Amulet - Roma J. Fiszer - ebook + audiobook

Amulet ebook

Roma J. Fiszer

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Euforię od katastrofy czasami dzieli tylko jeden krok…

Szept tego jedynego mężczyzny przyniesie Marcie w noc poślubną w Gdyni kilka słów, które wiele kobiet pewnie przyjęłoby wzruszeniem ramion, inne wręcz chciałyby takie usłyszeć. Ją natomiast krępuje balast… zasad.

Wkrótce przytrafi jej się kolejne nieszczęście, tym razem w Tatrach, w pobliżu Siklawy. Jak przez mgłę usłyszy jednak cudownie miły głos i dostrzeże zarys przyjaznej twarzy ratownika. Poczuje też w dłoni jego amulet i dotrą do niej słowa, że góry nie są od porachunków, ale od prze-ży-wa-nia. Wkrótce stanie przed dylematem kolejnych wyborów…

Zatoka Pucka, zwana przez Kaszubów Małym Morzem, oraz Tatry są scenerią, w której przyjdzie Marcie te dylematy rozwiązywać. Zapatrzonej w bajkowe widoki i zasłuchanej w Dwie tęsknoty zespołu Krywań. I choć znowu los dotknie ją boleśnie, dokona słusznego wyboru.

Prawdziwa miłość bowiem potrzebuje prawdy, żarliwości i… amuletu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 435

Oceny
4,5 (34 oceny)
25
5
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dorcia1967

Dobrze spędzony czas

Wartka akcja, miło spędzony czas Wartka akcja, miło spędzony czas
00

Popularność




Prolog

Maj 2016 roku

Modre fale wód Zatoki Puckiej skrzyły się różowo i złociście w promieniach porannego słońca. Marta czuła na twarzy delikatny powiew orzeźwiającej bryzy. „Wiatr ze wschodu, ryba chodu”. Skąd mi się nagle wzięło to ojcowe powiedzenie? Uśmiechnęła się do własnych myśli, ale zaraz spoważniała, bo ten wiatr nie wróżył dzisiaj dobrego połowu rybakom, którzy wypłynęli kutrami o świcie. Słyszała coraz wyraźniej przybój fal dochodzący spod mechelińskiego klifu, na którego szczycie siedziała. Wpatrzyła się uważniej w grzbiety fal: były szkliste, ale gdzieniegdzie pojawiały się na nich białe grzebienie. Mocna dwójka, oceniła. Idzie na trójkę. Pisk głodnych mew dochodzący z przystani zwiastował, że one już wyczuły rychły powrót kutrów i cieszyły się, że coś im skapnie. Uśmiechnęła się.

Olbrzymia, oślepiająca tarcza słoneczna z każdą chwilą podnosiła się coraz wyżej, jednocześnie przesuwając się w prawo, w kierunku Trójmiasta, toteż Marcie nie dane było sprawdzić, czy jakimś cudem nie zniknęły nagle od wczoraj ruiny poniemieckiej lotniczej torpedowni, wciąż tkwiące w dnie zatoki, kilkaset metrów od klifu w sąsiednich Babich Dołach. Na linii oślepiającego ją słońca leżały Gdynia, Sopot i Gdańsk. Pierwsze dwa miasta, a właściwie porty, stąd były niewidoczne, kontury trzeciego zaś dawały się dostrzec w ciągu dnia zależnie od widoczności. Za to wieczorami i nocą gdański port rozświetlał horyzont różnokolorowymi skrzącymi się światłami.

Marta zwróciła głowę w kierunku Mechelinek i Rewy w poszukiwaniu rodzinnego kutra. W parze z ojcem pływał przez wiele lat jego kolega z wojska, Ludwik Mięta, ale gdy tylko jej brat Krzysiek, młodszy od niej o trzy lata, zdał maturę, zastąpił tamtego. Ojciec z bratem wypłynęli po trzeciej w nocy, żeby o świcie być już na łowisku. Słyszała dochodzące z kuchni ich ciche stąpania i przytłumione głosy, a potem, gdy w domu znowu zapadła cisza, zasnęła ponownie. W ostatnich latach, pomiędzy majem a wrześniem, ilekroć oni wypływali w morze, a ona miała wolny czas, starała się przychodzić rano na klif i wyglądać ich powrotu. Wykreśliła oczami linię na wodzie pomiędzy cyplem helskim a Gdynią. To granica ich Małego Morza, jak nazywało się wśród Kaszubów Zatokę Pucką. Wiedziała, że naukowcy z Helu określali ją od niedawna Pucyfikiem, ale wolała tę dawną nazwę. Wolno lustrowała falistą powierzchnię wody w poszukiwaniu rodzinnego kutra, aż jej oczy zatrzymały się na moment na Szpyrku i Ryfie Mew. Lubiła te swojskie nazwy, ładniejsze od oficjalnych: Cypel Rewski i Rybitwia Mielizna widniejących w atlasach. Szpyrk wrzynał się na wysokości Rewy w wody zatoki prawie kilometrową, wąską piaszczystą kosą. Za nią był kilkusetmetrowy sztuczny przekop, nazywany przez Kaszubów Dëpką, umożliwiający przepływanie pomiędzy Zalewem Puckim, będącym zatoką wewnętrzną, a pozostałą częścią Małego Morza. Oficjalnie nazywano ją Głębinką.

Przymrużyła oczy i próbowała zajrzeć dalej za Szpyrk i Ryf Mew, w kierunku Kuźnic i Cypla Rzucewskiego. Nie wypatrzyła rodzinnego kutra. Może popłynęli aż za Rzucewo? Wzruszyła lekko ramionami i w myślach machnęła ręką. Widziała co prawda jakieś punkciki w pobliżu Kuźnic i Chałup, ale kuter ojca tam się nie zapędzał. Taka była niepisana umowa pomiędzy rybakami na Małym Morzu, że nie poszukują ryb pod nie swoimi portami.

Poczuła, że słoneczne promienie operują coraz mocniej. Ostatecznie to już koniec maja! Zsunęła więc z ramion bluzę z kapturem i oparła się z tyłu łokciami o trawę. Potoczyła spojrzeniem wokół. Wkrótce pojawią się tutaj samochody, a mężczyźni, głównie oni, chociaż zdarzają się też kobiety, zaczną się przygotowywać do lotów paralotniami. Lubiła, kiedy krążyły nad klifem, przypominając z daleka stado różnokolorowych motyli. Niektórzy potrafili tak posterować lotnią, że lądowali dokładnie tam, skąd wystartowali, czyli w pobliżu miejsca, gdzie teraz siedziała. Inni nie mieli tyle szczęścia lub umiejętności i lądowali na wąskiej plaży u stóp klifu. Potem, wdrapawszy się znowu na jego szczyt, hałaśliwie wymieniali z pozostałymi paralotniarzami uwagi o tym, co poszło nie tak, lub zgadzali się ze sobą, że nagle siadł wiatr.

Gdy Krzysiek zaczął pływać z ojcem, zawsze wiedziała, kiedy wrócą, bo wysyłał do niej esemesa zaraz po ruszeniu w drogę powrotną. To już sześć lat! Jak ten czas szybko leci! Wówczas kończyła trzeci rok studiów. Krzysiek postanowił zostać rybakiem tak jak ojciec, więc o studiach nawet nie myślał, ona natomiast musiała je ukończyć, bo chciała wnieść coś do swojego przyszłego posagu. To jej podpowiedziała podświadomość, że tak trzeba, by podnieść swoją wartość. Niby się z tego śmiała, ale z drugiej strony była świadoma, że takie jest po prostu życie, bo faceci też rozglądają się uważnie, a pewnie nawet wartościują.

Ojcowizna z kutrem, jak to bywa w rodzinach rybackich, była pisana bratu, i to było dla niej oczywiste. Po mieczu pochodziła z Wielkopolski, a po kądzieli była tutejszą, Kaszubką. W rybacką rodzinę wżenił się jej pradziadek Adam, który do Gdyni zawitał spod Pleszewa pod koniec lat dwudziestych ubiegłego wieku. Choć Gdynia przyzywała wówczas żądnych pracy młodych ludzi z głębi kraju, on zamierzał się w niej zatrzymać tylko na chwilę i wyjechać do Ameryki. Cała jego rodzina składała się na tę eskapadę; w Gdyni miał wykupić bilet na statek. Na drodze do realizacji tych szczytnych zamiarów stanęła nieoczekiwanie śliczna Leokadia z Mechelinek. Mama mówi, że jestem do niej bardzo podobna. Marta uśmiechnęła się szeroko. W jaki sposób pradziadek poznał swoją przyszłą żonę, Marta nigdy się nie dowiedziała, chociaż próbowała, ale to po prostu zdarzyło się. Prababcia Leokadia była jedynaczką i mimo że jej ojciec miał wobec niej inne plany małżeńskie, ostatecznie uległ córce, widząc nieustannie jej oczy pełne łez. Może nawet Leokadia wybrała się celowo do Gdyni, bo nie podobał jej się szykowany przez ojca kandydat? Któż to wie?

Adam przyznał się swojej rodzinie dopiero po dziesięciu latach, że jego Ameryka to Gdynia, a właściwie Mechelinki niedaleko niej, w których się zakotwiczył. Okazało się to w chwili, kiedy teść zapisał mu swój kuter. Wówczas poczuł, że stał się kimś. Był pracowity i mądry, więc wszystkie porady, tajemnice, uwagi teścia zapisywał w brulionie i nanosił na mapy, które sam szkicował. To jest do dzisiaj największa rodzinna relikwia. Pradziadek Adam miał z Leokadią dwóch synów: Tomasza i Zbigniewa. Przyszła wojna i ciężkie czasy. Marta machnęła bezwiednie ręką, jakby chciała odsunąć jakiś odcinek wspomnień z pamięci. Przymknęła na moment oczy. Ale gdy je znowu otworzyła, poprzedni film dalej się wyświetlał.

Po drugiej wojnie światowej Adam zaczął brać synów na zmianę na połowy, częściej jednak Zbyszka, który wkrótce się ożenił i wyglądało na to, że to on obejmie schedę po ojcu. Tomasz zaczął więc imać się innych doraźnych prac albo sporadycznie zatrudniał się u rybaków z pobliskich portów nad Małym Morzem. Kiedy kupił sobie pod koniec lat pięćdziesiątych używany motorower Ryś, docierał na nim aż do Pucka. Tam na początku lat sześćdziesiątych dowiedział się, że bez względu na pogodę i okresy ochronne ryb można szybko zarobić przy połowie traw morskich z dna zatoki. Produkowano z nich agar-agar, czyli substancję zastępującą żelatynę. Nie zastanawiał się wówczas zbytnio, czy wyławianie trawy z dna zatoki szkodzi jej, bo dał się omamić chęcią usamodzielnienia się i szybkiego zarobku. Zbyt mało rozmawiał o tym z ojcem, choć ten jego brulion ukradkiem czasami przeglądał. Stamtąd dowiedział się, gdzie są obfite łąki. Przypadkiem jednak wygadał się ojcu i od tej pory ten wciąż mu wypominał, że niszczy zatokę. Kiedyś w przypływie kolejnej złości wykrzyczał synowi w twarz, że „zbiesił się jak biblijny Tomasz”.

– To, co robisz, jest złe i kiedyś to odczujesz! – zawołał na zakończenie kłótni, ale Tomasz i tak nie zmienił zdania, i dalej wypływał z Pucka na trałowanie traw z dna zatoki.

Kiedy w sześćdziesiątym ósmym roku pod jesień jego ojciec wraz ze Zbyszkiem, jak wielu innych rybaków, wypłynęli na połów, a on jak zwykle był na trałowaniu widlika i morszczynu niedaleko Pucka, nad Małym Morzem pojawił się szkwał. Pchany wiatrem niewielki rybacki kuter ojca, tak jak inne kutry, pognał jak szalony. Wszyscy, którzy tego dnia byli na wodzie, walczyli o przeżycie. Kiedy szkwał ucichł, rybacy zaczęli się skrzykiwać. Okazało się po jakimś czasie, że kuter Adama Drobnego dryfuje bez załogi. Rybacy najpierw starali się znaleźć ich sami, potem zgłosili do ratownictwa w Gdyni, ale całodobowe poszukiwania niestety nie przyniosły efektu. Po dwóch dniach woda oddała ich ciała, wyrzucając je na Szpyrk, tuż przed samą Dëpką. Nikt do dzisiaj nie wie, co i jak się stało na kutrze.

Marta westchnęła.

Po tym tragicznym wypadku schedę po Adamie Drobnym przejął więc jej dziadek, Tomasz. Ten Tomasz, który, jak mówił jego ojciec, zbiesił się, ale zarobił trochę pieniędzy na procederze, w jaki się wplątał. Wkrótce jednak okazało się, że stał się niezłym rybakiem, a jeszcze lepszym gospodarzem. Dzięki temu zdołał zamienić kuter na nieco większy, rozbudował starą chatę, a obok niej z czasem postawił niewielki budynek mieszkalny z przeznaczeniem na pensjonat. Stara chata po kolejnych modernizacjach i powiększeniu jej o przybudówkę wciąż pełniła i dalej pełni funkcję wygodnego domu rodzinnego.

Marta przyłożyła dłoń do czoła i omiatała wzrokiem wody Małego Morza. Wprost przed nią przeciągał się wciąż jeszcze zaspany Półwysep Helski, ukazując coraz chętniej i wyraźniej swoje smukłe kształty. Dostrzegała już wyraźnie zarys latarni morskiej w Helu, wieżę w ośrodku rządowym w Juracie, a w tle wzgórza Helu-Boru. Zawsze po esemesie Krzyśka, gdy tylko dostrzegła, że kuter ojca mija Dëpkę i kieruje się wzdłuż Szpyrku w stronę przystani, zbiegała na dół. Teraz jeszcze łowią, pomyślała i wróciła do wcześniejszych rozmyślań.

Ojciec mówił, że dziadek Tomasz z upływem lat stawał się coraz bardziej dziwny. Był też bardzo schorowany i umarł stosunkowo młodo. Dziwiła się temu nieco, bo większość tutejszych rybaków dożywała słusznego wieku. Kiedy dorosła, dopytywała ojca, jak to było z dziadkiem. Zbywał ją milczeniem albo rzucał:

– Praca na morzu nie jest łatwa, dziecko. – I zasępiał się.

Sama nie zdążyła dziadka Tomasza dobrze poznać, ale coś więcej o jego życiu zrozumiała niedawno po wspólnym obejrzeniu w telewizji, wraz z ojcem i Krzyśkiem, kulinarnego programu podróżnika i kucharza Roberta Makłowicza, który tym razem gościł w Ystad. Odwiedził między innymi tamtejszy targ rybny. Zaskoczona była jego informacją, że wszystkie sprzedawane na nim ryby, a nawet krewetki, pochodzą z Bałtyku.

Wywiązała się wówczas dziwna dyskusja. Tata opowiedział im, że kiedyś w Małym Morzu była wielka obfitość ryb, jak w jakiejś cudownej lagunie na południowych morzach. Przypomniał też stare czasy, wspominając opowieści dziadka Adama. Na koniec podzielił się tym, czego sam się naoglądał kiedyś jako mały dzieciak z kutra w morzu i na gdyńskiej hali targowej. Marta słuchała tego z otwartymi niemal ustami.

Po jego słowach w pokoju zapadła cisza, tylko z kuchni dochodziły odgłosy krzątania się matki.

– Pierwszy raz… coś takiego… opowiedziałeś mi, tato. Dlaczego…? – wyjąkała zdziwiona Marta.

– Się złożyło, Martuś. Kiedy wracałem z kutra, ty zawsze siedziałaś przy lekcjach i nie chciałem ci przeszkadzać. Krzysia, który szedł czasami ze mną na przystań, zarzucałem tymi opowiadaniami, żeby się nie nudził.

– Ale powiedz mi, dlaczego… – Marta wpatrzyła się w ojca – …nie ma w Małym Morzu tych ryb, o których tak ładnie mówiłeś? Wracasz z połowu, a w skrzynce tylko kilka dorszy, fląder, kilka garści śledzia czy szprot.

Ojciec spojrzał na córkę, a potem przeniósł wzrok na syna. Do pokoju weszła żona.

– Co tutaj taka cisza? – spytała, rozglądając się wokół. – Wstawiłam wodę na kawę. Kto chce?

– Ja zrobię… – Marta uniosła się z krzesła. – Kto nie chce? – zażartowała. – Rozmawialiśmy o rybach w zatoce – wyjaśniła krótko, spoglądając na matkę.

– Przecież ryb prawie w niej nie ma, to o czym tu gadać? – Pani Krystyna wzruszyła ramionami.

– Widzisz?! – zatriumfował Krzysiek.

– To nie tak… – Ojciec pokręcił głową. – Zrób kawę wszystkim – mrugnął do córki – a jak przyniesiesz, to jeszcze coś opowiem.

Marta skinęła głową.

– A ty byś mógł przynieść ciasto i talerzyki – gospodyni rzuciła w kierunku syna. – Zapomniałam. – Rozłożyła ramiona i uśmiechnęła się.

Po kilku minutach wszyscy znowu siedzieli przy stole. Ojciec spojrzał na półkę z książkami i zaśmiał się, aż brzuch mu się zatrząsł.

– Które z was… – jego wzrok przebiegł po córce i synu – …znowu schowało moją książkę gdzieś do tyłu.

– O tych… trawach? – spytał Krzysiek, robiąc nieco głupawą minę.

– Tak, tę. Podaj mi ją – poprosił syna.

Ten wstał, wyciągnął zza albumów stojących z przodu Zatokę śpiewających traw Stanisławy Fleszarowej-Muskat i posłusznie podał ją ojcu.

– Które z was czytało ją ostatnio? – spytał ojciec, potrząsając książką, i przebiegł poważnym wzrokiem po córce i synu.

– Ja już nie muszę czytać lektur – zachichotał Krzysztof i spojrzał na siostrę.

– My na studiach też nie mamy lektur… a w szkole jej nie było w kanonie – rzuciła Marta, wykrzywiając się do brata. – Kiedyś z nudów zaczęłam ją czytać – przeniosła wzrok na ojca – ale się nie wciągnęłam, bo taka trochę staromodna mi się wydała, i schowałam ją wówczas za encyklopedię. No, nie patrz na mnie tak, przecież u nas w rodzinie nikt w dalekie rejsy nie wypływał, więc mnie nie zaciekawiła. A poza tym czy nie widzisz, że jest strasznie pożółkła i ma luźne kartki? Trochę wstyd, jakby ktoś z gości zobaczył taką na regale – wyjaśniła.

– A ktoś do nas przychodzi? – spytał retorycznie ojciec. – Ale w ogóle czytaliście ją?

– A co ty się dzisiaj, tato, tak nasadziłeś na tę książkę? – wyrzuciła z siebie lekko już poirytowana tematem starej pożółkłej książki Marta.

– Zaczęłaś pytać o ryby w zatoce, a ta książka ma z tym wiele wspólnego.

– Ta książka?! – zdziwiła się Marta.

– No co ty, tato! – uzupełnił zdziwienie siostry Krzysztof.

– Ale chcecie powiedzieć, że nie czytaliście jej nigdy?! – Tym razem zdziwiła się matka i pokręciła z dezaprobatą głową. Jej dorosłe dzieci wstydliwie odwróciły oczy.

– Czy wam naprawdę trzeba wkładać książki do ręki i zachęcać do czytania?! – niespodziewanie wybuchnął ojciec. – Nie wystarczało, że ona tu stoi? Dlaczego na regale stoją encyklopedie czy albumy?! Bo czasami się przydają, są użyteczne. Ta książka też tutaj stoi w tym samym celu. Ja czytam ją przynajmniej raz do roku, bo dla mnie jest ważniejsza niż wszystkie… te tam! – Wskazał dłonią na lśniące grzbiety woluminów.

– Chyba trochę przesadzasz, tato. Taka książka miałaby być źródłem jakichś mądrości?! – żachnęła się Marta.

Dostrzegła, że ojciec ledwo powstrzymał się przed kolejnym wybuchem. Pewnie gdyby to powiedział Krzysiek, nie wyhamowałby. Spoglądał na nią spode łba. Zerknęła na brata, którego mina świadczyła, że też jest w szoku. Przeniosła oczy na matkę wpatrującą się z niepokojem w męża.

– Wiatr od morza Stefana Żeromskiego… – Marta zawiesiła głos i wskazała na pięknie oprawiony wiśniowy tom, relikwię mamy, pamiątkę po jej babci – …czytaliśmy, ale to wynikało z programu szkolnego – postanowiła wyjaśnić niejako za siebie i brata.

– Bo zdołałam was dopilnować – odparła matka. – Dzięki temu przynajmniej wiecie, że jest taki diabeł Smętek1, i wiecie też, co robić, żeby się przed nim chronić – dopowiedziała, omiatając Martę i Krzyśka wzrokiem; oboje posłusznie skinęli głowami. – Pijmy, Adaś, kawę… – powiedziała ugodowo do męża.

– Tak… pijmy tę kawę… ale wkurzyli mnie! – Ojciec potoczył złym wzrokiem po córce i synu.

– To powiedz im wreszcie, jak to było… i dlaczego tak jest – rzekła wolno matka, wskazując ręką za okno, w kierunku zatoki. – Nie pozwólmy, żeby Smętek wszedł między nas i w naszym domu zasiewał niezgodę i kłótnię. On przecież potrafi wywoływać jeszcze gorsze rzeczy…

Spojrzała na Martę, jakby oczekiwała jej reakcji.

– Pamiętam, mamo… – Marta na chwilę przymknęła oczy, żeby łatwiej sięgnąć do pamięci. – On może wywołać nawet… bitwę na śmierć ludzi, ucząc ich swoimi sposoby łamać prawa łączące ich od prawieku w społeczność – przywołała niegdyś wyuczony tekst.

– Tak, córcia. O to mi właśnie chodziło.

Matka uśmiechnęła się blado.

Nieco udobruchany ojciec głęboko westchnął.

– Niby niepozorna książka, ale opisuje dokładnie wszystko, co tu się stało… – zaczął cicho, wpatrując się w trzymaną w dłoniach Zatokę śpiewających traw. – Jest w niej kilka ciekawych wątków, choćby ten, o którym wspomniałaś – zerknął na córkę – ale dla mnie zawsze najważniejszym był ten z wyławianiem z zatoki widlika i morszczynu, a właściwie z wydzieraniem go z dna. Od tego zaczęło się całe zło.

– Ale przecież to zwykłe trawy i chyba odrosły – spróbowała wtrącić Marta.

– Gówno, a nie odrosły – rzekł ojciec dobitnie, choć cicho, i spojrzał smutno na córkę; oczy Marty rozszerzyły się. – Tutejsi rybacy wytrałowali z nich prawie całe dno Małego Morza bardzo wymyślnymi trałami czy bronami; autorka nazywała ten sprzęt: „dragą w obudowie drewnianej” – zacytował z pamięci. – Mój tata krótko przed śmiercią dokładnie mi o tym wszystkim opowiedział. Sumienie go dręczyło, że on sam mocno przyczynił się do tego stanu.

– Tego nigdy mi nie opowiadałeś – odezwał się cicho Krzysiek.

– Czekałem, aż przeczytacie wreszcie tę książkę, ale nie doczekałem się – odparł zrezygnowanym tonem ojciec i machnął ręką. Przy stole kolejny raz zapadła cisza.

– Zaraz po kawie zacznę ją czytać – zadeklarowała po chwili Marta i wyciągnęła ją z ojca dłoni; ten podążył za książką wzrokiem.

– Sama się zorientujesz, że mój… tatuś… – jego oczy zaszkliły się – …miał powody, aby rozpaczać. Gnębiło go to, do czego przyłożył rękę i co zaprowadziło go na drugi świat.

– Przecież nikogo nie zabił! – wykrzyknął zduszonym głosem Krzysiek.

– Też mu tak powiedziałem, ale on odparł, że uczynił rzecz gorszą. Przyczynił się do śmierci zatoki, która dawała nam życie, a którą przodkowie przekazali jego pokoleniu niezniszczoną. Te wszystkie ryby, o których przedtem mówiłem, że były na hali rybnej, przecież tutaj żyły. Ponad pięćdziesiąt lat temu, kiedy byłem małym dzieciakiem, dno prawie całej zatoki pokrywał gruby dywan podwodnych roślin. Parę razy dziadek Adam i wujek Zbyszek wzięli mnie ze sobą na połów ryb na Małe Morze – ojciec uśmiechnął się. – W tym czasie tata trałował trawy z dna kolo Pucka – uzupełnił poważnym tonem i na moment ucichł. – Tego mi dziadek i wujek nie powiedzieli nigdy. Zawsze mówili, że on ciężko pracuje – dodał po chwili ciszej i znowu na chwilę zamilkł. Pociągnął nosem. – Gruby dywan podwodnych roślin korzystał ze światła słonecznego, które przenikało przez przeźroczyste jeszcze wówczas wody – wrócił po chwili do wcześniejszego opowiadania. – Zostera marina, widlik, morszczyn, były ukorzenione w grubej warstwie torfu, leżącego pod piaszczystym dnem zatoki. Wśród tej gęstwiny uwijały się ryby – jego twarz rozjaśniła się lekkim uśmiechem – a na dnie można było dojrzeć mięczaki, skorupiaki, małże, ślimaki morskie i kraby.

Marta zdziwiła się, że ojciec potrafił tak ładnie opowiadać, jego głos stał się prawie radosny, gdy mógł pochwalić się, jak kiedyś wyglądała ich zatoka.

– Dziadek i wujek pokazywali mi to wszystko, bo przecież zatoka jest płytka. Widziałem spłoszone przez kuter flądry, za którymi unosił się z dna piasek, śmigające wężynki i wyskakujące nad wodę belony. Wiecie, że belony mają zielonkawe ości?

Spojrzał po dzieciach i nie czekając na ich reakcję, ciągnął.

– Inne większe ryby też widywałem, ale głównie narybek. Podwodne łąki i trzcinowiska, dzięki występującej tam obfitości planktonu, były spiżarnią dla całej fauny zatoki. Żyło w niej kilkadziesiąt gatunków ryb i innych stworzeń morskich. A dzisiaj zostały niedobitki… – Machnął smutno dłonią.

– Ale przecież dziadek nie był jeden, żeby tak wszystko brać do siebie – próbowała pocieszyć ojca Marta.

– Przyniósł tę książkę do domu krótko po wypadku swojego ojca i brata w sześćdziesiątym ósmym roku – powiedział gospodarz, jakby nie słyszał uwagi córki i wskazał na zatokę. – Ona została wydana rok wcześniej.

Jego wzrok znowu zatrzymał się na książce.

– Pierwszy raz widziałem, że można przy czytaniu książki płakać. Co prawda wtedy dałem mu się zbujać, że podrażnił sobie oko. Kiedy zdałem maturę i zaczął mnie brać na kuter, pierwszy raz powiedział mi z przejęciem, że trawy w toni nie śpiewają z jego winy. Wiedziałem już, o co chodzi, bo książkę przeczytałem wcześniej. Domyśliłem się, że musiał być jednym z tych rybaków, których Fleszarowa-Muskat opisała w książce.

– Ale tam chyba nie ma jego, naszego nazwiska, co? – przestraszył się Krzysiek.

– Na szczęście nie, bo wtedy stan ojca byłby jeszcze gorszy. Zresztą książka została napisana jako pochwała tego procederu, bo produkcja agar-agaru z traw morskich to była socjalistyczna zdobycz! Nawet Fleszarowa-Muskat dała się do tej propagandy wykorzystać. Agar-agar produkowany w Pucku przynosił rocznie pół miliona dolarów oszczędności dla kraju. Dzięki temu można było produkować kosmetyki i słodycze, choćby ptasie mleczko! – podkreślił. – Ojciec miał jednak w pamięci opowieści teścia o zatoce jako o spichlerzu i dlatego dręczyło go, że z roku na rok było w niej coraz gorzej z rybą. Rybacy z Mechelinek, Rewy, a właściwie ze wszystkich portów wokół Małego Morza, bardzo dobrze wiedzieli, kto się do tego przyczynił. Powiedział mi krótko przed śmiercią, że nie mógł im patrzeć w oczy, bo wciąż widział skierowany w niego oskarżycielski palec i słyszał niewypowiedziane przez nich słowa: „To twoja wina, Tomaszu!”. Przez kilka ładnych lat, i to go najbardziej bolało, był de facto jednym ze sług Smętka. Też mi to wówczas wyznał…

Spojrzał na żonę; ta pokiwała głową.

– Teraz dopiero wiem, dlaczego tak się narażasz, walcząc o jakieś działania władz na rzecz zatoki – rzekł poważnym tonem Krzysiek. – Mówią o tobie, że jesteś wilk, a właściwie stary basior, a koło ciebie kręcą się młode wilczki.

– Tak mówią? – Ojciec spojrzał na syna. – A ty jak myślisz?

– Bo ja wiem…? Myślę… że…

– Nie masz swojego zdania?!

– Mam… ale wydaje mi się, że nie zawsze musisz zachowywać się tak ostentacyjnie i…

– Ostentacyjnie?! – przerwał mu ojciec. – To znaczy jak?

– Grzmisz, kłócisz się z urzędnikami, zawsze jesteś na pierwszej linii.

– Odpokutowuję grzechy ojca – rzucił cicho pan Adam i zamilkł.

– Wasz tata miał ciężko, bo na nim skrupiała się złość innych na dziadka Tomasza – włączyła się milcząca dotąd matka i pokiwała głową. – Mój ojciec też przecież był przeciwko teściowi – dopowiedziała cicho i spojrzała na dzieci. – Długo nie chciał się zgodzić na nasz ślub, dlatego tak późno się pobraliśmy. Miałam już skończone dwadzieścia sześć lat.

– To jest późno?! – spytała zdziwionym tonem Marta.

– Takie dziewczyny jak ja wychodziły wtedy za mąż zaraz po liceum.

– To niby ja też jestem stara?! – żachnęła się Marta.

– No wiesz… – odparła z uśmiechem pani Krystyna, robiąc śmieszną minę. – My już patrzymy na te sprawy trochę inaczej, ale z drugiej strony, taką zupełną młódką to już nie jesteś! – zachichotała.

– Matka, nie strasz jej. Ona jest i zawsze będzie moją małą Martusią! – zawołał ojciec i uśmiechnął się do córki.

– Czyli powinnam się koło siebie zakręcić? – spytała Marta, unosząc brew.

– Wolałbym zdecydowanie, żeby koło ciebie zakręcił się jakiś facet – odparł ojciec na wesoło. – Choćby ten Marek. Widać, że jest wygadany, rezolutny i ma pomysły na życie. Może tylko niektóre księżycowe? – Wzruszył ramionami.

– Ale przy innych chłopakach…

– Marek jest spoko – wszedł w słowo siostrze uśmiechnięty Krzysiek i mrugnął do niej.

– Zobacz, Krysiu, co to za gadka. Jest spoko… i nie potrzebują nic więcej mówić – zauważył krytycznie ojciec, spoglądając na żonę, a potem przeniósł wzrok na córkę i z kolei na syna.

– Tato, bo tak czy owak jakiś szwagier musi być, a ten naprawdę jest spoko! Nadaje się! – zarżał Krzysiek.

– Ja ci dam… jakiś! – Marta pacnęła brata w ramię.

– Oj, dzieci, dzieci – odezwała się matka. – Mogę ci tylko, Adaś, powiedzieć, że w porównaniu z innymi młodymi mężczyznami w jego wieku Marek potrafi się zachować, ma kindersztubę. – Spojrzała na męża i po chwili mrugnęła do córki; ta w podziękowaniu uśmiechnęła się.

– Zagadujecie mnie, a przecież nie skończyłem jeszcze tematu zatoki.

Ojciec ruchem głowy wskazał na książkę trzymaną przez Martę.

– No właśnie! – ta potwierdziła ochoczo.

– Kiedyś do Płutnicy, której ujście jest tuż za Puckiem, gromadnie wpływały na tarło szczupaki, leszcze, płocie i wzdręgi, a do Redy, z ujściem blisko nas, na terenie rezerwatu Beka, naszej kaszubskiej Atlantydy, wpływały masowo trocie wędrowne i łososie – powrócił do opowiadania ojciec. – Teraz też wpływają, ale znacznie mniej, bo zatoka jest im coraz mniej przyjazna, chociaż otoczona rezerwatami i pomnikami przyrody. Bo… wyznaczanie kolejnych stref, nadawanie im nazw to wciąż za mało! – podkreślił zdecydowanie. – Brakuje dalszych mocnych działań – wyrzucił z siebie podekscytowany. – Spójrzcie! Mierzeję Rewską coraz bardziej rozdeptują turyści, to samo dzieje się z naszymi Mechelińskimi Łąkami i rezerwatem mikołajka nadmorskiego. – Jego ramię wskazywało kolejno różne kierunki. – Turyści stawiają sobie za punkt honoru podejście pod dąb Bernard, przytulenie się do niego, pogłaskanie czy podrapanie jego kory, a może jeszcze zerwanie na pamiątkę listka?! Byłem tam kilka razy z ciekawości i nakrzyczałem na różnych takich! W ten sposób wszystko może zostać zniszczone, zadeptane, chociaż i tak najważniejsza jest sama zatoka, nasze Małe Morze! – podkreślił mocniej, ale cieplejszym tonem i znowu gestem wskazał za okno. – A jakby tego wszystkiego było mało, kiedyś pozwolono na ponowne „zafoczenie” Bałtyku i wiem, że istnieją plany dalszego zwiększania liczby fok, szczególnie tu, w jego południowej części, a one przecież zjadają tak wiele ryb.

Ton głosu ojca stał się teraz znowu markotny. Przy stole zapadło krótkie milczenie.

– Mój dziadek i jego teść walczyli z plagą fok na początku dwudziestego wieku, a teraz naukowi idioci skutecznie wmówili społeczeństwu, że foki były tutaj od zawsze i trzeba je chronić – wrócił po chwili do opowiadania, a jego głos był teraz pełen irytacji. – Okej. Może i były! Ale w sytuacji, jaką dzisiaj mamy, trzeba wybierać, czym się zająć najpierw i to na zasadzie plebiscytu: albo ryby, albo foki. Ze zwiększaniem populacji fok idzie łatwo, pełno ich teraz. Buszują jak święte krowy w Indiach! Ale niech tak samo ci wszyscy naukowcy zadziałają z rybami! Teraz, najpierw! Wtedy pogadamy. Nie będzie na razie między rybami a fokami koegzystencji. Bałtyk, a nasza zatoka w szczególności, jest zbyt małym zbiornikiem wodnym. Foki można przecież podziwiać w fokarium na Helu albo pojechać oglądać je za granicę. Przecież wszyscy tak uwielbiają podróżować, no i nasze piękno mają za nic!

Ojciec podniósł głos i poderwał ramiona w górę.

– Przemysł rybacki został już prawie zwinięty – dodał ciszej po chwili milczenia. – Przedsiębiorstwa połowów dalekomorskich Dalmor z Gdyni czy Odra w Świnoujściu zostały praktycznie zlikwidowane, a mniejsze firmy połowów na Bałtyku, jak Koga w Helu, Korab w Ustce czy Barka w Kołobrzegu, też mocno ograniczyły swoją działalność. To samo z zakładami przerabiającymi ryby. Doszło do tego, że w porcie w Gdyni, na miejscu Dalmoru buduje się dzisiaj domy mieszkalne. Zgroza! Za to powinien być kryminał! – wykrzyknął nieoczekiwanie.

– No i właśnie. Ludzi drażnią takie słowa, które rzucasz to tu, to tam – odezwał się po chwili Krzysiek, mierząc ojca wzrokiem.

– A może to nie jest prawda, co?!

– Nie wiem, bo nie znam powodów, dla których tam się buduje – burknął syn.

– Pomyśl więc sam, poszukaj, poczytaj, a nie czekaj, aż ktoś ci poda coś na tacy! Atrakcyjne miejsce, w pełni uzbrojone, pójdzie za każdą cenę!

– No właśnie. Sam sobie odpowiedziałeś. Miasto zarobi na tym sporo pieniędzy.

– Miasto?! Czyś ty, Krzychu, zidiociał?! – Ojciec walnął otwartą dłonią w stół.

– A nie zarobi?

– Ludzie, trzymajcie mnie! Nie czytałeś, jak to Dalmor wyzbył się tych terenów i kto na tym zarabia?!

– Nie, bo mnie to nie interesowało. Nie pracowałeś przecież w Dalmorze – zachichotał Krzysiek.

– Ty sobie ze mnie robisz jaja czy naprawdę tylko tyle wiesz?

– Tato… mieszkamy w Mechelinkach, a nie w Gdyni. Tam na pewno bym nie chciał mieszkać, więc miałem i mam to w nosie.

– Ale nie można mieć w nosie tego, w jaki sposób ten port, te nabrzeża, które teraz tak łatwo oddaje się mieszkaniówce, kiedyś powstały! To wszystko zostało wyrwane morzu i okupione straszną ceną, ceną życia wielu ludzi! Nie mówiąc o ogromnych pieniądzach państwa, które dopiero się rodziło!

– No dobrze, ale te nabrzeża nas akurat chyba nie dotyczą, co? – rzucił, wzruszając ramionami, syn.

– Jak nie dotyczą?! Nie jesteś Polakiem? Nie czujesz się nim?

– A co ma piernik do wiatraka?

Matka i Marta kręciły głowami to w jedną, to w drugą stronę. Gospodyni uznała wreszcie, że trzeba tę dyskusję jakoś przerwać. Poklepała męża delikatnie po dłoni.

– Adaś, jeśli już musisz akurat dzisiaj takie poważne tematy poruszać, wróć do spraw zatoki. Zostawcie już tę Gdynię.

– No właśnie – podchwycił Krzysiek.

– Jak mu powiem, że trzeba podwodne łąki odtwarzać, to mi odpowie, że to zadanie dla Chińczyków, bo oni lepiej znają się na sadzeniu ryżu.

– A to nie jest prawda? – zachichotał Krzysiek.

– I widzisz…? – Ojciec spojrzał z rezygnacją na żonę; ręce opadły mu wzdłuż krzesła. – Tyle razy ci mówiłem, żebyś na morzu zakładał czapkę, bo inaczej ci rozum do końca z głowy wywieje. – Przeniósł wzrok na syna. – I stało się. Odechciało mi się i tej kawy, i niedzieli.

Machnął ręką i zrezygnowany wstał od stołu.

– A jak przeczytasz, Martuś, tę książkę, to postaw ją tym razem z przodu – rzucił na odchodnym.

Córka skinęła głową.

*

Marta głęboko westchnęła i potrząsnęła głową, żeby choć na chwilę oderwać się od wspomnień. Jej oczy wciąż bezwiednie lustrowały zatokę, ale nigdzie nie dostrzegała ojcowego kutra. Zerknęła na komórkę, sprawdzając, czy przypadkiem nie przegapiła sygnału esemesa od Krzyśka i czy czasem telefon nie jest wyciszony. Wszystko było w porządku. Podciągnęła kolana pod brodę i wróciła do rozmyślań.

Po tamtej niedzieli przeczytała wreszcie tę książkę. Spodobały jej się wszystkie wątki powieści. Ten z Dorotą Nicewicz, która była współodkrywczynią wytwarzania agar-agaru z traw morskich, wątek rodziców Doroty, Pawła i Anny Nicewiczów; ojciec był kapitanem statku „Grunwald”, który pływał na linii dalekowschodniej, a matka gdyńską lekarką. Wątek Klemensa Cejki, doskonałego szypra, który słyszał, gdzie śpiewają trawy w toni, ale też więził w swoim domu od czasu wojny przez dwadzieścia lat Niemca Hermanna Wachberga, odpowiedzialnego za śmierć jego żony i synów. Był tam jeszcze połączony z Dorotą wątek kapitana trawlera-przetwórni „Perkun” z Dalmoru, Dominika Gila, który się w niej zakochał. Marta od początku dopingowała mu w jego staraniach o względy Doroty i trochę się jej dziwiła, że była w stosunku do niego zbyt sztywna. Teraz uśmiechnęła się do własnych myśli. Chociaż może ja tamtych czasów nie rozumiem? Przestała się natomiast dziwić tacie, że przynajmniej raz do roku czytał tę książkę. Zrozumiała, że poza dobrem materialnym, jakie mu ojciec zostawił, odziedziczył także jego winy, zło, które tamten wyrządzał Małemu Morzu przez kilka dobrych lat, począwszy od sześćdziesiątego czwartego roku. Każdego dnia połowów dziadek Tomasz wydzierał dnu zatoki kilka ton życiodajnych traw. Szyper kutra, na którym pływał, odpowiednik literackiego Klemensa Cejki, też czynił to za pomocą specjalnej dragi o drewnianej ramie, jak napisała autorka Zatoki śpiewających traw. Owoce w postaci coraz mniejszej liczby ryb w Małym Morzu jej tata zbiera po dziś dzień. Biedny tatuś. Po przeczytaniu książki Marta wzięła brata na rozmowę wychowawczą, ale ten znowu zaczął głupio dowcipkować. Zirytowana wcisnęła mu więc w dłonie książkę i zdecydowanym tonem zapowiedziała egzamin za tydzień. Zdziwiła się, kiedy Krzysiek po trzech dniach przyszedł na śniadanie zaspany i z nietęgą miną. Położył książkę na widocznym, niejako honorowym miejscu w regale.

– Nie mógł ojciec zrobić tak jak ty? – rzucił, łykając nerwowo kęsy kanapki. – Idę z nim porozmawiać.

Popił gwałtownie herbatę z kubka, zamachał dłonią przed twarzą, wstał i wyszedł z chaty. Ruszył w kierunku przystani zamyślony i nieco przygarbiony.

Marta widziała, że obaj wrócili na obiad w dobrym humorze, ale nie zdradzili się ani słowem, z czego to wynikało. Ojciec nalał po kieliszku śliwowicy, co czynił tylko wtedy, gdy był naprawdę w dobrym nastroju. Opowiadali sobie, dowcipkując, dzisiejsze zdarzenie z przystani, jak to zięć Krefta skąpał się niespodziewanie w wodzie. Śmiali się do rozpuku. Matka też wyczuła, że ojciec i syn zaczęli mówić jednym głosem, i uśmiechała się radośnie.

Od czasu zakończenia lektury książki Fleszarowej-Muskat Marta czytała na temat zatoki wszystko, co tylko wpadło jej w ręce w wersji drukowanej i co udało się znaleźć w internecie. Była przerażona i jednocześnie zawstydzona, jak mało o niej wiedziała. Z zaskoczeniem dotarła do informacji, że czystość wód wpływających do zatoki z różnych rzek i innych cieków wciąż pozostawia wiele do życzenia, bo wzdłuż nich ciągle jest za mało kontroli. Do tego nieustannie spływa woda z nawożonych chemikaliami pól i łąk. Chociaż wokół zatoki pobudowano wiele oczyszczalni, to trują ją także ścieki, bo trwa nieustanna samowola i „obchodzenie” korzystania z nich zarówno przez miejscowych, zasiedziałych mieszkańców, jak i przez nowych, dopiero co osiedlających się tutaj. Dla wielu celem najbliższym jest pomniejszenie kosztów budowy i eksploatacji domów czy innych obiektów. Ale jak to zwykle w życiu bywa, cwaniactwo wkrótce obróci się przeciwko nim. Turyści nie będą chcieli przyjeżdżać w miejsce, gdzie jest brudna i skażona woda oraz brakuje ryb. Często głównym celem przyjazdu wczasowiczów nad ich Małe Morze jest przecież najedzenie się do syta bałtyckiej ryby. Ale skąd ją brać?! Okoliczny przemysł także wciąż zbyt słabo myśli o czystości wód.

Wyczytała, że oczyszczone ścieki z przemysłu wypompowywane są teraz na otwarte morze za Władysławowem, ale z kolei w innym artykule znalazła informację, że to tylko gadanie, a faktycznie ścieki dalej spływają do Zatoki Puckiej. Czuła się rozkojarzona różnymi informacjami na ten temat. Przestawała się dziwić irytacji ojca, który walczył z przeciwnościami jak Cervantesowski Don Kichot z La Manchy.

Niedawno dowiedziała się, że od czasu do czasu zdarzały się też zrzuty ścieków do zatoki, podczas awarii oczyszczalni. I co?! I nic! Podobno sprawcy, czyli oczyszczalnie, ponosiły tylko niewielkie kary z tytułu braku świadczenia usług dla mieszkańców, a nie za zanieczyszczenie wód.

To jak mają być ryby w zatoce?!

Ojciec kiedyś opowiadał, a teraz znajdowała potwierdzenie jego słów w różnych materiałach, że wielkość połowów zmniejszała się nieustannie już w ostatnich latach PRL-u. Wówczas jakoś to wszystko klajstrowano, informacje nie wyciekały do mediów, bo skutecznie blokowała je cenzura. Teraz niby więcej się o tym pisze, ale co biedny ojciec sam, czy z niewielką grupą ludzi, może zrobić, nawet jeśli teraz przyłączy się do nich Krzysiek, skoro wsparcie trójmiejskich instytutów naukowych związanych z morzem jest zbyt małe? To znaczy one monitorują, ostrzegają, konferują, powstają mądre prace, prognozy, zalecenia, ale niewiele z tego wynika!

Ojciec ma rację! Pacnęła otwartą dłonią o trawę, aż syknęła z bólu. Że też ja nie poszłam studiować biologii morza czy czegoś podobnego?! Miałabym wiedzę, mogłabym ich wspomóc. Zmarszczyła czoło i wzruszyła ramionami. Nie poszłam, bo wybrałyśmy z Renią studiowanie zarządzania w Akademii Morskiej! Wtedy wydawało nam się to mądre i zgodne z ogólnymi trendami. Że też wcześniej nie zdecydowałam się na przeczytanie tej książki! Westchnęła głęboko i rozejrzała się przytomniej po wodach zatoki. Kutra ani widu, ani słychu.

Teraz miała wiedzę, która dotąd jakoś nie przyciągała jej uwagi. Po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej działania związane z poprawą stanu zarybienia Bałtyku, a szczególnie Zatoki Gdańskiej, zaczęto od najłatwiejszej dla władz sprawy. Na polskich rybaków nałożono kwoty połowowe, które spowodowały, że rybacy zaczęli biedować, a po ich strajkach i blokadach portów państwo zaczęło oferować im pieniądze na restrukturyzację.

Marta pamiętała, jak wówczas tata się denerwował, a mama po prostu żyła w strachu, że może stać mu się krzywda, jeśli dojdzie do siłowego odblokowywania portów. Wkrótce kutry rybackie, słynne żółtki, zaczęły znikać z nadmorskiego krajobrazu, bo rybacy, żeby mieć jakiekolwiek pieniądze na przeżycie, musieli je sprzedawać. Ojciec się zaparł i tego nie uczynił. Wkrótce z około czterystu kutrów zostało tylko ze sto pięćdziesiąt. Pieniądze szybko się jednak nieszczęsnym rybakom rozeszły, a spraw, które miały zostać podjęte, nie rozwiązano. To znaczy tych najważniejszych, związanych ze zwiększaniem liczby ryb, czystością zatoki i obsadzaniem jej dna trawami, choć ponoć wciąż się to wszystko monitoruje. Sranie w banię. Monitoruje! Jak to u nas. Marta zrobiła groźną minę.

Całkiem niedawno dowiedziała się od Reni, że w pobliżu jej domu w Kosakowie trwa budowa podziemnych zbiorników na paliwo i gaz2. Wykorzystywane są w tym celu puste kawerny, czyli potężne komory będące geologicznymi tworami w pokładach soli kamiennej na głębokości kilometra. Kawerny wypłukuje się oczyszczonymi ściekami, a powstała w trakcie tego solanka odprowadzana jest rurą do Zatoki Puckiej, gdzie za pomocą dyfuzorów zostaje zmieszana z wodą morską. Ponoć oficjalnie jest to nieszkodliwe, ale w efekcie rybacy, jak jej ojciec, twierdzą, że ryb jest coraz mniej, są coraz mniejsze, a do tego chore, ze śladami owrzodzeń albo wręcz ślepe.

Brr! Wstrząsnęła się. To dlatego w skrzyniach na kutrze często widziałam ryby bez głów, a czasami już prawie sprawione, żebyśmy z matką nie widziały tego kalectwa! A co będzie, jeśli prawdą okażą się plotki, że w kawernach mają być przechowywane także niebezpieczne odpady, cokolwiek by to znaczyło?! Mówi się nawet o odpadach radioaktywnych, chociaż na razie nie ma u nas żadnej elektrowni atomowej. A jeśli do tego dołączy się sprawę porzuconego po drugiej wojnie światowej na dnie zatoki iperytu? Zatopione przez Rosjan beczki ze żrącą substancją dawno przerdzewiały i w każdej chwili ten środek chemiczny może przedostać się do wód.

Wyczytała, że coś takiego prawdopodobnie już miało miejsce na początku lat osiemdziesiątych, bo wówczas wypłynęło na powierzchnię wiele okaleczonych i poparzonych ryb. Leżą także na dnie zatoki mocno już ponoć przerdzewiałe wraki z okresu drugiej wojny światowej, w których zbiornikach wciąż znajduje się paliwo. Ono też może w każdej chwili przedostać się do naszej zatoki, a wtedy będzie to już całkowita katastrofa! O tym wszystkim się mówi, pisze, ale prawie nic z tym nie robi! Wstrząsnął nią dreszcz. Naciągnęła kurtkę na ramiona. Po kilku chwilach przyglądania się wodom zatoki znowu ją zsunęła, bo ponownie zrobiło jej się ciepło.

Potrząsnęła zdecydowanie głową. Koniec z takimi ponurymi myślami! Włącz, kobieto, jakiś milszy film! Zmarszczyła czoło. Rozejrzała się wokół, jakby kogoś szukała. Uśmiechnęła się. Jej piersi uniosły się od głębokiego westchnienia. Poczuła w trzewiach miłe ciepło. Marek! Pomachała dłonią przed twarzą. Ostatnio nawet rodzice ciepło się o nim wyrażali, a Krzyś uważa, że jest „spoko”. Zachichotała cicho. Taka pochwała w ustach brata to dużo. Zauważyła, jak długo potrafili ze sobą rozmawiać, i wyglądało na to, że się sobą nie nudzą. Ja też się z nim nie nudzę! Nigdy! Ma dzisiaj po południu przyjechać. Przewróciła oczami.

W ubiegłym roku pod jesień dała się wyciągnąć na korporacyjną imprezę integracyjną. Przez pierwsze dwa lata pracy w firmie nie chodziła na podobne spotkania, bo nie lubi tłoku, nie miała tam jeszcze żadnej koleżanki ani kolegów, poza tym w firmie nie było nikogo z kierunku Kosakowo – Mechelinki – Rewa. Wracając sama taksówką po nocy z okolic obwodnicy Trójmiasta, gdzie te imprezy się odbywały, musiałaby zapłacić krocie. Kiedy jednak okazało się, że jedna z młodszych koleżanek mieszka na końcu Pogórza, a druga w Suchym Dworze, zdecydowała się zeszłego roku wybrać. Siedziała razem z nimi przy długim stole, raz poszła zatańczyć z szefem swojego działu i jej wzrok spotkał się wówczas z jego wzrokiem. To znaczy wzrokiem Marka.

Okazało się, że jego firma miała podobną imprezę w drugiej sali. Widziała, jak po tym tańcu krążył pomiędzy stołami i szukał jej wzrokiem. Kiedy kolejny raz zabrzmiała muzyka, przyszedł po nią natychmiast i nie odmówiła. Zauroczył ją od razu szarmanckością i łatwością prowadzenia ciekawej rozmowy. Przysiadł się po tym tańcu do nich, chociaż chłopacy z jej firmy, siedzący w pobliżu, dziwnie na niego patrzyli. Żaden z nich nie pociągał jej nigdy w kontekście damsko-męskim, ale mogli coś z siebie wykrzesać choćby tego wieczoru. Tymczasem nawet tam prowadzili, jakby z wyższością, rozmowy o „zerach”, „jedynkach” i sprzęcie komputerowym, a dziewczyny siedziały, a właściwie leżały odłogiem. Uśmiechnęła się.

Marek na ich tle jawił się jej jako człowiek renesansu. Szybko rozruszał siedzące w pobliżu towarzystwo, a ją bez przerwy porywał na parkiet. Czas do północy minął nie wiadomo kiedy. Okazało się, że miał po niego przyjechać brat, więc one trzy zabrały się z nimi ekstra. Umówiła się z Markiem na następny dzień, sobotę, na bulwarze w Gdyni, ale w ostatniej chwili przyjechał po nią autobusem do Mechelinek. Na dzień dobry pokazał się z bukietem kwiatków, które były na tyle zabezpieczone, że przez cały wieczór nie zwiędły. Był więc zaradny! Nie zamykały mu się usta. Tryskał wciąż nowymi pomysłami, planował jakby od niechcenia dziwne przedsięwzięcia i miał na pod-orędziu gotowe ich rozwiązania. To wszystko czynił od ręki, jakby od niechcenia. Zaglądał przy tym jej w oczy i prawił nieustannie komplementy.

Nie była w stanie odmówić mu spotkania w niedzielę, zresztą sama tego chciała. Uczucie do niego przyszło bardzo szybko. Pomogło też temu przypadkowe spotkanie z Renią w Batorym, podczas którego ona kilka razy dyskretnie pokazała jej kciuk. Dzięki temu spotkaniu zwolniła Marka z odwiezienia jej wówczas do domu, a ucieszyła się na rozmowę z przyjaciółką podczas powrotu do Mechelinek. Nie widziały się prawie od miesiąca, a były przecież od pierwszej licealnej klasy jak papużki nierozłączki. Ich przyjaźń należała do tych na dobre i na złe.

Poznały się w autobusie podczas powrotu z otwarcia pierwszego roku szkolnego w liceum. To znaczy widziały się wcześniej w klasie, zerkały na siebie, ale potem prawie weszły na siebie na przystanku. Roześmiały się głośno na swój widok i ten śmiech towarzyszył im potem przez kolejnych osiem lat. Marta lubiła Renię szczególnie za jej niekonwencjonalne poczucie humoru. Czasami nie nadążała za nim, ale doskonale się tym bawiła. Przeszły razem najpierw liceum, a potem studia zarządzania w Akademii Morskiej.

Po obronie pracy dyplomowej „zafundowały” sobie spontaniczny wypad do Zakopanego. Od czasu do czasu zastanawiały się, jak im się to mogło przydarzyć, gdyż wcześniej stroniły od tego typu ekstrawagancji. Zawsze tym wyróżniały się w swoim otoczeniu. Podczas bojowej narady powiązanej z wyborem odpowiedniego miejsca na taki wyskok, połączonego z przeglądaniem mapy Earth Google, Marta włączyła płytę Roda Stewarta. Powiększyły mapę i wypisywały nazwy pensjonatów w centrum miasta. Gdy przekomarzały się, który wybrać z utworzonej listy, akurat zaczął się utwór Waltzing Matilda. Na liście był pensjonat Matylda, więc tylko popatrzyły na siebie z uśmiechem. Marta lubiła tę piosenkę, chociaż nigdy nie zastanawiała się, co oznacza tytuł, a i treść piosenki była dla niej do tej pory dziwna. Poczytały w Google’ach historię powstania tej piosenki, a potem długo o tym dyskutowały. Kiedy wreszcie wróciły do sprawy, mapa zawiesiła się. Po jej zrestartowaniu i wpisaniu hasła: „Zakopane, Matylda” pojawiły się nieoczekiwanie dwie lokalizacje pensjonatu. Były dosyć blisko siebie, w podobnym zakopiańskim stylu, a ich nazwy różniły się jedną literą. Zdębiały. Gdy wpatrzyły się uważniej w informacje, okazało się, że różnią się także numerami telefonów. To dopiero je przekonało, że nie mają do czynienia z żadną fatamorganą. Szybko postanowiły zamówić pokój w pensjonacie o anglojęzycznej pisowni imienia, choć już wtedy wiedziały, że to wcale nie jest imię. Pośmiały się chwilę z tego i Renia zamówiła pokój. Kiedy wkrótce zaczęły się wahać, czy dobrze zrobiły, zadzwonił telefon Reni i dziewczyna o imieniu Gosia spytała ją, czy na pewno jest zdecydowana.

– Tak zawsze robimy, bo różnie bywa – wyjaśniła.

Renia potwierdziła przyjazd. To je ostatecznie przekonało, że dokonały słusznego wyboru. W Matildzie były tylko tydzień. Dotarły nad Morskie Oko, na Gubałówkę i pod skocznie, a resztę czasu spędziły na Krupówkach. Zaprzyjaźniły się z dziewczynami, siostrami Anią i Gosią, córkami właściciela, i od tego czasu utrzymują z nimi stały kontakt. Przy każdej rozmowie tamte przypominają, że pokój dla przyjaciółek z Gdyni czeka. Nawet jeśli pojawią się znienacka, w nocy. Uśmiechnęła się, przywołując w myślach zawsze uśmiechnięte i uczynne dziewczyny.

Jej komórka odezwała się sygnałem przychodzącej wiadomości. Podniosła ją z trawy. Krzysiek zawiadamiał, że ruszyli z łowiska. Puściła mu dzwonek, że monitoruje ich. Mniej więcej dziesięć minut później dostrzegła rodzinny kuter zmierzający Małym Morzem od strony Cypla Rzucewskiego w kierunku Dëpki. Towarzyszyła im wzrokiem, aż przepłynęli przez nią i ruszyli wolno wzdłuż Szpyrku w kierunku mechelińskiej przystani. Dopiero wówczas zeszła wolno z klifu. Kiedy dotarła do przystani, akurat cumowali. Tata i Krzysiek uśmiechali się do niej, ale poznała, że trochę sztucznie. Kiedy spojrzała na skrzynki, zrozumiała, że nadrabiali miną. Uśmiechnęła się więc także i pochwaliła za dobry połów. Z obu stron była to gra, ale cóż innego im pozostawało…?

Smętek, jeden z kaszubskich diabłów od zarania prześladujący tę ziemię, symbol przemocy i zbrodni, uosobienie wszelkiego zła. Smętek pojawia się wszędzie tam, gdzie trzeba ludzi namówić do krzywdy lub zdrady albo popełnić ją samemu. Zmienia swą postać i swoje imię. Za: https://teologiapolityczna.pl/katarzyna-sobolewska-zeromski-pisze-wiatr-od-morza[wróć]

Realizuje ją spółka Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo (PGNiG). [wróć]

Rozdział 1

Dni, tygodnie, miesiące od majowych rozważań na klifie w Mechelinkach pędziły Marcie jak szalone. Szybko przeszło lato. Praca w korporacji nie była uciążliwa, chociaż wszechobecne procedury, na wszystko i cokolwiek, irytowały ją. Mimo to w ocenie szefów była osobą, która bardzo dobrze się w nich orientuje, więc szybko awansowała na szefową zespołu kontroli jakości dokumentacji projektowej oprogramowania. Z początku miała pewne obawy, czy podoła temu zadaniu, ale w trakcie dłuższej rozmowy z kierownikiem działu ten ją przekonał, że da sobie radę.

– Przecież nie musisz wchodzić w merytorykę, a oceniasz i nadzorujesz powstawanie dokumentacji na podstawie procedur – uspokoił ją.

Procedury, które regulowały całą produkcję, w tym powstawanie dokumentacji projektowej oprogramowania, były zmorą wszystkich pracowników, szczególnie tych, którzy dopiero rozpoczynali pracę w firmie. Marta, co ją samą na początku pracy w firmie zdziwiło, potrafiła sobie wmówić, że to ma sens, i nie przeżywała katuszy jak inni.

– Marta, ogarniasz sprawę najlepiej w dziale, więc się nie dziw, że stawiam na ciebie – skomplementował ją szef działu na zakończenie tamtej rozmowy.

Musiała w związku z tym opracowywać plany i harmonogramy tworzenia dokumentacji, współpracować w ich powstawaniu z kierownikami poszczególnych projektów, dzięki czemu szybko poznała od podszewki wszystkich pracowników działu. Starała się nie być upierdliwa, jak się powszechnie określało nadmierną skrupulatność osób funkcyjnych, stąd była lubiana przez koleżeństwo i wszyscy starali się zmieścić w terminie oraz utrzymać nakazaną określonymi procedurami formę dokumentów. Potrafiła wszystko zorganizować sobie tak, by zawsze ze wszystkimi zaplanowanymi działaniami zmieścić się w czasie. Krążyła między poszczególnymi salami, w których pracowali programiści i dokumentaliści, dzięki czemu godziny w pracy szybko jej upływały i czasami ze zdumieniem zauważała, że zbliża się czas wyjścia do domu.

W trakcie studiów zastanawiała się nieraz, jaka jej się po nich trafi praca. Wybrała pracę dyplomową na temat zarządzania transportem kontenerowym i często w ramach zbierania materiałów do niej bywała w oksywskiej bazie kontenerowej. Tam właśnie poznała nieco starszą od siebie dziewczynę, która podpowiedziała jej, aby po studiach spróbowała się zatrudnić w pobliskiej firmie IT, to nie będzie musiała jak ona spędzać czasu na placu manewrowym.

– No, nie dziw się! Mam też kask jak kadra inżynieryjna – wskazała na regał, gdzie leżał jej biały kask – i czasami muszę tam pójść. – Jej palec powędrował w kierunku placu, na którym trwał nieustanny rozładunek i załadunek kontenerów. – Ostatecznie piszesz o tym pracę, jeśli dotąd tego nie zauważyłaś. – Roześmiały się obie.

Marta jakoś nie widziała siebie na placu manewrowym, więc ostatecznie trafiła do firmy, w której pracowała już trzeci rok. Miała początkowo, jak inni, swój boks w dużej sali pełnej podobnych boksów, ale kiedy awansowała na szefową zespołu kontroli jakości dokumentacji projektowej oprogramowania, trafiła do pokoju wspólnego z kolegą, który szefował zespołowi kontroli jakości oprogramowania. Ich praca się zazębiała, a on był uczynny i zawsze znajdował czas, żeby wytłumaczyć jej zawiłości nazewnictwa informatycznego. Doszła do takiej wprawy i ogólnej znajomości technik programistycznych, że potrafiła zrozumieć fachowe dyskusje informatyków, pod warunkiem że nie dotykały wyrafinowanych szczegółów technologii programowania. Nie oznaczało to, rzecz jasna, że stała się fanką programowania, ale nadążała za tokiem dyskusji, które często toczyły się przy sąsiednim biurku.

Marcin, bo tak miał na imię kolega siedzący razem z nią w pokoju, zazdrościł jej zmysłu organizatorskiego. Na ogół takie słowa padały podczas wspólnie celebrowanej kawy, którą niezmiennie zaparzała sobie o czternastej, a wówczas dopijając jej ostatnie łyki, wydymała wargi i rzucała z uśmiechem:

– Ostatecznie jestem absolwentką organizacji zarządzania.

Kończyło się to zawsze wspólnym śmiechem, po czym wkrótce ona wczytywała się w ostatnie maile poczty wewnętrznej, zaglądała do repozytorium dokumentów, czy wszystko powstaje zgodnie z harmonogramem, porządkowała biurko, szła umyć swój kubek, punkt piętnasta wyłączała komputer i przysuwała fotel do biurka. Marcin spoglądał na nią z lekką zazdrością, a po jej wyjściu pracował często do osiemnastej.

Marta nie czuła się zmęczona ani zestresowana po ośmiu godzinach spędzonych w pracy, więc kiedy tylko przekraczała drzwi firmy, zaczynała myśleć o Marku. W drodze do Mechelinek wymieniała się z nim esemesami pełnymi serduszek i buziaczków i umawiali ewentualne spotkanie.

Markowi po ukończeniu Wyższej Szkoły Bankowej udało się pozostać na uczelni dzięki umiejętności rozmawiania z każdym na każdy temat. Znalazł pracę w dziale grantów naukowych, a ostatnio zaczął poważnie myśleć o studiach MBA1, bo w przyszłości chciał zostać specjalistą administracji biznesowej, pracę zaś na uczelni traktował jako przejściową.

Któregoś dnia we wrześniu, kiedy spotkał się z Martą pod zegarem wiszącym na elewacji Urzędu Miasta i trzymając się za ręce, ruszyli spacerem wzdłuż alei Piłsudskiego w kierunku morza, z tajemniczą miną oznajmił:

– Mebluję mieszkanie.

Marta z wrażenia stanęła w miejscu, zrobiła oczy i już chciała go o coś dopytać, kiedy ten sam odpowiedział na jej niezadane pytania.

– Wujek, który prowadzi biuro pośrednictwa sprzedaży mieszkań, naraił mi małe dwupokojowe mieszkanie. Cena była niezwykle okazyjna, więc nie było co się zastanawiać. Część wpłaty sprezentowali mi rodzice, a na resztę wziąłem dziesięcioletni kredyt.

– Ale co, gdzie? Nic mi nie mówiłeś?! – wyraziła zdziwienie.

– Trafiło się! Dobre miejsce, niedaleko stąd, na Legionów. Mieszkanie po remoncie, a właściciel potrzebował szybko je sprzedać. Mam wielu znajomych w bankach, podpowiedzieli mi, jak i gdzie załatwić nieduże raty kredytu.

– No, to jesteś wyjątkowy szczęściarz! – pochwaliła i pokiwała głową z uznaniem.

– Podwójny szczęściarz! – odparł, obejmując ją. – Raz, że poznałem ciebie, a dwa, że trafiło mi się takie mieszkanie. Pomożesz mi je urządzić? – wypalił niespodziewanie.

Marta uniosła brew.

– A ono stoi puste? Bo mówiłeś, że jest po remoncie? – zaciekawiła się.

– Właściwie… to jest umeblowane, ale może byś podpowiedziała, czy czegoś tam czasem nie zmienić?

– A dlaczego akurat ja? – spytała zalotnie.

– Siostra miewa fajne pomysły, ale nigdy nie ma czasu, mama jest zwolenniczką staromodnego stylu, a ty… jesteś przecież moją dziewczyną, no i kto wie… – przerwał w pół zdania, zasłonił usta dłonią i tylko oczy mu zza niej błyszczały uśmiechem.

Marcie zrobiło się ciepło na sercu. O nic więcej nie pytała, tylko pocałowała go w policzek. Przyjęła zaproszenie. Wtedy Marek, dumny jak paw, wyciągnął z kieszeni klucze.

– Będę mógł wychodzić kwadrans przed ósmą do pracy. Skończą mi się długie dojazdy z Oksywia – pochwalił się.

– No, to jesteś wygrany. Ale ja do pracy też nie mam daleko i zawsze jadę na siedząco – prychnęła.

– No tak. Wiem. To co, chcesz je zobaczyć?

– No jasne! Musimy to jakoś uczcić, więc wróćmy w takim razie kupić coś do kawy w Arkadii na Lipowej.

Pociągnęła go za rękę.

– Patrz! A ja nawet o tym nie pomyślałem. Ależ ze mnie jest… – Machnął ręką. – Co prawda alkohol już tam czeka – mrugnął.

– Alkohole, jak wiesz, darzę szczerą ambiwalencją – zaśmiała się – ale dobre ciacho chętnie zjem. Nie wypada pójść z pierwszą wizytą do ciebie z pustymi rękami.

– No, wstyd mi. Normalnie wstyd! A gdzie jest ta… Lipowa? Ja ulic w centrum Gdyni właściwie nie znam!

– Cofniemy się kawałek do Bema – wskazała w kierunku Urzędu Miasta – i idąc nią, niedaleko za teatrem miejskim będzie Lipowa i cukiernia Arkadia.

– Nie słyszałem o takiej ulicy… – Marek pokręcił głową.

– Bo ja się zadawałam z dziewczyną, której dziadek budował, można tak powiedzieć, Gdynię. Znam ten cały fyrtel! – Zatoczyła ramieniem łuk. – Właściwie dzisiaj ta ulica nosi nazwę Żołnierzy Pierwszej Armii Wojska Polskiego, ale przed wojną to była Lipowa. Starzy gdynianie do dzisiaj ją tak nazywają – wyjaśniła. – Kiedy miałyśmy jakieś wolne godziny albo po prostu ochotę przespacerować się po lekcjach, gdy było ciepło, chodziłyśmy z koleżankami do Arkadii na ciacho albo do Marioli na lody – machnęła kciukiem za siebie.

– A ta Mariola to gdzie jest?

– Blisko twojego mieszkania. Na rogu Ejsmonda i Prusa, przy dawnym stadionie Arki. Teraz tam są już tylko korty, a kiedyś był piękny stadion.

– Mało znam ten cały fyrtel, jak mówisz. Mój szlak, jeśli już przyjeżdżałem z Oksywia do centrum, to na Skwer Kościuszki, do Centrum Gemini, jakiegoś pubu, na plażę, bulwar czy do Teatru Muzycznego.

– Jasne, rozumiem. O! Widzisz? To jest Arkadia. – Marta wskazała na przeszkloną witrynę cukierni po drugiej stronie ulicy. – Dzisiaj kupię ciacho, a na drugi raz dostaniesz jakiś drobiazg, bo najpierw muszę rozejrzeć się po mieszkaniu.

Marek spojrzał badawczo na Martę, ale po chwili jego twarz rozjaśniła się uśmiechem.

– Niby jesteś z Mechelinek, a tutaj wszystko znasz.

– Bo ja jestem światową dziewczyną!

Musnął ją przelotnie w policzek. Po kilku minutach szli już z niewielką paczuszką pełną ciastek oraz herbatą, paczką kawy i śmietanką, które dokupili w sklepie obok. Okazało się, że Marek nic z tych rzeczy także jeszcze nie miał.

– Ale jakieś filiżanki czy czajnik już chyba masz, co? – Marta zmierzyła Marka wzrokiem, kiedy ruszyli Krasickiego.

– No… mam. Jest tam też wiele innych rzeczy, ale najbardziej odczuwa się brak… kobiety – rzucił Marek niby w powietrze, ale omiótł Martę powłóczystym spojrzeniem.

– Nie da się ukryć, że jestem nią – zachichotała.

– Ostrzegam, że dzisiaj zostawiłem trochę bałaganu, bo spałem tam pierwszy raz i do nocy wypakowywałem szklanki, talerzyki i takie tam, a potem jeszcze oglądałem długo sport. Nie mogłem z emocji zasnąć.

– Sportowych…?

– Nie, że pierwszy raz spałem we własnym mieszkaniu.

– A rano nie było cię pewnie komu obudzić, co? – Marta zajrzała mu w twarz.

– No, trochę jakby – zaśmiał się w głos.

Niedługo stali pod jego domem.

– Znam także i te okolice, bo czasami docierałyśmy aż tutaj od Wzgórza Maksymiliana.

– A po co?

– A po to, żeby dłużej pospacerować. Potem szłyśmy w dół, skąd teraz przyszliśmy, i albo skręcałyśmy w prawo w Ujejskiego, żeby pójść do Marioli na lody czy na Polankę Redłowską, albo szłyśmy dalej, żeby skręcić obok „trójki”, w kierunku bulwaru.

– Wszystko tutaj znasz!

– A jak! Stąd, jeśli pójdziesz pod górę ulicą Kopernika, szybko znajdziesz się na Płycie Redłowskiej, tamten duży jasny gmach to liceum, „szóstka”. W niej też składałam papiery, ale dostałam się do „dziesiątki”, na Władysława IV, tak jak chciałam. Blisko masz przychodnię i przystanek z kilkoma autobusami. – Wskazała głową. – Dobry punkt.

– Szkoda tylko, że to jest stare budownictwo.

– A ja bym się z tego akurat cieszyła.

– Dlaczego?

– Bo może te stare mieszkania nie są tak strasznie akustyczne jak te z wielkiej płyty. Bywałam czasami u koleżanek i jak ktoś za ścianą kichnął, to myślałam, że to u nich w mieszkaniu, i już chciałam życzyć zdrowia.

Zaśmiali się obydwoje.

Marta w przedpokoju szybko zrzuciła sandały, rozejrzała się pobieżnie i weszła przez otwarte drzwi do kuchni.

– Nie idź dalej, póki nie uprzątnę łóżka! – krzyknął Marek i zniknął za drzwiami po prawej stronie.

Marta wzruszyła ramionami.

Postawiła ciastka i pozostałe zakupy na stole i lustrowała pomieszczenie. Ładne gustowne mebelki, skonstatowała. Robione na miarę, w miłym miodowym kolorze. Ani za jasnym, ani za ciemnym. Do tego stół i dwa krzesła, lampa na wysięgniku nad stołem, ale na suficie jeszcze jedna, oświetlająca całość. Poza tym dodatkowe światła pod wiszącymi szafkami i nad umywalką. Całkiem nowa kuchenka gazowa; przejechała po niej dłonią. Dobrze, że biała i krajowa. Jakby co, łatwiej naprawić. Lodówka taka wysoka jak nasza, metr czterdzieści. Pamiętała, bo przed wakacjami wymieniali w domu wysłużoną trzydziestoletnią i do takiej wysokości lodówki przekonała mamę. Uchyliła drzwi zamrażalnika. Pusto. Uśmiechnęła się. Uchyliła drzwi lodówki. Rozpoczęta kostka masła na talerzyku, paczka żółtego sera, dwa jogurty. Tym razem wstrząsnął nią głośny śmiech.

– Z czego się chichrasz? – doszedł ją głos Marka, który właśnie stanął w progu kuchni.

Wolno przymknęła drzwi lodówki.

– Z twoich zapasów! – Wskazała głową na lodówkę.

– Zastanawiałem się, czy ją w ogóle uruchamiać, ale jak już jest, to czemu nie. – Wzruszył ramionami. – Kiedyś będzie w niej więcej wszystkiego.

Marta machnęła dłonią.

– Bardzo podoba mi się kuchnia – oznajmiła. – O! I jeszcze śliczna kraciasta zazdrostka w oknie. Słońce jest tutaj od rana do wczesnych godzin popołudniowych. Podobnie jak u nas.

– Naprawdę podoba ci się kuchnia? – spytał Marek, jakby spodziewał się usłyszeć inną opinię.

MBA – Master of Business Administration – studia zarządzania (administrowania) biznesem. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki