Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
,,Jak to w dyplomacji ładnie" to pełen wdzięku zbiorek refleksji o pracy na stanowisku dyplomaty. Książka została napisana w formie luźno powiązanych ze sobą rozdziałów, w każdym z nich można znaleźć wciąż aktualne porady dotyczące przygotowania się do objęcia stanowiska ambasadora lub zachowań zgodnych z protokołem dyplomatycznym. Uważny czytelnik odnajdzie tu również ciekawe odwołania do osobistych doświadczeń zawodowych Jana Balickiego oraz żony tego dyplomaty Janiny - współautorki książki. Komu powierza się zaszczytny urząd ambasadora? Czy zdarza się, że nominację na takiego urzędnika dostaje niewłaściwa osoba? Jak się nie zgubić w gąszczu najważniejszych zadań polskiego dyplomaty? Ta książka z pewnością zainteresuje nie tylko politologów i specjalistów w zakresie prawa międzynarodowego, ale każdego, kto chciałby poznać kulisy pracy ambasadora w latach 1959-1965.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 314
Jan Balicki Janina Balicka
Saga
Jak to w dyplomacji ładnie
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 1986, 2022 Jan Balicki, Janina Balicka i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728334171
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
„Jedne osoby wysyłane są za granicę, bo są tam potrzebne, inne dlatego, że nie są pożądane w kraju”.
(E. Wilder Spaulding, „Ambassador Ordinary and Extraordinary”)
„Łatwo zostać kardynałem, kto ma stryja papieżem”.
(J. Krzyżanowski, „Dwie nowe centurie przysłów polskich”)
W dzieciństwie marzy się o tym, by zostać kosmonautą, generałem, może sprzedawcą lodów. W młodości wymarzone kariery oscylują między gwiazdami sportu, ekranu, sceny. Ludziom dojrzalszym majaczy się kariera dyplomatyczna, naukowa — jeżeli nie znaleźli się już bezpośrednio w fazie, w której najważniejsze jest posiadanie domku weekendowego, żaglówki i samochodu dobrej marki. Drogi wiodące do większości wymarzonych zawodów są przejrzyste, chociaż może nie dla każdego dostępne. Ale skąd biorą się ambasadorowie i pomniejsi dyplomaci?
Nie ma recepty, ważnej we wszystkich epokach i pod wszystkimi szerokościami geograficznymi, jak zostać dyplomatą. Wiodą i wiodły do tej kariery różne drogi, nieraz kręte i wyboiste.
Podobno pierwszymi posłami byli aniołowie i działać mieli na ziemi jako wysłannicy nieba. Archanioł Gabriel, który zwiastował Pannie Marii dobrą nowinę, to poseł — bo „angelos” po grecku znaczy i „anioł”, i „poseł”. Tak ujmowali sprawę średniowieczni duchowni zajmujący się posłowaniem. Tacy niebiańscy patronowie i antenaci oczywiście byli wygodni, ale już dawno okazywano tu sceptycyzm, może dlatego, że aniołowie jakoś mało chodzą po ziemi, a może dlatego, że teza o aniołach będących posłami nie jest odwracalna.
Istnieli dyplomaci już w zamierzchłej przeszłości: ceremoniał dyplomatyczny znany był społeczeństwom pierwotnym w ich wzajemnych stosunkach; najstarszy znany traktat międzypaństwowy liczy sobie pięć tysięcy lat.
W starożytności i średniowieczu wysyłali władcy posłów do innych władców w konkretnych sprawach, takich jak przygotowanie sojuszu, zawarcie pokoju, udział w uroczystościach koronacyjnych czy ślubnych, znalezienie dla władcy żony na obcym dworze itp., itd. Powierzali te misje władcy swoim zausznikom, dworzanom, krewniakom, często kapłanom. Ale z uwagi na doraźność tych misji nie istniał jeszcze zawód posła czy dyplomaty.
Misje o charakterze stałym powstawać zaczynają u schyłku XV wieku, pionierami są republiki włoskie, przede wszystkim Wenecja, a także Stolica Apostolska. Powszechnym zjawiskiem stają się stałe poselstwa w XVII wieku za przykładem Francji, gdzie Ludwik XIV i kardynał Mazarin realizują naczelną zasadę testamentu politycznego kardynała Richelieu; głosiła ona, że dla dobra i bezpieczeństwa państwa konieczne są nieustające negocjacje ”… wszędzie, bezustannie, jawnie lub tajnie, chocby nie miało się z tego doraźnego pożytku, ani nie była nawet widoczna przyszła korzyść...”. Uprawianie zaś dyplomacji na co dzień oznaczało posiadanie stałych przedstawicielstw dyplomatycznych w innych państwach.
A stałe misje oznaczały formowanie się w każdym państwie grupy ludzi, dla których posłowanie stawało się powołaniem, karierą życiową, zawodem.
Pierwsi dyplomaci w pojęciu współczesnym rekrutowali się przeważnie spośród osób duchownych z uwagi na ich wykształcenie, a szczególnie znajomość łaciny. Co bystrzejsi władcy orientowali się jednak, że wysyłanie duchownych na dwór papieski jest ryzykowne z uwagi na ich podzieloną lojalność. Okres reformacji przyniósł poważne ograniczenie roli duchownych — i dlatego, że coraz więcej było ludzi wykształconych — i z tego powodu, że nie należało wysyłać duchownych katolickich na dwory protestanckie i vice versa. W Polsce w XVIII wieku wprowadzony został zakaz wysyłania duchownych z poselstwem do Rzymu.
We Francji żartowano z tego, że dwór -francuski wysłał pewnego biskupa do Konstantynopola, a pewnego niedowiarka jako posła do Rzymu. Mówiono, że jeden jechał, aby nawrócić sułtana, a drugi, by go papież nawrócił.
W miastach włoskich, obok duchownych, dość wcześnie zaczęto powierzać funkcje dyplomatyczne prawnikom, urzędnikom, a także, chociaż rzadziej, wojskowym. We Francji króla Franciszka I, rozmiłowanego w literaturze, posłami byli często poeci i pisarze.
Bez względu na preferencję dla kandydatów świeckich czy duchownych znalezienie ich przysparzało wielu trudności, między innymi dlatego, że była to przeważnie funkcja bezpłatna. Należało coś wymyślić, aby ambasador mógł się sam utrzymać za granicą, a przy tym nie był przekupny i odpowiednio reprezentował swego monarchę. Wymyślono dwa zasadnicze sposoby — jeden apelujący do dumy, drugi... do kieszeni. Ludziom ambitnym, stojącym blisko dworu, udało się wpoić przekonanie, że wyznaczenie kogoś do misji dyplomatycznej jest zaszczytem. Niektórym dyplomatom pozwalano handlować.
Zaczęto zatem wysyłać do większych stolic, jak Paryż, Wiedeń, Madryt, arystokratów, opłacających z własnej kieszeni koszty misji i reprezentacji. Nie stało się to jednak nigdy generalną regułą. Do państw mających charakter republikański (Szwajcaria, Holandia, Wenecja) wysyłano przede wszystkim uczonych prawników. Zdarzało się też dość często werbowanie do funkcji dyplomatycznych miejscowych obywateli, czego wówczas nie uważano za coś osobliwego. Prawie wszystkie dwory korzystały z usług Włochów, którzy cieszyli się opinią najzręczniejszych dyplomatów.
Zasłynęła zwłaszcza Florencja ze szczególnych talentów dyplomatycznych swoich obywateli. Z ich usług korzystało wielu monarchów, także królowie polscy. Utrwaliło się przekonanie, że każdy florentyńczyk to zręczny dyplomata. W Rzymie na obchodach roku 1300 zjawiło się ich aż dwunastu. Dyplomacją zajmowali się wybitni humaniści florenccy, pisarze, poeci, politycy. Byli posłami Boccaccio, Dante, Kallimach, Machiavelli, Petrarka i inni. Wysyłano także rzemieślników i innych ludzi „niskiego stanu”, aby zaoszczędzić pieniędzy na dyplomacji. Na przykład Ludwik XI wysłał jako posła do Marii Burgundzkiej swego fryzjera — Oliviera, co zresztą nie wyszło na dobre ani fryzjerowi, ani królowi.
Połączenie handlu z dyplomacją jako zachęta dla dyplomatów było wynalazkiem bizantyjskim — i znajdowało później naśladowców. Przedstawicieli dyplomatycznych wyposażano w towary krajowe, które mieli sprzedawać za granicą i z tego się utrzymywać. Nie było to zbyt praktyczne, ponieważ na ogół posłowie zbyt wiele czasu poświęcali na handel i bogacenie się, by móc zająć się należycie sprawami swego monarchy.
W owych odległych czasach — mimo apeli do dumy i kieszeni — mało kto marzył o karierze dyplomatycznej. Podróże do innych stolic były długie i uciążliwe, wymagały żelaznego zdrowia. Wysłany dyplomata jechał na koniu lub w karocy; po wyboistych drogach na ogół trudno było przebyć dziennie więcej niż 20 kilometrów. Gdy natrafiło się na zerwane mosty, nieraz trzeba było przebywać rzekę na wąskiej łódeczce; gdy leżał zbyt głęboki śnieg, ładowano karetę wraz z ambasadorem na sanie. Nocowano, gdzie popadło, w nędznych nieraz gospodach, jedzenie bywało różne. No i zbójców pełne drogi.
A i po przybyciu na miejsce różnie bywało. Niełaska monarchy, na którego dworze się przebywało, mogła przybierać nieprzyjemne formy. Spory z kolegami ambasadorami, nagminne pojedynki w obronie honoru władcy groziły nieraz śmiercią lub kalectwem. Na dodatek w razie niepowodzenia misji groziła jeszcze niełaska własnego władcy.
Kandydaci — zarówno duchowni jak prawnicy, zarówno arystokraci jak rzemieślnicy — uchylali się więc, jak umieli, od przyjęcia funkcji dyplomatycznych. W związku z tym coraz częściej stosowany był w tej materii przymus. Na przykład w Wenecji patrycjusz nie miał prawa odmówić przyjęcia tego zaszczytu, a jeżeli zbyt długo zwlekał z udzieleniem odpowiedzi, płacił wysoką grzywnę. We Florencji istniał zwyczaj odprowadzania ambasadorów na wyznaczoną im placówkę przez gwardię honorową, która w istocie rzeczy stanowiła uzbrojoną eskortę. Nawet Ludwik XIV często musiał uciekać się do gróźb.
Przymus, brak zabezpieczenia finansowego, przypadkowość w doborze nominatów prowadziły do zjawisk, które dzisiaj trudno sobie wyobrazić — do skrajnej pauperyzacji, a także do daleko posuniętej demoralizacji wśród posłów.
Zapisali kronikarze, że hiszpański ambasador na dworze króla angielskiego Henryka VII był tak zawszony, iż król musiał w końcu poinformować braci monarchów o swoim zamiarze nieprzyjmowania w przyszłości ambasadorów, którzy nie mają zwyczaju się myć. Protestowali również niektórzy papieże przeciwko kwalifikacjom i właściwościom przysyłanych do Watykanu ambasadorów.
Ambasador Hiszpanii w Londynie (nie ten zawszony), Roderigo Gondesalvo de Puebla, z zawodu prawnik, był w stałych kłopotach finansowych i wymuszał pieniądze od łudzi, którzy mieli jakiekolwiek sprawy do załatwienia w ambasadzie. Gdy do dworu hiszpańskiego napłynęło sporo skarg, wysłano specjalną komisję śledczą, która ustaliła ponad wszelką wątpliwość wymuszanie pieniędzy od hiszpańskich kupców. Pieniędzy tych było jednak widocznie za mało albo ambasador był bardzo skąpy, ponieważ komisja ustaliła także, że żył on za dwa pensy dziennie w podrzędnej gospodzie, stanowiącej stały punkt zborny londyńskich prostytutek. Nie musiał więc ambasador odznaczać się kryształowym charakterem ani roztaczać aureoli prestiżu wokół własnej osoby; to, że ktoś został ambasadorem, było dziełem przypadku, na ogół wystarczało dobre urodzenie, a częściej odpowiedni stan majątkowy. Przypadek też decydował, że niekiedy jakiś dobrze urodzony młody człowiek przydany do pomocy ambasadorowi okazywał się zręczny w samodzielnym załatwieniu jakiejś sprawy i odpowiednio zaprotegowany wyrastał na posła.
W tym chaosie w doborze dyplomatów pozytywnym zjawiskiem, o dziwo, okazał się między XVII i XVIII wiekiem swoisty nepotyzm, czyli powstawanie całych dynastii dyplomatycznych. Dyplomacją parają się synowie po ojcach, ich stryjowie i bratankowie. We Francji Ludwika XIV będą to Colbertowie, w Austrii rodziny Kaunitz-Metternichów, rodzinne grono obsługiwać będzie dwór Sasów. Stworzy to zaczątki zawodowej jak gdyby szkoły dla dyplomacji. Ale o zawodzie dyplomaty zacznie się mówić dopiero wtedy, gdy powstanie wyodrębniona w administracji państwa służba zagraniczna. Talleyrandowi udało się wykształcić w okresie swego długiego ministrowania, począwszy od Dyrektoriatu aż do Ludwika Filipa, całą armię zawodowych dyplomatów, ale i za jego, i za naszych czasów nie zawsze z tej armii wywodzą się ambasadorowie.
Powoli, począwszy od XIX wieku, dyplomacja stawała się zawodem pożądanym. Stanowiła domenę arystokracji rodowej, później i plutokracji. Jeszcze w okresie poprzedzającym I wojnę światową przyjęcie do służby dyplomatycznej zależało w pierwszym rzędzie od pozycji społecznej kandydata, od jego stosunków i protektorów. Dopiero gdy stwierdzono, ża ma się do czynienia z dobrze wychowanym młodzieńcem z dobrej rodziny, zaczynano rozważać inne jego kwalifikacje. Młody człowiek, otrzymawszy wymarzoną nominację na attaché, latami nie mógł spodziewać się żadnych poborów; sekretarzowi wystarczały one zaledwie na opłacenie mieszkania. Dopiero radca ambasady po wielu, bardzo wielu latach służby otrzymywał sumę wystarczającą prawie na pokrycie jego wydatków. A jednak nie brakło kandydatów; praca w dyplomacji zapewniała wysoki prestiż społeczny, a często też — bogaty ożenek.
Współcześnie zawód dyplomaty jest zawodem pożądanym. Jakoś nie widać państwa, w którym władze musiałyby grozić obywatelowi przykrymi konsekwencjami osobistymi — jak to kiedyś bywało — jeżeli nie zechce zostać ambasadorem.
Chociaż tu i ówdzie dyplomacja pozostaje w pewnym stopniu domeną arystokracji, istnieją wszędzie pewne typowe drogi do tego zawodu — do dyplomacji idzie się w nagrodę; idzie się do niej za karę; jest się w niej w wyniku planowego, fachowego, zawodowego przygotowania. I istnieje jeszcze droga przypadku.
We wszystkich chyba państwach — bez względu na ustrój, system polityczny i tradycje, można zaobserwować powierzanie funkcji ambasadora osobom zasłużonym dla ekipy rządzącej, mającym ambicje polityczne i towarzyskie, chociaż nie zawsze kwalifikacje tych osób odpowiadają ich ambicjom.
W wielu państwach istnieje też zwyczaj odsuwania na placówki zagraniczne niewygodnych czy skompromitowanych (ale nie zanadto) polityków. I tutaj kwalifikacje do zawodu dyplomatycznego nie odgrywają roli.
Czasem zresztą trudno się nawet zorientować, czy dany polityk wysłany za granicę należy do nagrodzonych czy ukaranych, gdyż funkcje urzędowe krajowe i zagraniczne niełatwo można porównywać, a istotne motywy nominacji rzadko bywają podawane do wiadomości publicznej. Jeżeli wszakże burmistrz prowincjonalnego miasta, zasłużony dla rządzącej partii czy rządzącej koalicji partyjnej, wyjedzie jako ambasador, będzie to zapewne awans, a zatem nagroda. Jeżeli były minister wyjedzie na małą placówkę, na ogół niełatwo będzie dopatrzeć się tutaj awansu. Jeżeli wyśle się na placówkę dyplomatyczną, chociażby dużą, byłego premiera, będzie to oczywiście zesłanie.
Dodajmy dla uzupełnienia obrazu, że „spaleni” politycy często sami zainteresowani są takim czasowym, a komfortowym wygnaniem.
Jaskrawe rozmiary przybrał system nagradzania ambasadami mecenasów rządzącej partii w Stanach Zjednoczonych. Nosi on tam nazwę „spoils system” — systemu łupów. W USA właściwie każdy może zostać ambasadorem — bez względu na wykształcenie, kulturę osobistą, znajomość języków — jeżeli tylko przeznaczył odpowiednią kwotę (idącą w zasadzie w dziesiątki tysięcy dolarów) na fundusz wyborczy partii, która następnie okaże się w wyborach zwycięska. Im większa zaś była dotacja, tym lepsze dostaje się od nowego prezydenta lenno.
I tak na przykład milioner Joseph Kennedy (ojciec przyszłego prezydenta USA) za usługi wyświadczone Franklinowi Rooseveltowi otrzymał w roku 1938 nominację na ambasadora USA w Londynie. Umiał zakrzątnąć się wokół swej osobistej świetności — w krótkim czasie sześć uniwersytetów angielskich nadało mu tytuł doktora honoris causa. Zajmował się też polityką, dał się poznać jako zwolennik „ugłaskania” agresorów i okazywał wyraźne sympatie hitlerowskiej Rzeszy. Po Monachium mówił, że społeczeństwo angielskie powinno wystawić Chamberlainowi pomnik za to, iż uratował Anglię i Europę przed wojną.
