Zaczarowana chata - Roma J. Fiszer - ebook + audiobook

Zaczarowana chata ebook

Roma J. Fiszer

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Podczas remontu pomieszczeń w starej chacie nad jeziorem Paweł i Jerzy natrafiają na skrytkę w kominie. Znajdują w niej zawiniątko z krucyfiksem, ryngraf z czasów powstania styczniowego i trzy złote medaliki.

Rodzina zaczyna się zastanawiać nad pochodzeniem skarbu, tymczasem mama Vanessy uważa, że znaleziska emanują pozytywną energią…

Korynna, nosząca pod sercem dziecko, pracuje nad serią książek o Emilce, Vanessa myśli o pierwszej zagranicznej wystawie obrazów, a Paweł ku zaskoczeniu rodziców, swoich i żony, wraca do pomysłu budowy chat z drewnianych bali na łące przy jeziorze.

Jak zakończy się sprawa tajemniczego skarbu z komina? Czy Korynna odniesie sukces jako autorka książek dla dzieci? Dokąd Vanessa uda się z pierwszą wystawą? Czy w dotychczasowej samotni Pawła nad jeziorem powstaną kolejne chaty?

Co przyniosą najbliższe święta Bożego Narodzenia?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 348

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Książki Romy Fiszer

Roma J. Fiszer

Kilka godzin do szczę­ścia

*

Wzgó­rze pełne słońca

*

Sezon na szczę­ście

*

Sie­dli­sko gorą­cych serc

*

Chata nad jezio­rem

*

Listy sprzed lat

*

Jutro zaczyna się dziś

*

Kurs na miłość

*

Amu­let

*

Klej­noty miło­ści

*

Wzgó­rze miło­ści

*

Owoc miło­ści

*

Świa­tełko miło­ści

*

Speł­nione marze­nia

*

Gwiazdki nad Mas­sa­chu­setts

*

Spa­cer po Wero­nie

Rozdział 1.

1.

Z remon­to­wa­nych pomiesz­czeń na pię­trze raz po raz docho­dziły postu­ki­wa­nia młot­kiem, odgłosy piły elek­trycz­nej i wier­tarki, prze­su­wa­nia dra­biny albo przy­tłu­mio­nych roz­mów. Rodzice Vanessy i Pawła zdą­żyli się już przy­zwy­czaić do panu­ją­cego tam póź­nymi popo­łu­dniami i wie­czo­rami hałasu czy­nio­nego przez Pawła i Jerzego. Teraz, sie­dząc na sofach w salo­nie, oglą­dali film o cudach połu­dnio­wych mórz w pobliżu Male­di­wów, wsłu­chu­jąc się w urze­ka­jący tembr głosu lek­torki Kry­styny Czu­bówny. Rap­tem z góry dobiegł ich łoskot jakby spa­da­ją­cych kamieni, a wewnątrz ściany nad komin­kiem dał się sły­szeć rumor, po czym na ruszt pale­ni­ska wypa­dły z hała­sem kawałki cze­goś twar­dego, a przez uchy­lone żaro­od­porne drzwiczki kominka wypełzł nie­wielki obło­czek kurzu z popiel­nika.

– Szlag by to tra­fił! – Roz­legł się jed­no­cze­śnie dono­śny okrzyk Pawła.

– O, cho­lera! – Wspo­mógł go zdu­miony głos Jerzego.

– Co tam się mogło stać?

Pani Zosia, mama Vanessy, spoj­rzała pyta­jąco na męża i zama­chała rękoma w kie­runku kominka, jakby chciała roz­go­nić nie­ocze­ki­waną chmurkę, która po chwili posłusz­nie opa­dła na pale­ni­sko.

– Naszym fachow­com pew­nie nic, ale wygląda na to, że wła­mali się nie­chcący do komina… – odparł uspo­ka­ja­ją­cym tonem mąż Zosi Euge­niusz, choć jego baczne spoj­rze­nie wciąż omia­ta­jące sufit i ścianę nad komin­kiem świad­czyło o żywym zain­te­re­so­wa­niu zaj­ściem.

– Może wypło­szyli sta­rego Gwiaz­dora i ten sta­rał się uciec? – ode­zwał się żar­to­bli­wie Kostek, ojciec Pawła; Genek poka­zał mu kciuk.

– O, a teraz zro­biło się na górze dziw­nie cicho – dorzu­ciła Gizela, żona Kostka, wska­zu­jąc na sufit.

– Roz­ma­wiają i grze­bią coś przy komi­nie, pew­nie zaraz się wszyst­kiego dowiemy. – Po kil­ku­na­stu sekun­dach nasłu­chi­wa­nia stwier­dził z olim­pij­skim spo­ko­jem Kostek.

– Dziew­czyny! Prze­rwa kawowa! Zapra­szamy na dół! – W kory­ta­rzu na pię­trze roz­legł się nagle dono­śny głos Pawła.

– A czy na kawę nie jest już za późno?! – odkrzyk­nęła po chwili Vanessa.

– Jest poważna sprawa! – Paweł ponow­nie krzyk­nął.

Obie matki bez zbęd­nych słów pod­nio­sły się z sof i ruszyły w stronę kuchen­nej czę­ści salonu.

– Mogłaś spo­koj­nie oglą­dać film, ja bym sama wszystko ogar­nęła – rzu­ciła Zosia do podą­ża­ją­cej jej śla­dem Gizeli.

– Mam emo­cje jak i ty… – odparła z uśmie­chem Gizela, wska­zu­jąc na sufit – i nie wysie­dzę na sofie. Razem przy­go­tu­jemy szyb­ciej.

Zosia wycią­gnęła z szafki paterę i zabrała się do kro­je­nia droż­dżówki, a Gizela wsy­pała do ośmiu kub­ków kawę; do jed­nych po dwie łyżeczki, do innych tylko po jed­nej. Wkrótce na scho­dach roz­le­gły się kroki i roz­mowy mło­dych, a po chwili Vanessa z Paw­łem i Korynna z Jerzym wkro­czyli do kuch­nio-salonu. Obaj męż­czyźni mieli zaafe­ro­wane miny, a Paweł trzy­mał w rękach jakieś dziwne zawi­niątko.

– Podasz mi, kocha­nie, jedną z drew­nia­nych tac? – popro­sił żonę.

Po chwili taca leżała na stole, a Paweł umie­ścił na niej przy­nie­siony paku­nek.

– Co to jest? – spy­tała Gizela, prze­ry­wa­jąc na moment wle­wa­nie wrzątku do kub­ków.

– To coś zna­leź­li­śmy w skrytce urzą­dzo­nej w komi­nie. Jest porząd­nie zapa­ko­wane i zaraz się dowiemy, co to takiego – odparł Paweł, wpa­tru­jąc się w tacę i przy­nie­sione zawi­niątko.

– W komi­nie?! O rany! Genek, Kostek, chodź­cie tutaj szybko! – Zosia, wspo­ma­ga­jąc słowa gestem, przy­wo­łała panów mężów wciąż sie­dzą­cych na sofach przed tele­wi­zo­rem. – Wypi­jemy kawę przy kuchen­nym stole!

– To coś… było w komi­nie? – spy­tał Genek, mie­rząc spoj­rze­niem paku­nek na tacy, kiedy razem z Kost­kiem zna­leźli się obok stołu.

– A skąd w ogóle wie­dzie­li­ście, że w komi­nie może coś być? Prze­cież po coś w nim grze­ba­li­ście? – dorzu­cił kolejne pyta­nia Kostek.

– Tra­fi­li­śmy na to przy­pad­kiem… – odparł Paweł, zawie­sza­jąc głos. – Ponie­waż na ścia­nie sąsia­du­ją­cej z łazienką było dużo mocno roze­schnię­tych i spę­ka­nych desek, posta­no­wi­li­śmy je zerwać, uło­żyć nową war­stwę, a dopiero na niej boaze­rię – zaczął wyja­śniać. – Po usu­nię­ciu czę­ści sta­rych desek uka­zał się nam nie­ocze­ki­wa­nie ceglany komin, o któ­rym cał­kiem zapo­mnia­łem. – Popu­kał się zna­cząco po gło­wie. – Było w nim kilka luź­nych, spę­ka­nych cegieł. Wycią­ga­li­śmy je, żeby przed poło­że­niem desek osa­dzić je na nowej zapra­wie. Grze­ba­łem w szcze­li­nach pomię­dzy cegłami maj­zlem, ale w pew­nej chwili poru­szy­łem narzę­dziem tro­chę za mocno. Kilka kawał­ków cegieł wypa­dło na pod­łogę, inne zaś nie­chcący wepchną­łem do komina. Po chwili odkry­li­śmy poni­żej powsta­łej w ten spo­sób spo­rej dziury skrytkę, a w niej wła­śnie to. – Deli­kat­nie pokle­pał paku­nek leżący na tacy.

Wszy­scy w mil­cze­niu wpa­try­wali się w zna­le­zi­sko.

– Czyli… zna­leź­li­ście skarb w komi­nie? – rzu­ciła znie­nacka Zosia, nie spusz­cza­jąc wzroku z tacy. Pod­nio­sła na moment zawi­niątko. – Lek­kie. Może to jakieś listy?

– Fak­tycz­nie, lek­kie – potwier­dziła Vanessa, kiedy i ona na moment pod­nio­sła zawi­niątko. – A może to czyjś pamięt­nik… albo bank­noty?

– Ale kto by cho­wał takie rze­czy w komi­nie?! Mogły się prze­cież spa­lić. Zresztą to jest nawet za lek­kie jak na książkę – oce­nił Genek, kiedy i on pod­niósł paku­nek.

– Jeśli pomy­śla­łeś o kodek­sie kar­nym albo cywil­nym, to pew­nie masz rację, ale może scho­wano tylko kodeks Bozie­wi­cza? – uzu­peł­nił żar­to­bli­wie Kostek.

– Cie­bie jak zwy­kle trzy­mają się dow­cipy… Może raczej scho­wano coś z lek­kiej biżu­te­rii? Pier­ścionki, obrączki, naszyj­niki… – pod­po­wie­działa Gizela.

– Któż to wie? Mam roz­pa­ko­wać teraz czy po kawie? – Spoj­rze­nie Pawła okrą­żyło stół.

– No jasne, że teraz! Roz­pa­ko­wuj! Nie możemy się już docze­kać! – Roz­le­gły się głosy.

Paweł włą­czył dodat­kowe świa­tło nad sto­łem.

– Skrytka była bar­dzo licha, ale to, co skry­wała, wygląda na dobrze zabez­pie­czone – powie­dział, roz­ci­na­jąc nożem stward­niały ze sta­ro­ści rze­mień, któ­rym paku­nek był kil­ka­kroć obwią­zany.

Wszyst­kie spoj­rze­nia wodziły za ruchami jego rąk. Po usu­nię­ciu rze­mie­nia zaczął roz­wi­jać grubo tkane ciemne płótno, podobne do żaglo­wego, pod któ­rym poja­wił się brą­zowy, sze­lesz­czący wosko­wany papier.

– Fachowo ktoś to opa­ko­wał – mruk­nął z uzna­niem Jerzy.

Pod brą­zo­wym papie­rem ujrzeli war­stwę tym razem jasnego i suchego papieru, a po jego usu­nię­ciu szarą lnianą tka­ninę, która ści­śle spo­wi­jała coś, co było ukryte wewnątrz. Tka­nina była solid­nie obwią­zana konop­nym sznur­kiem. Paweł odsta­wił tacę z pozo­sta­ło­ściami rze­mie­nia, płót­nem żaglo­wym i war­stwami papieru na szafkę przy oknie, a zawi­niątko w lnia­nym płót­nie prze­ło­żył na śro­dek stołu. Spoj­rzał poro­zu­mie­waw­czo na Vanessę, która domy­śliła się, że jej prze­ka­zuje dal­sze roz­pa­ko­wy­wa­nie. Przy­su­nęła zawi­niątko bli­żej do sie­bie. Roz­cięła i usu­nęła sznu­rek, po czym zaczęła odwi­jać lnianą tka­ninę, która oka­zała się dłu­gim bież­ni­kiem wykoń­czo­nym mereżką, z haftem fan­ta­zyj­nych kolo­ro­wych kwia­tów. Unio­sła go na chwilę ponad sto­łem i zło­żyw­szy na pół, podała mamie.

– To są regio­nalne kaszub­skie wzory – wyja­śnił Paweł.

– Piękne… – zachwy­ciła się Zosia, Gizela przy­tak­nęła, po czym obie natych­miast prze­nio­sły wzrok na śro­dek stołu, gdzie leżały już tylko dwa woreczki z sza­rego sukna, które pozo­stały z przy­nie­sio­nego z komina zawi­niątka.

Jeden z nich był więk­szy, ponad dwu­dzie­sto­cen­ty­me­trowy, zdra­dzał ukryty w nim przed­miot w kształ­cie krzyża, drugi wyda­wał się pra­wie o połowę mniej­szy i pra­wie cał­kiem pła­ski. Vanessa podała pierw­szy z nich mamie, która polu­zo­wała tasiemkę ścią­ga­jącą otwór i wyjęła z jego wnę­trza krzyż owi­nięty wie­loma war­stwami ban­daża. Kiedy je wszyst­kie usu­nęła, uka­zał się kru­cy­fiks: krzyż z ciem­nego drewna z wie­loma zdo­bie­niami, z figurą ukrzy­żo­wa­nego Jezusa Chry­stusa z jasnego drewna. Poło­żyła go przed sobą na ser­we­cie w kaszub­skie wzory, prze­że­gnała się, a wraz z nią wszy­scy obecni. Wpa­try­wała się w zna­le­ziony skarb z zadumą przez kilka dłu­gich chwil.

– Ależ to cudo. Pew­nie jest bar­dzo stary.

Podała kru­cy­fiks sie­dzą­cej obok Gizeli.

Po niej krzyż wędro­wał wokół stołu z rąk do rąk. Każdy wpa­try­wał się w niego w mil­cze­niu i poda­wał dalej.

– Pasyjka jest cudow­nie wyrzeź­biona… a w ogóle to roz­po­znaję tu szkołę wło­ską – rzekł krótko Paweł, gdy kru­cy­fiks zna­lazł się wresz­cie w jego rękach.

– Co zna­czy… szkołę wło­ską? – spy­tała jego mama.

– Kru­cy­fiksy wytwa­rzane były od dawna. Jedni powia­dają, że od czwar­tego, inni, że od szó­stego wieku, ale wów­czas postać Jezusa była jesz­cze malo­wana. Figury rzeź­bione poja­wiły się na krzy­żach dopiero w śre­dnio­wie­czu. Mie­li­śmy o tym długi wykład na uczelni, a potem, kiedy przy­stą­pi­łem do prac nad świąt­kami, prze­stu­dio­wa­łem tę tema­tykę dokład­nie. W spo­koj­niej­szej chwili mogę temat roz­wi­nąć – pod­su­mo­wał Paweł i prze­ka­zał kru­cy­fiks Vanes­sie.

Wpa­try­wały się w niego wspól­nie z sie­dzącą obok Korynną, dzie­ląc się szep­tem uwa­gami. Kiedy wresz­cie odło­żyły go na powrót na śro­dek stołu, Vanessa wycią­gnęła z mniej­szego woreczka kolejny przed­miot owi­nięty kil­koma war­stwami ban­daży. Był to nieco pokryty patyną ryn­graf z wize­run­kiem orła w koro­nie i Matki Boskiej z Dzie­ciąt­kiem Jezus. Spod roz­wi­ja­nych ban­daży wypa­dły na stół z cichym brzę­kiem trzy złote meda­liki na łań­cusz­kach. Wszy­scy znowu się prze­że­gnali. W kuchni ponow­nie zapa­no­wała cisza jak makiem zasiał.

– Gospo­da­rzu, czy znaj­du­jesz jakieś wyja­śnie­nie dla tych… skar­bów? – spy­tał po chwili pra­wie ofi­cjal­nym tonem Euge­niusz, teść Pawła.

– Nie mam naj­zie­leń­szego poję­cia… – Zięć w odpo­wie­dzi roz­ło­żył ręce, mocno marsz­cząc czoło.

– Raczej mu się nie dzi­wię. – Kostek posta­no­wił wyra­zić wła­sną opi­nię o sło­wach syna. – Może jed­nak… zaczniemy pić kawę, zanim powie nam coś wię­cej, bo widzę, że się kon­cen­truje – zwró­cił się do pozo­sta­łych. – Troszkę osty­gła, ale jesz­cze się nada – rzekł po dotknię­ciu swo­jego kubka.

– W takim razie na począ­tek przy­po­mnę, jak tu tra­fi­łem, i coś o wcze­śniej­szym wła­ści­cielu chaty – rzekł po chwili Paweł, trąc czoło.

– O wła­śnie, to dobry pomysł – pochwa­liła jego pro­po­zy­cję teściowa Zosia. – Czę­stuj­cie się zatem cia­stem, słodź­cie, zabie­laj­cie kawę – zachę­ciła wszyst­kich z uśmie­chem.

Paweł po ugry­zie­niu kęsa cia­sta i popi­ciu łykiem kawy się­gnął do szu­flady kuchen­nego stołu i wyjął z niej szki­cow­nik oraz ołó­wek. Wszyst­kie spoj­rze­nia skie­ro­wały się znowu w jego stronę.

– Na razie nie przy­cho­dzi mi do głowy żadne wyja­śnie­nie, dla­czego te przed­mioty ktoś scho­wał w skrytce, kto to mógł być ani nawet jak długo w niej prze­by­wały. Może w trak­cie opo­wia­da­nia o cha­cie coś mnie oświeci?

– Tak. To ma sens – zgo­dził się Kostek.

– Ciut powtó­rzeń będzie, ale nie chcę pomi­jać naj­drob­niej­szych szcze­gó­łów – zaczął Paweł, rozej­rzaw­szy się wokół. – Ogło­sze­nie o sprze­daży chaty zna­la­złem przy­pad­kiem w „Dzien­niku Bał­tyc­kim”… Cza­sami kupo­wa­łem tę gazetę, taki był ze mnie sen­ty­men­talny dzi­wak. – Uśmiech­nął się do matki, która po usły­sze­niu tytułu gazety pokrę­ciła z nie­do­wie­rza­niem głową. – Dobrze mi się koja­rzyła z dzie­ciń­stwem – dokoń­czył i prze­wró­cił oczami. – Mie­wa­łem już w tam­tym cza­sie prze­lotne myśli, żeby wynieść się z Trój­mia­sta, ale jesz­cze nie szu­ka­łem żad­nych ofert. Nie mia­łem także spre­cy­zo­wa­nego pomy­słu, jakie by to miało być miej­sce… choć w grę wcho­dziła wyłącz­nie Szwaj­ca­ria Kaszub­ska. – Wyko­nał sze­roki ruch ramie­niem. – Było bowiem dla mnie oczy­wi­ste, że to nie może być zbyt daleko od Trój­mia­sta, żebym nie utra­cił moż­li­wo­ści moni­to­ro­wa­nia was… – Teraz mru­gnął do ojca, który żar­to­bli­wie mu pogro­ził. – Prze­czy­taw­szy ogło­sze­nie o tej cha­cie, zadzwo­ni­łem do Mar­cina, kum­pla z pod­sta­wówki, tego rudzielca, na pewno go pamię­ta­cie. – Wycze­kał chwilę na potwier­dze­nie przez oboje rodzi­ców. – W odróż­nie­niu ode mnie on ukoń­czył prawo, choć ja to i owo z tego zakresu też prze­cież wynio­słem z domu. – Po tych sło­wach mru­gnął, co jego rodzice skwi­to­wali uśmie­chem. – Wtedy nie mia­łem jesz­cze samo­chodu, więc on mnie tutaj przy­wiózł. To był począ­tek czerwca. Jecha­li­śmy szosą z Żukowa na Koście­rzynę. Kiedy przed Wie­życą skrę­ci­li­śmy w stronę dzi­siej­szego naszego lasu i jeziora, coraz bar­dziej mi się podo­bało. A po wyj­ściu z auta sta­ną­łem wręcz jak zacza­ro­wany: chata z szopą w nie naj­gor­szym sta­nie, wokół las, jezioro, nad któ­rym wzno­siło się wzgó­rze, a zewsząd docho­dziły głosy cudow­nie śpie­wa­ją­cych pta­ków. Zauwa­ży­łem też natych­miast łódź rybacką przy mocno rachi­tycz­nym pomo­ściku… – Jego spoj­rze­nie pofru­nęło w stronę obec­nie wypiesz­czo­nego pomo­stu z ele­men­tami stoczni; uśmiech­nął się. – W mgnie­niu oka naro­dziła mi się wizja, co bym w pierw­szym kroku chciał tu zmie­nić. Nakrę­ci­łem się tymi myślami tak mocno, że nie bar­dzo słu­cha­łem prze­stróg Mar­cina o tym, ile trzeba będzie wyło­żyć pie­nię­dzy na przy­wró­ce­nie sta­rej cha­cie choćby stanu uży­wal­no­ści, nie mówiąc o pod­nie­sie­niu jej stan­dardu. Wła­ści­ciel, rybak Cezary Bot Gwiaz­dow­ski, zapu­ścił po śmierci żony sie­dli­sko, sam się do tego przy­znał, i nie chciał wiele za posia­dłość. Gdyby był bar­dziej cwany albo młod­szy lub miał w rodzi­nie jakie­goś doradcę, to może by nasza roz­mowa wyglą­dała ina­czej, a tak trwała krótko. Wyznał mi, że został na świe­cie samiu­teńki jak palec i chce się stąd szybko prze­nieść do kuzynki, takiej sta­rej jak on. Tak powie­dział. Ja z kolei cie­szy­łem się, że będę miał swoje miej­sce na ziemi i cel życia. – Poca­ło­wał sie­dzącą obok Vanessę.

– A kiedy ja pierw­szy raz tutaj zawi­ta­łam przy­pad­kiem u progu ubie­głego lata – włą­czyła się jego żona – wszystko już było tak jak teraz, cho­ciaż Paweł miesz­kał w cha­cie dopiero pięć lat. Tym mi wów­czas naj­bar­dziej zaim­po­no­wał… oprócz, rzecz jasna, sma­ko­wi­tego obiadu, któ­rym mnie wtedy pod­jął. – Teraz Vanessa poca­ło­wała męża. – Dopiero po pew­nym cza­sie poka­zał mi zdję­cia chaty i oto­cze­nia sprzed lat, a to, co zmie­nił, oglą­da­łam na wła­sne oczy. W krót­kim cza­sie doko­nał tutaj kolo­sal­nych zmian. – Uznała za sto­sowne pod­su­mo­wać.

– Nie było jesz­cze masz­tów odgro­mo­wych – przy­po­mniał jej Paweł.

– Tak, tylko ich jesz­cze nie było. Ale po let­niej burzy, która ogrom­nie mnie prze­stra­szyła, a spo­wo­do­wała pożar i przy­nio­sła straty Dance i Krzy­siowi – Vanessa zro­biła ruch dło­nią w kie­runku jeziora – posta­wi­łeś je bły­ska­wicz­nie, żebym się już wię­cej nie bała i zawsze czuła bez­piecz­nie. – Na moment przy­mknęła oczy, a po chwili uśmiech­nęła się pro­mien­nie. – Nad chatą poja­wiły się czer­wone świa­tełka, moje szczę­śliwe gwiazdki nad naszym… Mas­sa­chu­setts. – Wtu­liła się w Pawła.

– Jak pięk­nie! – zachwy­ciła się Gizela i zła­pała za rękę sie­dzącą obok Zosię.

– Jak więc już wiemy, sporo tu zmie­ni­łeś, wycza­ro­wa­łeś piękne wnę­trza, zmie­ni­łeś wiele na zewnątrz, choćby ganek czy szopy i pomost. Musiało cię to sporo kosz­to­wać… No wiesz – oce­nił Kostek, roz­glą­da­jąc się po kuch­nio-salo­nie i zer­ka­jąc wymow­nie na sufit, nad któ­rym było kilka pięk­nie zaaran­żo­wa­nych pokoi i łazienka, a potem w kie­runku sieni, skąd wcho­dziło się do pomiesz­czeń, w któ­rych zamiesz­kał nie tylko on z żoną, ale także rodzice Vanessy, a wresz­cie prze­no­sząc wzrok na okno, w kie­runku podwó­rza i pomo­stu. – Na pewno musia­łeś anga­żo­wać też jakąś znaczną ekipę remon­tową – pod­su­mo­wał.

– Z początku nie mia­łem na to szans, bo pie­nią­dze, które zaro­bi­łem na koło­brze­skim kamie­niar­stwie, wyda­łem pra­wie w cało­ści na chatę. – Pokrę­cił głową Paweł. – Ale nie mar­twi­łem się zbyt­nio, nie chcia­łem się ści­gać z dale­ko­sięż­nymi wyzwa­niami, mia­łem czas! Rozu­mie­cie, prawda? – Jego spoj­rze­nie prze­bie­gło po wszyst­kich twa­rzach. – Do skle­piku z czymś do zje­dze­nia mia­łem nie­wiele ponad trzy kilo­me­try, ple­cak był wygodny, a zakupy robi­łem tylko raz w tygo­dniu. Polu­bi­łem to. Ze wzgó­rza szybko wypa­trzy­łem po dru­giej stro­nie jeziora zabu­do­wa­nia jakichś sąsia­dów, któ­rymi oka­zali się Krzyś i Danka. Posze­dłem im się przed­sta­wić i szczę­śli­wie oka­zało się, że Krzych zaj­muje się sto­lar­stwem, co mi się natych­miast przy­dało. Wyja­śnił mi przy kawie i pysz­nej droż­dżówce Danki, że tutaj wszystko się robi na zasa­dach pomocy sąsiedz­kiej. Krótko mówiąc, w mig zaak­cep­to­wali mnie i zło­żyli ofertę pomocy. W cha­cie wiele robi­łem sam, choć deski począt­kowo dostar­czał mi Krzy­siek. Kiedy udało się wspól­nymi siłami napra­wić starą piłę, którą odkry­łem w szo­pie, i ścią­gnąć heblarkę, sta­łem się już pra­wie samo­dzielny, ale to on mnie prze­cież tych wszyst­kich prac nauczył, ośmie­lił do nich. – Poki­wał głową i znów spoj­rzał w kie­runku jeziora. – Jesz­cze dwa słowa o pozo­sta­łych sąsia­dach. O Bog­da­nie i Basi Piep­kach wspo­mniał mi jesz­cze rybak Cezary, że to jego przy­ja­ciele od ponad czter­dzie­stu lat, a przez Krzyśka pozna­łem jesz­cze Zdzi­cha, mecha­nika samo­cho­do­wego, który sam zapro­po­no­wał, że uży­czy mi do jeż­dże­nia sta­rego volks­wa­gena. Sta­łem się więc dosyć szybko samo­dzielny, mobilny i zaczą­łem zara­biać na skrzyn­kach i kufer­kach, a potem też na świąt­kach, no i wszystko to osta­tecz­nie prze­ro­sło moje naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia.

– Podzi­wiamy cię za to wszystko, synu, ale wróć może do opo­wie­ści o samej cha­cie, bo na dzi­siaj to wydaje się naj­istot­niej­sze.

– Masz rację, ojcze, ale wspo­mi­nam o mojej tu histo­rii nie bez kozery, bo sądzę, że coś z tego może mieć jakiś zwią­zek ze skar­bami z komina. – Spoj­rzał na dewo­cjo­na­lia leżące pośrodku stołu, a potem na ojca, który zgo­dził się z jego wyja­śnie­niem. – Pod­czas remontu tej czę­ści par­teru pra­wie nie zmie­ni­łem jego wewnętrz­nego układu, bo mi się podo­bał. Mówi­łem już wam kie­dyś o tym. Sta­rej boaze­rii nie zry­wa­łem, tak mi pora­dził Krzy­siek, a nabi­łem na nią nową. Poja­wiła się więc dodat­kowa war­stwa desek, co popra­wiło współ­czyn­nik prze­ni­ka­nia cie­pła. – Mru­gnął. – Jeśli i w tych ścia­nach też są jakieś skarby… to trudno, niech tam sobie będą. – Rozej­rzał się wokół, po czym roz­ło­żył ręce. – Zapa­mię­ta­łem z pierw­szej wizyty tutaj, że w tyl­nej czę­ści chaty jest drugi komin – jego ręka wyce­lo­wała w stronę kominka w salo­nie – bo wypa­trzy­łem go ze wzgó­rza, a potem stwier­dzi­łem, że w łazience pod­łą­czony jest do niego stary pie­cyk od ogrze­wa­cza wody, który zde­mon­to­wa­łem pod­czas moder­ni­za­cji. – Wska­zał w kie­runku drzwi do sieni. – To wszystko jed­nak uzmy­sło­wi­łem sobie szcze­gó­łowo dopiero wtedy, kiedy kre­śli­łem plany prze­ró­bek. Aha! Kuzynka pana Ceza­rego samot­nie miesz­kała nad jezio­rem Gwiazdy.

– A gdzie jest to jezioro? – zacie­ka­wił się Jerzy. – Bo na mapach Szwaj­ca­rii Kaszub­skiej chyba takiego nie zauwa­ży­łem.

– Leży na Gochach, w odle­gło­ści około czter­dzie­stu kilo­me­trów na połu­dniowy zachód od Bytowa, od nas będzie to nieco ponad dzie­więć­dzie­siąt. Aldona miesz­kała po lewej stro­nie tam­tego jeziora, też bli­sko brzegu, jak Cezary tutaj, był tam nawet pomost, więc ocze­ki­wał, że nic mu nie będzie bra­ko­wało. I tak w isto­cie było.

– A dla­czego mówisz o nich jakby… w cza­sie prze­szłym? – Teściowa spoj­rzała na niego badaw­czo.

– Bo ta kuzynka trzy lata temu umarła, a on, pew­nie nie mogąc się z tym pogo­dzić, odszedł do Pana pół roku po niej. Został pocho­wany tutaj, obok swo­jej żony. – Paweł dokoń­czył, ści­sza­jąc głos i spo­glą­da­jąc w stronę ganku, od któ­rego wio­dła do wsi leśna droga, gdzie był kościół i cmen­tarz.

Pani Zosia znowu się prze­że­gnała i wes­tchnęła.

– Życie. Może zatę­sk­nił za swoją chatą? – wysu­nęła przy­pusz­cze­nie.

– Kto wie? Mnie zdą­żył tylko powie­dzieć, że jest mu z kuzynką dobrze, i tak pew­nie było. – Paweł deli­kat­nie się uśmiech­nął. – Pierw­szy raz odwie­dzi­łem ich przed Gwiazdką tego roku, w któ­rym kupi­łem chatę, zawo­żąc drobne upo­minki pod cho­inkę; oboje byli w nie­złej for­mie fizycz­nej i w dobrym nastroju. Zacho­wy­wali się jak mał­żeń­stwo. Zna­czy mam na myśli pewną czu­łość w ich gestach wobec sie­bie. – Zro­bił tro­chę zdzi­wioną minę. – Potem odwie­dza­łem ich co kilka mie­sięcy. Kiedy Aldona umarła, dosta­łem tele­fon od jej wnu­ków i poje­cha­łem na pogrzeb. Dzia­dek Cezary wyglą­dał już nie­szcze­gól­nie, ale sądzi­łem, że to tylko w związku ze śmier­cią kuzynki. Wtedy dobie­gał już dzie­więć­dzie­siątki. Po pół roku poma­ga­łem urzą­dzać jego pogrzeb u nas. – Paweł głę­boko wes­tchnął.

– Życie star­szych, a do tego samot­nych ludzi nie jest łatwe – zauwa­żyła z wes­tchnie­niem pani Zosia.

– Po pogrze­bie przy­ją­łem jego rodzinę u sie­bie na obie­dzie, robiąc niby stypę; pozna­łem ich prze­cież nie­źle na Gochach. Kiedy poszli na chwilę nad jezioro, a przy nakry­wa­niu do stołu poma­gali mi tutaj oboje Piep­ko­wie – Paweł spoj­rzał na kuchenkę, a potem w stronę stołu sto­ją­cego w czę­ści salo­no­wej – pan Bog­dan powie­dział mi… O kur­czę! – prze­rwał i pra­wie pod­sko­czył. – Coś sobie przy­po­mnia­łem! – Pac­nął się w czoło. – To dopiero będzie cie­kawe!

– Ale o tej sty­pie ni­gdy mi nie mówi­łeś – zare­ago­wała Vanessa.

– Bo ni­gdy tak dużo o poprzed­nim wła­ści­cielu nie roz­ma­wia­li­śmy. Otóż pan Bog­dan zdra­dził mi wów­czas, że Cezary kochał się w kuzynce Aldo­nie od naj­daw­niej­szych lat, i to z wza­jem­no­ścią.

– No, no, no… – Kostek uniósł brew.

– Ale niczego wię­cej nie wiem oprócz tego, że była to chyba daleka kuzynka! – zastrzegł się Paweł. – Szep­nął mi to, kiedy jego Basia zajęta była dopra­wia­niem sosu… resztę obiadu zro­bi­łem wów­czas sam! – Pokle­pał się po pier­siach. – Potem jesz­cze uzu­peł­nił, że powie mi kie­dyś wię­cej, ale ni­gdy nie tra­fiła się oka­zja, by do tego tematu wró­cić.

– Miłość… to ludzka sprawa, cho­ciaż te kil­ka­dzie­siąt lat, o któ­rych mówił Bog­dan, to może być także fra­pu­jąca histo­ria – rze­kła z zadumą Gizela. – A rybak Cezary nie miał z żoną dzieci?

– Już kie­dyś chyba wam wspo­mi­na­łem, że byli bez­dzietni. W tym zakre­sie też żad­nych szcze­gó­łów nie znam. – Paweł wzru­szył ramio­nami. – Nie mieli… po pro­stu. Być może pan Bog­dan wie coś wię­cej?

– Jak sądzisz, czy nie warto byłoby poroz­ma­wiać z nim o rybaku Ceza­rym w kon­tek­ście dzi­siej­szego zna­le­zi­ska, a nie kuzynki Aldony? – zapy­tał Kostek.

– Miał­bym mu opo­wie­dzieć coś o skar­bie? – zdzi­wił się Paweł, wbi­ja­jąc wzrok w przed­mioty leżące na bież­niku w kaszub­skie wzory.

– Musisz sobie prze­my­śleć, co ewen­tu­al­nie mu powie­dzieć, a czego nie. Decy­zja należy wyłącz­nie do cie­bie. My dowie­dzie­li­śmy się o spra­wie przy­pad­kiem. – Kostek, podob­nie jak wcze­śniej syn, spoj­rzał na śro­dek stołu. – Jako praw­nicy abso­lut­nie docho­wamy tajem­nicy! Nawet mi się rym­nęło – mru­gnął.

– I to uda­nie! – pochwa­liła Zosia.

– Mam dziwną ochotę na jesz­cze jedną kawę. – Gizela zer­k­nęła na Zosię. – Ta była nie­zbyt gorąca.

– W takim razie my z Korynną pomy­jemy naczy­nia, a obie mamy zapa­rzą nowe, bo ja na ogół mylę się, ile komu trzeba wsy­pać. – Vanessa wyko­nała swój tra­dy­cyjny gest pole­ga­jący na dotknię­ciu pal­cem głowy.

Po kilku minu­tach czy­ste naczy­nia stały na stole, a woda w czaj­niku bul­go­tała.

Rozdział 2.

2.

A wie­cie, co przed momen­tem przy­szło mi do głowy? – ode­zwała się tajem­ni­czo pani Zosia, gdy ponow­nie usia­dła po zakoń­cze­niu roz­sta­wia­nia fili­ża­nek i kub­ków z kawą. – Myślę, że Paweł nie powi­nien poszu­ki­wać na siłę jakie­goś spad­ko­biercy, a to wszystko winno raczej tra­fić z powro­tem do komina – zakoń­czyła myśl ciszej, przy­kryła kru­cy­fiks i pozo­stałe przed­mioty dłońmi, spo­glą­da­jąc nie­pew­nie po twa­rzach rodziny.

– Ale… niby dla­czego? – zdzi­wił się jej mąż.

– Z tego, co Paweł opo­wiada, wynika, że rybak Cezary nie miał rodziny, zresztą odno­szę dziwne wra­że­nie, że to raczej nie on scho­wał ów skarb w komi­nie.

– A z czego to wno­sisz, Zosiu? – Jej mąż nie ustę­po­wał.

– Bo przy­go­to­wu­jąc się do wypro­wadzki, na pewno wziąłby te przed­mioty ze sobą.

– W pode­szłym wieku można o tym czy owym zapo­mnieć! – zauwa­żyła roz­trop­nie Gizela.

– No wła­śnie – zgo­dził się Genek.

– Tak pew­nie bywa… – rzekł Paweł, poki­waw­szy głową na boki – ale przy­po­mi­nam sobie, że w jed­nej ze skrzyń miał pocho­wane różne swoje pamiątki. Opo­wia­dał mi o nich, kiedy cze­ka­li­śmy na samo­chód, który miał po niego przy­je­chać. Więk­szość z nich trzy­mał wcze­śniej w szafce obok swo­jego łóżka, zdo­bio­nej jak ten bież­nik kaszub­skimi wzo­rami. Ją też wziął ze sobą – dodał. – Opo­wia­dał… tak ogól­nie, że były tam stare listy i pocz­tówki, które sobie z żoną prze­sy­łali, kiedy był w woj­sku, poza tym ich nie­wielki por­tret ślubny, tro­chę daw­nych zdjęć, spinki do man­kie­tów ślub­nej koszuli i muszkę, którą miał wów­czas na sobie, kilka jej wisior­ków i sznur­ków korali, a także pier­ścio­nek i bran­so­letkę, które zapo­mniał nało­żyć żonie do trumny, starą ksią­żeczkę do nabo­żeń­stwa, zestaw kolę­dowy, czyli sto­jący krzyż i świecz­niki…

– O wła­śnie! Krzyż… zna­czy kru­cy­fiks! – Teściowa weszła mu w słowo. – Gdyby to on scho­wał kie­dyś w komi­nie te skarby – wska­zała pal­cem na stół – to pod­czas wypro­wadzki na pewno by sobie o nich przy­po­mniał!

– Mama ma rację. Po to wła­śnie wyli­cza­łem jego pamiątki, bo też mi się tak wyda­wało! – rzekł z prze­ko­na­niem Paweł.

– No wła­śnie, to wszystko trzyma się kupy – dodał Kostek. – Zosia… nasz praw­dziwy Sher­lock Hol­mes!

– A wy tak nie pomy­śle­li­ście? – Uśmiech­nięta mama Vanessy nieco odważ­niej niż przed chwilą popa­trzyła na obec­nych.

– Ja po pro­stu… jesz­cze nie zdą­ży­łam – przy­znała się Gizela.

– A ja wciąż roz­my­śla­łam o pięk­nie tego kru­cy­fiksu – odparła Vanessa. – Przy­po­mnia­łam sobie, że na któ­rymś z wykła­dów pod­czas stu­diów fak­tycz­nie było coś o szkole wło­skiej w ich wytwa­rza­niu. – Spoj­rzała na Pawła.

– Dla­tego przed­tem o niej wspo­mnia­łem. – Uśmiech­nął się Paweł.

– Przy­cho­dzi mi na myśl Val Gar­dena… ale nie jestem pewna, czy to miej­sce jest na pewno zwią­zane z kru­cy­fik­sami. – Dotknęła pal­cem głowy, dając znak, że tam jest ukryty szew z wypadku kole­jo­wego, po któ­rym stra­ciła na jakiś czas pamięć.

– Dosko­nale sobie przy­po­mi­nasz – pochwa­lił ją mąż. – Rów­nież tam je wytwa­rzali, ale do tego doj­dziemy.

– A ja z wykła­dów nie­zwią­za­nych bez­po­śred­nio z malar­stwem mam w pamięci ogromną czarną dziurę. – Korynna zaak­cen­to­wała ostat­nie trzy słowa i wzru­szyła ramio­nami.

– Jak widzi­cie, kon­tek­stowe wspo­minki do cze­goś zawsze się przy­dają! – pod­su­mo­wał Paweł, po czym kolejny raz się­gnął do szu­flady stołu i teraz wycią­gnął z niej popla­mioną nieco, a nie­gdyś pew­nie białą tek­tu­rową teczkę.

– Nie szkoda ci trzy­mać swo­ich papie­rów w kuchni? – spy­tała teściowa.

– To przy­zwy­cza­je­nie, mamo. Kie­dyś czę­sto tutaj sia­dy­wa­łem, teraz zresztą też, ale już tylko rano, kiedy się obu­dzę, a dom jesz­cze śpi. – Uśmiech­nął się. – Wra­ca­jąc zaś do tam­tego komina – jego kciuk wska­zał za sie­bie – pomy­sły, które poka­za­łem Krzy­siowi pod­czas inau­gu­ra­cyj­nej wizyty u nich, zaczą­łem prze­no­sić na papier, sie­dząc w tra­wie na wzgó­rzu – jego palec wska­zał na okno – po pierw­szej, a do tego pra­wie nie­prze­spa­nej nocy w cha­cie. Zalę­gło mi się wtedy sporo w gło­wie. Sie­dząc na wzgó­rzu, mia­łem lep­szy widok, dużo świe­żego powie­trza i więk­szą wenę.

Wycią­gał z teczki stare rysunki i kładł je na stół, a obecni wpa­try­wali się w nie z uwagą i ocze­ki­wa­niem.

– Wła­śnie wów­czas zapro­jek­to­wa­łem obecny ganek, duży pomost w miej­scu sta­rego i drugą szopę. Z kolei przy tym stole prze­le­wa­łem na papier pomy­sły zmian, jakie bym zro­bił tutaj, na dole. – Omiótł spoj­rze­niem kuch­nio-salon. – Wtedy o moder­ni­za­cji góry jesz­cze nie myśla­łem, na to przy­szedł czas dopiero po ponad dwu latach. Naj­pierw musia­łem porząd­nie zaro­bić. Zanim wybra­łem się pierw­szy raz do Krzyś­ków, mia­łem, jak widzi­cie, już sporo pew­nych prze­my­śleń, ale szkice zade­mon­stro­wa­łem mu dopiero po tym, kiedy poka­zał mi swoją sto­lar­nię. Od słowa do słowa zdra­dzi­łem, że jestem rzeź­bia­rzem. Więc on na głos pomy­ślał, że mógł­bym przez jakiś czas, zanim stanę na nogi, zająć się pro­duk­cją użyt­ko­wej galan­te­rii drew­nia­nej, żeby zaro­bić na moder­ni­za­cję sie­dli­ska. Wtedy także wyja­śnił mi, że jeśli chcę robić w cha­cie prze­róbki wła­snymi siłami, a jed­no­cze­śnie na nie zaro­bić, powi­nie­nem mieć maszyny do obróbki drewna. Następ­nego dnia przy­szedł do mnie, obej­rze­li­śmy wspól­nie zabu­do­wa­nia i moje nowe rysunki, bo wie­czo­rem i w nocy powstały pierw­sze pomy­sły skrzy­nek, kufer­ków i innych drew­nia­nych dupe­reli, wszystko mu się spodo­bało i powie­dział, że jeśli tak kom­bi­nuję, to on chęt­nie wej­dzie ze mną w szer­szą współ­pracę. I tak się to zaczęło! – Poka­zał sobie kciuk.

– Co za wspa­niały sąsiad! – sko­men­to­wała jego słowa matka.

– Krzy­siek jesz­cze tego samego dnia poznał mnie ze Zdzi­chem, który poży­czył mi swój zapa­sowy samo­chód…

– To on ich tyle miał? – zacie­ka­wił się Jerzy.

– Na ogół w warsz­ta­cie ma zawsze wię­cej niż jeden, jak to mecha­nik samo­cho­dowy – Paweł się roze­śmiał – choć zawsze twier­dzi, że i tak dla niego naj­waż­niej­sza jest auto­la­weta. Dzięki niej zwozi do sie­bie z terenu robotę, z któ­rej bie­rze się papu. – Wyszcze­rzył się.

– Mojego sre­brzy­stego ptaka zabrał z Szym­barka, spod domu do góry nogami. – Przy­po­mniała sobie Vanessa. – Zro­bił to wła­ści­wie za darmo! Powin­nam mu wresz­cie za to zapła­cić.

– A daj spo­kój. Nie pamię­tasz, jaki był zado­wo­lony, że mógł zro­bić przy­sługę?

– Chyba nie za bar­dzo, bo wtedy okrop­nie narze­kał, że musi iść na naj­dłuż­szą nie­dzielną mszę! – Zachi­cho­tała Vanessa. – Przy­po­mnia­łam sobie i to zda­rze­nie. – Dotknęła znów pal­cem głowy.

– Jesteś nie­sa­mo­wita, tak fak­tycz­nie było… ale wra­cajmy do komina. Tam, gdzie teraz jest w sieni duży węzeł sani­tarny, były kie­dyś dwa pomiesz­cze­nia. – Paweł się­gnął do kolej­nych szki­ców. – W lewym funk­cjo­no­wała nie­wielka łazienka, z dużym stu­li­tro­wym kotłem w postaci sta­lo­wego cygara, a wodę w nim pod­grze­wał nie­wielki pie­cyk na węgiel drzewny. Rura z tego zestawu pro­wa­dziła do komina, a w dru­gim pomiesz­cze­niu była ubi­ka­cja. Dzi­siaj przez moment zapo­mnia­łem o tym komi­nie. – Teraz on dotknął pal­cem głowy.

– Kiedy jesz­cze miesz­ka­li­śmy z rodzi­cami na Gra­bówku, taki sam kocioł był i u nas w łazience. – Przy­po­mniał sobie Euge­niusz.

– To były dobre patenty jak na tamte lata – potwier­dził Kostek.

– A ja od nie­dawna zasta­na­wiam się, czy nie zdu­blo­wać elek­trycz­nego boj­lera w dol­nej łazience wła­śnie takim, bo zda­rzały się już kil­ku­dniowe wyłą­cze­nia prądu i wtedy jest praw­dziwa kicha. – Paweł roz­ło­żył ramiona.

– Pomy­ślisz o tym kie­dyś, a teraz wra­caj do komina! – Prych­nęła roz­ba­wiona Vanessa.

– No wła­śnie, wra­cam. Funk­cjo­no­wał na pewno przez wiele lat… Nie mam poję­cia, jak długo, ale widać, że pale­nie w pie­cyku drew­nem czy węglem drzew­nym nie zro­biło nic złego scho­wa­nemu w skrytce skar­bowi. Dla mnie to jesz­cze jeden dowód na to, że rybak Cezary nie mógł mieć nic wspól­nego z tymi pre­cjo­zami – rzekł, wpa­tru­jąc się w leżące na środku stołu kru­cy­fiks wraz z ryn­gra­fem i meda­li­kami.

– Teraz się z tobą cał­ko­wi­cie zga­dzam. – Uśmiech­nęła się teściowa.

– A dał­byś mi też jakąś kartkę i ołó­wek? – spy­tał nie­ocze­ki­wa­nie ojciec.

Paweł kolejny raz otwo­rzył szu­fladę w stole kuchen­nym i podał mu note­sik i dłu­go­pis.

– Zanim pój­dziesz w swo­ich opo­wie­ściach dalej, warto zapi­sać pyta­nia, które posta­wi­łeś na początku, a także inne, które cisną mi się na usta. Powin­ni­śmy na nie wszyst­kie poszu­kać odpo­wie­dzi – wyja­śnił ojciec.

– Jak­bym cię widziała w akcji na sali sądo­wej. – Gizela poka­zała mężowi kółeczko z pal­ców, a wyraź­nie zado­wo­lony Kostek skło­nił w podzięce głowę.

– Po pierw­sze, Pawle: Od kiedy ten skarb leżał w skrytce? – Szybko zapi­sał pyta­nie w note­sie. – Po dru­gie: Dla­czego zostały scho­wane wyłącz­nie dewo­cjo­na­lia? Przy czym „scho­wane”, rozu­miem tutaj jako ukryte przed kimś, z jakiejś istot­nej przy­czyny. Po trze­cie: Dla­czego w tym zawi­niątku nie zna­lazł się żaden doku­ment, list, jakaś wska­zówka, o co w tym wszyst­kim cho­dzi, to zna­czy powód, dla któ­rego aku­rat tylko te przed­mioty zostały scho­wane? – Wszy­scy z uwagą wpa­try­wali się w niego i śle­dzili ruch dłu­go­pisu, notu­ją­cego kolejne pyta­nia. – Po czwarte: Kiedy ten skarb został ukryty w komi­nie? Być może, Pawle, warto poszu­kać w księ­gach wie­czy­stych, kiedy została zbu­do­wana ta chata. – Popa­trzył na syna, a ten ski­nął głową. – Po piąte: Czy na pewno możemy pomi­nąć dziadka Ceza­rego, jak go nazy­wasz? Po szó­ste: Czy chata nale­żała od początku do niego, czy on ją posta­wił, a może to był spa­dek po jego rodzi­cach? To wszystko powinno wynik­nąć z ana­lizy ksiąg wie­czy­stych. Po siódme: Jaki jest wiek tych dewo­cjo­na­liów? Czy są one star­sze od chaty, czy młod­sze? Myślę, że aku­rat ty sam możesz naj­le­piej odpo­wie­dzieć na to pyta­nie. I wresz­cie po ósme: Jeśli to są jed­nak zabyt­kowe przed­mioty, to czy nie powinny one tra­fić do jakie­goś muzeum?

Kostek pod ostat­nim wpi­sa­nym pyta­niem posta­wił swoją parafkę, dodał kropkę i podał notes synowi.

– No i mam jesz­cze jedno pyta­nie, ale już poza pro­to­ko­łem: może chata na samym początku wyglą­dała zupeł­nie ina­czej? – Jego palec wska­zał kolejno oba kominy. – Czu­jesz, o czym myślę? – spy­tał. Paweł po chwili ski­nął głową. – I już ostat­nia tech­niczna sprawa wią­żąca się z wcze­śniej­szymi pyta­niami. Czy taką skrytkę można przy­go­to­wać ad hoc oraz ile czasu zabra­łoby jej przy­go­to­wa­nie? Możesz nie wie­dzieć, ale żad­nych murar­skich prac od chwili wyjazdu po matu­rze ze swo­jego rodzin­nego Pod­la­sia nie wyko­ny­wa­łem, a kie­dyś i ow­szem. – Uśmiech­nął się sze­roko.

Gizela zakla­skała, a do niej dołą­czyli pozo­stali.

– Ale­ście zro­bili przed­sta­wie­nie! – pod­su­mo­wał ich „występ” Genek. – No, no, no. Czy nie powin­ni­śmy tego cza­sem opić? – Spoj­rzał w kie­runku barku w salo­nie.

– Że też ja sam na to nie wpa­dłem! – Pode­rwał się Paweł.

– Jeśli mogę coś zasu­ge­ro­wać, synu, to w barku jest napo­częta brandy. Po oka­pince wystar­czy, bo to ma być tylko sym­bo­liczny toast, w któ­rym głów­nie cho­dzi o zapach – dopre­cy­zo­wał Kostek.

– Mądrego to i przy­jem­nie posłu­chać – pochwa­lił Genek.

Kobiety po przy­nie­sie­niu przez Pawła butelki i kie­lisz­ków nie­ocze­ki­wa­nie, ale i zgod­nie zre­zy­gno­wały z alko­holu.

– Aby pod­jąć decy­zję, co dalej, trzeba mieć trzeźwą głowę – oświad­czyła Zosia poważ­nym tonem, cho­ciaż jej oczy po wystę­pie Kostka i Genka jesz­cze się śmiały; Gizela przy­tak­nęła też z uśmie­chem na twa­rzy, z kolei Vanessa i Korynna wymó­wiły się zde­cy­do­wa­nie pra­cami, które prze­rwały, zanim zeszły na dół: jedna przy obra­zie, a druga przy kolej­nej ksią­żeczce dla dzieci.

– Ależ tu cho­dzi, dro­gie panie, tylko o oka­pinkę! Sym­bol! – żach­nął się Genek.

– Tym bar­dziej że cho­dzi tylko o oka­pinkę. – Gizela unio­sła zabaw­nie brew; pozo­stałe kobiety tym razem już w kom­ple­cie zachi­cho­tały.

– Zanim zacznie­cie… zna­czy zaczniemy wspól­nie szu­kać odpo­wie­dzi na pyta­nia – dopre­cy­zo­wała Zosia, zer­ka­jąc naj­pierw na notes ze spi­sa­nymi przez Kostka pyta­niami, potem wpa­tru­jąc się przez kilka dłu­gich chwil w dewo­cjo­na­lia, a wresz­cie omia­ta­jąc spoj­rze­niem sufit – powiedz­cie, co sądzi­cie o moim pomy­śle powrotu skar­bów do komina? Do tej pory bowiem jakoś nikt nie pocią­gnął tematu.

Na począ­tek spoj­rzała z uwagą na Pawła.

– A mogłaby mama naj­pierw roz­wi­nąć myśl, skąd jej się nagle uro­dził taki pomysł?

– Nagle?! Wszystko, co się działo od chwili rumoru w komi­nie, dzieje się prze­cież… nagle, więc i mój pomysł nie ina­czej niż w try­bie nagłym się wykluł – wyja­śniła Zosia z uśmie­chem, a po chwili jej twarz spo­waż­niała. – Od pierw­szej nocy, którą spę­dzi­li­śmy u was z Gen­kiem – prze­bie­gła spoj­rze­niem po twa­rzach zię­cia i córki – czuję się o wiele lepiej niż w Gdyni. To i owo prze­stało mi dole­gać, a bada­nia labo­ra­to­ryjne, do jakich namó­wił mnie nie­dawno Jurek – uśmiech­nęła się do narze­czo­nego Korynny – potwier­dzają, że mor­fo­lo­gia krwi jest o wiele lep­sza niż w czerwcu ubie­głego roku. Nie mam rów­nież naj­mniej­szych pro­ble­mów z zaśnię­ciem, dopi­suje mi kon­dy­cja i ochota do wsze­la­kich dzia­łań. – Rozej­rzała się wokół. – Nie mogę się obyć bez spa­ce­rów, nie męczy mnie jak kie­dyś czy­ta­nie ksią­żek, wciąż mam ochotę na coś innego.

– Ale oka­pinki brandy jed­nak nie chcia­łaś. – Kostek uniósł zabaw­nie brew, pocią­ga­jąc łyczek z kie­liszka.

– Masz rację i może dzięki temu przy­po­mnia­łam sobie o jesz­cze jed­nej spra­wie, mia­no­wi­cie że tutaj spo­glą­dam na wszystko bar­dziej reali­stycz­nie niż w domu – jej ręka wyce­lo­wała w kie­runku Gdyni – szybko roz­wią­zuję powsta­jące pro­blemy, cho­ciaż szcze­rze mówiąc, i tych jest mniej niż tam. Tak naprawdę więk­szość z nich w domu wymy­śla­łam – wci­snęła głowę w ramiona, jakby się zawsty­dziła i spoj­rzała prze­pra­sza­jąco na Genka – a tutaj po pro­stu żyję i chce mi się żyć coraz bar­dziej.

– Zna­czy w domu tylko wymy­śla­łaś pro­blemy? – Mąż zabaw­nie jej pogro­ził.

– Zosiu, pod­pi­suję się pod każ­dym twoim sło­wem. – Przy­kla­snęła Gizela. – Mam podob­nie. I co naj­cie­kaw­sze, w Gdań­sku nie mogłam zasnąć, póki nie przej­rza­łam naj­pierw cze­goś, co tyczyło pro­wa­dzo­nych przeze mnie aktu­al­nie spraw, i jesz­cze tych, które miały poja­wić się za jakiś czas na wokan­dzie. Tutaj szkoda mi nato­miast zasnąć, czy­tam z chę­cią książki, a mię­dzy wier­szami tek­stu poja­wiają mi się już pomy­sły na roz­mowy z tobą naza­jutrz. – Uśmiech­nęła się do Zosi.

– Nasze panie pero­rują, jakby już gdzieś wcze­śniej wypiły po kie­liszku. – Zachi­cho­tał Kostek, ale spoj­rze­nie żony szybko wyga­siło jego śmiech. – Mówiąc poważ­nie, mam podob­nie jak wy. – Popa­trzył na swoją żonę i Zosię. – Ostat­nio polu­bi­łem sudoku, czego nie­gdyś nie zno­si­łem, i było mi szkoda czasu na głu­pie liczby od jed­nego do dzie­wię­ciu, a teraz nie potra­fię zasnąć, jeśli nie roz­wiążę co naj­mniej dwóch. To pomaga mi odsu­nąć wszyst­kie myśli doty­czące świata – pod­niósł palec – i zająć się wyłącz­nie sobą. Potem szybko zaczy­nają mi się kleić oczy i tylko cze­kam, kiedy Gizka wresz­cie powie, że czas gasić świa­tło. – Mru­gnął, wszy­scy się roze­śmiali.

– A ja…? Cóż. Nie­chęt­nie zamy­kam swój kajet pro­jek­tanta, do łóżka kładę się wła­ści­wie z roz­sądku i zanim pomy­ślę o jakichś modu­łach elek­tro­nicz­nych, które warto prze­te­sto­wać przy reali­za­cji kolej­nego pro­jektu, zasy­piam jak dziecko – powie­dział Euge­niusz.

– A mnie jest tu dobrze jak ni­gdy wcze­śniej. To zna­czy wie­cie, o co mi cho­dzi, prawda?

Sza­fi­rowe spoj­rze­nie Korynny prze­bie­gło wokół stołu; Jerzy objął ją i deli­kat­nie poca­ło­wał w poli­czek.

– Mnie z kolei rodzą się tu coraz to nowe plany zwią­zane z przy­chod­nią i dal­szą pracą w Kar­tu­zach, jed­nak dzi­siaj jesz­cze o tym cicho sza. – Jerzy poło­żył palec na ustach.

– A nie mógł­byś nam zdra­dzić cho­ciaż tyle? – Korynna poka­zała nie­wielką szcze­linę mię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym. Jerzy zde­cy­do­wa­nie pokrę­cił głową. – No, to ja powiem wam jesz­cze, że dzi­dziu­sia uro­dzę w czerwcu, więc teraz naprawdę mam o czym myśleć. – Zatrze­po­tała rzę­sami i poło­żyła dłoń na brzu­chu. – Wyniki badań też mam dosko­nałe. – Zer­k­nęła na mamę Vanessy; uśmiech­nęły się do sie­bie.

– A my, kocha­nie, co możemy do tego wszyst­kiego dodać? – Paweł objął żonę.

– Jestem szczę­śliwa… i już. Wię­cej niczego mi nie potrzeba – odparła krótko.

– A ja przy tobie… Zresztą przy was wszyst­kich czuję się z każ­dym dniem coraz lepiej. W moim życiu bra­ko­wało mi tylko obco­wa­nia z rodziną. – Głę­boko ode­tchnął.

– Spro­wo­ko­wa­łam was do nie­co­dzien­nych wyznań. – Spoj­rze­nie pani Zosi prze­bie­gło kolejno po wszyst­kich twa­rzach; zewsząd widziała gesty sym­pa­tii i apro­baty. – Każdy powie­dział na głos coś, o czym pew­nie w skry­to­ści ducha myślał. Że ta chata mu służy. Może ma z tym coś wspól­nego odkryty w komi­nie skarb?

– Tego nie wiemy, ale każdy z nas na pewno powie­dział prawdę. – Paweł uśmiech­nął się sze­roko, ogar­nia­jąc spoj­rze­niem domow­ni­ków. – Zatem czy nie uwa­ża­cie, kochani, że w pierw­szej kolej­no­ści powin­ni­śmy odpo­wie­dzieć sobie na naj­waż­niej­szy pro­blem posta­wiony przez mamę – zer­k­nął na teściową – czy skarby mają powró­cić do komina?

– Tak! Chyba tak! Jak naj­bar­dziej! – zabrzmiały głosy.

– Czyli sprawa jest, jak widzę, prze­są­dzona. – Ski­nął głową. – Zanim więc do tego doj­dziemy, spró­buję naj­pierw odpo­wie­dzieć na ostat­nie pyta­nie ojca, doty­czące moż­li­wo­ści szyb­kiego wyko­na­nia… daw­nej skrytki w komi­nie. Roz­ma­wia­li­śmy o tym z Jerzym przez kilka minut na górze, choć żaden z nas ni­gdy nie muro­wał, jak ty kie­dyś. – Zer­k­nął na ojca i wska­zał na sufit. – Powiem na począ­tek coś, co wydało nam się oczy­wi­ste. Skarby mogły zostać zabez­pie­czone wcze­śniej, na co wska­zuje sto­pień sta­ran­no­ści, jed­nak skrytkę wyko­nano pra­wie w ostat­niej chwili. Wiem, że to brzmi nieco para­dok­sal­nie… komin, a w nim skrytka. Dla­czego tak uzna­li­śmy? Być może do ostat­niej chwili wahano się, czy cho­wać to, czy zabrać z sobą. – Teraz spoj­rzał na przy­ja­ciela, który potwier­dził jego opi­nię. – Mogło być przy­go­to­wa­nych kilka warian­tów ukry­cia, jed­nak wybrano to miej­sce jako naj­pew­niej­sze, choć wcale nie cał­kiem pro­ste. Dzi­wi­cie się, że tak uzna­li­śmy? – spy­tał, ujrzaw­szy na kilku twa­rzach wyraz powąt­pie­wa­nia. – Ode­rwa­nie kilku desek boaze­rii skry­wa­ją­cych komin nie zabrało dużo czasu, pew­nie rap­tem kil­ka­na­ście minut. Polu­zo­wa­nie i wycią­gnię­cie kil­ku­na­stu cegieł z komina zabrało już ciut wię­cej czasu, ale w pół godziny można się było i z tym uwi­nąć, o ile oczy­wi­ście ktoś się na tym znał. Nie­które z cegieł pod­czas prac popę­kały, bo był pośpiech, emo­cje – pod­kre­ślił – co zapewne skom­pli­ko­wało dal­sze roboty. Pomię­dzy cegłami zostały zain­sta­lo­wane dwa meta­lowe kątow­niki, wpro­wa­dzone w prze­strzeń otworu komina, two­rząc kon­struk­cję, pod­stawę półki. Wyło­żono ją płyt­kami sza­mo­to­wymi, po czym uło­żono tam zawi­niątko i przy­kryto także sza­mo­tem. Do mon­tażu ele­men­tów półki użyto cementu z gip­sem, bo on zapew­nia szyb­sze wią­za­nie, ale jest kru­chy, pozo­stałe zaś cegły wmu­ro­wano w komin z uży­ciem tej samej zaprawy, doda­jąc nieco pia­sku, jak to czy­nią fachowo mura­rze. Potem deski wró­ciły na swoje miej­sce. – Spoj­rzał na Jerzego, który ski­nął głową. – Wyko­nawcy, a raczej wyko­naw­com, nie zabrało to wię­cej niż dwie godziny – pod­su­mo­wał.

– Trudno ci, synu, nie przy­znać racji. To wszystko układa się w logiczną całość – oce­nił teść.

– Mimo wszystko wciąż nie wiemy, dla­czego skrytkę posta­no­wiono zro­bić aku­rat w komi­nie i jaka mogła być przy­czyna takiego pośpie­chu w jej wyko­na­niu…

– Jedyne, co przy­cho­dzi mi do głowy, to fakt, że gdyby spło­nęła drew­niana chata, komin miałby szansę prze­trwać – odparł po chwili zasta­no­wie­nia Kostek – więc to na pewno było lep­sze miej­sce niż drew­niane ściany. A może przy ścia­nie komi­no­wej stał wów­czas jakiś duży ciężki mebel, dodat­kowo masku­jąc to miej­sce? Wła­ści­ciel, bo to raczej był wła­ści­ciel, wyjeż­dżał dokądś, ucie­kał, spie­szyło mu się, cho­ciaż podej­rze­wam, że miał nadzieję jed­nak wró­cić… – roz­po­czął myśl, po czym ją prze­rwał i wzru­szył ramio­nami.

– Tak mogło być – przy­znał mu rację Genek. – Nato­miast cho­dzi mi po gło­wie myśl, że owe dewo­cjo­na­lia mogą nie być jaki­miś war­to­ścio­wymi pre­cjo­zami… Mam na myśli ich war­tość liczoną w pie­nią­dzach. – Popa­trzył po twa­rzach; więk­szość obec­nych, waha­jąc się chwilę, ski­nęła gło­wami. – To mi raczej wygląda na pamiątkę rodzinną, sen­ty­men­talną, coś, co nie mogłoby pomóc finan­sowo w ucieczce, a co byłoby szkoda stra­cić. Ale… myślę, że podobne hipo­tezy można by mno­żyć, więc zaj­mijmy się raczej w pierw­szej kolej­no­ści sprawą, którą zgło­siła Zosia.

– Mój mężu, ty rów­nież masz rację. – Uśmiech­nęła się wywo­łana do tablicy. – Jeśli tak uwa­żasz, to w takim razie wyja­śnię, skąd wziął się mój pomysł powrotu skarbu do komina. Mam nadzieję, że nie będzie­cie się śmiać z nie­któ­rych prze­my­śleń, zwłasz­cza że one wypły­wają z serca. – Poło­żyła dłoń na piersi. – Genio cza­sami mi mówił, że zbyt czę­sto się­gam do ksią­żeczki do nabo­żeń­stwa albo szep­czę modli­twy…

– Ależ, Zosiu! To było…

– Masz rację, to było w innej sytu­acji – dokoń­czyła za niego. – Dla­tego powie­dzia­łam, że cza­sami mi tak mówi­łeś. Teraz już się to nie zda­rza, bo cho­dząc po lesie, mogę sobie szep­tać do woli. – Unio­sła oczy w górę. – Opo­wia­da­łam mu kilka razy na dobra­noc…

– Opo­wia­dasz mu na dobra­noc? – Zacie­ka­wiła się Gizka.

– Tak mamy… od ślubu…. – na twa­rzy Zosi poja­wił się piękny uśmiech, a Genek ledwo dostrze­gal­nie pokrę­cił głową – …że wów­czas zda­jemy sobie rela­cje z minio­nego dnia. No więc mówi­łam mu już kilka razy o swoim nie­od­par­tym wra­że­niu, że w tej cha­cie jest coś, co wytwa­rza dobrą aurę… – Nie dokoń­czyła myśli, ale jej spoj­rze­nie spo­częło na przed­mio­tach wciąż leżą­cych pośrodku stołu.

– Zanim tu przy­je­cha­łam, ni­gdy nie byłam skłonna wie­rzyć w takie… – zaczęła Gizka, ale rap­tow­nie prze­rwała, przy­kry­wa­jąc usta dło­nią.

– Bred­nie?! – spy­tała bez­ce­re­mo­nial­nie Zosia.

– Prze­pra­szam cię, ale tak bym to kie­dyś dosad­nie okre­śliła. Mówię szcze­rze. Jed­nak dzi­siaj, z per­spek­tywy prze­miesz­ka­nych już tutaj dwóch mie­sięcy, myślę zupeł­nie ina­czej. Jestem skłonna przy­jąć, że to może być wła­śnie źró­dło pozy­tyw­nego pro­mie­nio­wa­nia… wytwa­rza­nia, jak mówisz, pozy­tyw­nej aury.

Gizela prze­lot­nie dotknęła przed­mio­tów na stole i deli­kat­nie się uśmiech­nęła; Kostek nie­znacz­nie podra­pał się po skroni.

– Obie mamy mają, rację – rze­kła z prze­ko­na­niem Vanessa. – Ja pierw­sza doświad­czy­łam tutaj uzdro­wie­nia, jeśli tak można powie­dzieć.

Jej drobne palce dotknęły kolejno kru­cy­fiksu, ryn­grafu i meda­li­ków, a potem deli­kat­nie prze­su­nęła pal­cami po bliź­nie ukry­tej pod wło­sami.

– Wszy­scy mi poma­ga­li­ście, to prawda, ale może…

– A wiesz, że ja… mam podob­nie. – Korynna weszła jej w słowo. – Tutaj głowa pra­cuje mi jak ni­gdzie. – Jej sza­fi­rowe oczy wpa­trzyły się w unie­sioną nad sto­łem dłoń, na któ­rej na ser­decz­nym palcu błysz­czał pier­ścio­nek zarę­czy­nowy. – I nie tyle mi cho­dzi o pomy­sły na ksią­żeczki… oczy­wi­ście to też, ile o wizję na całe życie. – Popa­trzyła czule na Jerzego.

– Posłu­chaj­cie, dotąd jako lekarz… i to kilku spe­cjal­no­ści, nie byłem skłonny wie­rzyć… w cuda… – zaczął Jerzy, uśmiech­nął się i poca­ło­wał Korynnę. – Raczej jestem przy­się­głym prag­ma­ty­kiem. Zawsze sądzi­łem, że w pracy w sali ope­ra­cyj­nej może sprzy­jać cza­sami więk­sze czy mniej­sze szczę­ście, ale gene­ral­nie przede wszyst­kim liczy się facho­wość. Jed­nak odkąd tu przy­je­cha­łem… ze mną też dzieje się coś, co trudno mi sobie samemu wyja­śnić. Wszystko mi się udaje, potra­fię jak ni­gdzie indziej rze­czowo myśleć, stąd po wysłu­cha­niu dotych­cza­so­wych opi­nii – prze­biegł spoj­rze­niem po twa­rzach obec­nych – skła­niam się ku temu, że coś w tym wszyst­kim jest, że może są to sprawy ocie­ra­jące się o zja­wi­ska… nad­przy­ro­dzone. – Na jego twa­rzy poja­wiła się zakło­po­tana mina.

– Hm… Skoro nawet Jerzy, prag­ma­tyk… Więc jaka decy­zja?! – Euge­niusz po chwili wpa­try­wa­nia się w leka­rza prze­niósł poważne spoj­rze­nie na zię­cia.

– Dla­czego patrzysz na mnie, ojcze, skoro wła­ści­wie jeste­śmy w tej spra­wie zgodni?

– Bo ty jesteś tutaj głów­nym gospo­da­rzem, wła­ści­cie­lem, i decy­zja musi być twoja! Ona ma wpływ na całą resztę spraw.

– Całą resztę spraw…? – Paweł podra­pał się po gło­wie.

– Synku, musisz zde­cy­do­wać i to dzi­siaj, teraz. – Zosia potwier­dziła słowa męża. – Nie należy w nie­skoń­czo­ność prze­dłu­żać remontu pię­tra. Koryn­nie i Jur­kowi nie do końca jest wygod­nie w twoim biu­rze, w szo­pie.

– Mnie tam jest bar­dzo wygod­nie – zaprze­czyła Korynna, kła­dąc głowę na ramie­niu narze­czo­nego.

– Wygod­nie… – Paweł uśmiech­nął się pod nosem. – Posłu­chaj­cie zatem, dziew­czyny… – objął spoj­rze­niem Vanessę i Korynnę – musimy zacząć od zro­bie­nia zna­le­zi­skom porząd­nej sesji foto­gra­ficz­nej – prze­niósł spoj­rze­nie na śro­dek stołu – a potem…

– A potem, zię­ciu, zapro­jek­tu­jesz nową skrytkę w komi­nie, a ja mogę przy­go­to­wać na jej potrzeby elek­tro­niczny moni­to­ring, w tym kon­trolę tem­pe­ra­tury i wil­got­no­ści – zade­kla­ro­wał Euge­niusz.

– Podoba mi się to – pochwa­lił Paweł. – Tylko naj­pierw musimy wymy­ślić nie cał­kiem oczy­wi­sty do niej dostęp, choć w miarę łatwy. Oczy­wi­ście łatwy wyłącz­nie dla nas.

– Już mi się w tym zakre­sie kluje pewien pomysł. – Genek dotknął pal­cem skroni.

– I wie­cie, co jesz­cze przed chwilą sobie uzmy­sło­wi­łam? – ode­zwała się nagle Zosia i popa­trzyła wokół. – Ten skarb ma chyba sporą ener­gię. Pro­mie­niuje na całą polanę, a może i dalej, bo nawet na naj­dłuż­szych spa­ce­rach czuję się dosko­nale.

– O! To jest istotna sprawa i mogę potwier­dzić, że nawet na łodzi w pobliżu dru­giego brzegu myśli mi się tak, jak ni­gdy w domu. – Kostek poka­zał kciuk.

– Wbrew pozo­rom, synku, to wszystko są istotne uwagi, mie­wam podob­nie jak ojciec… a wra­ca­jąc do naszej roz­mowy zaraz po przy­jeź­dzie tutaj w ubie­głym roku, to dalej nam będzie tak dobrze, o ile pod­trzy­masz swoją zgodę, żeby­śmy mogli się pobu­do­wać na łąkach. – Gizela uśmiech­nęła się do syna. – Cza­sami przyj­dziemy się do was napro­mie­nio­wać jesz­cze moc­niej… – Unio­sła brew.

– Tro­chę cię teraz, Gizko, ponio­sło. – Pogro­ziła jej pal­cem Zosia. – Nie opo­wia­dajmy jed­nak o spra­wie nikomu, bo nikt oprócz nas może tego w ogóle nie zro­zu­mieć. Sprawy nad­przy­ro­dzone, meta­fi­zyka, mistyka to nie są jakieś tam bła­hostki. Tego nie da się racjo­nal­nie wytłu­ma­czyć. Tego trzeba doświad­czyć jak my – dokoń­czyła ciszej. – Tak będzie lepiej.

Na kilka chwil zamil­kła, spo­waż­niała, prze­że­gnała się i zmó­wiła cicho modli­twę; wszyst­kie głowy wokół stołu też się pochy­liły.

– Spo­tkała nas nie­wy­sło­wiona łaska losu. – Matka Vanessy uśmiech­nęła się po modli­twie. – Zaj­mij­cie się więc jak naj­prę­dzej pro­jek­to­wa­niem skrytki, żeby odda­nie do użytku pokoi na górze zanadto się nie prze­dłu­żyło.

– Dzię­kuję, mamo, że powie­dzia­łaś na głos słowa, z któ­rymi cał­ko­wi­cie się zga­dzam! – Paweł spo­waż­niał i pod­niósł dwa palce. – Nie wyobra­żam sobie, że mógł­bym komu­kol­wiek z oko­licy czy nawet dobrym zna­jo­mym, jak choćby Wan­dzie czy Maxowi, o tym powie­dzieć, pochwa­lić się… Może kie­dyś do tego doj­rzeję? – Zmarsz­czył czoło i na chwilę zamilkł. – Wszy­scy się tu do mnie przy­zwy­cza­ili, jakoś tole­rują moje dzi­wac­twa, a nagle musiał­bym poka­zać jesz­cze inną twarz…

Zło­żył ręce, przy­bie­ra­jąc prze­sad­nie pobożną minę; mama Vanessy pokrę­ciła lekko głową, więc znowu poważ­niał.

– Poza tym jest sprawa war­to­ści mate­rial­nej tego zna­le­zi­ska. – Jego spoj­rze­nie zatrzy­mało się na przed­mio­tach leżą­cych pośrodku stołu. – To nie muszą być jakieś ogromne pie­nią­dze, ale któż to wie? – Wzru­szył ramio­nami i powtór­nie na chwilę zamilkł. – Pod­su­mo­wu­jąc, kochani, dopóki nie zmie­nię decy­zji, pro­szę, aby nikt nikomu, abso­lut­nie nikomu – pod­kre­ślił gestem – o tym zna­le­zi­sku nie wspo­mi­nał. Zga­dza­cie się?

Spoj­rze­nie Pawła prze­bie­gło z uwagą po twa­rzach domow­ni­ków, a kiedy u wszyst­kich dostrzegł pełną apro­batę jego decy­zji, lekko się uśmiech­nął.

– Pawle, mówi­łem ci już kie­dyś, że chcę zain­we­sto­wać pie­nią­dze w remont. – Po kilku chwi­lach ciszy ode­zwał się poważ­nym tonem Jerzy. – Wiem, że odrzu­ca­łeś mój pomysł z dobrego serca, bo to twoja chata i czu­jesz się na siłach we wszyst­kim uczest­ni­czyć. Wcze­śniej­sze adap­ta­cje wyko­ny­wa­łeś sam, ale uwa­żam, że obec­nie szkoda two­jego cen­nego czasu i wysiłku. Pro­szę cię więc, abyś raz jesz­cze roz­wa­żył moją pro­po­zy­cję prze­ka­za­nia remontu komuś innemu.

– Hm. Dzi­siej­sze zda­rze­nie prze­ko­nało mnie, żeby jed­nak ci ulec – zgo­dził się nie­ocze­ki­wa­nie Paweł, tym razem nie pró­bu­jąc opo­no­wać. – Tak wła­śnie zro­bimy. Przez dwa, trzy dni musimy tylko zapro­jek­to­wać i wyko­nać porządną skrytkę, a potem oddamy pomiesz­cze­nia w ręce… Wandy.

– Tej Wandy?! Myśla­łem, że ona zaj­muje się tylko pro­jek­tami, a potem wypo­sa­ża­niem obiek­tów pod klucz.

– Ma także ekipy remon­towe, które potra­fią wcze­śniej przy­go­to­wać lokale do wypo­sa­ża­nia! Zaraz do niej zadzwo­nię! Zresztą w obu poko­jach, kiedy tylko zasło­nimy komin, zosta­nie już tylko dokoń­cze­nie boaze­rii, a potem meblo­wa­nie. Wcze­śniej tro­chę hałasu pew­nie będzie jesz­cze z pod­ło­gami. – Spoj­rzał prze­pra­sza­jąco na rodzi­ców.

– Włą­czymy sobie gło­śniej jakiś film z uciecz­kami i pogo­niami! – Zaśmiał się Kostek, wzbu­dza­jąc roz­ba­wie­nie pozo­sta­łych.

– A co powiesz, Pawle, na pro­po­zy­cję posta­wie­nia w tym szczę­śli­wym pokoju – palec Jerzego wyce­lo­wał w sufit – kominka z hybry­do­wym pie­cy­kiem na wkład elek­tryczny i na węgiel drzewny, skoro nie­spo­dzie­wa­nie odkry­li­śmy tam komin?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki