Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie jesteś puzzlem, by pasować do czyjejś układanki
Po trudnych 72 godzinach w szpitalu Ally wraca do domu. Je.st rozczarowana zachowaniem rodziców, zmęczona hipokryzją rodzeństwa. Szukając autentyczności wśród otaczających ją ludzi, ucieka na hollywoodzkie wzgórza do wujka Jamesa Herrery.
Ekscentryczny producent filmowy nie tylko przyjmuje ją w swojej luksusowej willi, ale daje również poczucie bezpieczeństwa i stabilności, których Ally nigdy wcześniej nie zaznała. Nadal skrępowana kontrastami między dwoma światami – uczniów z elitarnej Glendale Hills Academy i tymi ze szkoły publicznej – próbuje jakoś się dopasować.
Czy uda jej się w końcu zawalczyć o siebie? Jaka tajemnica kryje się za naszyjnikiem w kształcie czarnego motyla? I co znajdzie Ally za pozbawioną emocji maską Doriano Volante?
Drugi tom serii „Ally Love” Weroniki Anny Marczak, autorki bestsellerowej „Rodziny Monet”
Książka dla czytelników 15+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 421
Ilustracja i projekt okładki: Urszula Gireń
Redakcja: Maria Śleszyńska
Redaktor prowadzący: Anna Wyżykowska
Koncepcja graficzna bloku: Sylwia Rogowska-Kusz
Korekta: Joanna Sobota, Agnieszka Zielińska
Droga Czytelniczko/Drogi Czytelniku,
ponieważ niektóre motywy, zachowania i sceny opisane w książce (m.in. problemy ze zdrowiem psychicznym, w tym temat próby samobójczej) mogą urazić uczucia odbiorców, zalecamy ostrożność podczas czytania.
Miejsca, wydarzenia i postacie opisane w książce są fikcyjne, a wszelkie podobieństwa do miejsc, zdarzeń i osób są zupełnie przypadkowe.
Życzymy dobrej lektury,
Autorka i Wydawnictwo
© for the text by Weronika Anna Marczak
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024
ISBN 978-83-287-3366-4
You&YA
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Czasem sobie myślę, że gdybym była postacią w książce, Czytelnik by mnie nie polubił.
– Ally Love
W drodze na oddział psychiatryczny ani razu nie podniosłam wzroku, zażenowana tą podróżą przez szpitalne korytarze, odbywaną na rozklekotanym wózku inwalidzkim.
Moje dłonie z luźno splecionymi palcami spoczywały bezwładnie na udach, plecy wciskałam w twarde oparcie. Wypatrywałam kolejnych nierówności na winylowej podłodze, na których podskakiwał wózek, a ja razem z nim. W obezwładniającym mnie otępieniu to doznanie było jedynym, co przypominało mi o mojej cielesności. Niczym impuls elektryczny wysyłany do serca za pomocą defibrylatora podczas reanimacji, której chyba cudem udało mi się uniknąć, gdy umierałam i przyjechała po mnie karetka wezwana przez wujka Jamesa.
– Zadbamy o to, żebyś czuła się tutaj bezpiecznie i komfortowo. – Tą wypowiedzianą kojącym głosem obietnicą przywitała mnie pielęgniarka na oddziale psychiatrycznym w Centrum Medycznym Cedars-Sinai. Zajęła miejsce kobiety, która mnie tu przywiozła, i popchnęła mój wózek, jeszcze zanim zdążyłam przyzwyczaić oczy do jaskrawego światła lamp fluorescencyjnych na izbie przyjęć.
Transportowana przez korytarz, trzymałam głowę spuszczoną i mrugałam gęsto, więc nie zdołałam przyjrzeć się kolorowym obrazom porozwieszanym na ścianach, które zapewne miały rozweselać to surowe szpitalne wnętrze. Pofatygowałam się, by unieść dłoń i przetrzeć powieki, dopiero gdy znalazłam się w gabinecie. Nieufna wobec lekarzy, poczułam wtedy, że powinnam wyostrzyć zmysły i mieć się na baczności.
Pielęgniarka ustawiła wózek naprzeciwko biurka, przy którym siedział mężczyzna w białym uniformie. Jego włosy lekko przyprószała siwizna, więc obstawiałam, że może być w wieku Gusa, jednak tu podobieństwa się kończyły. Spojrzenie, które we mnie utkwił, wydało mi się mądre i łagodne – a z tymi cechami mój ojciec miał niewiele wspólnego. Równie łagodne okazały się słowa, którymi medyk mnie przywitał.
– Dzień dobry, Allyson. Nazywam się Preston Whelan i jestem lekarzem na tym oddziale. Moim zadaniem jest dowiedzieć się, jak możemy cię wesprzeć, żebyś wydobrzała. Czy możesz mi powiedzieć, jak się teraz czujesz?
Wpatrywał się we mnie uważnie i troskliwie, śledząc moją twarz i od czasu do czasu zerkając na dłonie, którymi zaczęłam się bawić, a gdy w pewnym momencie bezwiednie sięgnęłam do kryształowego motyla na swojej szyi, podążył za nimi wzrokiem.
– Nie wiem – bąknęłam po dłuższej chwili. – Mam mętlik w głowie.
– To zrozumiałe. Uporządkowanie tak wielu emocji może być naprawdę trudne. – Doktor Whelan siedział prosto, zwrócony ku mnie. Jedno ramię opierał na podłokietniku, nadgarstek oplatał luźno palcami drugiej ręki. Trzymał w niej rysik, gotów, by zacząć sporządzać notatki na temat mojego stanu zdrowia na tablecie, który leżał na blacie biurka przed nim. Po chwilowej pauzie przemówił znowu z tym samym spokojem: – Czy możesz mi opowiedzieć o tym, co się wczoraj wydarzyło, Allyson?
– Ally – poprawiłam go i natychmiast poczułam, że muszę się wytłumaczyć, więc dodałam: – Wolę, gdy mówi się do mnie Ally. Moje pełne imię ma… jakiś taki negatywny wydźwięk.
Zgarbiłam się jeszcze bardziej.
Doktor nawet nie mrugnął, tylko potaknął uprzejmie głową.
– Ally – powtórzył, po czym od razu dorzucił kolejne pytanie, tym razem o wiele bardziej bezpośrednie: – Co skłoniło cię do zażycia tabletek?
Wzięłam głęboki, drżący oddech.
Nikt z pracowników szpitala jeszcze nie poruszał przy mnie tego tematu. Na oddziale ratunkowym skupiono się na ustabilizowaniu moich funkcji życiowych, nie na psychice. To tylko matka, która prosto z lotniska wpadła do mojej sali niedługo po tym, jak się wybudziłam, przywitała mnie dramatycznym „Co ci strzeliło do głowy, żeby próbować się zabić?”.
– Nie powinnam była tego robić – wyszeptałam do swoich dłoni.
– To ważne, że doszłaś do takiego wniosku, Ally. Nadal jednak chciałbym się dowiedzieć, co tobą kierowało w tamtej chwili.
Pocierałam kciuki o siebie. Unikałam wzroku doktora Whelana w obawie, że w jego empatycznym spojrzeniu zobaczę litość nad moją rozbitą na tysiące kawałków osobą. Masywny, metalowy wózek inwalidzki podkreślał moją kruchość, brzydka szpitalna piżama w moim odczuciu odbierała godność, a roztrzepane włosy sugerowały, że moje miejsce jest wśród szaleńców.
– Nie wiem, ja… Wydaje mi się, że wszystko po trochu. – Kolejny głęboki oddech. – To był straszny dzień.
Doktor milczał, czekając, żebym rozwinęła tę myśl.
– Pokłóciłam się z wujkiem, przyjaciółką. Z bratem. – Przełknęłam ślinę i skrzywiłam się, bo zabolało mnie gardło. – Z bratem też się pokłóciłam… Do internetu trafił filmik, na którym… przez który stałam się pośmiewiskiem.