W roku 1940 parł do zawarcia przez Anglię separatystycznego pokoju.
Wiele hałasu narobiła sprawa Maxa Glucka, właściciela wielkiego koncernu handlu odzieżą damską, który w roku 1957 po powtórnym wyborze prezydenta Eisenhowera mianowany został ambasadorem USA na Cejlonie. Nominacje ambasadorów zatwierdzane są przez Senat, którego Komisja Spraw Zagranicznych przeprowadza rozmowę z nominatem. Gluck na zadane mu pytanie nie umiał podać nazwiska premiera Cejlonu. Ale nie wiedział także, jak się nazywa premier Indii. Gdy część prasy podniosła larum, sekretarz stanu John Foster Dulles wystąpił w obronie kandydata. Wywodził, że mianowanie na takie stanowisko określonej osoby zależy przede wszystkim „od prawości charakteru, od bystrej inteligencji i od oddania dla sprawy służby publicznej”; Gluck posiadał jakoby wszystkie te trzy cechy. Nie wymienił Dulles jako wymaganych cech ani przygotowania fachowego, ani doświadczenia — a jednak udało mu się przekonać większość Senatu. Gluck pojechał na Cejlon. Nie zabawił tam zresztą długo. Podobno zbyt często przeprowadzał w ambasadzie aukcje odzieży damskiej pochodzącej z jego koncernu.
Jimmy Carter w czasie kampanii wyborczej w roku 1976 zapowiadał, że zerwie z „systemem łupów”, a stanowiska ambasadorów powierzać będzie wyłącznie zawodowym dyplomatom. Poszedł jednak śladami poprzedników, gdy został prezydentem. Około 30 procent ambasadorów amerykańskich pod rządami nowej administracji nie miało dotąd nic wspólnego ze służbą dyplomatyczną. Tak więc, przykładowo, ambasadorem w Belgii została Anna Cox Chambers, a ambasadorem w Australii — Philip Alston. Oboje, podobnie jak Carter, pochodzą ze stanu Georgia, są osobistymi przyjaciółmi prezydenta — i wpłacili poważne kwoty na jego fundusz wyborczy. Przyjaźni z Carterem zawdzięczają też dotychczasowi gubernatorzy stanowi swe nominacje na ambasadorów w Meksyku i Arabii Saudyjskiej.
Od kumoterskich praktyk nie są wolne i inne państwa, nawet mające czcigodne tradycje dyplomatyczne i dobrze zorganizowany korpus zawodowych dyplomatów. W roku 1977 ambasadorem Wielkiej Brytanii w USA mianowany został Peter Jay, dziennikarz i ekonomista. Co prawda minister spraw zagranicznych Dawid Owen oświadczył, że uważa Jaya za jednego z najzdolniejszych ludzi młodego pokolenia, ale nominacja spotkała się z głosami krytyki w Izbie Gmin. Padły nawet słowa, że nominacja „przypomina praktyki siedemnastowiecznych władców”. Albowiem głównym atutem Jaya jest to, że poślubił córkę premiera Callaghana.
Do niektórych ambasadorów-amatorów pasuje jak ulał uwaga odnotowana w pamiętniku króla Danii Chrystiana IV pod datą 16 czerwca 1603 roku: „Do miasta przybył słoń Umie tańczyć, bić się i klękać. Przybyło również dwóch posłów holenderskich. Ci nie umieją nic”.
Amatorzy zdarzają się oczywiście częściej w dyplomacji nowych państw, w których nie zdołano jeszcze wyszkolić kadry zawodowej. Wypływają oni również licznie w państwach starszych w okresach historycznych wstrząsów. W epokach takich, gdy nie ma się na ogół zaufania do starej, fachowej kadry, korzysta się często z pomocy nie skompromitowanych w przeszłości i przypuszczalnie lojalnych osób — nie zorientowanych może bezpośrednio w tajnikach dyplomacji, ale mających wykształcenie i zainteresowania pozwalające żywić nadzieję na pożyteczność ich pracy w tej dziedzinie.
W Polsce Ludowej w pierwszych latach wysyłano na placówki: pisarzy, poetów, wojskowych, prawników, spółdzielców, ale również inżynierów i lekarzy. Nie zabrakło także przedstawicieli rodów arystokratycznych: „czerwonego hrabiego” Jana Drohojowskiego czy „czerwonego księcia” Krzysztofa Radziwiłła.
W wielu państwach zawodowi dyplomaci stanowią jednak większość, także na stanowiskach ambasadorskich. Można sprawę ująć tak, że tam, gdzie nie ma jeszcze wyszkolonego personelu dyplomatycznego, amatorów spotyka się na wszystkich szczeblach kariery. Gdy istnieje juz rozbudowana zawodowa kadra, więcej niefachowców można spotkać na stanowiskach wyższych niż niższych. Im bardziej stabilne stosunki, tym mniej osób bez przygotowania fachowego można znaleźć na stanowiskach także ambasadorskich (USA są tu wyjątkiem). W takich państwach, jak Wielka Brytania, Francja czy Holandia outsiderzy w służbie dyplomatycznej zdarzają się bardzo rzadko.
Kiedyś mówiono o żołnierzach napoleońskich, że każdy nosi w tornistrze buławę marszałkowską. Z większą może słusznością można dzisiaj wysunąć tezę, że mniej więcej co trzeci drugi sekretarz nosi w teczce ambasadorskie listy uwierzytelniające.
Zawodowa droga do dyplomacji — abstrahując już od tego, jakie są szanse osiągnięcia stanowiska ambasadorskiego — jest na ogół trudna i długa. Punktem wyjściowym są odpowiednie studia wyższe — z dużą preferencją dla prawników, ale istnieją też w niektórych państwach specjalne uczelnie wyższe dla dyplomatów, na przykład w Moskwie. Konieczne jest wykazanie się znajomością języków obcych, zdanie niełatwych egzaminów wstępnych pisemnych i ustnych, odbycie paruletniej praktyki w MSZ, uwieńczonej zazwyczaj również egzaminem. Jedną z przesłanek jest też przebadanie przez odpowiednie organy lojalności politycznej kandydata oraz stwierdzenie dobrego stanu zdrowia. Po tym wszystkim możliwe staje się rozpoczęcie kariery, na ogół zaczynając od najniższego stopnia — attaché.
Decyzja o wysłaniu ambasadora do określonego kraju, zapadająca na najwyższym szczeblu władzy państwowej, nie jest ostateczna. Ustaliła się od dawna zasada, że państwo, w którym urzędować ma dany ambasador, musi z góry wyrazić na to zgodę. Nominację poprzedza wywiedzenie się w drodze poufnej (czyni to zazwyczaj odwołany już ambasador dla swego następcy), czy proponowany kandydat nie budzi zastrzeżeń. Wyrażenie zgody na proponowaną osobę nazywa się „agrément”.
Zależy od swobodnego uznania państwa przyjmującego, czy udzieli zgody, czy też jej odmówi. Z odmowy nie musi się tłumaczyć, jeżeli jednak zależy mu na niepogarszaniu stosunków z państwem wysyłającym, jeżeli nie chce sprowokować retorsji, będzie rzadko korzystać z prawa odmowy, a odmówiwszy zgody, będzie się starało tę decyzję usprawiedliwić.
Powody odmowy bywały i bywają różne, nieraz dość osobliwe.
Królowa Wiktoria nie znosiła na swoim dworze rozwiedzionych ambasadorów — i dlatego nie otrzymał agrément niemiecki dyplomata, hrabia Paul Hetzfeld. Hetzfeldowi wszakże na placówce tej bardzo zależało, znalazł więc sposób na zmiękczenie serca królowej. Poślubił niezwłocznie swoją byłą żonę i chociaż faktycznie nie wznowił pożycia i małżeństwo miało charakter fikcyjny, otrzymał agrément.
W okresie międzywojennym głośna była odmowa USA udzielenia agrément Niemcowi, dr. Hermesowi, z uwagi na to, że w okresie gdy był ministrem skarbu, zarzucono mu w Reichstagu nadużycia finansowe.
Spraw takich bywa jednak niezbyt wiele, a przy tym większość nie wychodzi poza ściany gabinetów ministerialnych.
Po udzieleniu agrément następuje oficjalna nominacja przez głowę państwa (w Polsce mianuje ambasadorów Rada Państwa). Ambasador otrzymuje odpowiedni akt nominacyjny, a wyrazem nominacji na zewnątrz są tzw. listy uwierzytelniające, które stanowią dla nowego ambasadora coś w rodzaju pełnomocnictwa, adresowanego do głowy państwa przyjmującego.
Język takiego dokumentu jest ceremonialny, formalistyczny, staroświecki. Świadomie ignoruje się przy tym ewentualne spory między obu państwami. Na ogół pisze się, jak dobrze nominat jest zorientowany w stosunkach między obu państwami (tak napisano też oczywiście w listach uwierzytelniających dla wspomnianego wyżej ambasadora Glucka) oraz wspomina niezwykłe zalety jego umysłu i charakteru. Listy kończą się prośbą o okazanie ambasadorowi zaufania i posłuchu jako osobie przemawiającej w imieniu głowy państwa.
Listy adresowane są do „Wielkiego i Dobrego Przyjaciela”, a tylko w stosunkach między monarchami przyjęta jest formułka „Mój Panie Bracie” (Sir, My Brother). Jak zaobserwował pewien komentator: „Przestaje się być »Wielkim i Dobrym Przyjacielem«, jak również »Panem Bratem« dopiero w momencie zerwania stosunków dyplomatycznych lub wybuchu wojny”.
Formułki te są obligatoryjne i odstąpienie od nich może prowadzić do zatargów międzypaństwowych. I tak, gdy car Aleksander II nazwał cesarza Napoleona III w listach uwierzytelniających przyjacielem, a nie bratem, dając w ten sposób do poznania, że uważa go za parweniusza na tronie, cesarz przełknął obrazę i wywinął się z niezręcznej sytuacji, oświadczając ambasadorowi rosyjskiemu, iż zwrot ten mu pochlebia, albowiem krewnych się nie wybiera, natomiast wybiera się przyjaciół.
Ambasador po otrzymaniu agrément powinien już zbierać się do wyjazdu oraz kończyć przygotowania, które należy zacząć po otrzymaniu wiadomości o zamierzonej nominacji i wystąpieniu o agrément. Przygotowania te powinny polegać na zapoznaniu się z dostępnymi informacjami o kraju przeznaczenia, na rozmowach z osobami w tych sprawach zorientowanymi (na przykład z poprzednikiem), na intensywnym szlifowaniu czy też poznawaniu co najmniej jednego języka światowego, uzupełnianiu garderoby swojej i żony itp., itd.
„A gdy się nagle zobaczył u szczytu, Nie poznał siebie i spytał: »I ty tu?«”
(S.J. Lec, „Fraszkobranie”)
Ambasador korzysta z przywilejów dyplomatycznych od chwili przekroczenia granicy państwa, w którym ma urzędować — a nawet właściwie już od chwili opuszczenia granic ojczyzny, gdyż w mysl istniejących zwyczajów międzynarodowych, a także Konwencji Wiedeńskiej z roku 1961, korzysta z większości przywilejów także w tranzycie. Oficjalnie jednak nie istnieje on w kraju urzędowania do momentu wręczenia listów uwierzytelniających. Może więc chodzić na spacery, poznawać kraj, zapoznawać się z trybem pracy placówki, ale nie może składać wizyt kolegom ambasadorom czy osobistościom kraju urzędowania. Pierwszym łącznikiem ze światem dyplomatycznym jest szef protokołu dyplomatycznego, który na ogół wita ambasadora na lotnisku czy też na dworcu (sprawa trudniejsza, jeżeli nowy ambasador przybywa samochodem). Przez dyrektora protokołu stara się nowo przybyły dyplomata o audiencję u ministra spraw zagranicznych, któremu wręcza kopię listów uwierzytelniających z prośbą o wyjednanie audiencji u głowy państwa.
Oczekując audiencji ambasador powinien okazać szczególną ostrożność, aby nie znając kraju i zwyczajów miejscowych, nie wplątać się w jakieś przykrości. Dowodzi tego między innymi historia, jaka wydarzyła się ambasadorowi jednego z państw europejskich w Brukseli. Przebywał już jakiś czas w stolicy Belgii. Nazajutrz wręczyć miał królowi listy uwierzytelniające. Że zaś nieco się nudził i trochę denerwował, udał się na dłuższą samotną przechadzkę — i zabłądził Nie znał ani języka francuskiego, ani flamandzkiego, swoim językiem porozumieć się nie mógł i błądził dość długo. W pewnym momencie poczuł ludzką potrzebę, ale nigdzie nie mógł dojrzeć znanego mu znaku „WC”. Stanął więc w ciemnym kącie ulicy i... na ramię jego opadła ciężka dłoń. „Jak pan smie plugawić pałac królewski? Proszę ze mną!” Słów tych ambasador nie rozumiał, ale przetłumaczono mu je na drugi dzień w protokole dyplomatycznym, wyjaśniając, że lepiej będzie, jeżeli niezwłocznie wróci do ojczyzny.
Na ogół na audiencję u głowy państwa nie czeka się długo — tydzień, najwyżej kilkanaście dni. Przedłużenie terminu może spowodować ochłodzenie stosunków między państwem wysyłającym a państwem przyjmującym, rozumiane jest bowiem jako dowód lekceważenia państwa reprezentowanego przez nowego ambasadora — chyba że nieobecność głowy państwa jest normalna (oficjalna wizyta za granicą, doroczny urlop), a w danym państwie nikt w zastępstwie nie może listów przyjąć (w Polsce w przypadku nieobecności przewodniczącego Rady Państwa może go zastąpić jeden z wiceprzewodniczących, w Laosie listy przyjmował stale następca tronu wobec podeszłego bardzo wieku króla). Wspominają kronikarze, że szczególne kłopoty były w tej materii z prezydentem USA Johnsonem, który nie miał cierpliwości do ceremonialnych formalności i nie dawał sobie wyperswadować, że nikt go zastąpić nie może.
Ambasador udaje się na audiencję u głowy państwa z zachowaniem miejscowego ceremoniału. Ogólnie rzecz biorąc więcej pompy i przepychu towarzyszy tej ceremonii w monarchiach niż w republikach.
Ceremonia prezentacji nowego posła czy ambasadora ma swoją barwną historię. Zachował się opis przebiegu takiej audiencji, dokonany przez posła króla Italii Berengariusa II, który pod koniec X wieku przybył na dwór cesarza Konstantego VII Porfirogenety. W sali tronowej poseł ujrzał złote drzewo, obok którego latały śpiewające złote ptaki. Po obu stronach tronu cesarskiego stały złote lwy, które rycząc uderzały się po bokach ogonami. Poseł zbliżywszy się z pochyloną głową padł na ziemię, a gdy po złożeniu hołdu podniósł oczy, spostrzegł ze zdumieniem, że tron wraz z cesarzem uniósł się wysoko w górę.
Pewne pozostałości rytuału bizantyjskiego można było obserwować na dworze abisyńskim po wielu stuleciach. Jeszcze za czasów Menelika II (cesarz Etiopii 1889—1913) przy uroczystości wręczenia listów uwierzytelniających asystowały lwy przymocowane złotymi łańcuchami do tronu cesarskiego.
O wywarcie odpowiedniego wrażenia na obcym wysłanniku dbano też za rządów ostatniego cesarza Etiopii, Hajle Sellasjego. Oto jak opisuje taką uroczystość Drohojowski: „Przed frontem stała we wspaniałym ordynku kompania honorowa... Mój jeden metr i siedemdziesiąt pięć centymetrów nikły wśród szeregów czarnych dryblasów o wzroście metr dziewięćdziesiąt do dwóch. Na dobitek w hallu pałacu stały dwa szeregi lokai w atłasowych ciemnoniebieskich frakach i białych perukach, odcinających się ostro od czarnych twarzy. W sali tronowej świta z premierem na czele, cesarz i... pieski. Nadworny fotograf tak robi zdjęcie w chwili wręczania listów, że podobizna, jaka się później ukazuje w dziennikach, bez mała przypomina Matejkowski »Hołd pruski« — cesarz góruje nad mizernym dyplomatą, stojącym o parę stopni niżej, i łaskawie się nachyla, aby przyjąć dużą, zapieczętowaną kopertę...”
W wielu dawnych wariantach ceremoniału bardzo dużo było całowania. Na audiencji u papieża należało klęknąć i pocałować pantofel papieski. Szach perski kazał wpierw całować wrota pałacowe, a potem swoją stopę. Na dworze carskim bojarowie obcałowywali posła, a car tylko o zdrowie jego monarchy pytał, pozwalał też ucałować swoją rękę — skrzętnie ją potem obmywając, gdy poseł był katolikiem.
Szczególnie brutalny był turecki ceremoniał dyplomatyczny, mający przekonać posłów, że tylko sułtan się liczy. Nie budziło zachwytu posłów uzależnianie udzielenia im audiencji od tego, czy przywiezione podarki spodobały się sułtanowi, ani to, że dostojnicy dworscy brali posła za ramiona i pochylali go tak, że musiał dotknąć czołem podłogi, a następnie ucałować skraj sułtańskiej szaty. Złożenie takiego hołdu wydało się nie do przyjęcia posłowi króla Jana Kazimierza, Hieronimowi Radziejowskiemu, który oświadczył, że „on pierwszy w gębę da i woli umrzeć, aniżeli tę servitutem (niewolę) ścierpieć”. Buntowali się i inni. Ambasador cesarza Karola V uznał za uwłaczające jego godności zbyt długie stanie w czasie audiencji u sułtana. Usiadł więc na swoim płaszczu. Odchodząc po skończonej audiencji płaszcza nie zabrał; zapytany, dlaczego go pozostawia, odpowiedział:
„Ambasador cesarski nie zwykł sam sobie nosić stołka”. Mniej wymagający był poseł Iwana Groźnego, który uzależnił ucałowanie stopy szacha perskiego od zejścia władcy z konia.
Jedni władcy przyjmowali posła siedząc, inni stali. Jedni mieli głowę nakrytą, inni nie. Zdarzyło się i tak, że królowa angielska Elżbieta I przyjęła posła odziana tylko w nocną toaletę, której przezroczystości — jak relacjonował przedstawiciel Francji de Masisse — nie zdołały ukryć naszyte na niej drogie kamienie. Przyjmowała też ambasadorów leżąc w łóżku Katarzyna II.
Wrył mi się w pamięć pierwszy okres pobytu w Holandii, uwieńczony złożeniem listów uwierzytelniających.
Na lotnisku w Amsterdamie powitali mnie: szef protokołu dyplomatycznego van Panhuys oraz pracownicy dyplomatyczni naszej ambasady. Po krótkiej, zdawkowej rozmowie z dyrektorem udałem się samochodem ambasady do odległej o 50 kilometrów Hagi. W rezydencji troskliwi współpracownicy zaprosili mnie na przygotowaną w ambasadzie wystawną kolację, którą oczywiście spożyli wraz ze mną .
Po paru dniach złożyłem wizytę ministrowi spraw zagranicznych, doktorowi Josephowi Lunsowi. Do gabinetu Lunsa wprowadził mnie dostojny ni to kamerdyner, ni to sekretarz, urzędujący od rana w żakiecie i ze złotym łańcuchem na piersiach. Z panem tym miałem się spotykać jeszcze wiele razy przed każdą audiencją u ministra, był uprzejmy, gadatliwy — i stanowił dobre źródło informacji oraz miejscowych plotek.
Rozmowa z Lunsem była przyjemna i nieważna. Mówiliśmy o wszystkim i o niczym, Utkwiło mi w pamięci powiedzenie Lunsa, że Polska i Holandia są do siebie podobne pod jednym względem — oba państwa mają złe położenie geograficzne. Padła też z jego ust skarga na utratę imperium kolonialnego, przy czym najbardziej, jak się zdaje, żałował utraconej przed wiekami Nowej Zelandii. Lunsowi wręczyłem nie zapieczętowaną kopertę z kopią listów uwierzytelniających, prosząc o pomoc w uzyskaniu audiencji u królowej.
Audiencję wyznaczono na dzień 5 listopada.
Poprzedzającej nocy spałem źle. Śniło mi się, że jestem już na audiencji i że zapominam języka w gębie. Dalszy ciąg snu był jeszcze przykrzejszy; oto wydawało mi się, że po wygłoszeniu słów: „Mam zaszczyt wręczyć Waszej Królewskiej Mości listy uwierzytelniające mnie jako posła PRL w Królestwie Holandii” stwierdzam, że nie mam w ręku listów.
Dosyć wymięty zszedłem do salonu ambasady, gdzie po chwili zjawił się szambelan królewski, van Limburg-Stirum, starszy sympatyczny pan w galowym mundurze: bluzie szamerowanej złotem, krótkich spodniach, białych pończochach, czarnych pantoflach z klamrą, ze stosowanym kapeluszem pod pachą i z oznaką jego godności dworskiej — ogromnym złotym kluczem długości co najmniej dwudziestu centymetrów, przypiętym poniżej pleców. Szambelan pouczył mnie wstępnie o sposobie zachowania się w czasie audiencji. Mam więc w chwili przekroczenia progu sali audiencjonalnej złożyć od drzwi ukłon królowej, przejść salę, zatrzymać się przed królową i ukłonić się raz jeszcze. Królowa poda mi dłoń, której nie powinienem całować.
Po wręczeniu listów i wypowiedzeniu przeze mnie odpowiedniej formułki zasiądziemy w fotelach i rozmawiać będziemy przez piętnaście minut. Następnie wejdą na salę moi dyplomatyczni współpracownicy, z którymi królowa zamieni parę słów. Gdy królowa da znak, że audiencja jest skończona, powinienem się skłonić, wycofać tyłem na trzy kroki, zrobić w tył zwrot, przemaszerować do końca sali, jeszcze raz obrócić się i ukłonić od drzwi.
Po tym pouczeniu wsiedliśmy z szambelanem do staroświeckiej karety, zaprzężonej w cztery konie, z woźnicą i lokajem w dworskiej liberii na koźle. Pierwszy sekretarz ambasady, drugi sekretarz oraz radca handlowy wsiedli do drugiej karety zaprzężonej w dwa konie. Dziwne to było uczucie jechać ulicami nowoczesnego miasta, pełnymi samochodów i rowerów, archaicznym, powolnym pojazdem. Przechodnie zresztą nie zwracali na to widowisko specjalnej uwagi, widocznie przywykli.
Powoli zbliżaliśmy się do podmiejskiego pałacu Huis ten Bosch. Po drodze opowiedziałem szambelanowi mój sen. Stwierdził on, że był to sen proroczy, tylko żle zlokalizowany. Dwie godziny przede mną miał składać listy nowy poseł Urugwaju; gdy już znalazł się przed obliczem królowej, stwierdził, że... zapomniał listy w ambasadzie. Uroczystość musiano o godzinę odroczyć .
Na placu przed pałacem czekała kompania honorowa; odebrałem raport od dowódcy i w jego towarzystwie przeszedłem przed frontem kompanii. Dużą satysfakcję sprawił mi fakt, że co najmniej połowa żołnierzy nosiła okulary. Poczułem się niejako zrehabilitowany za przykrości, jakie spotkały mnie ćwierć wieku wcześniej. Gdy mianowicie odbywałem czynną służbę wojskową w Baonie Podchorążych Rezerwy Piechoty w Krakowie, na stu osiemdziesięciu chłopa w drugiej kompanii, prócz mnie tylko dwóch podchorążych nosiło okulary. Kapitan-dowódca kompanii bardzo się nas wstydził i gdy odbywała się uroczystość złożenia przysięgi żołnierskiej czy też podczas parady trzeciomajowej, starał się schować nas, okularników, przed okiem tłumów możliwie w środku maszerującego oddziału.
Wszystko potem odbyło się zgodnie z planem. Pokłoniłem się królowej Julianie jak trzeba, przywitałem się z ministrem Lunsem oraz z wielkim marszałkiem dworu van Hardenbroekiem. Rozmowa dotyczyła, poza pogodą i poza moimi pierwszymi wrażeniami z Holandii, także naszej Krynicy, w której królowa spędziła w roku 1937 swój miodowy miesiąc. Pod koniec audiencji przedstawiłem swoich współpracowników i zgodnie ze wskazówkami szambelana wycofałem się ze wszystkimi wymaganymi zwrotami i zakrętami. Królowa w momencie pożegnania wstała i stała do chwili, gdy opuściłem salę.
Dlaczego nie siedziała, dowiedziałem się wkrótce. Zrozumiałem też, czemu van Limburg-Stirum tak mi kładł do głowy prawidłową kolejność ukłonów i zwrotów.
Wszystko wynikało z historii, która wydarzyła się przy wręczaniu listów uwierzytelniających, już w okresie powojennym, królowej Wilhelminie. Składał listy świeżo upieczony, mało doświadczony poseł. Przebieg wizyty był prawidłowy do momentu pożegnania. Gdy królowa dała znak, że audiencja jest skończona, ów poseł, skłoniwszy się głęboko przed siedzącą monarchinią, obrócił się na pięcie i zaczął iść przed siebie. Po paru krokach przypomniał sobie instrukcje dworzanina: przecież trzeba wycofać się tyłem! Zaczął więc cofać się tyłem i... siadł królowej na kolanach.
Od historii tej minęło już sporo lat, ale dyplomatyczna Haga nie przestawała się zaśmiewać.
Normalnie rzecz biorąc, ambasador to obecnie synonim szefa placówki dyplomatycznej. Ale szefowie placówek mogą też nosić inne tytuły. Jeszcze niedawno, w okresie międzywojennym, ambasadorowie stanowili mniejszość w morzu dyplomatów o tytule posła nadzwyczajnego i ministra pełnomocnego, ministra-rezydenta, chargé d’affaires à titre.
Droga do pewnej stabilizacji w dziedzinie tytułów dyplomatycznych i wynikających z tych tytułów uprawnień wiodła, jak już wiemy, przez wielowiekowe spory, nieporozumienia, awantury i starcia; wylano przy tym wiele krwi błękitnej i czerwonej, zadano dostojnym wysłannikom obcych państw nie dające się policzyć rany, siniaki i obrazy.
Tytuły przedstawicieli monarchów u monarchów bywały na przestrzeni wieków rozmaite: orator, nuncjusz, poseł, rezydent, ambasador i inne. Dozowanie objawów szacunku dla takiego przybysza z zagranicy zależało nie od tytułu, choćby najwspanialszego, ale od potęgi panującego, którego reprezentował.
Już pod koniec wieków średnich tu i ówdzie tytuły zaczęły się różnicować w tym sensie, że doza szacunku okazywanego dyplomacie zależała w pewnym stopniu od przyznanego mu przez władcę tytułu.
Pewne utarte zwyczaje podkreślały różnice między posłami. I tak ambasadorowie mieli prawo występować w obecności monarchy z przykrytą głową, mieć w swej kancelarii baldachim, wjeżdżać karetami aż na ostatni dziedziniec pałacu królewskiego. We Francji gości się nadzwyczajnych ambasadorów głów koronowanych przez trzy dni na koszt królewski w osobnym pałacu. Polska, Rosja i Turcja okazywały większą gościnność: poseł i jego świta przebywali w tych krajach na koszt panujących przez cały czas trwania misji.
Przez całe wieki nie uporządkowana była sprawa precedencji, która przysparzała kłopotów i dyplomatom, i ich gospodarzom. Co prawda tam, gdzie zaczęły się zarysowywać tytularne podziały, wiadomo było, że ambasador jest ważniejszy od posła, a także od rezydenta. Ale jeżeli na miejscu było kilku ambasadorów (czy rezydentów), który był ważniejszy, którego należało bardziej honorować? Przyjmowano w zasadzie, że pierwszeństwo przy stole, u boku monarchy, w kościele, na skrzyżowaniu ulic, przy wejściu do jakiegokolwiek budynku czy przy wyjściu z niego ma ten ambasador, który reprezentuje ważniejszego, potężniejszego, świetniejszego monarchę.
Żaden zaś monarcha nie był skłonny przyznać, że jakakolwiek linia królewska jest starsza czy świetniejsza od jego linii; żaden więc dyplomata nie mógł dobrowolnie ustąpić pierwszeństwa przedstawicielowi innego monarchy, jeżeli nie chciał narazić się na dyshonor, jak i na daleko idące przykrości ze strony swego mocodawcy.
Niektórzy co rozsądniejsi czy też niezbyt potężni władcy świadomie korzystali tylko z przedstawicieli niższej rangi, co dawało i im, i ich wysłannikom wyraźne korzyści:
unikanie części sporów o precedencję; zmniejszenie wydatków na reprezentację, mniejsze ograniczenie swobody ruchów przez ceremoniał.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.