Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Otwarcie na świat, możliwe dzięki internetowi, odarło Amerykanów ze złudzeń, że ich ojczyzna pozostaje najlepszym miejscem do życia, pracy i spełniania marzeń (brak podstawowych praw: powszechnego urlopu macierzyńskiego i zdrowotnego, astronomiczne koszty edukacji, spadający gwałtownie poziom życia i zarobków). Nadchodzi wielki reset, który może przybrać nawet formę rozpadu Ameryki na nowe, niezależne twory polityczne.
Eseje i wywiady Elizy Sarnackiej-Mahoney, kreślą głęboko przemyślany, przekrojowy i szokujący obraz kondycji naszego najważniejszego sojusznika.
Stany Zjednoczone Kajmanów. Amerykańscy bogacze płacą dziś niższe stawki podatkowe niż budowlańcy, a Ameryka zmienia się w raj podatkowy.
Czy Ameryka może się rozpaść? Podziały w narodzie przekroczyły temperaturę wrzenia, a pokojowy rozpad unii może być jedyną alternatywą dla bratobójczej wojny.
Naród pracujących nędzarzy. Amerykanie nie jeżdżą na urlopy, bo ich nie biorą. Większość obywateli nie ma żadnych oszczędności.
Nieśmiertelna biała duma. Białasów trzeba wymienić. Za 40 lat biały będzie już tylko co trzeci mieszkaniec kraju. WASP nie dadzą się tak łatwo roztopić w multikulturowym tyglu.
Studenci zadłużeni na wieczność. Zachęcamy do udziału w naszej loterii, masz szansę spłacić swój dług studencki!
Nacja bez wakacji. Vacation Deficit Disorder (VDD), czyli zespół deficytu urlopowego. Schorzenie występujące u osób, które czują, że potrzebują urlopu, lecz nie mogą go wziąć.
Katolik w Białym Domu. Joe Biden i jego model prezydentury.
Amerykańska Polonia bastionem konserwatyzmu? Dlaczego tracimy potencjał drzemiący w Amerykanach przyznających się do polskich korzeni?
Nie da się zrozumieć Ameryki bez poświęcenia jej więcej czasu, niż tylko przebiegając oczami po czerwonych paskach w telewizyjnych dziennikach. Ocenianie Stanów według definicji stosowanych w innych częściach świata nie ma sensu. Sprawdź jak wygląda Ameryka od środka - oczami Elizy Sarnackiej-Mahoney.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki i stron tytułowych Fahrenheit 451
Redakcja i korekta Agata Łojek i Małgorzata Ablewska
Dyrektor wydawniczy Maciej Marchewicz
Skład i łamanie wersji do druku TEKST Projekt
ISBN 9788380798670
Copyright © by Eliza Sarnacka-Mahoney Copyright © for Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2023
WydawcaWydawnictwo Fronda Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
www.twitter.com/Wyd_Fronda
Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum
Z piątku na sobotę pierwszego tygodnia stycznia 2023 r. republikański deputowany Kevin McCarthy został wybrany na nowego spikera Izby Reprezentantów. Mimo późnej pory strzeliły korki od szampana, a nowy spiker bezzwłocznie wygłosił przemówienie. Nabite okolicznościowymi deklaracjami, jakie politycy zwykle składają w takich momentach, zapewne nie zapadłoby nikomu w pamięć, gdyby nie pewna nieoczekiwana uwaga. Otóż McCarthy wyznał, że choć spełniło się jego marzenie, krzesło spikera nie będzie jego ulubionym miejscem na Kapitolu. Tym pozostanie Sala Posągowa, a dokładnie – jej kąt nieopodal wyjściowych drzwi, nad którymi góruje słynny „Rydwan Historii”, zabytkowa rzeźba z tarczą zegara w roli koła i wychylającą się z pojazdu muzą Klio jako kronikarką dziejów. W czasach, gdy pomieszczenie znano jeszcze pod nazwą Old Hall i służyło ono Izbie Reprezentantów za salę obrad, wielkim miłośnikiem zegara był sam Abraham Lincoln. Lubił słuchać, jak tyka, i siadywać pod rzeźbą właśnie. – Wówczas jeszcze jako zwyczajny deputowany, kongresmen jednej kadencji ze swoim miejscem w ostatnim rzędzie – przypomniał słuchaczom McCarthy. I dodał, że sam najczęściej odwiedza Salę Kolumn nocą. Wtedy już nikt się po niej nie kręci, może więc pobyć z zegarem sam na sam: kontemplować jego wiekowy cyferblat i wsłuchiwać się w ten sam co dawniej Lincoln odgłos płynącego czasu. Ma wtedy wrażenie, że w powietrzu unoszą się myśli prezydenta. I że układają się w pytania, które nurtowały Lincolna najbardziej. Jak uniknąć wojny domowej? Czy amerykański naród przetrwa?
Zaskakująca, wykwitła znienacka między zdaniami refleksja o Lincolnie nie była jednak ani spontaniczna, ani przypadkowa. McCarthy miał za sobą fatalny tydzień. Głosowanie, które zwykle jest formalnością załatwianą w ramach inauguracji nowego kongresu, tym razem przybrało formę igrzysk śmierci. Okoniem do kandydatury McCarthy’ego stanęło kilkunastoosobowe grono lojalistów Trumpa i nim w końcu ją poparło w 15. rundzie głosowania, przez cztery dni paraliżowało Kongres i podsycało atmosferę wojny domowej w łonie partii.
Ameryka śledziła to widowisko ze zgrozą i niedowierzaniem. Akt podobnego obstrukcjonizmu podczas wyborów spikera mury Kapitolu ostatni raz oglądały w 1859 r., dwa lata przed wybuchem wojny secesyjnej. W dodatku nie wiadomo, czy był to tylko zbieg okoliczności, czy zamierzona gra ze strony trumpistów, że „przetrzymali” McCarthy’ego w niepewności i upokorzeniu akurat do 6 stycznia. Data była przecież wymowna. To tego dnia dwa lata wcześniej uzbrojeni zwolennicy teorii o skradzionych wyborach wdarli się na Kapitol, by powstrzymać Kongres przed zatwierdzeniem prezydentury Joego Bidena. Napastnicy z ulicy ponieśli klęskę. Kongresowi insiderzy dopięli swego. Zaprzestali walki dopiero wtedy, gdy McCarthy podpisał cyrograf ze zgodą na ich radykalne postulaty. W tym m.in., by każdy deputowany w dowolnie wybranym momencie miał prawo wystąpić z wnioskiem o wotum nieufności wobec nowego spikera.
Jak długo potrwa kadencja McCarthy’ego, za którą zapłacił tak wysoką cenę, dopiero się przekonamy. Kto jednak miał nadzieję, że prezydentura Bidena i wynik ostatnich wyborów uzupełniających były sygnałem, że do amerykańskiej polityki powraca „normalność” (choć można i chyba nawet należy się kłócić, co ten termin właściwie oznacza), będzie musiał uzbroić się w cierpliwość. Kongresowy standoff przypomniał zapominalskim, że mimo gasnącej gwiazdy Trumpa trumpizm ma się w Ameryce świetnie i nigdzie się nie wybiera. Więcej – zdolny już dziś do samodzielnej egzystencji, agresywnie ewoluuje, dokonując potrzebnej autokorekty. Nie wiadomo, ile jeszcze porządzi, możemy jednak być pewni, że czas, jaki dzieli nas od kolejnych wyścigów o Biały Dom, jeszcze nie będzie „normalny” i zaskoczy nas niejedną, oby jak najmniej bolesną, niespodzianką.
O armii klonów Trumpa w kontekście wyborów uzupełniających piszę w książce, którą wzięli państwo do ręki. Jest to jedyny tekst, w którym kataloguję i podsumowuję bieżące wydarzenia polityczne. To celowy wybór. Do wiadomości o sprawach bieżących wszyscy mamy dziś niemal nieograniczony dostęp. Ale nastawione na zaspokajanie ciekawości „co” i „gdzie” prasówki rzadko dają odpowiedzi na pytanie „dlaczego”. Dlaczego gangrena trumpizmu zaatakowała Amerykę właśnie teraz? Dlaczego zaatakowała w ogóle? Jak to możliwe w kraju twórców Karty Praw Człowieka (The Bill of Rights) i konstytucji sankcjonującej kanon idei i wartości, z którymi trumpizm jest w wielu swoich aspektach rażąco niekompatybilny? O te odpowiedzi trudniej, bo mają naturę perspektywiczną i wieloskładową. Nie da się ich udzielić bez uważnej wiwisekcji całego gruntu, w którym ziarno trumpizmu – i każdego zresztą innego „fenomenu”, którym Ameryka szokuje świat – najpierw się ukorzeniło, a potem puściło pędy. Okaże się, że bieżącej polityki nie będziemy tu potrzebowali prawie wcale, choć polityka, rzecz jasna, ma na kompozycję tego gruntu zasadniczy wpływ. Najważniejszy zawsze pozostaną konteksty: społeczny, ekonomiczny, historyczny, kulturowy, w obrębie których dochodzi to „zahartowania się” lub, jak kto woli, erozji tego gruntu, nim wyłoni się z niego zmiana. Odkrywając w ten sposób Amerykę (sic!), odkrywa się przy okazji prawdę starą jak świat: fenomen nie jest fenomenem, jest efektem. To, co przestało działać, przez jakiś czas działało z rosnącym i doskonale widocznym dla wszystkich defektem, tylko odwracaliśmy od niego oczy. To zaś, co rzekomo nieoczekiwane, jak ściskający dziś Amerykę powszechny ból, nadeszło dokładnie w momencie, w którym należało się go spodziewać.
Sama Ameryka już nie boi się nazywać po imieniu chorób, które ten ból powodują. To m.in. jej haniebna historia niewolnictwa i relacji z rdzenną ludnością, strukturalna i systemowa dyskryminacja wybranych grup etnicznych i społecznych, wreszcie kompromitacja amerykańskiej wersji kapitalizmu i do pewnego stopnia samej państwowości. Mimo nowych potrzeb i oczekiwań społecznych ta druga wciąż pozostaje w tej części świata zakładnikiem pierwszej, praktykując pogardę dla słabszych i mniej uprzywilejowanych (kastowy system opieki medycznej i socjalnej, ruina systemu ochrony praw pracowniczych) oraz bezwzględną apoteozę pościgu za zyskiem, nawet jeśli idzie on po swe łupy – dosłownie! – po trupach dzieci (strzelaniny w szkołach a stanowisko prawicy w sprawie dostępu do broni, epidemia opioidowa). Otwarcie na świat, możliwe dzięki internetowi i nowym technologiom komunikacji, odarło z kolei Amerykanów ze złudzeń, że ich ojczyzna pozostaje najlepszym miejscem do życia, pracy i spełniania marzeń (brak tak podstawowych praw jak powszechny urlop macierzyński i zdrowotny, kosmiczne koszty edukacji wyższej, spadający poziom życia i zarobków). Historia, do której ruszam po fakty i lekcje w każdym z rozdziałów, każe się niekiedy porządnie zastanowić, czy kiedykolwiek nim była. Ile z mitów wciąż pokutujących na świecie o Ameryce nie miało nigdy lub nie ma już od dłuższego czasu racji bytu? Mam nadzieję, że moje odkrycia i wnioski pomogą i państwu zrozumieć, skąd się wzięła i czym w istocie jest potrząsająca Ameryką coraz gwałtowniej ręka „historycznych” (lubią to podkreślać sami historycy) przewartościowań w obszarze kultury, światopoglądu, relacji rasowych i tożsamości. Gdy w końcu nastąpi reset (bo nastąpi) i gdy przybierze nawet tak skrajną formę jak rozpad Ameryki na części (bo nic nie jest już dziś wykluczone), będzie go państwu łatwiej umiejscowić w ciągu związków przyczynowo-skutkowych. Co równie ważne, trzymając się z dala od konkluzji typu „Ameryka straciła rozum” czy „Amerykę przejęli komuniści”. Stwierdzam z wielkim ubolewaniem, że daje się je słyszeć o wiele za często i to z ust osób uważających się za ekspertów i opiniotwórców. To kompromitujące sądy i fechtują nimi jedynie ignoranci. Dowodzą wszakże dwóch ważnych rzeczy. Po pierwsze, że nie da się zrozumieć Ameryki bez poświęcenia jej więcej czasu niż tylko przebiegając oczami po nagłówkach w codziennej prasie. Po drugie – jak skomplikowanym tworem, kształtowanym przez skrajnie różne od europejskich doświadczenia, jest i zawsze była. Ocenianie jej wedle definicji i kategorii stosowanych w innych częściach świata często po prostu nie ma sensu.
Część V książki ma dla mnie znaczenie szczególne. Poruszam w niej temat amerykańskiej Polonii, niemożliwie niewdzięczny, bo jak wynika nie tylko z moich własnych obserwacji, lecz także badań, wiedza Polaków o tym, kim jest współczesna Polonia i czym żyje, jest tak nikła, że równie dobrze moglibyśmy mówić o mieszkańcach jakiejś odległej galaktyki. Przyczyn tego stanu rzeczy jest wiele, ale na pierwszy plan wysuwają się (wciąż i niestety) utrwalone i niepodważane stereotypy, za pomocą których utarło się nad Wisłą opisywać Polonusa. Na drugi – dojmujący, zakrawający wręcz na działanie intencjonalne, brak realnego zainteresowania w Polsce amerykańską Polonią, chyba że chodzi o jakąś wycieczkę na Wschodnie Wybrzeże czy do Chicago ze skarbonką w dłoni. To ulubiona forma kontaktów z Polonią polskiego establishmentu. Wyniki najnowszych badań Polonii, przeprowadzone przez Instytut Piasta, okazały się tak wielkim zaskoczeniem – zwłaszcza te na temat politycznych postaw i poglądów Amerykanów polskiego pochodzenia – że niektórzy po prostu odmówili zaakceptowania ich.
Najwyższy czas to zmienić. Dlaczego? Bo brak wiedzy o potencjale i możliwościach Polonii, zwłaszcza jej młodszego, „postsolidarnościowego” segmentu, tworzonego dziś w znakomitej większości przez świetnie wykształconą i jeszcze lepiej nawigującą po amerykańskiej rzeczywistości elitę poliglotów, przekłada się i na brak wizji, i na brak woli konstruktywnej współpracy między obiema stronami. Najbardziej traci na tym sama Polska. Nie inwestując w te relacje – od polonijnej szkoły począwszy, poprzez obszary promocji i popularyzacji najnowszej polskiej kultury i historii (wyjdźmy wreszcie z ludowych festynów i Jana Pawła II!), na amerykańskich uczelniach i networku profesjonalistów kończąc – odmawia sobie grona najlepszych ambasadorów polskiej racji i interesów, o jakich można marzyć. Tym bardziej że nie brakuje przykładów, jak te relacje wykształcić i rozwijać. Inne państwa i ich diaspory, na myśl przychodzą zwłaszcza Irlandia i Włochy, już dawno to zrobiły i dzisiaj odcinają kupony. Polityczne poprzez efektywny lobbying w Waszyngtonie, kulturowe i społeczne poprzez krzewienie w Ameryce nowego, atrakcyjnego wizerunku swych państw i narodów.
Teksty, które tworzą poniższy zbiór, ukazywały się w latach 2019–2022 na łamach magazynu „Dziennika Gazety Prawnej” oraz tygodnika „Przegląd”. Zebrane w tym miejscu, tworzą jednak całość, a wynika to z faktu, że jako dziennikarka i publicystka konsekwentnie od lat kieruję moje zainteresowania i pióro ku tym samym obszarom i problemom amerykańskiego życia. Amerykański reset stanowi tym samym kontynuację i pogłębienie tematów, które podejmowałam w moich poprzednich książkach o USA.
Czy historia USA zaczyna się w całkiem innym miejscu i momencie, niż podają podręczniki? Ameryka rozpaczliwie próbuje wykuć dla siebie nową tożsamość, w której wciąż będzie miejsce na poczucie narodowej wspólnoty.
Jest 20 sierpnia 1619 r. Do portu Point Comfort (obecnie Fort Monroe) w młodziutkiej – istniejącej dopiero od dekady – brytyjskiej kolonii Wirginia zawija korsarska szalupa White Lion. Jej dowódca, Brytyjczyk John Colyn Jope, ma na pokładzie ponad dwa tuziny afrykańskich niewolników i planuje ich wymianę na żywność i alkohol. Cenny żywy towar odbił dwa tygodnie wcześniej z portugalskiego galeonu San Juan Batista, który z pomocą innej pirackiej łajby – Treasurer – zaatakował w rejonie Zatoki Meksykańskiej. W chwili ataku na galeonie znajdowała się jednak już tylko część pierwotnego transportu niewolników z Luandy (stolica dzisiejszej Angoli), który liczył 300–400 osób. Rejs przez ocean przeżywało tylko do kilkunastu procent Afrykanów.
Przed końcem sierpnia Wirginię odwiedzi również Treasurer, z którego na ląd zejdzie jeszcze kilku niewolników. Zostaną rozparcelowani po domach i obejściach w Jamestown, a świat dowie się o całym zdarzeniu dzięki listom Johna Rolfe’a, dziś znanego głównie jako mąż Pocahontas, pisanym do sponsorującej kolonię londyńskiej Kompanii Wirgińskiej.
Rok 1619 to początek niewolnictwa na ziemiach, z których 150 lat później wyłonią się Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. W chwili, gdy Thomas Jefferson zacznie pisać Deklarację Niepodległości, w 13 amerykańskich koloniach będzie już żyło i pracowało ponad 600 tys. zniewolonych Afrykanów – prawie 20% ówczesnej populacji na tych terenach.
Podręczniki historii uczą, że Ameryka powstała w wyniku wojny niepodległościowej w 1776 r. Zryw był szaleńczy, ryzyko ogromne, a jednak była to najlepsza rzecz, jaka mogła się kolonistom przytrafić. Nowe państwo okazało się przecież tworem tak przebojowym, że w ledwie 100 lat zawładnęło całym kontynentem, a zaraz potem wyrosło na światową potęgę, nadając ton trendom gospodarczym, politycznym, a w końcu także kulturowym i artystycznym. Przez kolejne 100 lat już tylko umacniało swoją pozycję lidera, nie przestając przy tym inspirować reszty globu. Jego obywatele powtarzają z dumą, że jest ucieleśnieniem wyjątkowej wizji genialnych ojców założycieli, idealistów nielękających się marzyć o wcieleniu w życie ideałów wolności i równości. Trudno się z tym kłócić. Zaczynali od zera, a zdobyli tak wiele i tak szybko. Nic podobnego w ostatnich stuleciach nie udało się nikomu innemu…
A gdyby w 1776 r. Ameryka wcale nie zaczynała od zera? Jeśli – odłączając się od korony – już de facto istniała i rękami niewolników budowała swoje ekonomiczne zaplecze od ponad 150 lat? Była wystarczająco bogata, by sobie na rewolucję pozwolić, a sama rewolucja wcale nie miała na celu wywalczenia niepodległości? I gdyby prawdziwą stawką w tej grze było uniknięcie abolicji niewolnictwa, do której przymierzali się Brytyjczycy, a z którą koloniści nie zamierzali się godzić? Anglia zakazała go w 1772 r. Na terenie całego imperium doszło do tego w roku 1834. Sławetna „bostońska herbatka” – uznawana za początek konfliktu kolonistów z koroną – miała miejsce w 1773 r. Dwa lata później gubernator Wirginii, hrabia Dunsmore, zadeklarował, że wyzwoli każdego niewolnika, który będzie walczył po brytyjskiej stronie. Przerażeni tą perspektywą obszarnicy z Południa dołączyli do rewolucji i to dlatego rok później Ameryka już ogłaszała swoją niepodległość. Spokojna i szczęśliwa, że instytucja niewolnictwa, źródło jej bytu i dobrobytu, została ocalona.
Brzmi obrazoburczo? Z taką wersją amerykańskiej historii występuje Nikole Hannah-Jones, dziennikarka „New York Timesa”. W słynnym już dziś eseju opublikowanym w sierpniu 2019 r., w 400. rocznicę wydarzeń z Wirginii, Hannah-Jones wypunktowała kluczowe fakty z historii i zadała Ameryce newralgiczne pytanie: „Jak to by było diametralnie zmienić rozumienie historii USA i za początek naszej państwowości uznać rok 1619, moment, gdy zrodziły się definiujące nas po dziś dzień sprzeczności, ziarno tego wszystkiego, co nas wyróżnia na tle innych? (Projekt 1619, „NYT Magazine”, 20 sierpnia 2019 r.). Stustronicowa publikacja, w której wypowiedzieli się dziennikarze, historycy, literaci i artyści, sygnowała jednocześnie start większego przedsięwzięcia o tej samej nazwie. W „NYT” utworzono dział poświęcony publicystyce z zakresu historii relacji rasowych, ruszyła też produkcja podkastów na ten temat. Gdy kilka miesięcy później Hannah-Jones otrzymała za Projekt 1619 dziennikarskiego Pulitzera, „NYT” połączył siły z Centrum Pulitzera i wystartowała inicjatywa edukacyjna 1619education.org. W ofercie są nowe podstawy nauczania amerykańskiej historii oraz bogate zaplecze materiałów pomocniczych do wykorzystywania na lekcjach.
Progresywiści przyjęli Projekt 1619 jak długo wyczekiwaną poprawkę w historii, którą rządziła mitomania – dotąd bezpieczna pod ochronnym parasolem establishmentu, niezainteresowanego szarganiem reputacji własnych przodków. Konserwatyści uznali Projekt za akt rewizjonizmu i kolejny atak liberałów na amerykańskie świętości. – Przesłanie dla młodzieży jest jasne: mają znienawidzić własny naród, konstytucję, idee, system ekonomiczny, a także jego twórców – grzmiał Arthur Milikh z Heritage Foundation. Ten konserwatywny think tank odpowiedział nawet własnym projektem, który zatytułował A Celebration of America. Rebutting the Claims of the 1619 Project (Celebracja Ameryki. Odpieranie postulatów z Projektu 1619). Tworzą go negatywna kampania w mediach oraz artykuły i podkasty dowodzące, że publikacje „NYT” są pełne merytorycznych błędów i manipulacji. „NYT” otrzymał list otwarty od pięciu prominentnych, związanych z prawicą historyków, którzy stwierdzili m.in., że „Projekt 1619 ma za zadanie zaoferować nową wersję amerykańskiej historii, zorganizowanej wokół wątków niewolnictwa i białej supremacji. Błędy w przedstawianiu kluczowych wydarzeń (…) sugerują, że mamy do czynienia z wyparciem historycznej dedukcji i refleksji przez ideologię” („NYT”, 4 grudnia 2019 r.). A Uniwersytet Karoliny Północnej pod naciskiem swoich konserwatywnych darczyńców wycofał się z planów zatrudnienia Hannah-Jones na etacie wykładowczyni.
Pandemia wyhamowała rozkręcającą się publiczną debatę, ale nie powstrzymała już puszczonego w ruch domina. Dziś widać wyraźnie, że przesłanie płynące z Projektu 1619, to o zadośćuczynieniu historii i sprawiedliwości społecznej – stało się istotną siłą napędową rozruchów po śmierci George’a Floyda i ideologicznym fundamentem dla ruchu Black Lives Matter w formie, w jakiej okrzepł.
Widać też jasny związek między inicjatywą Hannah-Jones a nasilającym się sporem o Krytyczną Teorię Rasy (zakładającą, że rasizm jest immanentną cechą amerykańskiego społeczeństwa). Nie może być przypadkiem, że niszowa dotąd dziedzina badań akademickich rozpaliła umysły konserwatywnych rodziców właśnie teraz i że wybory w dziesiątkach okręgów szkolnych w 2021 r. wygrali ci kandydaci, którzy zbudowali swoje kampanie na obietnicy walki z KTR. Nieważne, że tej teorii nigdy dotąd w tych szkołach nie było ani że nie zanosi się, by została tam oficjalnie wprowadzona.
Nikole Hannah-Jones jesienią 2021 r. znów zabrała głos, tym razem publikując książkę The 1619 Project. A New Origin Story (Projekt 1619. Nowa opowieść o początkach) – dzieło rozwijające i zgłębiające wątki z pierwotnej publikacji. Z publicznych wystąpień autorki wynika jednak niezbicie, że stawia ona przed sobą i swoim projektem znacznie większe wyzwania. Chce zmusić Amerykę do holistycznej, przewartościowującej refleksji nad tym, jak rasizm i relacje rasowe kształtowały kraj na długo po abolicji i kształtują zresztą do dziś. W kwietniu 2021 r. w wywiadzie z Chrisem Wallace’em z CNN wdała się na antenie w publiczną kłótnię o to, że nietykalne pokolenie tzw. największych (The Greatest Generation) przelewające krew w II wojnie światowej było w istocie pokoleniem megarasistów. Po powrocie z wojny równie zawzięcie walczyło przecież z ruchami cywilnymi i potrzeba było 20 lat, by Kongres przyjął w końcu ustawę o przyznaniu czarnoskórej Ameryce równych praw wyborczych. Pod koniec maja 2021 r. w przemówieniu do świeżo upieczonych absolwentów Uniwersytetu Rutgers w Camden w stanie New Jersey Hannah-Jones nawoływała młodych, by „ocalili Amerykę” i byli gotowi walczyć o prawdę, inaczej będzie ona blokowana jeszcze bardziej niż dotychczas. W trzech stanach, w Georgii, w Teksasie i na Florydzie, stanowe władze zakazały właśnie nauczania o wydarzeniach z 1619 r. w szkołach. Komentując zaś ostatnią strzelaninę w Buffalo, w której biały suprematysta przeprowadził zaplanowany atak na społeczność afroamerykańską (uśmiercił 10 osób), oświadczyła: Krytyczna Teoria Rasy doskonale wyjaśnia istnienie Teorii Wielkiej Wymiany. Ci sami ludzie, którzy rozkręcili histerię nawołującą do zakazu czytania książek o KTR, teraz promują TWW. To bezwstydne i żałosne.
Krytycy mają więc z Projektem 1619 coraz większy problem. Przestaje on być jedynie zaproszeniem do uzupełnienia wiedzy o kluczowe wydarzenia z historii, ale – jak twierdzi Tom Roberts, redaktor naczelny dwutygodnika „National Catholic Reporter” – zmienia się w „przewodnik po zbiorowym, nieuchronnym rachunku sumienia”. „Z szerszego kontekstu książki wyłania się zasadnicze pytanie: co z tym wszystkim zrobimy? Zdaje się nieuniknione, że aby przyznać historii niewolnictwa i spuściźnie, jaką po sobie pozostawiło, należne miejsce w naszej koncepcji USA, będziemy musieli porzucić niektóre zbyt długo celebrowane wizje, by zrobić miejsce zbyt długo ignorowanym prawdom” – napisał Roberts w recenzji książki Hannah-Jones, którą zatytułował: The 1619 Project: Making space for long-ignored truths (Projekt 1619: czyniąc miejsce zbyt długo ignorowanym prawdom, „NCT” 7 maja 2022 r.).
Ameryka jest światowym liderem, jeśli chodzi o inwestycje w programy integracji rasowej, w zinstytucjonalizowany równy (niekiedy nawet „równiejszy”) dostęp ludności kolorowej do edukacji i zatrudnienia. Dlaczego więc tak ucieka przed krytycznym spojrzeniem na tę – prawda, niełatwą – część swojej historii? Odpowiedź może być zdumiewająco prosta. Rzecz w tym, że jej przeorana doświadczeniem niewolnictwa świadomość zbiorowa od dawna działa dwutorowo. Torem pierwszym płynie to, co Ameryka chce w otaczającej ją rzeczywistości dostrzegać, drugim to, co chce z niej wyeliminować, usprawiedliwiając jednak zawsze to rozdwojenie jako rzecz nieuchronną i naturalną. W książce Hannah-Jones eseista Ibram X.Kendi tłumaczy to tak: „Amerykę od początku pchały w przód dwie siły: jedna to coraz większe zagarnianie w ramiona Afroamerykanów, druga to ich coraz większe z nich wypieranie. Toczący się między nimi pojedynek jest kluczem do zrozumienia historii relacji rasowych w USA. Konflikt ten jest jednak skutecznie maskowany przez obowiązujący mit o jednostajnym i nieprzerwanym awansie społecznym czarnoskórej Ameryki”.
Predylekcję do takiego rozdwojenia jaźni Stany Zjednoczone manifestowały od początku. Jefferson, autor słów „Wszyscy ludzie stworzeni są równymi” z Deklaracji Niepodległości, sam miał niewolników i nigdy nie wyzwolił nawet swej wieloletniej czarnoskórej nałożnicy i matki swych dzieci Sally Hemings. Dziś podobne ataki osobowości wielorakiej widać w szokującym, kompletnie niezrozumiałym dla reszty świata stosunku obywateli USA choćby do idei powszechnego ubezpieczenia medycznego, do przepisów o posiadaniu broni, wreszcie do praw pracowniczych. Choć Amerykanie bankrutują przez długi medyczne, tracą życie w masowych strzelaninach i pozostają jedynym krajem rozwiniętym bez prawa do urlopu macierzyńskiego, od zmian w obowiązującym status quo odżegnują się jak od diabła, zasłaniając się dyżurnym argumentem o odpowiedzialności jednostkowej. Ameryka o swoich bolączkach debatuje i nie żałuje środków na szukanie rozwiązań. Równolegle pozostaje jednak oporna na światopoglądowe zmiany, nawet na własne wyrzuty sumienia i poczucie wewnętrznego rozdarcia. I oczywiście sami Amerykanie żadnej schizofrenii u siebie nie dostrzegają. Potrafią zgrabnie wytłumaczyć każdą dychotomię prawem do wyboru. Nieważne, czy jest najlepszy. Ważne, byś umiał się go konsekwentnie trzymać i udowodnić innym, że taki jest. To popularna rada w podręcznikach sukcesu pisanych po tej stronie oceanu.
Czy więc konstrukcja oryginalnego mitu założycielskiego też była po prostu rodzajem wyboru?
– Można na to tak patrzeć, ale sprawa jest oczywiście o wiele bardziej złożona – zastrzega Manisha Sinha, dziekan Wydziału Historii na Uniwersytecie Connecticut specjalizująca się w historii niewolnictwa i Afroamerykanów w USA. – Utrzymanie niewolnictwa było dla kolonistów bardzo ważne, ale wiemy, że prowadzili wojnę także w imię wielu innych celów. Nie należy pomniejszać ich intencji państwotwórczych i niepodległościowych. Poza tym krytycy Projektu 1619 zapominają, że to przede wszystkim inicjatywa dziennikarska, a nie historyczna, i jej autorzy postawili sobie inne cele niż badacze historii. Nie odkrywają nowych faktów, umieszczają je tylko w nowym kontekście, żeby wywołać emocje i pobudzić do konstruktywnej refleksji. Bez wątpienia bardzo nam potrzebnej, bo w szkolnych podręcznikach wciąż panoszy się eurocentryczny punkt widzenia, a dojmujący jest brak złożoności i wielowarstwowości, jakie zawsze cechowały każdy aspekt amerykańskiego życia – mówi Sinha.
Adam Sawyer, dziennikarz „The Atlantic”, już w grudniu 2019 r. wyrażał zdanie, że w sporze między Hannah-Jones a jej krytykami nie chodzi o historyczne fakty, lecz o fundamentalny spór o ewolucję społeczeństwa. I to bardziej o tę, która jeszcze przed Ameryką, niż o tę już dokonaną. Że zaś obie strony skaczą sobie aż do gardeł, wynika stąd, że mamy teraz okres głębokich przewartościowań w kulturze, relacjach rasowych oraz tożsamości.
„Nie dziwi mnie, ale bardzo niepokoi, do jakiego stopnia Projekt 1619 został upolityczniony i zmieniony w kolejne narzędzie walki na froncie nowo odgrzanej wojny kulturowej. Słychać nawet te same co 50 i 150 lat temu argumenty, że oto nadchodzi koniec Stanów Zjednoczonych, a nawet całego świata. Tymczasem chodzi wciąż o jedno i to samo: uporczywie natywistyczną, podbitą nieufnością i poczuciem egzystencjalnego zagrożenia postawę Ameryki wobec mniejszości i inności. Projekt 1619 to propozycja stawienia czoła tym fobiom i lękom. Czy Ameryka to zrobi?” – zastanawia się prof. Sinha.
Jakie są na to szanse – i czy Ameryka faktycznie powinna zmienić swoją oficjalną datę „narodzin” – zapytałam Gordona Wooda, jednego z pięciu sygnatariuszy wspomnianego listu historyków do redakcji „NYT”. Wood jest emerytowanym profesorem Uniwersytetu Browna i laureatem Nagrody Pulitzera za książkę The Radicalism of the American Revolution (Radykalizm Rewolucji Amerykańskiej, 1993 r.). Uważa się go za najważniejszego badacza amerykańskiej rewolucji, którą on sam opisuje słowami „ironia i tragedia w jednym”. Wood tłumaczy, że podpisał list protestacyjny do „NYT” przede wszystkim dlatego, iż nie popiera praktyki oceniania historii przy użyciu dzisiejszych standardów i współczesnej wiedzy o świecie. A tak jego zdaniem postępują autorzy Projektu 1619. To też forma radykalizmu, który zamiast poszerzać perspektywę, w istocie ją zawęża.
– To, co się teraz dzieje w obszarze relacji rasowych, zmienia wszystko inne, w tym nasz stosunek do historii. Niestety, w biegu po sprawiedliwość społeczną zadeptujemy idee badawczej rzetelności i wiarygodności i tylko dlatego aktywistom w czapkach historyków udało się zredukować samą rewolucję do kwestii rasy, genderu i tożsamości. Jestem jak najdalszy od minimalizowania tragedii, jaką były niewolnictwo i era praw Jima Crowa (segregacji rasowej – przyp. E. S-M.), ale czynienie z nich soczewki, przez którą filtruje się wszystkie zdarzenia w naszej niebywale złożonej i zawiłej historii, to nie tylko jej przekłamywanie. To propozycja, która nas tylko dalej podzieli, niszcząc poczucie jedności i wspólnoty, jakie jeszcze posiadamy. Dlatego jej nie popieram – tłumaczy Gordon Wood.
Powodzenie Projektu 1619 być może będzie zależeć nie od tego, czy uda się jego autorom przekonać Amerykę co do słuszności swoich postulatów, lecz od tego, czy Amerykanie, prócz satysfakcji z zadośćuczynienia społecznej sprawiedliwości, odnajdą w nim elementy nadające się do roli spoiwa, inspirującego i jednoczącego w sposób, w jaki czynił to „stary” mit założycielski. Czy tym spoiwem mógłby być po prostu koncept „umiłowania wolności”? Wątpliwe, przecież dzielące społeczeństwo kulturowe i światopoglądowe wojny toczą się właśnie pod tym sztandarem. Im bardziej Ameryka będzie się różnicować rasowo, etnicznie i nawet językowo, tym bój o równą reprezentację w przestrzeni publicznej każdej racji, narracji i doświadczenia będzie się nasilał. Grupy w jakikolwiek sposób pokrzywdzone i dotąd wykluczane będą się dopominać o swoje prawa, z coraz większą determinacją pogłębiając podziały na krzywdzących i krzywdzicieli. Jak na takim gruncie budować narodową jedność, poczucie i sens wspólnej przyszłości? I szerzej, czy w państwie tak niejednorodnym, bazującym na takiej wielości historycznych i społecznych doświadczeń, kultur, tradycji, a nawet systemów wartości możliwe są absolutna wolność, absolutna sprawiedliwość, absolutna inkluzywność? To pytania, na które nikt, nawet sama Nikole Hannah-Jones, nie ma w tej chwili odpowiedzi.