– Czy chcesz mi o tym opowiedzieć?
Pokręciłam głową.
– Nic wartego opowiadania, ustawka. Zresztą Ethan już go usunął. Tak przynajmniej twierdzi mama. Sama tego nie sprawdzę, bo zabraliście mi telefon. – W ostatnim zdaniu dał się słyszeć wyrzut. Zostawiłam w spokoju kciuki, teraz skubałam boleśnie skórki przy paznokciach. – Bo to właśnie mój brat go wrzucił, ten filmik. To miała być chyba zemsta właśnie po tej naszej kłótni…
– Miałaś okazję z kimś ją przegadać?
Spokój, którym emanował doktor Whelan, zachęcił mnie do wyznań.
– Nie miałam z kim, bo… – wzruszyłam ramionami, jakby samą mnie to mało obchodziło – …no bo moja mama wyjechała do Europy i w sumie to nie mamy jakiegoś super kontaktu. A z przyjaciółką się pokłóciłam, to już mówiłam… Moja siostra nie odbierała… ale ona jest zajęta, jest aktorką, ciągle na planie… – Odchyliłam głowę i spojrzałam na biały sufit. – Jakoś tak wyszło, że miałam chwilę słabości i wydało mi się, że te tabletki to dobry pomysł… żeby przestać się czuć taką… samotną i przegraną… Nie wiem… bezużyteczną… – dokończyłam szeptem.
Sama byłam zaskoczona, jak bardzo się rozgadałam. Tych kilka poszarpanych zdań to była moja najdłuższa wypowiedź od czasu pobudki w szpitalu.
– To dużo cierpienia, Ally – podsumował lekarz jeszcze łagodniej. – Konflikty z bliskimi bywają niezwykle skomplikowane, zwłaszcza gdy towarzyszy im poczucie braku wsparcia. Jak długo tak się czujesz?
– B-bezużyteczna?
– I samotna – potaknął.
– Nie wiem, ja… – Zmarszczyłam lekko brwi. – Chyba od zawsze.
– Czy kiedykolwiek wcześniej myślałaś o zrobieniu sobie krzywdy?
Poprawiłam się w fotelu; nagle zrobiło mi się jeszcze bardziej niewygodnie. Podnóżki zaczęły mnie denerwować i zapragnęłam zsunąć z nich stopy. Mimo że mogłam poruszać nogami, to takie uwięzienie na wózku pozbawiało mnie poczucia kontroli nad własnym ciałem.
– Nigdy na poważnie – odparłam w końcu. – Kilka razy pomyślałam sobie, „co by było gdyby”, ale… nie na poważnie.
Rysik stuknął cicho w ekran tabletu, gdy Doktor Whelan coś zanotował.
– Cieszę się, że jesteś tu teraz z nami, Ally – powiedział, kiedy z powrotem uniósł na mnie wzrok. – Razem będziemy pracować nad twoim samopoczuciem. Czy rozmawiałaś kiedykolwiek z psychologiem?
Zaprzeczyłam.
– Dzielenie się swoimi przeżyciami to ważny krok w kierunku uzdrowienia. Podczas pobytu na tym oddziale będziesz miała okazję spotkać się z terapeutami i wziąć udział w sesjach grupowych. Wiesz, na czym one polegają?
– Każdy tam mówi o własnym doświadczeniu? – wychrypiałam. – Widziałam na filmach.
Śledząc losy bohaterów, którzy walczyli ze swoimi demonami na tego typu spotkaniach, opychałam się zwykle popcornem i nawet mi się nie śniło, że i mnie kiedyś przyjdzie przeżyć coś podobnego.
– Terapia grupowa może pomóc uświadomić ci, że nie jesteś sama w tym, przez co przechodzisz.
Milczałam.
– Mam nadzieję, że pomożemy ci znaleźć dobry sposób na radzenie sobie z trudnymi emocjami. Powiedz mi, Ally, czy od wczoraj dałaś radę zasnąć?
– Odkąd się obudziłam po tym… co się stało, to nie bardzo – wyznałam, po czym ze wzruszeniem ramion dodałam: – Chyba że snem można nazwać letargiczne gapienie się w ścianę.
Przez łagodne oblicze mężczyzny przemknął cień rozbawienia w reakcji na mój nieśmieszny żart.
– A czy jadłaś?
– Nie miałam ochoty. Nadal mi niedobrze. Mam podrażnione gardło po tej rurce – poskarżyłam się w obawie, że doktor Whelan pomyśli sobie, że migam się od przyjmowania pokarmów. Nie potrzebowałam, by dopisywał kolejne podpunkty w swoich notatkach.
Pokiwał głową.
– Czy rozumiesz, dlaczego lekarze założyli ci sondę nosowo-żołądkową?
– Tak – westchnęłam. – Tłumaczyli, że gdy byłam nieprzytomna, to był najlepszy i najszybszy sposób na podanie mi… węgla aktywnego? Miał przeciwdziałać eee… – zamachałam dłonią, szukając odpowiednich słów – wchłanianiu się do organizmu tych tabletek, które połknęłam.
Skrzywiłam się.
– Bardzo mnie cieszy, że tak przejrzyście ci wszystko wyjaśnili. Czy masz jakieś pytania o procedury, którym zostałaś poddana?
– Zastanawiam się, kiedy przestanie mnie boleć gardło. – Odchrząknęłam. – I nos. No i ciągle chce mi się wymiotować. – Uniosłam nieśmiało wzrok. – To normalne?
– Tak, Ally, są to normalne efekty uboczne po usunięciu sondy – przytaknął lekarz. – Pij dużo wody. Mdłości powinny niedługo ustać. Jeśli się tak nie stanie, koniecznie to zgłoś.
Poruszyłam się zaniepokojona.
– Ale… – urwałam.
– Tak, Ally?
Opuszkami kciuka i palca wskazującego pocierałam gładką zawieszkę motyla.
– Nie będzie trzeba znowu mi jej zakładać?
Mężczyzna, patrząc mi uważnie w oczy, odłożył rysik na blat i przykrył go dłonią.
– Wiem, że ta sonda to nic przyjemnego… – zaczął, ale weszłam mu w słowo:
– To było okropne.
Na wspomnienie koszmarnego uczucia towarzyszącego wyciąganiu długiego, gładkiego i nieco oślizgłego przedmiotu, który kłuł mnie i łaskotał w gardle oraz nosie, przeszły mnie ciarki.
– Dobra wiadomość jest taka, że czujesz się znacznie lepiej – oświadczył doktor. – Sondy używamy tylko wtedy, gdy jest to absolutnie konieczne.
Pokiwałam głową trochę uspokojona.
– Na tym oddziale zajmiemy się powolnym włączeniem pełnowartościowych posiłków do twojej diety i przypilnujemy, żebyś wypoczęła. Czy zgadzasz się na taki plan, Ally?
– Mhm.
– Świetnie. – Doktor Whelan skinął z zadowoleniem głową. – A czy masz jakieś pytania dotyczące twojego pobytu tutaj? Albo obawy, którymi chciałabyś się ze mną podzielić?
Wbiłam w niego zmartwione spojrzenie, palce zacisnęłam na zawieszce. Nie obchodziło mnie, jak dziecinne może się wydać lekarzowi to, co zamierzałam powiedzieć. Potrzebowałam zapewnień, dlatego wyszeptałam:
– Czy istnieje możliwość, że zostanę tutaj na zawsze?
Mężczyzna bez wahania zaprzeczył stanowczym ruchem głowy, a ja natychmiast poczułam ulgę.
– Nie, Ally, nie zostaniesz tutaj na zawsze – odparł z powagą. – Trafiłaś tu na mocy artykułu 5150, czy wiesz, co to oznacza?
– No właśnie tak sobie.
– Zostaniesz poddana hospitalizacji psychiatrycznej. To proced…
– Przymusowej – szepnęłam.
Lekarz spojrzał na mnie zbity z tropu.
– Nie dosłyszałem, Ally. Możesz powtórzyć?
– Zostaję poddana przymusowej hospitalizacji psychiatrycznej – powiedziałam ponuro i uniosłam głowę, by spojrzeć mu w oczy. – Tak to się dokładnie nazywa, prawda?
Mężczyzna odchrząknął.
– Masz rację.
Doceniłam jego szczerość oraz to, że nie migał się od przyznania prawdy, choć wcale nie poprawiło to mojego nastroju. Wręcz przeciwnie, jego potwierdzenie tylko odblokowało nowe obawy w mojej głowie i doktor chyba to dostrzegł, bo szybko podjął przerwany wątek:
– Jest to procedura prawna, która umożliwia nam zatrzymanie cię na oddziale psychiatrycznym na okres do siedemdziesięciu dwóch godzin. W twoim przypadku została uruchomiona z uwagi na uzasadnione podejrzenie, że możesz stanowić zagrożenie dla samej siebie.
Drgnęłam.
– Ale już mówiłam, że nie zamierzam zrobić tego znowu…
– Wierzę ci, Ally. Tutaj jednak chodzi o twoje życie, dlatego musimy mieć pewność, że wydobrzałaś i jesteś bezpieczna, zanim puścimy cię do domu. – Doktor Whelan nie spuszczał ze mnie uważnego wzroku. – Siedemdziesiąt dwie godziny. Czy możemy się umówić, że spędzisz ten czas tutaj i podarujesz go sobie na powrót do równowagi?
Przełknęłam ślinę, na co moje obolałe gardło natychmiast zareagowało ukłuciem bólu.
– A jeśli się nie zgodzę?
Doktor nachylił się w moją stronę.
– Ally, masz prawo czuć się przytłoczona. Proszę, uwierz, że w tej chwili naszym priorytetem jest zapewnienie ci odpowiedniej opieki. Zrobimy, co w naszej mocy, żeby twój pobyt tutaj był dla ciebie jak najbardziej komfortowy. Ja i reszta personelu będziemy obok, by pomóc ci w każdy możliwy sposób.
Pod powiekami zebrały mi się łzy.
– A potem mój wypis będzie się opóźniać, a wy będziecie mi wmawiać, że jeszcze nie jestem gotowa, by wyjść. W rezultacie spędzę tu lata, aż naprawdę oszaleję.
Doktor Whelan zaczął kręcić głową, jeszcze zanim skończyłam.
– Ally, jestem ostrożny w składaniu obietnic, jednak w tym przypadku mogę cię zapewnić, że taki scenariusz ci nie grozi. Twój pobyt na tym oddziale będzie krótki, potrzebujesz jedynie trochę wsparcia, by twoje samopoczucie się ustabilizowało. Potem, we współpracy z tobą i twoją rodziną, opracujemy plan dalszej opieki nad tobą. – Zrobił krótką pauzę, po czym dodał: – Pamiętaj, że nie jesteś w tym sama.
Prychnęłam z pogardą.
– Z moją rodziną? Z ojcem, który „utknął” w Nowej Zelandii i nie mógł przylecieć? Czy z moją matką, dzięki której w ogóle tu trafiłam?
Doktor z uwagą zmrużył powieki.
– Co masz na myśli, mówiąc, że to dzięki niej tu trafiłaś?
– Wiem, że miała wybór – prychnęłam ponuro i z pełnym przekonaniem. W mojej głowie było to tak jasne, jak nieskazitelna biel ścian i sufitu w gabinecie. – Wiem, że obowiązują procedury, ale wiem też, że gdyby się zobowiązała, że się mną zajmie, wypisalibyście mnie szybciej. Ale ona umyła ręce od odpowiedzialności, jak zawsze. Powiedziała wam, że nie czuje się na siłach, by zapewnić mi bezpieczeństwo, i że lepiej będzie, jeśli jeszcze przez chwilę zostanę pod waszą obserwacją. – Ze zniesmaczoną miną wbiłam wzrok w niebieskie niebo za oknem, symbol wolności, której matka mnie pozbawiła. Z jeszcze większą dozą goryczy szepnęłam na koniec: – Przecież słyszałam; nawet się z tym nie kryła.
– Masz prawo być zła, Ally. Być może jednak mama podjęła tę decyzję w trosce o twoje samopoczucie, nawet jeśli podejrzewasz ją o zgoła inną motywację. – Whelan znowu się ku mnie nachylił. – Ważne, żebyśmy ze sobą współpracowali.
– Moja matka nie będzie chciała współpracować – burknęłam.
– To dobrze, że mówisz, co czujesz. Dzięki temu łatwiej mi będzie zrozumieć, czego potrzebujesz ode mnie, od swojej matki i od innych, aby poczuć, że cię wspieramy.
Spuściłam głowę i darowałam sobie komentarz, że o wsparcie matki przestałam walczyć już dawno. Drgnęłam zaskoczona, gdy coś poruszyło się przy podłokietniku wózka. To była dłoń doktora Whelana – nie dotknął mnie, ale przysunął ją w pocieszającym geście tak blisko, jakby chciał to zrobić.
– Jestem tu dla ciebie, Ally – powiedział. – Krok po kroku wypracujemy sposób, byś poczuła się lepiej. Możemy się tak umówić?
Przymusowa hospitalizacja oznaczała, że przecież i tak nie mam wyboru, dlatego w końcu, z głębokim westchnieniem odparłam cicho:
– No chyba tak.
Oddziałowe szafki. Każdy pacjent ma przypisaną jedną, ta jest twoja – oznajmiła pielęgniarka. – Tutaj twoje prywatne rzeczy będą bezpiecznie na ciebie czekały. Dostaniesz je przy wypisie.
Szafka, jedna spośród dziesiątek innych, otworzyła się ze skrzypnięciem. Wszystkie były białe i stały w trzech rzędach. Ciągnęły się wzdłuż całego podłużnego pomieszczenia, czyniąc je klaustrofobicznym i dziwnie przypominając, na jakim oddziale się znajdujemy.
– Nie mam ze sobą żadnych rzeczy – odparłam.
Rozłożyłam ręce na boki i na dowód rozchyliłam dłonie. Stałam już o własnych siłach i w tej pozie przypominałam posąg Chrystusa Zbawiciela z Rio de Janeiro. Chwilę wcześniej rozkładałam ramiona w podobny sposób, gdy pielęgniarka mnie przeszukiwała. Niczym przestępczynię, która trafiła do aresztu.
Czyżby szpital psychiatryczny niewiele różnił się od więzienia?
– Poproszę cię, żebyś przebrała się w te ubrania.
Pielęgniarka wręczyła mi odzież złożoną w schludną, sztywną kostkę.
– Przecież mam już na sobie szpitalną piżamę – zaoponowałam.
– Ta jest inna, zgodna ze standardami bezpieczeństwa na tym konkretnym oddziale – odpowiedziała z łagodnym uśmiechem, po czym wskazała na drzwi we wnęce. – Tutaj możesz zmienić garderobę.
Ostatnimi czasy miałam niewiele prywatności i obawiałam się, że podczas pobytu na oddziale psychiatrycznym będzie podobnie, dlatego poczułam ulgę, gdy choć na chwilę mogłam stanąć w pustym pokoju i ukryć się przed uważnymi spojrzeniami personelu za drzwiami.
Pomimo że nie było w nich zamka.
Prosta toaleta oraz umywalka sugerowały, że to niewielkie pomieszczenie jest łazienką. Jej wystrój dopełniały gumowe maty antypoślizgowe na podłodze oraz szeroki odpływ, a także duży, okrągły, czerwony przycisk alarmowy.
Próżno szukać tu było lustra, choć w moim przypadku może to i lepiej. Nikt nie wyglądałby dobrze po próbie samobójczej, dobie spędzonej w szpitalu i tuż po przyjęciu na oddział psychiatryczny, a co dopiero ja z tymi moimi okropnymi, potarganymi włosami, poszarzałą twarzą i oczami pozbawionymi blasku.
Nawet moje niedawno zrobione usta nie ratowały sytuacji.
Odkrywszy różnicę w oddziałowych piżamach, ze zgrozą przełknęłam nie tylko ślinę, ale i komentarz na ten temat, jednak moje spojrzenie musiało mówić wszystko, bo gdy wyszłam z łazienki, pielęgniarka sama pospieszyła z wyjaśnieniami:
– Te fartuchy zrobione są z papieru i pozbawione wszelkich sznurków, gumek czy innych elementów, które mogłyby stwarzać zagrożenie dla ciebie lub pozostałych pacjentów. – Z przyjaznym wyrazem twarzy wskazała na moje buty. – Poproszę cię także o wyciągnięcie i oddanie mi sznurówek.
Zamrugałam zaskoczona, po czym spojrzałam w dół, na znoszone adidasy, które przywiozła mi z domu matka.
– Chwila, chwila, co to niby znaczy…? Miałabym powiesić się na sznurówce?
Powaga w oczach pielęgniarki dała mi do zrozumienia, że na tym oddziale podobne żarty nikogo nie śmieszą.
– Takie mamy tutaj zasady, Ally, sformułowano je w trosce o bezpieczeństwo twoje i innych. Czy mogłabyś, proszę, umieścić w szafce również wisiorek, który masz na szyi?
Moja dłoń wystrzeliła do kryształowego motyla.
– Nie.
Mój słaby głos po raz pierwszy od dawna zabrzmiał tak stanowczo. Mocna wibracja strun głosowych podrażniła moje obolałe gardło, ale warto było sobie przypomnieć, że gdzieś głęboko we mnie znajduje się jeszcze siła i determinacja do walki o swoje.
– Nigdy go nie ściągam.
– Rozumiem. Będę musiała cię poprosić, abyś dla nas zrobiła wyjątek…
– To ważna pamiątka, mam do niej sentyment – dyskutowałam. – Pomaga mi poczuć się lepiej. A na tym wam podobno zależy, prawda? Żebym poczuła się lepiej. – Uniosłam znacząco brew.
– Ally, bardzo mi przykro, ale niektórych zasad nie możemy naginać – powiedziała pielęgniarka. – Wisiorek będzie tu bezpiecznie na ciebie czekał…
– To przesada – weszłam jej w słowo. To chyba dobrze, że zaczynałam się irytować. W końcu przez obezwładniające mnie otępienie przebijały się jakieś emocje. – W jaki niby sposób miałabym się skrzywdzić łańcuszkiem?
– Na oddziale znajdują się pacjenci w różnych fazach leczenia. Aby wszystkim zapewnić jednakowo bezpieczne warunki i przyjazną przestrzeń, każdy jest zobligowany do przestrzegania narzuconych z góry wytycznych. Ally, czy możesz, proszę, również się do nich zastosować?
Stałam niewzruszona tak długo, że pielęgniarka westchnęła.
– Porozmawiam o tym z doktorem Whelanem, może znajdzie jakieś rozwiązanie. Póki co mogę ci zaproponować, że gdy poczujesz taką potrzebę, ktoś cię tu przyprowadzi, byś mogła się upewnić, że naszyjnik jest na swoim miejscu. Co ty na to?
Starała się, to musiałam jej przyznać. Zakłopotanie na jej młodej twarzy zdawało się szczere i w połączeniu z życzliwym spojrzeniem jasnych oczu, których kolor przypomniał mi niebo za oknem w gabinecie doktora, spowodowało, że sięgnęłam do zapięcia na szyi. Zaciskałam przy tym zęby i z rozżaleniem patrzyłam w bok.
Czarny motyl niespokojnie kołysał się w powietrzu, gdy podawałam wisiorek pielęgniarce. Jakby próbował odlecieć, ale nie mógł, skrępowany srebrnym łańcuszkiem.
Trochę jak ja tutaj.
– Dziękuję, Ally.
Przyłożyłam dłoń do piersi, tam gdzie zawsze wisiała zawieszka. Czułam się bez niej naga, pozbawiona tarczy ochronnej, wystawiona na ciosy. Pielęgniarka nie zamknęła szafki. Czekała cierpliwie i dopiero po chwili przypomniałam sobie, co jeszcze ode mnie chciała.
Papierowa piżama szeleściła, gdy kucnęłam. Coś strzeliło mi w kolanie, bo dawno się tak nie gimnastykowałam. Chwilę gmerałam przy butach, po czym wstałam i podałam kobiecie przybrudzone sznurówki.
Zamknęła je wraz z wisiorkiem w metalowej szafce i przekręciła kluczyk.
Uniosłam stopę. Buty stały się odczuwalnie luźniejsze.
Westchnęłam.
– Jeśli będzie ci niewygodnie, poinformuj nas. Możemy dostarczyć ci obuwie zamienne – poinformowała mnie pielęgniarka.
– Jest okej – mruknęłam.
Z jakiegoś powodu zależało mi, żeby podczas pobytu na oddziale zatrzymać przy sobie coś własnego. Nawet jeśli miały to być stare, pozbawione sznurówek adidasy.
Próbowałam się przyzwyczaić do ich braku, kiedy ruszyłam za pielęgniarką na wycieczkę po skrzydle psychiatrycznym.
– Tutaj znajduje się centralna część oddziału – oznajmiła. – Stanowisko pielęgniarskie.
Weszła za szeroką i długą ladę, obok której niedawno wieziono mnie na wózku inwalidzkim. Moje oczy zdążyły przywyknąć już do ostrego światła, które na początku mnie oślepiło, dzięki czemu mogłam teraz zarejestrować nieco więcej szczegółów. Na blatach panował porządek, wszystkie dokumenty i komputery miały swoje miejsce. Kilka pielęgniarek i pielęgniarzy, którzy kręcili się w pobliżu, rzuciło mi miłe uśmiechy.
Przydzielona mi pielęgniarka odwiesiła kluczyk na jeden spośród wielu haczyków w szafie.
– W każdej chwili możesz tu podejść, jeśli będziesz miała jakieś pytanie lub nagłą sprawę. Pacjenci stawiają się również tutaj po swoją dzienną dawkę leków, jeżeli takowe zostały im przepisane – opowiadała kobieta.
– Nie chcę brać żadnych leków – zastrzegłam szybko.
Inni członkowie personelu, nawet jeśli to usłyszeli, taktownie się nie wtrącali, skupieni na swoich zadaniach. Moja pielęgniarka wróciła do mnie, kiwając głową.
– Oczywiście, rozumiem, Ally – potwierdziła. – Najlepiej będzie, jeśli poruszysz ten temat ze swoim lekarzem. To on przepisuje leki, my je tylko podajemy.
Przygryzłam wargę, notując sobie w pamięci, by w rzeczy samej omówić tę kwestię z doktorem Whelanem.
– Przejdźmy dalej – zachęciła mnie kobieta. Uniosła dłoń na wysokość mojej łopatki i zatrzymała ją centymetry od moich pleców. Uważała, by mnie nie dotknąć. – Ta duża przestrzeń to wspólna sala połączona z jadalnią. Podczas posiłków siadamy przy tych stołach, a między posiłkami każdy może tu znaleźć różne sposoby na to, by miło spędzić czas.
Moja mina musiała mówić wiele. Z trudem powstrzymywałam się od wygłoszenia pełnego przekąsu komentarza na temat prostych krzeseł i stolików, z których część była aktualnie zajęta przez młodych ludzi obu płci. Ich wygląd łączył jeden szczegół – papierowa piżama bez sznurków.
Dyskretnie zacisnęłam palce na swoim przyodziewku. Miętoliłam w dłoni dziwny materiał, boleśnie świadoma tego, że jestem jedną z nich: pacjentką na oddziale psychiatrycznym.
– Tutaj obok jest też przestrzeń wypoczynkowa. Są kanapy, telewizja… Na regałach znajdziesz różne książki, gry planszowe, kolorowanki… Wszystko to, mam nadzieję, pomoże ci się zrelaksować i umili czas wolny.
– Ostatni raz coś pokolorowałam, jak miałam sześć lat – burknęłam pod nosem, coraz bardziej przerażona tym miejscem.
– To bardzo odprężająca czynność – przekonywała mnie pogodnie pielęgniarka. – Zachęcam, byś chociaż spróbowała.
Starałam się nie odwzajemniać ciekawskich spojrzeń, które rzucali mi inni pacjenci, kiedy przechodziłyśmy przez salonik do korytarza, w którym zaczynał się rząd drzwi do pokoi.
– Łazienki są wspólne – ciągnęła moja przewodniczka. Otworzyła drzwi oznaczone znaczkiem „WC”, bym mogła zerknąć do środka. – Podstawowe wyposażenie: toaleta, prysznic, umywalka. Zapewnione jest mydło, szampon i pasta do zębów, papier toaletowy. Ręcznik czeka na ciebie na twoim łóżku.
Obrzuciłam pomieszczenie pobieżnym spojrzeniem. Było niemal identyczne jak łazienka, w której przed chwilą zmieniłam ubranie: równie proste i z podstawowym wyposażeniem.
– Nie ma zamka – zauważyłam, ze zmarszczonymi brwiami oglądając drzwi od wewnętrznej strony.
– To kolejny środek bezpieczeństwa na naszym oddziale – odpowiedziała pielęgniarka. – Widzisz ten suwak? Kiedy będziesz chciała skorzystać z łazienki, przesuń go. Na drzwiach od zewnętrznej strony pojawi się czerwony napis „zajęte”…
– I wszyscy pacjenci tutaj przestrzegają zasady, że wtedy się nie wchodzi? – zapytałam z powątpieniem. – Nie było nigdy sytuacji, że ktoś komuś wtargnął do łazienki w nieodpowiednim momencie?
– Większość pacjentów respektuje…
– Większość, czyli nie wszyscy? – skrzywiłam się. – Jak mam się poczuć tutaj komfortowo, skoro ktoś w każdej chwili może mi wleźć do łazienki w trakcie porannej toalety?
– Jeśli sobie tego życzysz, Ally, na czas twoich pobytów w łazience ktoś z personelu będzie stawał w pobliżu drzwi, by przypilnować, żeby nikt nie naruszył twojej prywatności – zaproponowała pielęgniarka.
Prychnęłam cicho, niezbyt usatysfakcjonowana tym rozwiązaniem.
– Zachęcam cię także, byś omówiła swoje obawy podczas terapii…
– Mam tłumaczyć się na terapii, dlaczego nie chcę, żeby ktoś obcy oglądał mnie nagą pod prysznicem? – zdenerwowałam się. – Myślałam, że trafiłam tu, by wyleczyć swoje stare traumy, a nie nabawić się nowych.
– Na terapii warto poruszyć każdą sprawę, która budzi twoje niezadowolenie bądź niepokój. Lekarz spróbuje ci pomóc…
– Wręczy mi kłódkę?
– Lub uświadomi ci, że jej nie potrzebujesz.
– Czyli wypierze mi mózg?
– Nikt nie zrobi ci tutaj prania mózgu, Ally.
Z frustracją odwróciłam wzrok od poważnej twarzy pielęgniarki. Trudno pokłócić się z kimś tak spokojnym i uprzejmym.
– Ten czerwony przycisk na ścianie to włącznik alarmu, do użycia w razie nagłej sytuacji – kontynuowała. Wskazała go ręką, a ja ledwo zaszczyciłam przycisk spojrzeniem. Odsunęłam się od progu łazienki ze skrzywioną miną.
Wyraźny komunikat, że wystarczy mi tego zwiedzania.
– Na koniec twój pokój – zapowiedziała pielęgniarka.
Przeszła niespełna kilkanaście kroków dalej w głąb korytarza, po czym zapukała do jednych z drzwi i zajrzała do środka. Szybko zrozumiałam, że takie podchody mogą oznaczać tylko jedno: ktoś już tam był.
W domu rodzinnym musiałam pogodzić się z faktem, że przypadła mi najgorsza sypialnia – najmniejsza i położona na parterze. Rodzice tłumaczyli, że taki już los najmłodszego dziecka. Totalnie niesprawiedliwie, bo Ethan i Melody, w przeciwieństwie do mnie, spędzali w domu bardzo mało czasu.
Nigdy jednak nie musiałam z nikim dzielić pokoju.
– Bronte, witaj. – Pielęgniarka otworzyła drzwi szerzej. – Przyprowadziłam twoją nową współlokatorkę. Ally, chodź.
Z niechęcią weszłam do środka i zatrzymałam się tuż za progiem, po czym uważnie rozejrzałam się po wnętrzu. Jako pierwsze rzuciło mi się w oczy duże okno, przy którym siedziała młoda dziewczyna w takiej samej papierowej piżamie jak moja. Obrzuciła nas przelotnym spojrzeniem i od razu odwróciła głowę z powrotem ku oknu.
– Ally, zajmiesz to łóżko. Pokój jest zawsze otwarty, możesz tu spędzać tak dużo czasu, jak sobie życzysz. Pobudka jest o siódmej rano, o siódmej trzydzieści serwowane jest śniadanie. O ósmej trzydzieści podajemy leki. O dziewiątej zaczynają się pierwsze sesje terapeutyczne. Lunch jest o dwunastej, a kolacja o osiemnastej. O dwudziestej drugiej gasimy światła – recytowała pielęgniarka. – Jeszcze zostaniesz poinformowana o dokładnych godzinach swoich sesji. Czy póki co wszystko jest dla ciebie zrozumiałe?
Skinęłam głową, mimo że nie zapamiętałam wszystkich tych godzin.
– Czy masz jeszcze jakieś pytania?
Teraz nią pokręciłam.
– Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, znajdziesz mnie przy stanowisku personelu. Możesz też zaczepić każdego pracownika, wszyscy są tu po to, by pomagać.
Dobre maniery podpowiadały mi, że należy podziękować, jednak moje nadal poranione i zaciśnięte ze stresu gardło nie chciało współpracować. Zresztą, za co miałam być wdzięczna? Za przymusową hospitalizację, brak zamka w łazience, skonfiskowanie sznurówek czy ciuchy z materiału przypominającego ręcznik papierowy?
W rezultacie zmusiłam się jedynie do cierpkiego uśmiechu, który pielęgniarka odwzajemniła, tyle że jej był serdeczny, i wyszła.
Kiedy drzwi się za nią przymknęły, mój wzrok padł na moją nową współlokatorkę.
Bronte siedziała na parapecie okna, zapatrzona na szpitalny dziedziniec, i wyglądała jak strudzona wyzwaniami swojego młodego życia nastolatka – którą zapewne była. Chude kolana, które wystawały jej spod piżamy, obejmowała dłońmi, z paznokci schodził jej czarny lakier. W krótkich czarnych włosach pozaplatała sobie kilka różnej grubości warkoczyków. Na oddziale gumki do włosów były zabronione, więc niektóre z warkoczyków powoli się rozplątywały, trzymały się tylko te nieliczne, zakończone supełkami.
Nie musiałam się długo zastanawiać, dlaczego tu trafiła – jej obandażowane nadgarstki nie pozostawiały wątpliwości.
Wzdrygnęłam się.
Odłożyłam swój ręcznik na bok i usiadłam na łóżku, starając się nie robić przy tym hałasu, ale materac jęknął pod moim ciężarem. Rozejrzałam się po pokoju; był urządzony bardzo skromnie, łóżka moje i Bronte znajdowały się pod przeciwległymi ścianami. Poza tym jedynymi meblami były tu szafki nocne i komody, które zdawały się zbędne.
– I tak nie mamy czego w nich trzymać.
Uniosłam spojrzenie na dziewczynę, która przestała gapić się na dziedziniec i zaczęła uważnie lustrować mnie.
Zamrugałam.
– Hm?
– Mówię o szafkach na nasze osobiste przedmioty, których w większości przecież nie wolno nam tu wnosić – wyjaśniła Bronte delikatnym, monotonnym głosem. – Jak dla mnie to oznaka, że sobie z nas tutaj drwią na każdym kroku.
– Faktycznie bez sensu – przyznałam.
Przejechałam dłonią po sztywnej poduszce, próbując sobie wyobrazić, jak to będzie spać w obecności obcej osoby, znajdującej się zaledwie dwa metry obok. Czułam, że Bronte nie spuszcza ze mnie wzroku. Czy w nocy też będzie się tak na mnie gapić? Najwyraźniej nagle stwierdziła, że jestem ciekawsza niż widok za oknem.
– Jak dobrze, że wydajesz się normalna – oceniła. – Kiedy mi powiedzieli, że dostanę współlokatorkę, obleciał mnie strach. Niektórzy są tu potwornie dziwni.
– Tylko niektórzy?
Bronte wzruszyła ramionami.
– Zdradź, jak sama się tu znalazłaś, to ci odpowiem.
– Żadna tajemnica. – Odchrząknęłam. – Połknęłam tabletki.
– To mądrzej niż ja. – Uniosła nadgarstek. – Podobno zostaną blizny.
Ponownie się wzdrygnęłam i zapatrzona tępo na bandaże odparłam:
– Ogólnie to żadnej próby samobójczej nie nazwałabym mądrym posunięciem.
Bronte przekrzywiła głowę.
– Czyli ostatecznie cieszysz się, że nie umarłaś?
– Bardziej żałuję, że próbowałam się zabić.
Moja nowa współlokatorka zamyśliła się na chwilę.
– A… jaka to różnica?
Odetchnęłam.
– Jak by to powiedzieć… – mruknęłam, wodząc dłonią po gładkiej pościeli. – Lubisz filmy?
Bronte wzruszyła ramionami.
– No więc… może uświadomiłam sobie, że nie warto wychodzić z kina przed napisami końcowymi. Nawet jeśli seans nie za bardzo mi się podoba.
– Wow – szepnęła. – Umiesz się wysłowić. Zazdroszczę. – Znowu przeniosła zamyślone spojrzenie na okno i wbiła je gdzieś w dal. – Ja co chwilę mam tak, że na terapii palnę coś głupiego i bum: przedłużają mi pobyt.
Poruszyłam się nerwowo. Szelest piżamy i skrzypienie materaca drażniły mnie coraz bardziej.
– Zaraz, zaraz, mogą to zrobić…?
– Tutaj mogą zrobić bardzo dużo rzeczy – prychnęła Bronte. Przyłożyła palce do szyby i tęskno wpatrzona w błękitne niebo dodała: – Zwłaszcza jeśli nie masz na zewnątrz kogoś, kto się tobą przejmuje.
– No ja za bardzo nie mam – przyznałam, a żołądek ścisnął mi się z nerwów.
– No to klops.
Zmartwione spojrzenie utkwiłam w pokrytej linoleum podłodze. Znaczyły ją różne rysy, których historie bałam się poznać. Zadrżałam. Nagle to miejsce, ten surowy pokój, białe ściany… Wszystko to zaczęło mnie przytłaczać.
– Nie chcę tu być – wymamrotałam do siebie, a moja towarzyszka spojrzała na mnie ze współczuciem.
– Sorry, nie chciałam cię nastraszyć.
– Powiedzieli mi, że zostaję tylko na siedemdziesiąt dwie godziny.
– Taki jest standard, chyba że chlapniesz coś nieopatrznie o śmierci, to doktor Whelan może nastroszyć brwi, zapisać coś w tym swoim tablecie, a potem się dowiesz, że na wszelki wypadek zatrzymują cię na obserwacji dłużej, bo z artykułu 5150 przerzucają się na artykuł 5250, a ten już zakłada, że mogą cię tu kisić nawet przez czternaście dni.
Zmarszczyłam czoło poważnie zmartwiona.
– Co takiego chlapnęłaś?
– Eee… – Bronte złapała między palce jeden z grubszych warkoczyków. – Coś o tym, że jeśli mnie wypuszczą, to spróbuję jeszcze raz.
– Och. – Pokiwałam głową ze zrozumieniem. – No tak, to… niepokojące słowa.
– Wiem, dlatego nie sugeruj się mną. Ja jestem głupia.
Przyjrzałam się drobnej Bronte, kulącej się na tym parapecie ze smutnym spojrzeniem, którym błądziła od okna do mnie i z powrotem.
– Nie mów tak o sobie – szepnęłam.
Jej błękitne oczy wpatrzyły się we mnie ze zdumieniem i niemal w tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi, po czym te się uchyliły i stanęła w nich pielęgniarka, która dosłownie chwilę temu się ze mną pożegnała.
Jej twarz rozświetlał przepraszający uśmiech.
– Wybacz, że tak szybko z powrotem cię niepokoję, Ally, ale masz gościa.
Raptem niecały tydzień temu odbywałam karę polegającą na segregowaniu prania, podczas której dowiedziałam się, że polówki wujka Jamesa kosztowały krocie i adekwatnie do swojej ceny wyglądały. Dlatego tym bardziej żenował mnie fakt, że ja muszę go przyjąć w piżamie z papieru.
Jej szelest doprowadzał mnie do pasji, gdy zajmowałam miejsce w części wspólnej przy stole, na którym, wedle zegara wiszącego na ścianie oraz planu dnia, z którym zapoznała mnie pielęgniarka, za trzy godziny miała wylądować kolacja. Wujek James już przy nim czekał. Siedział wyprostowany, z taką samą władczą manierą, z jaką zajmował miejsce przy stole we własnym domu czy nawet aucie.
Rozglądał się ostrożnie po sali, w której, jak się zorientowałam, gościem był nie tylko on. Kilkorgu innym pacjentom również towarzyszyły osoby ubrane w normalne ciuchy.
Osoby z zewnątrz.
Gdy tylko klapnęłam nieśmiało na krzesło naprzeciwko wuja, wbił we mnie badawcze spojrzenie i zostałam poddana skrupulatnym oględzinom. Zdawałam sobie doskonale sprawę z tego, że w obecnych okolicznościach nie powalam urokiem – nie żebym kiedykolwiek powalała – ale teraz ten utkwiony we mnie przenikliwy wzrok był dla mnie wyjątkowo nieprzyjemny. W rezultacie sama spuściłam oczy na swoje uda.
– Cześć, Ally – przywitał się po dłuższej chwili milczenia wujek James. Jego głos był wyraźny, choć przyciszony.
– Cześć – wychrypiałam.
– Dobrze, że udało nam się zobaczyć. Mają tu sporo obostrzeń.
Szmer rozmów innych pacjentów i ich gości, a także cichy szum telewizora tworzyły w sali intymną, spokojną atmosferę.
Przyjrzałam się wujowi. Był wymuskany jak zawsze, ale w jego twarzy dostrzegłam coś niepokojącego. Jakby znużenie, ale takie niezwiązane z nawałem pracy.
– Ja słyszałam, że w ogóle nie można mnie tu odwiedzać – mruknęłam.
Wujek zmarszczył brwi.
– Od kogo?
– Od matki.
– Mhm. – James zacisnął szczękę. – Musiała coś źle zrozumieć.
Wyglądał, jakby sam w to nie wierzył.
– Mhm – potwierdziłam nikłym głosem, zajęta walką z nagłym drżeniem podbródka. Dawałam z siebie wszystko, by nad nim zapanować i nie pokazać Jamesowi, jak bliska załamania jestem.
Wystarczyło jednak, by spojrzał na mnie ze współczuciem, którego nigdy jeszcze u niego – zazwyczaj surowego i stanowczego – nie widziałam.
Rozkleiłam się.
Gorące łzy żalu spłynęły po moich policzkach. Błyskawicznie uniosłam dłonie, by je wytrzeć.
– Przepraszam, nie wiem, czemu… – chlipnęłam, pociągając nosem. Serce biło mi szybko – to przez panikę, którą poczułam na myśl o tym, że robię przedstawienie przed facetem, który na pewno nie przyszedł tu po to, by je oglądać. – To pewnie przez to, że dużo się dzieje…
– Nie tłumacz się.
James nie wykrzywiał ze zniecierpliwieniem ust, nie zerkał znużony na sufit ani nie rozglądał się po sali z zażenowaniem. Wpatrywał się we mnie, brwi miał ściągnięte, czoło zmarszczone, a spojrzenie ostre jak wszystkie te przedmioty, których wnoszenie na ten oddział było zakazane.
– Ja po prostu…
– Na litość boską, Allyson, masz prawo płakać – powiedział i uniósł głowę, by złapać kontakt wzrokowy z pielęgniarką, która stała skryta w kącie, nadzorując przebieg odwiedzin. Wyciągnął do niej dłoń i potarł palce, rzucając: – Poproszę o chusteczki.
Pielęgniarka uniosła brew w reakcji na taką bezpośredniość, ale na widok mojego dosłownie opłakanego stanu posłuchała i odeszła na chwilę, po czym wróciła i podała Jamesowi papierowe serwetki, takie jak do obiadu.
– Wytrzyj twarz i wydmuchaj nos – poradził mi, wkładając serwetki w moją drżącą dłoń. – Spokojnie, Ally.
– Przepraszam… – szepnęłam, przekładając je z ręki do ręki. Gorąc rozpalał mi policzki i wzmagał irytację, którą czułam silniej niż smutek. Denerwowała mnie moja słabość, z którą tak bardzo obnażyłam się przed wujkiem.
– Nie przepraszaj.
– Nie, ale słuchaj – zaprotestowałam. Starałam się wziąć w garść. – Ja chcę przeprosić za… za to, że to w twoim domu… Ja… – mamrotałam, zaciskając powieki. – Że to wszystko w twoim domu…
– Allyson – syknął wreszcie wujek James. Zrobił to w tak stanowczy i nieznoszący sprzeciwu sposób, że otworzyłam oczy i nawet moje łzy prawie obeschły. Kiedy zobaczył, że go słucham, dodał dobitnie: – Nie przepraszaj mnie.
Wpatrując się w niego, pchana potrzebą, by mu wszystko wyjaśnić, otworzyłam usta, ale on pokręcił ostrzegawczo głową.
Zamknęłam je.
– Nie przyszedłem tu po twoje przeprosiny, dziewczyno – powiedział. Wyprostował się jeszcze bardziej i rozejrzał, jakby sprawdzał, czy nikt go nie podsłuchuje. – Ewentualnie sam powinienem cię przeprosić za swoją zbyt gwałtowną reakcję tamtego dnia rano w samochodzie.
– To nie twoja wina, że jestem słaba.
James przymknął powieki.
– Nie jesteś słaba.
– Nie można mi nic powiedzieć…
Łup!
Dłoń Jamesa wystrzeliła spod stołu i z hukiem opadła na blat. Na jego nadgarstku błysnął elegancki, zapewne koszmarnie drogi zegarek.
Obecni w sali ludzie zamilkli i spojrzeli w naszą stronę.
– Wszystko w porządku? – zapytała chłodno pielęgniarka. Świdrowała wuja wzrokiem, wychyliwszy się lekko ze swojego kąta.
Mężczyzna odetchnął, a jego dłoń powoli ześlizgnęła się z powrotem pod stół.
– Tak.
Ja również skinęłam głową.
Pielęgniarka zacisnęła usta w wąską linijkę.
– To bardzo proszę o powstrzymanie się od tak gwałtownych gestów.
Poznałam Jamesa na tyle dobrze, że wiedziałam, iż przełknięcie dumy i nieodpyskowanie kobiecie kosztuje go naprawdę sporo. Przyzwyczajony do dyktowania warunków, nie zwykł być upominany.
Cóż, miejmy nadzieję, że pielęgniarka nie jest aspirującą aktorką, która dorabia tu sobie między castingami, bo od teraz mogłaby mieć spory problem ze zrobieniem kariery w Hollywood.
– Przestań się obwiniać o świństwa, które wyrządzają ci wszyscy wkoło – powiedział sztywno wuj.
Znowu to samo: otworzyłam usta, chcąc coś powiedzieć, ale po chwili je zamknęłam. Wzruszyłam ramionami. Oglądałam przez chwilę, jak jakiś chłopak w papierowym uniformie nieopodal gra w szachy sam ze sobą. Siedział bez ruchu, wpatrując się w czarno-białą planszę. Dopiero kiedy podjął decyzję i sięgnął, by przesunąć wieżę, odezwałam się do Jamesa:
– Tobie akurat powinnam chyba podziękować. Uratowałeś mi życie.
Patrzył na mnie długo, lekko skrzywiony, jakby zjadł coś, co mu nie zasmakowało, co akurat w jego przypadku wcale nie było takie niebywałe. Miałam świeżo w pamięci skomplikowane, precyzyjne wytyczne, wedle których kazał sobie przygotowywać i serwować posiłki w domu.
Niełatwo było go zadowolić.
Szanownego pana miliardera.
Jezu, nie wierzyłam, że James Herrera odwiedza mnie na oddziale psychiatrycznym.
– Nie musisz mi dziękować – odpowiedział.
– To musiało być traumatyczne.
– Nie bardziej niż dla ciebie. – Zamilkł na chwilę, jakby rozważał zadanie kolejnego pytania i nie był pewien, czy to dobry moment, jednak jego domagająca się szybkich odpowiedzi natura wzięła górę i ostatecznie wyrzucił z siebie: – Allyson, skąd wzięłaś tamte tabletki?
Spodziewałam się, że prędzej czy później zostanę o to zapytana.
Mogłam więc przygotować lepszą odpowiedź niż:
– Eee… znalazłam.
Ale tego nie zrobiłam.
Wujek James uniósł brwi, ale wykazał się nadzwyczajną jak na niego cierpliwością.
– Ally, nie jestem policjantem. Nie musisz wymyślać dla mnie kiepskich kłamstw.
Chłopak grający w szachy właśnie zbił królową. Uśmiechnął się pod nosem.
– Popatrz na mnie.
Niechętnie wykonałam polecenie.
– James, pozwól, że po prostu nie powiem – oświadczyłam stanowczo. – Nie mam ochoty mówić. To moja tajemnica. Nie zamierzam więcej niczego brać, więc i tak nie ma tematu.
Niezadowolona mina wuja sugerowała, że on sam jest daleko od zamknięcia tego tematu. Obserwowany jednak przez pielęgniarkę, siedząc przed swoją bratanicą w szpitalnej sali spotkań, zdołał się powstrzymać od wywierania nacisków.
– Te tabletki nie powinny znaleźć się w twoich rękach – powiedział tylko. – Ktoś, kto ci je załatwił, jest współwinny temu, co się stało.
– Jedyną winną jestem ja.
– Czy to Ethan?
Znieruchomiałam.
– Co: Ethan?
– Czy to od Ethana je dostałaś? – uściślił. Uważnym wzrokiem śledził każde najmniejsze drgnięcie mięśni na mojej twarzy.
Zrobiłam wielkie oczy.
– James, nie! Skąd w ogóle taki pomysł? – spytałam, choć domyślałam się skąd.
Wuj James wiedział o filmiku.
Mój pedantyczny wujek miliarder najprawdopodobniej widział tour po moim pokoju, w którym Ethan pokazywał spleśniałą kanapkę i gadał o podpaskach. Nie miałam nic wspólnego z obrzydliwymi przedmiotami, które w nim znalazł, a mimo to przed Jamesem poczułam wstyd.
Czy mój bystry wujek dał się nabrać mojemu bratu?
Nie potrafiłam wydusić z siebie tego pytania. Było dla mnie za wcześnie, by poruszać wątek filmiku. Wyrzuciłam myśli o nim z głowy, wepchnęłam je pod mentalny dywan, nim moje policzki przybrały kolor jaskrawej czerwieni.
– To nie Ethan – powiedziałam jeszcze raz.
Wujek James się nie poruszył, wciągnął tylko głęboko powietrze przez nos.
Odpuścił. Przestał świdrować mnie wzrokiem i ku mojej uldze nie pytał więcej o tabletki.
Rozejrzał się po otoczeniu. Jego oczy prześlizgnęły się po szachiście, pogrążonej w cichej rozmowie parze i po czujnej pielęgniarce, by na koniec zatrzymać się na telewizorze.
– Naprawdę puszczają tu W pogoni za szczęściem? – skomentował pod nosem. – Co za cliché.
Przelotnie zerknęłam na ekran i się uśmiechnęłam.
– Są raczej ostrożni w doborze repertuaru. Pewnie mają tu kilka przyjaznych produkcji bez przemocy, które odtwarzają w zapętleniu.
– Koszmar – mruknął James.
– Akurat oferta filmowa w szpitalu psychiatrycznym to moje najmniejsze zmartwienie.
James z powrotem przesunął wzrok z Willa Smitha na mnie.
– Czym się martwisz, Ally?
Oparłam łokcie o blat i potarłam palcami powieki. Odetchnęłam, po czym pokręciłam lekceważąco głową.
– To głupoty.
– Chcę wiedzieć.
– Dlaczego?
– Bo chcę pomóc.
Powaga, z jaką to oświadczył, poruszyła mnie. Co go motywowało do składania takich deklaracji? Rozwikłanie tej zagadki zajęło mi chwilę.
On się obwiniał o moją próbę samobójczą.
Założyłam za uszy luźne kosmyki, które dosłownie po kilku sekundach znowu się zza nich wydostały. Już w zwykłe dni plątały się niemiłosiernie, a teraz, podczas pobytu w szpitalu, wręcz żyły własnym życiem.
– Boję się, że to… – Wskazałam dłonią na salę. – To będzie moje nowe życie. Lekarze w kitlach, uprzejmie uśmiechnięte pielęgniarki, białe ściany, leki i ciuchy z papieru.
James przyjrzał się mojej piżamie.
– Naprawdę jest z papieru? – zdumiał się. – Jak to się dzieje, że się nie rwie?
– Nie wiem – westchnęłam. – Mam właśnie ciągłą schizę, że się rozpadnie.
Rozbawiłam go, na dowód czego uśmiechnął się lekko i uniósł brwi.
– Ally, hospitalizacja w takiej sytuacji jak twoja jest całkowicie normalną procedurą – powiedział łagodnie. – Znam mnóstwo osób, które przeszły przez to samo.
– Naprawdę?
– Narkotyki i choroby psychiczne nie są czymś niespotykanym w środowisku, w którym się obracam.
– No tak…
– Za niecałe siedemdziesiąt dwie godziny odetchniesz wolnością – mówiąc to, zerknął na swój zegarek.
– Nie wiadomo – mruknęłam ponuro, a na pytające spojrzenie wuja odparłam: – Dziewczynie, z którą dzielę pokój, przedłużyli pobyt.
– Nie podjęli takiej decyzji bezpodstawnie.
– Niby nie, ale wyobrażam sobie, że jeśli pojawi się choć cień szansy, by zatrzymać mnie tu dłużej, to moja matka poprze ten pomysł. – Rozejrzałam się paranoicznie, po czym nachyliłam się i wyszeptałam: – Podobno jeśli nie ma się wsparcia z zewnątrz, to koniec.
Na Jamesie szpitalne plotki nie zrobiły wrażenia. Uniósł dłoń i palcem wskazującym wolno stuknął się dwa razy w pierś.
– Ja jestem twoim wsparciem z zewnątrz. Na twoje szczęście.
– To szpital, nie plan filmowy. Nie wiem, ile masz do gadania w mojej sprawie.
– Wystarczająco dużo, by w razie potrzeby zrównać to miejsce z ziemią szybciej niż salonik kosmetyczki Candy.
Zapatrzyłam się na niego.
– Jak? Przecież oficjalnie nawet nikt tu nie może cię informować o moim stanie.
– Więc załatwię sobie te informacje nieoficjalnie.
– Jak? – powtórzyłam.
– Moja w tym głowa, Ally. – James dyskretnie, lecz znacząco zerknął kątem oka na pielęgniarkę.
Milczałam przez moment, skołowana, aż wreszcie zadałam najcelniejsze chyba w tej sytuacji pytanie:
– Dlaczego?
– Co: dlaczego?
– Dlaczego tak się angażujesz? Jestem tylko twoją bratanicą, nawet nie lubisz mojego ojca.
– Twój ojciec jest dupkiem, to prawda – mruknął kwaśno James przez zaciśnięte zęby. – Dlatego ty tym bardziej zasługujesz na wsparcie.
Przez dłuższy moment wpatrywałam się w niego bez słowa, aż wreszcie zapytałam grobowo:
– Obiecujesz?
James, patrząc mi prosto w oczy, skinął głową.
– Obiecuję.
Znowu zachciało mi się płakać, na szczęście teraz już nad tym zapanowałam, chociaż gdy na pożegnanie wujek wstał i zrobił zaskakujący gest – wyciągnął do mnie sztywne ramiona i przygarnął mnie do swojej pachnącej górską sosną koszulki – kilka łez ponownie potoczyło się po moich policzkach.
To był dobry uścisk. Poczułam, że jest on czymś najpewniejszym w całym moim życiu, mimo że wujek James uchodził w moich oczach za raczej kontrowersyjną postać. Nawet kiedy mnie z tego uścisku wypuścił, nadal czułam się zaopiekowana – taką siłą emanował.
Odchodząc, uraczył pielęgniarkę ułamkiem uwagi, o którą ludzie z Hollywood się zabijali, nic więc dziwnego, że kobieta natychmiast wyzbyła się do niego wszelkich uprzedzeń, których zdążyła nabrać w ciągu jego krótkiej wizyty.
– Przepraszam, czy może mi pani wskazać drogę do wyjścia? – zapytał aksamitnym głosem. Zajrzał pielęgniarce w oczy, a jego postawa wobec niej była tak różna od tej, którą prezentował przed chwilą, że nie dało się jej pomylić ze zwykłą uprzejmością.
– Jak najbardziej, proszę za mną – odparła. Od razu zeszła ze swojego posterunku i wypięła dumnie pierś. – Pójdziemy tędy.
– Wspaniale, dziękuję. – Wujek James skinął głową z całą swoją charyzmą, po czym mrugnął do mnie. – Do zobaczenia, Ally.
Pożegnałam się z nim nieśmiało i z mieszaniną rozbawienia oraz niedowierzania obserwowałam, jak na odchodne wujek bajeruje pielęgniarkę.
– Ma pani tak niezwykle lekki krok, jakby była stworzona do poruszania się po deskach teatru – stwierdził cichym głosem, gdy się oddalali. – Czy jest pani aktorką?
Kobieta zaśmiała się serdecznie, zaprzeczając.
Patrzyłam za wujkiem, jak odchodził, a kąciki moich ust nieznacznie powędrowały ku górze.
To był uśmiech pełen nadziei.
Nadziei na przyszłość, bo właśnie zrozumiałam, że może jednak mam czyjeś wsparcie tam na zewnątrz.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
You&YA
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz