce do góry jak sędzia piłkarski, który zauważył faul.
– O, nie, nie, nie, nie. O, nie, nie, nie, nie. Teraz to już przesadziłaś.
– Ależ oczywiście! Nie pamiętasz, jak przyjechaliśmy do nich po raz pierwszy, a pan Stanisław powiedział: „Wreszcie będzie można okno otworzyć i wywietrzyć w tym domu”? Bardzo dobrze to zapamiętałam.
– Dlaczego będzie można wywietrzyć? – dopytuję.
– Bo one wcześniej mu nie pozwalały. Żona mu nie pozwalała. „Jak to? Jeszcze by Helunię zawiało”. Tak. Jej mama była do tego stopnia nadopiekuńcza. Ojcu nie wolno było we własnym domu otworzyć okna. Dziwiłam się, że można dziecko tak uwielbiać. Do tego, przepraszam bardzo, jakie dziecko? Dziewczynę dwudziestoparoletnią, która za chwilę sama ma zostać żoną.
– A pamiętasz, jak ja miałem dwadzieścia lat, a ty kazałaś mi latem zakładać ciepłe majtki: „Załóż, załóż ciepłe majteczki, żeby cię nie przewiało”.
Matka całkowicie ignoruje uwagę syna.
– Czy jej ojciec pił? – pytam.
– Oj, pił. Pił to on zawsze dużo – znowu zamiast pani Barbary odpowiada Adam, choć przed przyjściem tutaj zarzekał się, że nie odezwie się ani słowem.
Matka nadal udaje, że go nie słyszy.
– Czy ja wiem? Pił jak każdy. Mnie to tak bardzo nie raziło. Ja pani powiem, co mnie najbardziej uderzało w tej rodzinie.
Ja jestem Ślązaczka z dziada pradziada. U nas w rodzinie szacunek do ojca to tradycja. W śląskiej rodzinie, jak jest zastawione do stołu, nikt łyżki nie ośmieli się podnieść do ust, aż nie przyjdzie ojciec, nie usiądzie i nie zacznie jeść. Nikt sobie na talerz nie nałoży kotleta, dopóki nie zrobi tego ojciec. I nikt wcześniej nie wstanie od stołu, póki ojciec nie skończy i nie wstanie.
– U nas w domu to raczej ty rządziłaś – wtrąca się Adam.
Pani Barbara nie zamierza spierać się akurat w tej kwestii.
– Może inaczej. Rzeczywiście, jak ja wyszłam za mąż, miałam na początku pewne scysje z moi mężem. Chciałam go sobie urobić, przyznaję. Nieraz poprztykaliśmy się i moja mama, widząc to, powiedziała mi słowa, które zapamiętałam do dzisiaj: „Uważaj, dziecko, mężczyzna w dom to Bóg w dom”! Jeżeli chodzi o moich rodziców, to moja mama nie miała w domu prawa głosu. Mąż to był dla niej właśnie Bóg. I to próbuję pani wyjaśnić. W domu Halszki ja tego szacunku dla ojca nie widziałam. Co więcej, odniosłam wrażenie, że on jest lekceważony. Te dwie kobiety go styranizowały. Wszystko kręciło się wokół Helusi. Helusia to, Helusia tamto. A tu się okazało, że Helusia jest kuta na cztery nogi. Czyż ona nie napisała wyraźnie, że uważa się za piękność, na którą lecą wszyscy mężczyźni? I to jeszcze tak pokrętnie, bałamutnie napisała. Że niby wcześniej tego nie wiedziała, nie przypuszczała nawet, że jest taka ładna, taka ponętna…
– No żeż cholera jasna! – Adam już ledwie siedzi. – To tak, jakbyś powiedziała, że głodny lew atakuje zwierzę najbardziej ponętne. Atakuje najsłabsze. Wyczuwa ofiarę na kilometr, wie, kto stanowi pewny łup. To jest ta cała ponętność.
Pani Barbara próbuje się roześmiać:
– Ależ, Adasiu.
– Ty tego nie zrozumiesz, bo ty byłaś zawsze silna – naciera syn. – U ciebie na lekcji nikt nie podskoczył. Tylko u innych rzucali w klasie papierkami!
– Ale co to ma w ogóle do rzeczy? – Pani Barbara za wszelką cenę usiłuje nie pokłócić się z synem, z którym jeszcze się nawet nie pogodziła. – Człowiek jest istotą rozumną…
– Nie każdy, oj, nie każdy, mamo.
– Mój Boże, odmawiasz swojej żonie zdolności logicznego myślenia?
– Nie jej. Tym, co ją atakują, też nie – Adam puentuje nie do końca zrozumiale. Zagmatwał się. Matka zawsze potrafiła go przegadać.
Pani Barbara rozmowę z synem zostawia sobie na później. Teraz zwraca się tylko do mnie, a jej głos po raz pierwszy nieznacznie się podnosi:
– Każda kobieta była w swoim życiu nagabywana przez mężczyzn. Mnie również to się zdarzało za młodu. Ale jeżeli nie chciałam, to zawsze mogłam powiedzieć „nie”. Ja w tej książce nie widzę tego „nie”. Halszka nie zajęła stanowiska szanującej się kobiety, ona się poddawała. Po ludzku nie mogę uwierzyć, że istnieje kobieta, która pozwala się tak zeszmacić i jeszcze ma potrzebę o tym pisać. Jak musi być skonstruowana jej chora psychika? Ona nie rozumie, że godzi sama w siebie. Ja jej nie potępiam. Mnie jest jej autentycznie żal. Zawsze wychodziłam z założenia, że wszelkim nieszczęściom winna jest kobieta. Kobiecie, która się szanuje, która wytworzy wokół siebie odpowiednią atmosferę, tak że nie można jej bezkarnie klepnąć, nie można gdzieś tam pogłaskać, rzadko przytrafiają się podobne przygody. Wbrew temu, co się teraz wszędzie mówi, to do kobiety należy decyzja. To ona pozwala albo nie.
– Nawet kiedy ta kobieta ma tylko cztery lata? – pytam.