14,99 zł
,,Alarm dla ambasad" to literackie wspomnienia Jana Balickiego z jego misji dyplomatycznych w latach 1949-1965. Utwór przedstawia nieznane fakty dotyczące wielomiesięcznych pobytów autora w Korei, Laosie, Nowym Jorku, Genewie oraz jego ośmioletniego urzędowania w placówce dyplomatycznej Holandii. Reporterskie spostrzeżenia Jana Balickiego zostały wzbogacone o fragmenty jego pełnych emocji listów z podróży do ukochanej żony Janiny. Książka składa się z czternastu rozdziałów pokazujących blaski i cienie pracy polskiego ambasadora, ze szczególnym uwzględnieniem niebezpieczeństw, jakie czyhają na pracowników placówek dyplomatycznych w różnych krajach. ,,Alarm dla ambasad" to lektura idealna dla tych, którzy pasjonują się historią prawa międzynarodowego i chcieliby poznać zakres odpowiedzialnych obowiązków reprezentanta państwa na arenie międzynarodowej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 162
Jan Balicki Janina Balicka
Saga
Alarm dla ambasad
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 1988, 2022 Jan Balicki, Janina Balicka i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728334188
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Bardzo często ukazują się w prasie wiadomości o ciosach, jakie spadają na dyplomatów na wszystkich kontynentach. Oto garść informacji wybranych na chybił trafił z powodzi innych tego typu, podanych w pierwszym kwartale roku 1984 przez Polską Agencję Prasową:
Do dyplomatów się strzela, rzuca się na nich bomby albo podkłada takowe pod samochody, w mieszkaniach, w biurach; przesyła się dyplomatom listy z ukrytymi ładunkami wybuchowymi; porywa się ich jako zakładników, okupuje się pomieszczenia placówek dyplomatycznych, masakruje się uczestników przyjęć dyplomatycznych.
Przywykliśmy już do tego rodzaju wiadomości, podobnie jak do informacji o katastrofach lotniczych, kolejowych czy budowlanych, o napadach na banki, o wybuchach wulkanów. Może nawet zdziwilibyśmy się, gdy wiadomości o ciemnych stronach życia dyplomatycznego znikły na dłuższy czas z łamów prasy.
Zdarzenia tego typu stały się normalnym, chociaż nie budującym składnikiem współczesnego życia. Jeżeli kolejny cios nie ugodził w dyplomatę kraju, którego prasa relacjonuje wydarzenie, albo jeżeli wydarzenie to nie ma charakteru spektakularnego — wiadomości tego typu nie ukazują się już na pierwszych stronicach gazet, upychane są gdzieś w jakimś kąciku drobnym drukiem; nie szuka się nawet dla nich specjalnie sensacyjnych tytułów.
Mało kto — poza ludźmi obdarzonymi dobrą pamięcią i zainteresowanymi bezpośrednio tą problematyką — zdaje sobie sprawę z tego, że jeszcze niedawno zawód dyplomaty należał do najbezpieczniejszych na świecie.
Ale co to znaczy „jeszcze niedawno”? Niedawno to kilkanaście lat temu. Na początku lat sześćdziesiątych na próżno by szukać informacji o tego rodzaju wydarzeniach, jak wielomiesięczna okupacja ambasady amerykańskiej w Teheranie czy (krótka na szczęście) okupacja ambasady polskiej w Bernie.
Cóż więc takiego przed kilkunastu laty rzuciło ponury cień na życie dyplomatów? A może i dawniej działo się tak samo, tylko z jakichś przyczyn o tym nie pisano? Kto i dlaczego zakłóca dyplomatyczną idyllę? Czy i co udało się ochronić z dawnego blasku i blichtru życia dyplomatów? Kto przede wszystkim pada ofiarą terroru antydyplomatycznego? Jak reagują na te zjawiska państwa i cała społeczność międzynarodowa?
Spróbujmy odpowiedzieć na te pytania.
* * *
Dla porównania obecnej kryzysowej sytuacji z okresem wcześniejszym, który z perspektywy czasu robi wrażenie sielankowego, sięgam do własnych wspomnień, do lat 1949—1965, spędzonych w służbie dyplomatycznej. Pamięci mej pomagają listy, które pisałem do żony — i współautorki niniejszych rozważań — z wielomiesięcznych pobytów w Korei i Laosie, Nowym Jorku i Genewie. Kumuluje się pamięć nas obojga, gdy idzie o ośmioletni pobyt na placówce w Holandii. I jaki wyłania się obraz?
Korea i Indochiny zaliczane były w latach pięćdziesiątych do głównych punktów zapalnych świata.
Rozejm koreański z 1953 r. położył kres trwającym trzy lata gigantycznym zmaganiom zbrojnym. Do koreańskiej wojny domowej włączyły się najpierw Stany Zjednoczone (korzystające, dzięki symbolicznemu udziałowi w wojnie 15 innych państw, z podstępnie uzyskanej flagi Narodów Zjednoczonych), a następnie wkroczyli Chińscy Ochotnicy Ludowi.
Po wojnie, nie zakończonej pokojem, lecz jakby zawieszonej rozejmem, na styku wojujących stron, w strefie zdemilitaryzowanej ulokowała się, dla nadzoru nad przestrzeganiem rozejmu, Komisja Nadzorcza Państw Neutralnych, składająca się z Polaków, Czechów, Szwedów i Szwajcarów. Cztery państwa przysłały misje dyplomatyczne — w mundurach. Stojące przed nimi zadanie nie było łatwe ani bezpieczne. Nie wygasły jeszcze płomienie wojny, na rozstrzygnięcie czekały liczne trudne problemy, jak chociażby sprawa zwolnienia jeńców wojennych, działali agenci lisynmanowscy, różne służby amerykańskie nie gardziły prowokacjami wszelkiego typu.
Niedługo później, wiosną roku 1956 znalazłem się w podobnej sytuacji jak w Korei, znowu w Azji, tym razem w Laosie. Przebywałem przez 7 miesięcy w tym kraju jako przedstawiciel Polski w Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli, powołanej przez międzynarodową konferencję w Genewie w r. 1954 do nadzoru nad rozejmem w Laosie. Prócz Polski w komisji uczestniczyły Indie i Kanada; identyczne komisje działały w Wietnamie i Kambodży.
Znowu misja wojskowa, dyplomaci w mundurach (tym razem jednak, w przeciwieństwie do Korei, szefowie byli cywilami). Znowu kraj bezpośrednio po działaniach wojennych, z nie zawartym pokojem, z nie uporządkowanymi zasadniczymi problemami, z przeciwstawnymi siłami armii królewskiej i wyzwoleńczego ruchu Pathet Lao, z incydentami zbrojnymi, z działającymi jeszcze kolonizatorami francuskimi.
A więc — tereny chyba nie mniej niebezpieczne od terenu libańskiego w roku pańskim 1984.
A jak to wyglądało w praktyce? Czy rzeczywiście członkowie komisji koreańskiej, a potem członkowie komisji laotańskiej narażeni byli na jakieś szczególne niebezpieczeństwa? Owszem, byli. Pobyt nie był bezpieczny. Groziły liczne choroby. Niebezpieczne były i pokarm, nie zawsze przyrządzany w higienicznych warunkach, i woda, pochodząca z przedziwnych źródeł, i klimat, i fauna, i flora, i fatalne nieraz warunki mieszkaniowe. I na minę można było nadepnąć tu i ówdzie. Ale nie były to niebezpieczeństwa grożące wyłącznie nam — dyplomatom (w mundurze czy w cywilu). Zakażenia, zatrucia, rany, choroby tropikalne, ameby, żmije, skorpiony i inne miłe stworzonka groziły nam w nie większym i nie mniejszym stopniu niż przebywającym na tych terenach osobom z dyplomacją nie związanym.
Ale czy strzelano do nas, rzucano bomby, porywano nas, przesyłano nam wybuchające w rękach listy?
Sięgam do moich listów.
List z 13 września 1953 r.:„(...) Dziś, przy niedzieli, odbyliśmy, rozebrani niemal do rosołu (upał!), pięciogodzinną wycieczkę samochodami w góry, do wodospadu i jakiejś starej świątyni ze złoconymi rzeźbami Buddy...”
List z 17 października: „Rozpoczęły się przed kilku dniami zbiory ryżu. Używane są wyłącznie sierpy. Po ścięciu ryżu na miejscu dotychczasowych żółto-zielonych pól ukazują się mokradła, opadające tarasami. Równocześnie odbywa sią orka, pług ciągnie wół, rzadziej krowa. Po tych polach, mokradłach i tarasach włóczyłem się wczoraj przez kilka godzin sam (nikt nie chciał pójść w tym upale) tylko z aparatem fotograficznym. Zrobiłem mnóstwo zdjęć, miałem wyjątkowo czas — niedziela!”
W grudniu relacjonuję kilkudniową wyprawę do południowej Korei na trasie Inczon-Pusan-Taegu. Stwierdziwszy wyraźny brak sympatii Amerykanów dla polskiej generalicji, której towarzyszyłem, dodaję jednak: „Amerykanie wychodzili ze skóry, aby nam włos z głowy nie spadł. Dmuchali i chuchali na samoloty i helikoptery. Ze wszystkich stron na każdym kroku otaczały nas anioły stróże z MP”.
A jak było w Laosie, gdzie byłem wyżej na świeczniku niż w Korei, gdzie więc potrzebna może była większa ostrożność na co dzień?
Pisałem z Vientiane 13 kwietnia 1956 r.: „Dzisiaj w całym Laosie jest pierwszy dzień 5-dniowego święta tzw. Piątego Miesiąca. Towarzyszy temu świętu odpowiednik naszego dyngusa. Mnie oblano dziś przez otwarte okno jadącego samochodu wiadrem wody. Jeżdżę tym samochodem z francuskim szoferem do naszego biura na peryferiach Vientiane, do budynku tzw. żandarmerii, bez żadnej osłony i obstawy. Wtedy sobie przypomniałem, jak to w 1934 r. w Marsylii zastrzelono w samochodzie króla Jugosławii Aleksandra i francuskiego ministra spraw zagranicznych Barthou. Jakoś nie czuję, aby tutaj mogło grozić komukolwiek tego rodzaju niebezpieczeństwo. To już lepiej być oblanym wodą.”
W tym samym mniej więcej czasie uzależniono od mojej decyzji to, czy członkowie naszej misji w Laosie mają być uzbrojeni. Po poważnym namyśle zadecydowałem, że nie powinniśmy nosić broni. Wychodziłem z założenia, że nikt nam, przedstawicielom państwa neutralnego, nie zagraża, że większe niebezpieczeństwo może grozić z powodu wypadków z bronią czy nieprzemyślanego użycia broni niż z powodu jej braku. Na szczęście okazało się, że miałem rację.
Pod koniec kwietnia piszę o jednodniowym pobycie — na zaproszenie rządu królewskiego — w drugiej stolicy Laosu, Luang-Prabang. Opisuję pogoń jeepem po ulicach miasta w celach fotograficznych za pochodem bonzów, pijane, ale nieszkodliwe grupy młodzieży, jakieś bachanalia uliczne. Wieczorem członkowie komisji zaproszeni byli na uroczystości w pałacu królewskim. „Poszliśmy spacerkiem naprzód przez ulice ciemne, wyboiste i bezludne, a potem przez ulice zatłoczone siedzącymi na chodnikach przy kagankach handlarzami i świętującym tłumem...”
To znowu, już w czerwcu, jadę jeepem — z innymi dyplomatami — do wiejskiej chaty jednego z ministrów laotańskich 60 km od Vientiane. Droga wyboista, wiodąca przez dżunglę. Wracamy późną nocą, bez żadnej militarnej ochrony — w kraju, który nie wyszedł jeszcze z okresu wojny domowej!
Na podstawie tych kilku listów mógłby ktoś dojść do wniosku, że właściwie delegacje polskie do różnych komisji na Dalekim Wschodzie odbywały egzotyczne wczasy na koszt państwa. No, niezupełnie tak. Z Korei i z Laosu napisałem do żony po kilkadziesiąt listów. Treść tych listów na ogół daleka jest od sielanki. Ale ciemne strony pracy w komisjach międzynarodowych nie są przedmiotem moich obecnych rozważań; mógłbym tu wtrącić, że zasadnicze, poufne na ogół problemy tej pracy mogły być omawiane w pismach do innych adresatów, przesyłanych specjalną drogą, zabezpieczającą przed ciekawym okiem różnych wywiadów.
Wybrałem wyjątki z kilku listów dla ilustracji tezy, że ćwierć wieku temu dyplomaci, nawet w najbardziej newralgicznych punktach świata, nie byli zagrożeni bardziej niż inne przebywające na tych terenach osoby. Przedstawiłem — raczej rzadkie — okresy wytchnienia i turystyki, wychodząc z założenia, że problem bezpieczeństwa osobistego dyplomatów w danym okresie i na danym terenie występuje wyraźniej, gdy nie przebywają oni w swoim biurze czy w swej rezydencji, ale próbują żyć i odpoczywać jak normalni ludzie.
A może ja byłem po prostu ślepy i głuchy na grożące wówczas dyplomatom niebezpieczeństwa? Chyba nie. Wystarczy sięgnąć do wspomnień dyplomatów, którzy w podobnym jak ja okresie przebywali na Dalekim Wschodzie (np. do „Przygody Dyplomatycznej” Wiktora Grosza). Dyplomata, także w Korei i Indochinach, nie czuł się wówczas zagrożony tylko czy bardziej z powodu swego statusu dyplomatycznego.
Podobne były moje późniejsze doświadczenia w Ameryce i w Europie. Nie będę już cytować wyjątków z moich listów. Ograniczę się może do krótkich uwag.
W czasie dwóch parumiesięcznych pobytów w Nowym Jorku (na sesjach Zgromadzenia Ogólnego ONZ) włóczyłem się samotnie, ewentualnie w parę osób, przeważnie wieczorami, po całym mieście. Chodziłem do „Central Parku” (do którego podobno ludzie boją się obecnie chodzić w jasny dzień), do dzielnicy murzyńskiej — Harlemu, do dzielnicy nędzy (Down Town). Nie było żadnej specjalnej ochrony siedziby naszej misji przy ONZ.
W czasie kilkunastu miesięcy, które spędziłem na różnych konferencjach międzynarodowych w Genewie, mieszkałem w normalnych hotelach, stołowałem się w miejscowych restauracjach, korzystałem z miejskich środków lokomocji.
Żadnego ryzyka.
Nie było też jakiegoś specjalnego zagrożenia w okresie ośmiu lat spędzonych w Holandii (1957—1965). A byłem bądź co bądź przedstawicielem państwa demokracji ludowej w państwie stanowiącym jeden z filarów NATO.
Starałem się poznać jak najlepiej społeczeństwo i kraj. Opanowawszy sztukę prowadzenia samochodu, jeździłem sam, bez szofera, w najdalsze zakątki kraju. Czasem towarzyszyły mi żona i córeczka, czasem goście z kraju. Podziwialiśmy poldery i kanały — dzieło wielowiekowej walki Holendrów z morzem, odwiedzaliśmy fabryki i wzorowe gospodarstwa wiejskie, ośrodki polonijne i aukcje kwiatów. Dbaliśmy o jak najliczniejsze kontakty z normalnymi zjadaczami chleba, poza sferami oficjalno-dyplomatycznymi. I w ogóle staraliśmy się żyć nie jak w złotej klatce. Córka chodziła do miejscowej szkoły. Wieczorami, gdy nie było akurat przyjęcia ani nie trzeba było pisać pilnego raportu, chodziliśmy do kin, do teatrów, na koncerty.
Podobnie postępowali moi koledzy, poza małą grupą tych, którzy uważali pobyt na placówce za synekurę lub przedsionek emerytury.
I wszystko to było całkowicie bezpieczne.
Bezpieczny był też budynek ambasady. Przez wydział konsularny przewijały się codziennie dziesiątki interesantów. Nikt ich nie pilnował, nie było w ambasadzie wartowników ani wymyślnych zamków czy urządzeń alarmowych. Opanować ambasadę i wziąć zakładników można było w sposób dziecinnie łatwy, gdyby ktoś wtedy wpadł na taki pomysł.
Ale gdy w r. 1976 mieszkałem przez tydzień jako gość w tejże ambasadzie, rygory były już bardzo zaostrzone.
* * *
Mógłby ktoś sceptycznie zauważyć, że wspomnienia moje dotyczą bardzo krótkiego okresu, zaledwie kilkunastu lat, i nie mogą stanowić podstawy uogólnień. A może to był jakiś szczególnie spokojny okres, a wcześniej działo się to, co się dzieje obecnie?
No cóż, zajrzyjmy do dawniejszych wspomnień. Sięgam do pierwszych z brzegu pamiętników dyplomatycznych, które mam na podręcznej półce.
Dyplomata włoski ery przedfaszystowskiej, Daniele Varé, swą świetnie napisaną i dowcipną książką „The laughing diplomat” (Śmiejący się dyplomata) potwierdza fakt, że zarówno przed I wojną światową, jak i po niej, dyplomacja była bezpiecznym zawodem. Varé przebywał na placówce w Chinach w r. 1917, w czasie toczącej się tam wojny domowej, i pisze na ten temat: „Nie mogę sobie przypomnieć, by w owych czasach jakikolwiek dyplomata odniósł obrażenia w wyniku wojny domowej, chociaż moje własne poselstwo było ostrzeliwane przez 12 godzin w czasie powstania Zhang-Suna. Dwu moich rodaków odniosło wówczas rany — i słabą to stanowiło dla nas pociechę, że Chińczycy wcale nie strzelali do nich, lecz do siebie wzajemnie”.
W r. 1920 tenże Varé wchodzi w skład delegacji włoskiej na konferencję międzynarodową w San Remo. Okazuje się, że miejscowy komendant policji jest jego dawnym kolegą szkolnym. Dalej czytamy: „Zapytał mnie ostatnio, czy nie chciałbym, aby mi towarzyszył detektyw w cywilu. Odpowiedziałem:«Ale po co? Jestem osobą całkowicie nie interesującą». A na to on, że nie idzie bynajmniej o ochronę mojej osoby, ale o zbieranie oficjalnych dokumentów, które wszędzie gubię. Nie mogłem zaprzeczyć. Zaledwie kilka dni wcześniej ważny dokument dotyczący Fiume pozostawiłem na stole, przy którym spożywałem obiad” (Fiume obecnie: Rijeka).
Mój ulubiony autor, wybitny dyplomata polski, Jan Drohojowski, wspomina o swoim pobycie w charakterze posła w Meksyku („Jana Drohojowskiego wspomnienia dyplomatyczne”):
„Starałem się poznać Meksyk od wewnątrz.
Don Manuel Tello, ówczesny kierownik MSZ, powiedział dziennikarzom zebranym w poselstwie dnia 22 lipca 1950 r., że nie było jeszcze nigdy takich dyplomatów, jak polscy, którzy starają się zrozumieć kraj i społeczeństwo,«chodząc od wsi do wsi». I rzeczywiście, wycieczki w góry i w głąb dżungli, na północ i na południe, do osad rybackich obu oceanów dały mi jakie takie pojęcie o kraju. Chodziło mi o to, aby poznać i zrozumieć kraj i ludzi po to, aby Polska i Polacy byli zrozumiani...”
Okresu międzywojennego dotyczą „Dyplomatyczne wagary” Jana Gawrońskiego. Oto fragment jego wspomnień z pobytu w Turcji na początku lat trzydziestych:
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.