Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
62 osoby interesują się tą książką
Byłam wolna.
Długo poszukiwałam tego uczucia i teraz, gdy studiowałam w Barcelonie, moje życie poukładało się tak, że mogłam wreszcie się nim cieszyć. Moje myśli zaczęły krążyć wokół etapu, na którym się znajdowałam. Wszystko było tak, jak chciałam. Tak jak powinno. Niczego mi nie brakowało…
Hailie Monet zasmakowała w życiu wszystkiego. Rozpaczy, strachu, miłości, bogactwa, wolności. Młoda studentka medycyny liczyła, że w końcu nastała mała stabilizacja. Nic bardziej mylnego. W dniu, w którym pod drzwiami jej barcelońskiego mieszkania pojawił się Adrien Santan, wszystko zaczyna się komplikować.
Czwarty tom bestsellerowej serii "Rodzina Monet".
Książka dla czytelników 16+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 600
Ilustracja i projekt okładki: Dixie Leota
Redakcja: Maria Śleszyńska
Redaktor prowadzący: Anna Wyżykowska
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Karolina Mrozek, Maria Dobosiewicz
Droga Czytelniczko/Drogi Czytelniku,
ponieważ niektóre motywy i zachowania opisane w książce mogą urazić uczucia odbiorców, zalecamy ostrożność podczas czytania. Wszystkie wydarzenia i postacie przedstawione w powieści są fikcyjne.
Życzymy dobrej lektury,
Autorka i Wydawnictwo
© for the text by Weronika Anna Marczak
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2023
ISBN 978-83-287-2866-0
You&YA
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2023
–fragment–
Dzwonił Dylan.
Ujrzawszy jego imię na ekranie, jęknęłam. Wibracje telefonu właśnie wybudziły mnie ze snu i miałam nadzieję, że to tylko budzik, który będę mogła po prostu zignorować.
Niestety, Dylana zignorować łatwo się nie dało.
Wiedząc o tym dobrze, wygrzebałam rękę spod poduszki i nacisnęłam na zieloną słuchawkę.
– Dziewczynka – rozległ się głos mojego wrednego brata.
– Dylan? – Ziewnęłam.
– No dzień dobry. Jadę do ciebie.
– Hm? – Rozejrzałam się nieprzytomnie po pogrążonej w półmroku sypialni.
– Jadę do ciebie. Teraz.
– Ale że gdzie? – Zmarszczyłam czoło.
– Że w taksówce, dziewczynko.
– Czekaj. – Otworzyłam szerzej oczy. – Ty jesteś w Barcelonie?
– Za chwilę u ciebie będę.
Rozłączył się.
Przez moment gapiłam się zdezorientowana na telefon, jakbym nie do końca zarejestrowała właśnie odbytą rozmowę, a potem drgnęłam i zerwałam się do pozycji siedzącej.
– Dylan tu jedzie! – zawołałam i odwróciłam się do swojego towarzysza. Spał odwrócony do mnie tyłem, więc dźgnęłam go w plecy. – Wstawaj!
Ruszył się dopiero za trzecim szturchnięciem.
– Co jest? – westchnął, przeturlawszy się leniwie na moją stronę łóżka. Wciąż miał zamknięte oczy.
– Nie słyszysz? Dylan dzwonił – odparłam i zerwałam się z łóżka. – Musisz iść!
Podniosłam rolety w oknie i drzwiach balkonowych, które przy okazji rozchyliłam, żeby wpuścić do pomieszczenia nie tylko światło, ale i świeże powietrze. Z dezaprobatą skwitowałam rozrzucone na podłodze męskie ubrania. Zebrałam je szybko, podniosłam i rzuciłam na łóżko.
– Hej, nie zasypiaj znowu – warknęłam. – Wstawaj!
Przeszłam do kuchni połączonej z salonem, gdzie również porozsuwałam żaluzje i otworzyłam okna. Dwa kieliszki brudne od czerwonego wina, które zostawiłam wczoraj w zmywarce, teraz wyjęłam, umyłam w zlewie, dokładnie osuszyłam i schowałam do szafki.
Wróciłam do sypialni i skoczyło mi ciśnienie.
– Alex! – syknęłam i zerwałam z niego kołdrę, rozwalając jeszcze bardziej leżące na niej ubrania. – Co z tobą? Życie ci niemiłe?
– Mieliśmy iść razem na śniadanie – westchnął, wreszcie przecierając oczy.
– Czy ty rozumiesz, że mój brat Dylan właśnie tutaj jedzie? Będzie lada moment, może właśnie zajeżdża pod budynek. Czy muszę ci tłumaczyć, dlaczego byłoby lepiej, żeby cię tu nie spotkał?
Ulżyło mi, gdy wreszcie otrzeźwiał na tyle, by poważnie potraktować zaistniałą sytuację. Podniósł się do pozycji siedzącej, podrapał po zaroście i wygrzebał gdzieś ze zmiętolonej kołdry jedną skarpetkę.
– Co on tutaj robi?
– Nie wiem, pospiesz się.
Znowu przeszłam do kuchni. Rzuciłam okiem na zawartość śmietnika, żeby się upewnić, czy aby nic podejrzanego nie rzuca się w nim w oczy i ogólnie lustrując cały mój mały loft uważnym spojrzeniem. Wkrótce dołączył do mnie ubrany i rozczochrany Alex. Oczy nadal miał sennie półprzymknięte.
– Idź schodami, będzie bezpieczniej niż windą – poinstruowałam go. – Ale uważaj, bo Dylan czasem też woli schody. Z nim to nigdy nie wiadomo. Musisz nasłuchiwać, żeby na niego nie wpaść.
Alex kiwał głową, przeczesując włosy palcami.
– To kiedy znowu się spotkamy?
– Nie wiem… Pewnie jak wrócę ze Stanów? Będziemy w kontakcie – mówiąc to, położyłam dłoń na klamce. – Błagam, nie wpadnij na Dylana, okej?
– Mhm, no dobra – odparł Alex, wzdychając. Podszedł do drzwi, ale najpierw nachylił się i chyba widząc moje zniecierpliwienie, ograniczył się do muśnięcia moich warg swoimi. – Baw się dobrze na weselu.
– Dzięki.
Modliłam się, by Dylan się na niego nie napatoczył w klatce lub na ulicy. Dla dobra nas wszystkich. Wiedziałam, że wyciągnąłby pochopne wnioski, które wcale nie byłyby mylne.
Nie tylko zaścieliłam łóżko, ale i z rozpędu zmieniłam pościel, tak dla bezpieczeństwa, a potem zajrzałam do łazienki, gdy przypomniałam sobie, że mój gość trzyma w niej swoją szczoteczkę do zębów. Wrzuciłam ją do pudła z tamponami, do którego Dylan w życiu by nie zajrzał. Na wszelki wypadek.
Na szczęście mój wredny brat nie odwiedzał mnie tym razem z nudów. Czasami tak robił i wtedy czepiał się każdej pierdoły, jak to on. Dziś jednak przyjechał z konkretną misją, co zrozumiałam, gdy tylko pojawił się w progu.
Minę miał poważną i skupioną, zdawał się trochę spięty, nawet gdy uśmiechał się do mnie drwiąco i odwzajemniał powitalny uścisk, którym go natychmiast obdarowałam. Pocałował mnie w policzek i zmierzwił mi włosy, a potem stanął na środku mieszkania i wcisnął dłonie do kieszeni swojej luźnej czarnej bluzy, rozglądając się wokół.
– Znowu masz więcej kwiatków – skomentował.
– To silniejsze ode mnie. – Wzruszyłam ramionami i ziewnęłam. – Muszę jakoś wynagradzać sobie brak ogrodu.
– Myślałem, że brak ogrodu wynagradza ci ten wykurwisty taras.
– Mhm, to też – mruknęłam.
Gdy Dylan rozsuwał drzwi prowadzące na zewnątrz, ja otwierałam puszkę z kocią karmą. Szybko przeszedł się po – nie przeczę – istotnie imponującym tarasie. Moi bracia już dawno zgodnie uznali tę część mojego loftu za swoją ulubioną. Zawsze gdy mnie odwiedzali, chcieli siedzieć tylko tam. Nic dziwnego – rozpościerał się stąd widok na dachy barcelońskich budynków, znajdował się na nim grill, wielkie kanapy, dużo roślin i lampki ogrodowe, których światło wieczorami tworzyło niezwykle przytulną atmosferę.
Dziś jednak poranek był mocno listopadowy, wyjątkowo zbyt rześki jak na Barcelonę, i Dylan szybko wrócił do środka. Złapał Daktyla, który na swoje nieszczęście akurat przemykał truchcikiem obok jego nogi. Kociak zaprotestował miauknięciem i spróbował się wyrwać, przepełnionymi żalem ślepiami wpatrując się w swoją miskę, którą właśnie napełniłam mokrą karmą. Aby zasłużyć na śniadanie, musiał jednak pozwolić się najpierw Dylanowi wytarmosić, czemu przyglądałam się ze śmiechem.
– Zostaw go już – powiedziałam w końcu, a następnie zabębniłam paznokciami w kuchenny blat. – Hej, słyszysz? Powiedz mi lepiej, co ty tu tak właściwie robisz.
– Odwiedzam małą siostrzyczkę.
– Co tak nagle? – Uniosłam z rozbawieniem brwi.
– Sprawdzam, czy jesteś grzeczniutka.
Dylan puścił już kota i znowu zaczął chodzić po mieszkaniu. Obserwowałam go zza kuchennej wysepki, analizując w głowie, czy aby na pewno nie ma ryzyka, że natknie się tutaj na coś niepożądanego.
Patrzyłam, jak łapie i miętoli między palcami liść fikusa.
– Dylan, wszystko w porządku? – zapytałam, przekrzywiając głowę z lekkim niepokojem.
– Chryste, no co, nie wolno mi się stęsknić za moją małą siostrą?
– Widzieliśmy się dwa tygodnie temu i za chwilę mamy zobaczyć na weselu. Dlatego przestań się czaić i mów, o co chodzi, bo zaczynam się martwić.
Dylan odchylił głowę i odsunął się od mojego kwiatka doniczkowego. Na chwilę zapadła cisza, którą zakłócało jedynie mlaskanie Daktyla. Potem mój brat podrapał się po piersi i odetchnął, aż w końcu zbliżył się do wysepki, stanął naprzeciwko mnie i sięgnął do kieszeni.
Rozchyliłam usta na widok pudełeczka, które wyciągnął. A potem wydałam z siebie stłumiony okrzyk zachwytu, bo pokazał mi pierścionek, który był w środku.
Obrączka była gruba, bo składały się na nią jakby dwie części, jedna prosta i gładka, z białego złota, a druga pokryta diamencikami, które mieniły się jak szalone, nawet w ten ponury, pochmurny poranek. Na środku zaś tkwił jeszcze jeden diament, tyle że ten był chyba największy, jaki w życiu widziałam. Jego wnętrze mieniło się subtelnym błękitem, jakby ktoś ukrył w kamieniu bezchmurne niebo.
– Oświadczysz się Martinie! – westchnęłam uradowana.
Pierścionek zniknął, gdy Dylan zamknął wieko pudełeczka i odłożył je na blat.
– Nie wiem.
Uniosłam na niego spojrzenie.
– Co to znaczy: „nie wiem”?
Dylan zrobił kilka kroków w stronę tarasu i zapatrzony w dal podniósł ramię i podrapał się w tył głowy.
– Nie wiem, czy się oświadczę.
– Nie rozumiem. To po co ci pierścionek?
– No, a jak myślisz? – Dylan spojrzał na mnie, jakbym ciężko rozumowała.
– No, żeby się oświadczyć?
– No duh.
– Czyli się oświadczysz?
– Nie wiem.
Potarłam czoło, a Dylan znowu zaczął się przechadzać.
– Mam rozumieć, że przyjechałeś do mnie po radę? – zapytałam i się uśmiechnęłam. – Ooo, Dylan, to słodkie.
Zatrzymał się i rzucił mi spojrzenie spode łba.
– Nie przyjechałem po radę – burknął. – Po prostu tak się zastanawiam, co zrobić, i nie wiem, więc może pogadajmy. Czasem masz nawet spoko pomysły.
Z uniesionymi brwiami pokręciłam głową, ale zdecydowałam się tego nie komentować.
– Daj mi piętnaście minut. Przebiorę się, odświeżę i pójdziemy na śniadanie, co? A teraz schowaj ten pierścionek i nie zgub go czasem.
Dylan założył ręce na piersi, przybierając pozę obrażonego ośmiolatka, ale nie zaprotestował. Zanim zamknęłam za sobą drzwi sypialni, widziałam kątem oka, jak posłusznie chowa pierścionek z powrotem do kieszeni bluzy.
Poszliśmy do jednej z moich ulubionych śniadaniowni, tej samej, którą pierwotnie planowałam odwiedzić z Alexem. Knajpka była niewielka, ale dobrze ukryta przy rzadko uczęszczanej ulicy, dzięki czemu jadali w niej głównie miejscowi.
Patrzyłam z lekkim uśmiechem, jak Dylan miesza bez sensu łyżeczką swoją czarną, niesłodzoną kawę.
– Wyduś to z siebie – ponagliłam go w końcu. – Co się dzieje, masz wątpliwości?
– Nie jakieś wielkie.
– Kochasz Martinę?
Dylan wzruszył ramionami.
– No.
– To świetny początek. – Pochwaliłam go. – Martwisz się, że ona nie czuje tego samego?
Spojrzał na mnie z oburzeniem.
– Nie no, wiadomo, że też kocha.
– Więc w czym problem?
Dylan puścił łyżeczkę i uniósł kciuk do zębów – zaczął obgryzać skórki, zerkając gdzieś w bok.
– Nie wiem, czy to może nie za szybko.
– Czy kiedykolwiek rozmawialiście z Martiną o ślubie? Pamiętasz, co mówiła?
– Coś tam może kiedyś. – Westchnął. – Sprawa z nią jest taka, że wiem, że mnie kocha i mnie chce, no nie, tylko ona zawsze się śmiała, że Amerykanie to tak szybko ładują się w małżeństwo, i nie wiem, czy ona chce się władować w nie ze mną już teraz, czy jednak trochę później.
– Po oświadczynach możecie się dogadać w sprawie daty ślubu. Nie musicie przecież brać go natychmiast. Popatrz na Vince’a i Anję. Mieszkają razem już cztery lata, mają dwójkę dzieci, a wesele organizują dopiero teraz.
– Ale u nich wszystko zaczęło się od dziecka, u mnie i Martiny jest inna sytuacja.
Trzymając filiżankę kawy w rękach, przechyliłam głowę.
– Boisz się, że odrzuci oświadczyny?
– Nie boję się, nie odrzuci – zaprotestował od razu z pewnością.
– To o co chodzi?
– Po prostu… – Dylan uniósł na mnie spojrzenie. – Co, jeśli powie „nie”?
– Dylan, poznaliście się, gdy mieliście po ile, dwanaście lat? Byliście razem z przerwami przez ponad połowę swojego życia. Od lat tworzycie pełnoprawny związek. Kochacie się i jakimś cudem oboje ze sobą wytrzymujecie. – Odchyliłam się na krześle, kręcąc z uśmiechem głową. – Jak dla mnie zostaliście sobie zapisani w gwiazdach.
Dylan oparł łokcie o stół, pochylił głowę i przeczesał włosy palcami.
– To laski powinny się oświadczać – burknął.
– Jeszcze czego.
– Gdyby Martina poprosiła mnie o rękę, tobym się zgodził.
– Słodziak z ciebie, Dylan, że tak się stresujesz – zachichotałam.
– Cicho, dziewczynko, wcale się nie stresuję. Wkurza mnie to wszystko i tyle. Bezsens z tym pierścionkiem. To powinno odbywać się inaczej. Powinno być tak, że dziewczyna nie może odmówić.
– Masz rację, to dopiero byłoby fair. – Z uniesioną brwią upiłam łyk kawy.
Zamilkliśmy na chwilę, bo kelner przyniósł nam nasze zamówienia. Nawet nie zdążyłam przyjrzeć się dokładniej swojemu tostowi z ricottą, owocami, orzechami włoskimi i miodem, a Dylan już zapchał sobie usta swoim śniadaniem. Dostał gofry z kremem kokosowym i mascarpone zabarwionym limonką, także udekorowane owocami i karmelizowanymi orzechami – choć prezentowały się wyśmienicie, byłam pewna, że nie rzucił się na nie z łakomstwa, a raczej po to, by odwrócić swoją uwagę od tematu oświadczyn. Pozwoliłam mu przez chwilę rozkoszować się tym fałszywym uczuciem beztroski, a potem, gdy sama nie miałam już miejsca na ani jednego kęsa więcej, oparłam się, wzięłam łyk świeżo wyciskanego soku z pomarańczy i zagadnęłam:
– To kiedy planujesz to zrobić?
Dylan właśnie sięgał widelcem do mojego talerza w celu sprzątnięcia z niego pozostałości tosta.
– Myślałem, że może na weselu u Vince’a.
– O ja cię, tak, idealnie – ucieszyłam się.
– Nie chcę tylko, wiesz, skraść ich blasku. Jak oświadczę się Martinie, to wszyscy będą zachwyceni nami, a nie nudnym Vince’em.
– Wiadomo, najpierw z nimi o tym porozmawiaj. Czy nie będą mieli nic przeciwko i w ogóle. Chociaż znając ich, podejrzewam, że będą ci dziękować na kolanach za to, że odciągniesz od nich uwagę. Anji niedobrze na samą myśl o tej całej atencji, którą dostanie. Kiedy ostatnio z nią rozmawiałam, szukała wymówki, by odwołać imprezę.
– No to nie wiem, może fajnie to wyjdzie. Pogadam z nimi i zobaczymy. Bo wiesz, chcę chyba to zrobić tak przy wszystkich.
– Tak, Dylan, wiemy, że ty za to z byciem w centrum uwagi nie masz problemu.
– Wiadoma rzecz.
Objęłam się ramionami i uśmiechnęłam. Zjadłam właśnie przepyszne śniadanie, które popiłam orzeźwiającym, zdrowym sokiem, wypiłam ciepłą, przyjemnie gorzką kawę w przytulnym lokalu i doświadczałam wiekopomnej chwili, w której mój często niedojrzały jeszcze braciszek robił krok w dorosłość i podejmował szalenie ważną, życiową decyzję.
– To jest wspaniały plan. Rób, jak czujesz, Dylan, i będzie super, zobaczysz.
– Ta, pod warunkiem, że przyjmie te oświadczyny, a nie…
– Jestem pewna, że je przyjmie.
Dylan teraz zaczął bawić się sznurkiem przy kapturze swojej bluzy.
– Słuchaj, może ty mogłabyś jej coś podpowiedzieć? Albo wiem – zapytać, co by zrobiła, gdybym jej się oświadczył, tak na przykład na weselu Vince’a?
– To głupi pomysł.
– Czemu niby? Jesteście blisko i w ogóle.
– Bo od razu będzie wiedziała, o co chodzi, i nie będzie miała niespodzianki?
Dylan odetchnął i jednym haustem wlał w siebie swój sok.
– Będzie dobrze – zapewniłam go. – Hej, ona świata poza tobą nie widzi.
Nie wiem, na ile pomocna ostatecznie okazałam się Dylanowi, ale chyba nawet był zadowolony z tego, że się do mnie pofatygował. Trochę go uspokoiłam i wyciągnęłam jego myśli z mrocznych zakątków wyobraźni, w których Martina łamie mu serce.
Po śniadaniu poszliśmy na spacer nad morze i chodziliśmy bardzo długo, kilka dobrych godzin, aż znowu zgłodnieliśmy i wybraliśmy się na obiad. Tak się najedliśmy i złapało nas tak olbrzymie zmęczenie, że do domu wzięliśmy taksówkę.
Zanim zapadliśmy w poobiednią drzemkę, próbowałam wygonić Dylana do salonu na kanapę, ale moje ogromne łoże w sypialni było zbyt zachęcające, dlatego bezceremonialnie się na nie wepchnął. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko ułożyć się obok niego i przygotować się do dźgania go za każdym razem, gdy chrapnie za głośno.
Obudziliśmy się bardzo późnym popołudniem. Dla rozrywki postanowiliśmy wybrać się do kina na jakiś film akcji. Wcześniej musiałam odwołać swoje plany na ten wieczór, ale zrobiłam to bez żalu. Gdyby bardzo mi zależało na wyjściu do baru ze znajomymi, tobym im zapowiedziała, że biorę Dylana ze sobą. A żaden byłby to problem, bo moich braci wręcz wielbiono w kręgu moich znajomych. Naprawdę, chłopcom udało się zachować aurę monetowskich gwiazd nawet na długo po skończeniu szkoły. Lśnili zawsze i wszędzie, a ludzie lgnęli do nich, jakby w nadziei, że znalezienie się w tym blasku z jakiegoś powodu miałoby rozwiązać wszystkie ich problemy.
Gdy przyjeżdżali zapowiedziani i na dłużej, czasami zabierałam ich na spotkania. Zwłaszcza że moi znajomi często dopytywali, kiedy wyjdziemy razem. Dziś nie czułam takiej potrzeby. Dylan przyjechał na moment, a jutro już planowaliśmy wrócić razem do Stanów. Nie było czasu na imprezki.
Zamiast tego po kinie sami we dwójkę poszliśmy na piwo.
– Dla ciebie soczek – zadrwił najpierw.
Należy zrozumieć, że był to jeden z firmowych żartów Dylana, który prawdopodobnie nigdy miał mu się nie znudzić. Wiedziałam już, że nieważne, ile będę miała lat, czy dwadzieścia dwa, jak teraz, czy pięćdziesiąt – on już zawsze będzie żartował sobie ze mnie i moich doświadczeń z alkoholem. Niezmiernie go to bawiło, aż do przesady, co więcej, bawiło to wszystkich moich braci, co uważałam za lekką żenadę, ale w tej kwestii nie brano mojej opinii pod uwagę.
Uniosłam na niego brew i zapytałam:
– Mam przypomnieć, kto ostatnio nawalił się tak, że położył się na chodniku w samym centrum Madrytu, oglądał gwiazdy i bełkotał coś o Wielkim Wozie?
– A ja mam przypomnieć, kto wtedy leżał obok mnie i kłócił się, że to jakaś Niedźwiedzica?
Zachichotałam na wspomnienie naszej ostatniej imprezy. Dylan, choć teraz mieszkał z Martiną w Nowym Jorku, często bywał w Hiszpanii, zwykle w Madrycie, gdzie zostawili sporą garść znajomych z czasów studenckich, latali też regularnie na Kanary w odwiedziny do rodziny Martiny, no i przy okazji do Blanche, a także często wpadali do Barcelony, do mnie. Poza tym Dylan pomagał Vincentowi w prowadzeniu biznesu i najlepiej z nas wszystkich władał językiem hiszpańskim (do niedawna, bo szybko go w tej umiejętności dogoniłam), toteż okazywał się mu bardzo pomocny, przynajmniej przy niektórych interesach.
W każdym razie w Hiszpanii pojawiał się co rusz, bardzo często z Martiną, a wtedy, niesieni hiszpańskim klimatem, prawie każdą taką ich wizytę wieńczyliśmy wyjściem i imprezą. Przynajmniej jedną.
Bo tego, że nie korzystamy z życia, zarzucić nie mógł nam nikt.
Następnego dnia lecieliśmy już razem do Ameryki. Gdy rodzina Vincenta się rozrosła, kupił drugi samolot, ale że wszyscy Monetowie wiecznie gdzieś latali, czasami trudno było się na jakiś załapać. Tym razem jednak już dawno zarezerwowałam sobie ten lot, bo miałam podróżować z Daktylem i nie wyobrażałam sobie trzymać go w transporterze pod fotelem w samolocie komercyjnym przez tyle godzin. Albo, co gorsza, oddać go gdzieś do luku bagażowego.
Za każdym razem, gdy lądowałam w Stanach, czułam przyjemne ciarki. Tu był mój dom i nieważne, ile siedziałam w Barcelonie i jak bardzo kochałam Hiszpanię oraz ogólnie Europę. Tutaj wiedziałam, że w Pensylwanii stoi Rezydencja Monetów, aktualnie zamieszkiwana przez Vincenta, Anję i dwójkę najsłodszych maluchów pod słońcem. Dom.
Miejsce, w którym każdy z rodzeństwa Monetów mógł czuć się swobodnie. Do którego zawsze mogliśmy wrócić, gdzie mogliśmy odetchnąć, zatrzymać się, a także odnaleźć się, w razie gdybyśmy się pogubili.
A kiedy w tym samym czasie zjeżdżaliśmy się tu wszyscy, spędzaliśmy kolejne niezapomniane wspólne chwile. Byłam bardziej niż gotowa na przeżycie następnych.
Przyjechał po nas szofer. Vincent w ostatnim czasie zaczął intensywnie korzystać z usług prywatnych kierowców, którzy sprawdzali się zwłaszcza teraz, gdy miał małe dzieci, a Anja chciała wybrać się gdzieś z nimi sama.
Kiedy brama wjazdowa prowadząca na teren Rezydencji Monetów się otworzyła, uśmiechnęłam się szeroko. Nasz jesienno-zimowy ogród i zachmurzone niebo witały nas raczej w ponurym stylu, ale nie mogło mnie to mniej obchodzić, bo oto właśnie zaraz miałam przekroczyć próg domu.
Dylan by się za Chiny do tego nie przyznał, ale widziałam, że i jemu drżą kąciki ust.
– Halo, halo! – zawołał, gdy weszliśmy do holu.
Kucnęłam, by wypuścić na wolność Daktyla, który mimo że znał rezydencję bardzo dobrze, to zawsze, gdy tu wracał po przerwie, potrzebował trochę czasu, by na nowo oswoić się z otoczeniem. Do tego momentu miał nie odstępować mnie na krok i tak było i tym razem, kiedy wraz z Dylanem rozglądaliśmy się po podejrzanie cichym domu.
Kiedyś, gdy tu mieszkałam z moimi pięcioma mrocznymi braćmi, przeważnie było spokojnie, przynajmniej tak z wierzchu, ale od kiedy Vincentowi urodziła się dwójka dzieci, okazjonalnie dało się tu słyszeć płacze, a czasem nawet krzyki, które mój najstarszy brat potrafił uciszyć jednym surowym spojrzeniem.
– Hailie i Dylan! – zawołała Eugenie, wyciągając do nas ramiona, wcześniej wytarłszy dłonie o fartuch. Wyjrzała z kuchni i natychmiast rozpromieniła się na nasz widok.
– Co, nikogo nie ma w domu? – zdziwiłam się, gdy wymieniliśmy z nią uściski.
– Vincent jest w gabinecie, pewno zaraz zejdzie. A Anja zabrała dzieci na zajęcia. Wrócą niedługo – odparła Eugenie, a potem, zerknąwszy kątem oka na Dylana, który zaglądał do kuchni, dodała: – Szykuję kolację, ale jeśli jesteście głodni już teraz, to ja wam coś na szybko zrobię, co?
– Byłoby wspaniale – powiedziałam, kierując się jednocześnie do szafki, która zawsze przed moim przyjazdem zaopatrywana była w zapasy kociej karmy. Daktyl kleił się do mojej łydki, z nadzieją wyciągając pyszczek.
Nagle rozległo się głośne parsknięcie Dylana.
– To jest Vincent? – zapytał. Wskazywał na wiszący na lodówce rysunek, jeden z wielu.
– Lissy chodzi na zajęcia artystyczne i bardzo ją tam chwalą. Ma prawdziwy talent – powiedziała Eugenie z dumą. – Mieli namalować rodziców. Spójrz tylko na te szczegóły i pomyśl, że to praca czterolatki.
– O tak, to prawdziwe dzieło sztuki – mruknął Dylan, wyciągając telefon, by zrobić zdjęcie, a ramiona aż mu drżały z nieudolnie tłumionego chichotu.
Moje też zaczęły, gdy zobaczyłam obrazek. Były to dziecięce bazgrołki, ale fakt, może nie najgorsze jak na czterolatkę. Lissy pomyślała, żeby ubrać Vince’a w garnitur i założyć mu sygnet na palec. Zachichotałam szczególnie na widok jego srogiej miny i nastroszonych brwi. Tworzyły zabawny kontrast z uśmiechniętą podobizną Anji widoczną obok.
Eugenie uniosła brew na widok naszych głupich uśmiechów, ale nie skomentowała ich, a i my nie zamierzaliśmy na głos krytykować zdolności artystycznych naszej czteroletniej bratanicy.
Zasiedliśmy przy stole jak kiedyś, objadając się szybką przekąską, którą przyszykowała gosposia, gdy wreszcie dołączył do nas Vincent. Odłożyłam kanapkę na talerz, by go jak najszybciej wyściskać. Odwzajemnił mój czuły gest i nawet lekko się uśmiechnął, choć Vince miał to do siebie, że jego wiecznie skupiona i groźna mina raczej się nie zmieniała, nawet gdy po okresie rozłąki witał się ze swoim ukochanym przecież rodzeństwem.
– Jak tam, tatuśku? Stresik? – zagadnął go Dylan, gdy też już się objęli.
– Ten ślub to zwykła formalność – odparł obojętnie Vince, zajmując jedno z krzeseł, to obok mnie.
– Jakiś ty romantyczny – skomentowałam.
– Nie mam być romantyczny – uciął i skinął na mnie głową. – U ciebie wszystko w porządku? Nie potrzebujesz większego mieszkania?
– Vince, jest idealne. Wiesz przecież, że nie chcę mieszkać w żadnym molochu.
– Ma zajebisty taras – dorzucił Dylan.
– Mhm, a jak studia?
– Mikrobiologia medyczna to mój nowy znienawidzony przedmiot.
– Mówiłaś, że zdasz bez problemu – wtrącił Dylan.
Wywróciłam oczami.
– Oczywiście, że zdam bez problemu.
– Czy przemyślałaś sobie naszą ostatnią rozmowę? – zapytał Vince, uważnie się we mnie wpatrując.
– Hm? – mruknęłam wymijająco.
– Czy zastanawiałaś się nad przeniesieniem się do Stanów?
– Nie wiem… – westchnęłam, zerkając w bok.
– Co, przenosisz się z powrotem do Stanów? – zdziwił się Dylan.
– Nie wiem… – powtórzyłam. – Ale na pewno rozważam wakacyjny staż w Nowym Jorku.
– Hailie ma ogromny potencjał. Jest jedną z najlepszych studentek na roku. W związku z tym chciałbym, żeby rozwijała się na odpowiedniej uczelni. Najlepszej – powiedział Vince, praktycznie ignorując moje słowa.
– Uniwersytet w Barcelonie trzyma naprawdę wysoki, wysoki poziom – zauważyłam.
– Tak. – Vince skinął głową. – Ale nie wyższy niż Harvard, Uniwersytet Johna Hopkinsa lub chociażby Uniwersytet Pensylwanii.
– Wiem, wiem, ja tylko… mam jakiś taki sentyment do Barcelony… i chyba na razie dobrze mi tam – wymamrotałam, bawiąc się szklanką.
– Możesz mieć sentyment do Barcelony, mieszkając w Bostonie, Baltimore lub Filadelfii.
Dylan parsknął.
– Dobra, tatuśku, przyznaj się, że po prostu tęsknisz za małą siostrzyczką i chcesz mieć ją blisko.
– Chcę dla naszej siostry tego, co absolutnie najlepsze, tylko i wyłącznie – syknął chłodno Vince.
Otwierałam usta, żeby załagodzić naszą małą dyskusję, ale okazało się, że nie ma takiej potrzeby, bo w tej samej chwili w przedpokoju rozległ się harmider obwieszczający przybycie do rezydencji co najmniej kilku osób.
A dokładniej Anji, dwójki dzieci oraz towarzyszących im dwóch niań. Jedna z nich wołała Lissy, która z pełną premedytacją ją zignorowała i wpadła do kuchni.
– Ciocia Hailie! – zawołała z piskiem.
Daktyl, który wciąż czaił się w pobliżu, czmychnął gdzieś w bok.
– Moja Lissy! – Odsunęłam się z krzesłem, by dziewczynka mogła bez przeszkód wbiec w moje rozpostarte ramiona.
Niania przystanęła w progu kuchni i splotła z zakłopotaniem ręce. Nikt na nią nie zwrócił szczególnej uwagi, bo całą pochłaniała Lissy, która radością wypisaną na buzi zarażała wszystkich wokół.
– A wujek Dylan to co, duch? – zapytał Dylan z udawanym oburzeniem.
Lissy zachichotała i nachyliła się do niego, by podarować mu wyczekiwanego przytulasa, szybko jednak wróciła do mnie. Od małego wiedziała, że w tym domu my, kobiety, musimy trzymać się razem.
Poza tym Dylan odwiedzał rezydencję znacznie częściej niż ja, co mógł robić, od kiedy zamieszkał w Nowym Jorku oraz od kiedy poza więzami rodzinnymi zaczęła łączyć go z Vince’em również praca.
Zdjęłam z głowy Lissy czapkę, spod której rozsypały jej się blond włoski, a potem odwiązałam szalik. Podałam je niani, która od razu podbiegła do mnie, by je przejąć i odłożyć do szafy, a za chwilę wróciła po kurtkę i buty. Vincent przyglądał się temu, jak jego córka obsługiwana jest przez nas przy kuchennym stole, i nie wyglądał na zachwyconego tym brakiem dyscypliny, ale jednocześnie przymykał na niego oko, bo nikogo nie upomniał, że tak się nie robi.
– Dzień dobry – przywitała się Anja, wkraczając do kuchni z drugim dzieckiem, tym razem chłopcem posadzonym na jej biodrze i przytulonym do jej boku. Mały trzymał głowę na ramieniu swojej mamy i trochę chował twarz w jej włosach, speszony pojawieniem się znikąd tylu osób.
Oczywiście nie obyło się bez westchnień zachwytu w moim wykonaniu, jaki to mój bratanek jest już duży. Porwałabym go od razu na ręce, gdyby nie to, że na moje kolana wdrapała się szukająca uwagi Lissy. Ją także chętnie objęłam.
Nie wiem, jak Vince był w stanie patrzeć na swoją przyszłą żonę i dwójkę najsłodszych dzieci we wszechświecie z tak spokojną twarzą. Ja na jego miejscu roztopiłabym się już dawno i zostałaby po mnie jedynie kałuża pod stołem.
– Martwię się, że Michi się rozchoruje – wyznała Anja, przyglądając się z niepokojem twarzy syna. – W aucie kilka razy kichnął.
– Chyba ktoś tu szuka wymówki, żeby odwołać wesele – zarechotał Dylan.
– Chciałabym, żeby to było takie proste – burknęła i poprawiła sobie chłopca na biodrze. – Nancy, zagrzejesz mleko?
– Oczywiście. – Jedna z niań natychmiast wzięła się do roboty, przy okazji gruchając do małego Michaela: – Nic mu nie będzie, to silny chłopiec, prawda?
– Oboje wyglądacie, jakbyście nie chcieli tego wesela – powiedziałam, zerkając to na Vince’a, to na Anję. – Czy naprawdę jest ono konieczne?
– Świetne pytanie – pochwaliła mnie Anja i zerknęła na swojego przyszłego męża, unosząc brew. – Vince odpowie.
On odchrząknął.
– To już zostało przedyskutowane. Tradycją jest, że członkowie Organizacji pobierają się w sposób formalny. Główne cele uroczystości to oficjalne przedstawienie żony i zarazem przypieczętowanie jej nietykalności. – Zamilkł na chwilę. – I tak zwlekaliśmy z tym tak długo, jak się dało.
– Anja, jako matka twoich dzieci i tak zalicza się do grona osób nietykalnych – zauważyłam.
– Zalicza się, ale publiczny ślub to ścieżka, którą dla świętego spokoju życzyłbym sobie, żebyśmy podążyli.
– Czyli co, zjadą się wszystkie dziady z Organizacji? – zapytał Dylan.
– Nie tak to działa – odparł Vince. – Będą tylko ci, z którymi współpracujemy najbliżej.
– I całe szczęście – mruknęła Anja.
– Czy to aktualne, że bliźniacy i Will też przylecą już dziś? – zagadnęłam, głaszcząc Lissy po włosach za to, że była tak cierpliwa i grzeczna, choć widocznie powoli się nudziła rozmowami dorosłych. Rzadko zdarzało mi się widzieć tak dobrze wychowane dziecko, ale z drugiej strony niczego innego nie spodziewałabym się po córce Vincenta.
Teraz jej oczy rozszerzyły się z ekscytacji na wspomnienie o reszcie jej ulubionych wujków.
– Wysłali selfie z samolotu na grupę, co, nie widziałaś? – parsknął Dylan. – Tony wyszedł jak przychlast.
– Co to jest przychlast? – zapytała Lissy.
– Tak się mówi, jak ktoś ma krzywy ryj – wyjaśnił.
– Dylan – syknęłyśmy jednocześnie z Anją.
Vincent położył dłoń na ramieniu swojej zdezorientowanej córki i pokręcił ledwo zauważalnie głową.
– Tak się nie mówi, nie powtarzaj tego.
– A Martina przyjedzie jutro, prawda? – zapytałam.
Dylan skinął głową.
– Dużo ostatnio pracuje.
– Fajnie, że się spełnia.
– Moim zdaniem bierze sobie na głowę za dużo projektów.
– To jej pierwsi klienci, to normalne, że chce dobrze wystartować – wtrąciła się Anja.
– Zazdroszczę jej. Też już chciałabym zacząć robić coś… znaczącego – wyznałam.
– Twoja praca dla fundacji jest bardzo znacząca – zapewniła mnie moja przyszła bratowa.
– Niby tak, ale…
– Skup się na studiach – powiedział do mnie Vincent. – Teraz to one powinny być twoim priorytetem.
– No przecież są… – mruknęłam, wzdychając cicho i porzucając ten temat.
Lata minęły, a Vincent nie przestał być Vincentem i już się do tego przyzwyczaiłam. Nie oznacza to jednak, że powstrzymywałam się od psioczenia na niego w swojej głowie, gdy mnie irytował.
Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, ale teraz życie Vince’a i Anji, mimo że posiadali aż dwie nianie do dyspozycji, odczuwalnie podyktowane było rutyną ich dzieci. Anja martwiła się o Michiego, który kichnął jeszcze raz czy dwa. Gdy prawie zasnął jej na rękach, zmęczony po całym dniu, wzięła butelkę i opuściła nas w towarzystwie opiekunki. Już jej tego wieczora nie zobaczyliśmy – podobno położyła dziecko i sama zasnęła u jego boku.
Lissy okazała się twardszym orzechem do zgryzienia. U niej zmęczenie objawiało się w inny sposób, bo zaczęła psocić. Widać było, że powieki jej ciążą, i często ziewała, ale gdy Dylan złośliwie jej to wytykał, zapierała się, że nie chce spać.
Dobrze siedziało nam się w kuchni, więc się z niej nie ruszaliśmy. Lissy chodziła do swojego pokoju zabaw w towarzystwie niani i przynosiła nam do pokazania swoje najnowsze zabawki, a gdy chciała iść po kolejne, Vincent upominał ją, by najpierw odniosła poprzednie na miejsce. Zawsze gdy tu byłam, lubiłam obserwować relację mojego najstarszego brata z jego dziećmi. Miałam wrażenie, że – o ile to w ogóle możliwe – stał się kompletnie nowym sobą i jednocześnie nie zmienił się w ogóle.
– Usiądź prosto – pouczył Vince swoją córeczkę, gdy Eugenie podała nam kolację.
Lissy do tej pory krążyła po całej kuchni i co chwila zmieniała osobę, na której kolanach chciała się sadowić, ale teraz powiedziano jej, że do jedzenia ma usiąść na własnym krześle. Miała na nim ułożone specjalne poduchy, które umożliwiały jej dosięgnięcie do blatu.
Dziewczynka posłuchała, ale tylko na chwilę, bo zaraz znowu się zgarbiła i bez entuzjazmu zmierzyła wzrokiem miskę, którą ojciec właśnie podsunął jej pod nos.
– Wyprostuj się, Lindsay – powtórzył, zerkając na nią znacząco.
Lissy pozwoliła sobie na westchnięcie, ale faktycznie się wyprostowała i sięgnęła po łyżkę.
– Gorące – poskarżyła się.
– Więc nabieraj małe porcje i podmuchaj – instruował ją cierpliwie Vincent.
Zrobiła, jak kazał, ale już po pierwszym kęsie znowu odłożyła łyżkę, a potem odetchnęła i wystarczył moment, by ponownie się rozkojarzyła, wykręciła i spłynęła z krzesła w dół.
Vince przymknął powieki, a ja z Dylanem zagryźliśmy usta, byle nie wybuchnąć śmiechem.
– Ciociu Hailie, a mogę ci coś pokazać?
– Co takiego? – zapytałam, chichocąc.
– Teraz, Lindsay, wrócisz na miejsce i dokończysz kolację – odezwał się twardo Vincent. – To już nie pora na zabawę.
Iskierki podniecenia w błękitnych tęczówkach Lissy zgasły.
– Tylko coś jeszcze przyniosę – jęknęła błagalnie.
– Nie ma zabawek przy kolacji, wiesz o tym doskonale.
Świdrujące spojrzenie Vince’a wystarczyło, żeby dziewczynka wsunęła się z powrotem na swoje krzesło.
– Daj spokój, możesz zrobić wyjątek – powiedziałam, patrząc na niego znacząco.
– Lindsay wie, skąd się wzięła ta zasada, nieprawdaż?
Lissy pokiwała niechętnie głową.
– Jesteś straszny – szepnęłam do Vince’a, a on wzruszył ramionami, bębniąc palcem w brzeg jej miski. Nachyliłam się do niej i mruknęłam: – Jeszcze mi wszystko pokażesz, hm? Zostanę tu trochę, więc będziemy miały dużo czasu, żeby się bawić.
– Tak to zwykle jest, że ojcowie to nudziarze – dorzucił Dylan, mrugając do małej.
Lissy uśmiechnęła się do nas ukradkiem, a po chwili, gdy wróciliśmy do rozmowy, znowu zmęczyła się jedzeniem i siedzeniem w miejscu, więc podwinęła kolana pod brodę. Szybko je spuściła, bo chyba przypomniała sobie, że siedzi obok Vince’a, który co rusz na nią zerka.
A potem jednak o tym zapomniała, bo odchyliła głowę, przetarła opadające powieki, a potem wbiła wzrok w sufit i ona jedyna wie, co tak absorbującego na nim zobaczyła, że Vince musiał powtórzyć jej imię trzy razy, by wyrwać ją z transu.
Z Dylanem próbowaliśmy jej pokazać, jak sami zajadamy się kolacją, żeby zachęcić ją do naśladowania, ale to nie zadziałało. Potem Eugenie coś do niej pogruchała, a następnie dołączyła do niej jedna z niań, która została z nami w kuchni. Wiem, że praca tej kobiety na pewno jest bardzo wymagająca, ale przez większość czasu zdawała się bezczynnie przy nas sterczeć, onieśmielona chyba nieco naszym towarzystwem.
– Ale Lissy, ty jesz tyle, co kurczaczek – mówiła do niej Eugenie, kręcąc ze zmartwieniem głową. – Obiad też ledwie co ruszyłaś.
Lindsay wydała z siebie sfrustrowane westchnięcie godne czterolatki.
– Chociaż troszeczkę, co? – proponowała niania, a dziewczynka znowu odchyliła głowę i chyba zaczynała mieć dosyć tych nagabywań, bo wreszcie wydała z siebie pełen protestu pisk, a potem fiknęła nogami, które z powrotem nie wiadomo kiedy podwinęła pod brodę. Zrobiła to tak szybko i zwinnie, że nikt nie zdążył zareagować, gdy stopą zahaczyła o miskę.
Część ostudzonej już na całe szczęście zawartości wylała się na nią, część na ziemię, ale oberwało się też śnieżnobiałej koszuli Vincenta.
Nasz najstarszy brat ewidentnie irytował się coraz bardziej wraz z każdą kolejną próbą poradzenia sobie z marudną córką, ale aktualnie miarka się przebrała, bo odsunął swoje krzesło i wstał. Nie zrobił tego przesadnie gwałtownie, ale dało się wyczuć, że się wkurzył.
Cmoknąwszy językiem, machnął ręką i zwrócił się chłodno do niani:
– Zabierz ją, proszę, na górę, przebierz i natychmiast połóż do łóżka.
Potem stanął przed kuchennym blatem, odwrócony do nas plecami, i zaczął luzować sobie krawat, gdy niania podnosiła z krzesła Lissy, która jak na zawołanie wybuchła płaczem. Zmiana nastrojów w kuchni nastąpiła tak szybko, że z Dylanem gapiliśmy się oniemieli na to, jak niania znika na schodach z naszą wrzeszczącą, brudną bratanicą na rękach, a Eugenie przylatuje do stołu ze ścierką i jakimś środkiem czystości, mrucząc, że biedna Lissy jest po prostu bardzo śpiąca.
– Zrobiła to niechcący – zgodziłam się łagodnym głosem i wstałam, by podać ręczniki papierowe.
– Gdyby się tak nie kręciła, to nic by się nie stało. – Vince odrzucił krawat na bok i zabrał się za rozpinanie guzików koszuli.
– To dzieciak, Vince, wiadomo, że trudno usiedzieć jej na tyłku – mruknął z rozbawieniem Dylan.
– Tak, jednak nie oznacza to, że będę ignorować to, że jest nieposłuszna. Zupa mogła być gorąca.
Wywróciłam oczami, a Dylan gwizdnął, bo nasz brat właśnie odwrócił się, żeby przewiesić poplamioną koszulę przez oparcie krzesła.
– No, no, trzymasz formę, tatusiu, szacunek.
Vincent rzucił mu mroczne spojrzenie, a ja zaśmiałam się głośno, choć w rzeczywistości musiałam przyznać, że to była prawda – Vince dobrze się trzymał. Nic dziwnego, w końcu w naszej rodzinie każdy o siebie bardzo dbał.
Kolejnym na to dowodem byli cali, zdrowi i atrakcyjni jak zawsze bliźniacy oraz Will, którzy zjawili się w rezydencji późnym wieczorem. Narobili hałasu i zamieszania, a ja ściskałam się z nimi tak długo, że aż zdrętwiały mi ramiona.
I nagle stało się – całą szóstką siedzieliśmy w salonie. Nawet gdyby ktoś miał nam zapłacić, nie potrafilibyśmy udawać, że takie momenty nie cieszą nas jak nic innego. Te czasy, gdy się tak pięknie jednoczyliśmy. One zawsze sprawiały wrażenie czasów idealnych, wtedy wszystko było tak, jak być powinno. Ładowaliśmy baterie miłością i bliskością, jaką się po cichu i niedemonstracyjnie nawzajem obdarowywaliśmy.
– Dla Hailie soczek – rzucił Shane, gdy Dylan podawał wszystkim piwa.
Każdy z braci się zaśmiał, a ja ledwo się powstrzymałam od klepnięcia się w czoło. No przecież co za idioci.
Dostałam jednak swoje piwo i sączyłam je oparta o ramię Tony’ego, z nogami na Shanie. Celowo usadowiłam się między nimi, bo najbardziej chciałam posłuchać o ich wspólnej wyprawie do Azji, z której właśnie wrócili.
– To była bajka, takie odcięcie się od świata. Zresztą widzieliście zdjęcia na grupie – mówił Shane.
– Na grupie to widziałem tylko pytania od Hailie, czy żyjecie – mruknął Dylan.
– Martwiłam się! A wy mieliście się odzywać codziennie.
– Kumasz, że nie zawsze było jak złapać internet? – Tony wywrócił oczami.
– Nie interesuje mnie to.
– Jakie macie plany na teraz? – zagaił ich Vince, który jako jedyny zamiast piwa popijał whisky.
Tony wzruszył ramionami, a Shane zamyślił się na chwilę.
– Może Ameryka Południowa?
– Podróżnicy się znaleźli – parsknął Dylan.
– To zajebista zabawa.
– Nie możecie podróżować po miejscach, w których zawsze będziecie mieli zasięg? – westchnęłam, oczami wyobraźni widząc, jak znowu będę drżeć o życie swoich najmłodszych braci.
– Wtedy zabawa jest mniej zajebista.
– Mhm, w pewnym momencie zabawa będzie musiała się skończyć – przypomniał im Vince.
Will go szturchnął.
– Daj im się wyszaleć.
– Daję. Szaleją cały czas.
– Nawet podoba nam się w Miami. Jak coś, to póki co najszybciej zatrzymamy się właśnie tam – powiedział Shane.
– O, no, w wykurwistej willi Willa – dorzucił Tony.
– Zawsze jesteście mile widziani, jak tylko obiecacie po sobie sprzątać – zastrzegł Will z kpiącym uśmiechem. – Inaczej Harrison z wami oszaleje.
– Właśnie, co z Harrisonem? – zagadnęłam. – Dlaczego nie przyleciał z wami?
– Dziś miał jeszcze ważne spotkanie, nie mógł się wyrwać. Doleci do nas jutro, do Vegas.
Na twarzach chłopców zagościły diaboliczne uśmiechy, tylko Vince zamknął oczy i westchnął.
– Wy to lepiej uważajcie w tym Vegas – warknęłam na nich.
– Nie bój nic, mała Hailie, to nie pierwszy raz, jak twoi bracia się uchleją – odparł Shane, klepiąc mnie po łydce.
– To lepiej wy się pilnujcie, co? – burknął Dylan.
– O co ci chodzi? – Nastroszyłam brwi.
– Martina coś gadała, że Maya ściąga wam na panieński striptizera.
– O, naprawdę? – zainteresowałam się.
– Słucham? – wtrącił Vince, od razu otwierając oczy, by świdrować nas spojrzeniem.
– E, jaki striptizer niby? – Shane zmarszczył brwi, a Tony skrzywił się i nawet uniósł głowę.
– No ja też bym chciał wiedzieć – warknął Dylan, gotowy, by się nabuzować, jakby zapomniał, że już wystarczająco się za tę rzecz nawściekał.
– Uspokój się, pewnie Martina ci tak powiedziała, żeby cię sprowokować – mruknął Will, choć nie wydawał się przekonany.
Wszyscy bracia nagle spojrzeli na mnie i wiem już, co sobie myśleli. Wyobrażali sobie swoją małą siostrzyczkę, za jaką mnie wciąż mieli, oglądającą, jak jakiś napakowany tancerz stopniowo zrzuca z siebie ubrania. Dylan na dodatek widział tam obok Martinę, a Vincent – swoją przyszłą żonę i matkę swoich dzieci.
Zachichotałabym, gdybym nie zobaczyła Lissy, która właśnie zajrzała do salonu. Natychmiast skupiłam na niej swoją uwagę. Podniosłam się, zaalarmowana, że coś się stało. Chłopcy podążyli za moim spojrzeniem.
Lissy stała w progu w piżamce, miała rozczochrane włosy i ewidentnie wciąż znajdowała się w półśnie. Mrużyła i tak niemal zamknięte oczy; raziło ją światło, mimo że w salonie praktycznie panował półmrok.
– Hej, piękna, co jest? – zapytał Dylan uroczo łagodnym tonem. Z jakiegoś powodu akurat stał, może po to, żeby sięgnąć po kolejną butelkę piwa. W każdym razie znajdował się najbliżej dziewczynki, więc kucnął i wyciągnął do niej wolną dłoń. – Wszystko okej?
Zachęcona tym gestem Lissy ruszyła w jego stronę. Nie płakała, ale na jej zaspanej twarzy malowało się pewnego rodzaju przejęcie, jakby coś ją zaniepokoiło.
Widok córeczki Vincenta, tak bezbronnej i kruchej, obudził we mnie ogromnie silne emocje. Pragnęłam podbiec do niej, porwać ją w ramiona i chronić przed absolutnie każdym złem tego świata. Chciałam zrobić coś, by się uśmiechnęła, by była szczęśliwa. Totalnie zaskoczyłam tym samą siebie. A co najlepsze, z twarzy moich braci mogłam wyczytać, że targają nimi te same uczucia.
Uświadomiłam sobie, że to jest jednocześnie wada i zaleta związana z przynależnością do naszej rodziny. Wszyscy byliśmy do siebie tak przywiązani, że niemal od siebie uzależnieni.
Lissy musnęła rączką wielką dłoń Dylana, ale nie zatrzymała się przy nim, bo jej wzrok natrafił na siedzącego na kanapie Vincenta. Od razu stało się jasne, że to do niego chciałaby się przytulić. Chwiejnym krokiem zbliżyła się do ojca, a on obserwował ją, nie zmieniając kamiennego wyrazu twarzy.
Nagle oparła się tułowiem o brzeg kanapy i wyciągnęła do niego obie ręce.
Wszyscy bez wyjątku patrzyliśmy na Vince’a poruszeni i w pełnej gotowości do ukatrupienia go, w razie gdyby zdecydował się odrzucić niemą prośbę swojej córeczki. Był w końcu okropnie pamiętliwy, a dziś przy kolacji nieźle go zdenerwowała.
Nawet on nie potrafił być jednak ślepy na urok małej Lindsay, bo nadal poważny, odstawił na bok szklankę z whisky i nachylił się, żeby podnieść dziecko i usadzić je sobie na kolanach.
Głowa dziewczynki natychmiast opadła na jego pierś, a on objął jej drobne ciałko swoim ramieniem. Lissy od razu zamknęła oczy, jakby dostała dokładnie to, czego potrzebowała, i teraz mogła już spokojnie zasnąć.
Will podał Vince’owi kocyk, który leżał złożony gdzieś obok, a którym teraz obaj opatulili Lissy. Następnie Vince ponownie sięgnął po swoją whisky i powoli wróciliśmy do rozmowy. Dziewczynka nie przebudziła się już ani razu, nawet gdy wybuchaliśmy głośnym śmiechem.
Czasami zerkałam ukradkiem na Vincenta i jedyne, o czym potrafiłam myśleć, to słowa naszego ojca, które kiedyś do mnie wypowiedział. Te, w których wyraził szczerą nadzieję, że Vince będzie miał kiedyś dzieci.
„Bo kto inny będzie topić jego serce, gdy ty już dorośniesz?”
Gdzieś około północy pożegnałam się z braćmi. Zanim jednak zdążyłam złapać Daktyla pod pachę i udać się wreszcie do swojej sypialni, w korytarzu zatrzymał mnie Dylan.
– Ej, dziewczynko, mam małą prośbę.
– Tak?
– Możesz to dla mnie przechować?
Spojrzałam na to, co trzymał w ręku.
– Pierścionek? – zapytałam, marszcząc brwi.
– Nie chcę brać go ze sobą do Vegas, a gdziekolwiek schowam go w swojej sypialni, to będę miał schizę, że Martina go znajdzie.
Pokiwałam głową.
– Niech będzie.
– Dzięki. – Skrzywiłam się, gdy na odchodne potarmosił mi włosy. – Dobranoc, mała siostrzyczko.
– Dobranoc, Dylan.
Vince dbał, by moja sypialnia pozostała nienaruszona, żebym zawsze miała w rezydencji swoje miejsce. Weszłam do środka i rozrzewnionym uśmiechem rozejrzałam się wokół.
Wszystko, co potrzebne kotu do szczęścia, już się tu znalazło na moje życzenie, choć wiedziałam, że Daktyl zaraz pewnie zwinie się w kłębek na moim łóżku i spędzi tak ze mną czas aż do rana.
Zamierzałam przygotować się do snu i już nie mogłam się doczekać, gdy schowam się pod kołdrą. W głowie szumiało mi trochę od piwa, ale nie było to uczucie całkowicie mi nieznane. Żeby mu się czasem nie poddać i nie odpłynąć za szybko, skierowałam się do garderoby, by ukryć pierścionek dla Martiny.
Jak ukryć, to ukryć – sięgnęłam w czeluści szafy, szukając odpowiedniego miejsca.
A potem zaniemówiłam na chwilę, bo wyłowiłam stamtąd pudełko, schowane równie dobrze, jak ja planowałam schować pierścionek Dylana. I słowo daję, że nie pamiętałam, co w nim trzymałam. Nie było to dla mnie wtedy ważne. Nie myślałam o tym. Dopiero teraz sobie przypomniałam. I nie wiedzieć czemu poczułam dziwny dreszcz. Jakbym chowała tu coś nielegalnego.
A przecież to tylko perełki.
Ukryłam je z powrotem, razem z pierścionkiem dla Martiny, próbując logicznie wyjaśnić samej sobie, dlaczego miałyby przejść mnie ciarki na widok tego dawno zapomnianego i schowanego przed światem prezentu.
Dziwne było to uczucie, bardzo niezbadane.
Tej nocy owinęłam się dodatkowym kocem i zasnęłam przytulona do Daktyla.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
You&YA
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz