Spełnione marzenia - Roma J. Fiszer - ebook + audiobook

Spełnione marzenia ebook

Roma J. Fiszer

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Eliza i Max wyjeżdżają do Kopenhagi zrealizować swój nagrodowy voucher. Podczas zwiedzania skarbca w zamku Rosenborg uwagę Elizy przykuje bransoleta zaskakująco podobna do zaginionego klejnotu królowej Konstancji. Codzienność, a także naukowe awanse Elizy, zepchną tę sprawę do rzadko odwiedzanych obszarów pamięci.

Już w Parchowie Eliza zauważy na parkingu niewidzianą wcześniej we wsi czerwoną alfę romeo na włoskich numerach. Kiedy Max również dostrzeże auto, obudzi się w nim natura detektywa i mężczyzna uruchomi pokładową kamerę. Wkrótce pojawi się we wsi zielony peugeot, z tym samym kierowcą. Max jest pewien, że on interesuje się Gabi Godebską, która prowadzi zajęcia dla dzieci, w tym dla Małgosi i Jasia. Atmosfera gęstnieje tym bardziej, że Gabi opowiada o włoskiej mafii i porwaniach kobiet i dzieci…

Co z bransoletą, dziwnym Włochem i Gabi? Jakie plany i marzenia mają jeszcze Eliza, Max i pozostali mieszkańcy kolonii Sołacz?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 542

Oceny
4,2 (19 ocen)
10
5
1
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lili_zileono_mi

Dobrze spędzony czas

Kolejna część przygód rodziny Anny, która poszukując swoich prawdziwych korzeni przeniosła się do Parchowa wraz z córką i wnuczką. W tej części Eliza jest już dorosła ma męża i dwójkę dzieci, prowadzi ważne prace naukowe i podczas pobytu w Rosenborg odkrywa bransoletkę, przypominającą zaginiony klejnot królowej Konstancji. Mamy tu mnogość bohaterów i ich ciekawych historii, chodź by pani od włoszczyzny, Gabi Godebska i nieznajomy mężczyzna, wydający się ją śledzić po każdych zajęciach. Czy ta bransoletka naprawdę ma coś wspólnego z królową? Kim jest nieznajomy obserwujący Gabi? Co jeszcze spotka Elizę i bliskie jej osoby? W tej historii dzieje się tak wiele, że chwilami się wręcz gubiłam i musiałam zatrzymać by zastanowić się o kim w danej chwili jest mowa. Dobrze że na samym końcu znajduje się słowniczek z postaciami, bo chyba bez niego nie dała bym rady się odnaleźć. Jednak zachwycały mnie opisy sytuacji, miejsc i rzeczy, bardzo szczegółowe, ale nie nudne, byłam w stanie je ...
00
Kucik

Nie oderwiesz się od lektury

Czekam na cen 👍🙂
00
Mike781

Z braku laku…

Saga kaszubska była bardzo ciekawa i była o "czymś". Ta seria mnie nie przypadła do gustu.
00

Popularność




Kierunek: habilitacja

Kie­ru­nek: habi­li­ta­cja

Poranny tele­fon od pro­fe­sora Zyg­munta Gro­now­skiego lekko roz­draż­nił i wybił z rytmu Elizę, bo nie dość, że wcze­śniej zgo­dziła się przy­je­chać do Gdyni popra­co­wać nad refe­ra­tem i pre­zen­ta­cją na jesienną kon­fe­ren­cję w Sztok­hol­mie, w ponie­dział­kowe przed­po­łu­dnie stra­ciła na dys­ku­sje z nim i Macie­jem aż trzy godziny, to jesz­cze teraz ta oso­bliwa roz­mowa. Prze­cież byli umó­wieni na pią­tek! I ta jego eks­tra­or­dy­na­ryjna prośba… Zaśmiała się cicho nie tyle z samej prośby, ile z tej eks­tra­or­dy­na­ryj­no­ści. Lubiła to okre­śle­nie, może nawet uży­wała go zbyt czę­sto, ale przy­zna­wała sobie takie prawo. Zer­k­nęła na zega­rek: dzie­siąta trzy­dzie­ści trzy. Musi już się zbie­rać, żeby dojść na uczel­nię na jede­na­stą. Pro­sił o to, bo około połu­dnia chciał wyjść. Żeby tylko nie zapo­mnieć o tej… proś­bie. W nie­zbyt dłu­giej, ale peł­nej zawi­ło­ści roz­mo­wie wresz­cie do niej dobrnął.

„Gdy­byś była jesz­cze uprzejma kupić po dro­dze w Arka­dii, jak daw­niej, kilka prze­pysz­nych pącz­ków” – przy­po­mniała sobie jego słowa.

– Jak daw­niej?! – Teraz prych­nęła na głos. – Powi­nien powie­dzieć: w cza­sach Matyldy! Już zapo­mniał jej imie­nia?

Kilka pącz­ków… jak daw­niej. Cie­kawe, czy cho­dzi mu o pięć, dzie­sięć, czy jesz­cze wię­cej, uśmiech­nęła się. Być może spo­dziewa się jakichś niespo­dziewanych gości? Dopóki na uczelni pra­co­wała Matylda, lubiła tam wpa­dać, ale kiedy jej przy­ja­ciółka przed trzema laty wystą­piła o bez­ter­mi­nowy bez­płatny urlop i wyje­chała do Neapolu do swo­jego Gen­nara, który oszo­ło­mił ją w Kopen­ha­dze w 2007 roku, czy­niła to z pew­nymi opo­rami.

We Wło­szech Matylda i Gen­naro zawarli ślub cywilny i tam zamiesz­kali, ale w Pol­sce, u rodzi­ców w Łubia­nie odbył się ich ślub kościelny i praw­dzi­wie kaszub­skie wesele. Uczest­ni­czyli w nich z Maxem, bo jak­żeby nie. Tak ogrom­nej imprezy chyba jesz­cze ni­gdy tam nie było. Po powro­cie do Włoch Matylda prze­słała ze Sta­zione Zoo­lo­gica Anton Dohrn, gdzie pra­cuje jej mąż, zdję­cia z kawo­wego poczę­stunku dla współ­pra­cow­ni­ków. Impreza pre­zen­to­wała się jak kolejne wesele. Aktu­alny szef pozwo­lił na zor­ga­ni­zo­wa­nie jej na tere­nie sta­cji. Nie­długo potem Matylda uzy­skała zgodę gdyń­skiej uczelni na pod­ję­cie tam pracy naukowo-badaw­czej, ale po roku i tak musiała ją zawie­sić, bo na świat pchała się już mała Vit­to­ria Napo­li­tano.

Kiedy malutka poja­wiła się na świe­cie, obie rodziny, Fopke i Napo­li­tano, wręcz osza­lały. Dzi­siaj mała Vit­to­ria ma już ponad rok i jest silną kaszub­sko-neapo­li­tań­ską dziew­czynką, korzy­sta­jącą naj­chęt­niej z wła­snych nóg. Kiedy Matylda czy jej mąż chcą chwilę ode­tchnąć, nie­chęt­nie daje się zapa­ko­wać do cho­dzika. Za to gdy poja­wiają się u nich rodzice Gen­nara, mała sza­leje po całym domu, a oni ganiają za nią. Ponoć to uwiel­biają.

Tak roz­my­śla­jąc, nawet nie zauwa­żyła, kiedy dotarła do Arka­dii, a po kilku kolej­nych minu­tach wspi­nała się już po scho­dach uczelni. Po otwar­ciu drzwi do pro­fe­sora Gro­now­skiego sta­nęła jak wryta, z fotela bowiem pode­rwała się Matylda. Padły sobie w obję­cia.

– Dla­czego mi nic nie powie­dzia­łaś w sobotę! – wrza­snęła Eliza po wyca­ło­wa­niu przy­ja­ciółki. – Mogłaś napi­sać albo zadzwo­nić! – dodała z wyrzu­tem. – Ina­czej bym się przy­go­to­wała.

– Wybacz, ale to miał być for­tel… i się udał – prze­pro­siła ją Matylda. – Wiem od Zyg­munta, że masz wiele na gło­wie, bo szar­piesz się jesz­cze, ogar­nia­jąc dawną moją robotę.

– I to już trzeci rok! – wytknęła jej Eliza, ale natych­miast mach­nęła dło­nią.

Zro­biła krok do tyłu i wpa­trzyła się w przy­ja­ciółkę. Mimo nie­daw­nej ciąży Matylda wyglą­dała osza­ła­mia­jąco. Od pamięt­nej kon­fe­ren­cji w Kopen­ha­dze w niczym nie przy­po­mi­nała daw­nej dre­siaro-dżin­siary w nie­ustan­nie zaku­rzo­nych kredą roz­cią­gnię­tych swe­trach. Dzi­siaj miała cie­ka­wie upięte włosy, sto­no­wany maki­jaż oraz modne spodnium w pasu­ją­cym jej śliw­ko­wym kolo­rze. Tak, to już nie ta sama Matylda co kie­dyś. Po wyj­ściu za mąż i uro­dze­niu córeczki jest jesz­cze bar­dziej pewna swo­jej klasy, oce­niła Eliza. Na ser­decz­nym palcu jej lewej dłoni błysz­czał pier­ścio­nek zarę­czy­nowy ze szma­rag­dem od Gen­nara, a na palcu pra­wej – ślubna obrączka. Jej buzię cały czas zdo­bił uśmiech.

– Sia­daj. Kawę dzi­siaj robię ja.

– Nie, ty jesteś gościem! – pró­bo­wała zaopo­no­wać Eliza.

– Nie ma gada­nia. Sia­daj. – Deli­kat­nie popchnęła Elizę w kie­runku fotela. – Pra­wie wszystko zdą­ży­łam przy­go­to­wać. – Wska­zała na fili­żanki i tale­rzyki na stole. – Teraz tylko wypa­kuję pączki. Nie wyobra­ża­łam sobie wypi­cia kawy bez nich. – Obli­zała się. – Ten tele­fon – wska­zała na pro­fe­sora – to moja sprę­żyna.

Eliza pró­bo­wała jesz­cze ze dwa razy pode­rwać się z fotela, ale Matylda sku­tecz­nie oga­niała się od niej. Kiedy podała kawę i wresz­cie usia­dła, usta wciąż im się nie zamy­kały. Co chwila sobie prze­ry­wały i nie mogły się sobą nacie­szyć. Gro­now­ski spo­glą­dał na nie błysz­czą­cymi wesoło oczami.

– Ponoć roz­ma­wia­cie co chwila przez inter­net – wtrą­cił w pew­nym momen­cie.

– Ale kamera to nie to samo, co roz­mowa na żywo! – Mach­nęła dło­nią Eliza; jej przy­ja­ciółka potwier­dziła.

– Jak roz­wi­jają się twoje szkraby? – zapy­tała Matylda.

– A o nich przez kamerę nie roz­ma­wia­cie?! – zdzi­wił się ponow­nie Gro­now­ski.

– Pro­fe­so­rze, tam oglą­dam obrazki, a poza tym przy dzie­ciach takich pytań się nie zadaje – wyja­śniła za obie Matylda.

– Jaś jest coraz bar­dziej rezo­lutny, a Mał­go­sia stara się mu nie ustę­po­wać. A w ogóle na jak długo przy­je­cha­łaś?! – Eliza zorien­to­wała się, że zapo­mniała spy­tać o to przy powi­ta­niu.

– Do Gdyni wpa­dłam tylko na kilka godzin. Umó­wi­łam się z Zyg­mun­tem na zała­twie­nie sprawy for­mal­nego zwol­nie­nia z uczelni – Matylda wska­zała na biurko pro­fe­sora, na któ­rym leżało kilka roz­ło­żo­nych doku­men­tów – a wcze­snym popo­łu­dniem wra­cam do Łubiany, do rodzi­ców. Przed­wczo­raj przy­le­cia­łam do Gdań­ska, a poju­trze stam­tąd wyla­tuję – wes­tchnęła, roz­kła­da­jąc ręce.

– Tak krótko?!

– Prze­cież wiesz, jak było u cie­bie w poprzed­nich latach, kiedy szkraby były mniej­sze, a ty wyjeż­dża­łaś na kon­fe­ren­cje.

– No tak. Szybko się zapo­mina.

– Vit­to­ria jest bar­dzo zżyta z dziad­kami, więc kilka dni beze mnie wytrzyma. Gen­naro dzi­siaj też jest w domu, a dopiero jutro wyjeż­dża do Rzymu. Ma tam sym­po­zjum, potem odbie­rze mnie z samo­lotu i razem wró­cimy do Neapolu.

– Wszystko sobie poukła­da­łaś. Ja też zaczy­nam powoli roz­my­ślać o swo­jej przy­szło­ści… – rzu­ciła Eliza z lekką zadumą w gło­sie.

– Mam nadzieję, że w tym myśle­niu o przy­szło­ści uwzględ­nisz plany roz­po­czę­cia habi­li­ta­cji. Od razu po kon­fe­ren­cji zaczniemy od serii arty­ku­łów – uśmiech­nął się słodko Gro­now­ski.

– No nie, czy wyście powa­rio­wali?! Gdzie jest Maciej?! – Eliza pode­rwała się z fotela.

– Eliza, uspo­kój się, pro­szę. Zyg­munt ma rację. – Matylda powstrzy­mała ją i przez chwilę siłą doci­skała do fotela.

– Jesteś prze­ciwko mnie?!

– W życiu, kochana. Jakoś się doga­da­cie, ale chcia­ła­bym, żeby dzi­siaj było miło i spo­koj­nie. – Mru­gnęła.

– Miło i spo­koj­nie… – Dło­nie Elizy pode­rwały się jesz­cze siłą roz­pędu, ale po chwili opa­dły. – Może i masz rację. – Wzru­szyła ramio­nami. – Dzi­siaj chyba nie musimy sprawy zamy­kać, ale wkrótce… powin­ni­śmy – powie­działa z ocią­ga­niem.

– To już lepiej. – Gro­now­ski głę­boko ode­tchnął. – Ty sobie prze­my­ślisz, my się zasta­no­wimy… Czy mogę poczę­sto­wać się jesz­cze jed­nym pącz­kiem? – zmie­nił temat.

– Choćby czte­rema! – prych­nęła Eliza, któ­rej emo­cje jesz­cze nie do końca puściły.

– Ja zjem jesz­cze jed­nego, a to i tak będzie za dużo – stwier­dziła Matylda. – Robię to tylko dla cie­bie – uśmiech­nęła się do przy­ja­ciółki.

– Prze­cież ni­gdy nie zja­da­łam wię­cej niż dwa. – Eliza zdzi­wiła się, że Matylda już tego nie pamięta.

– Pomy­śla­łam, że po szkra­bach możesz pała­szo­wać wię­cej – zaśmiała się Matylda. Eliza jej pogro­ziła. – Muszę teraz dbać o linię – pokle­pała się po brzu­chu – mam dla kogo. – Prze­wró­ciła oczami. – A ty, prawdę mówiąc – wpa­trzyła się w jej twarz – wyglą­dasz na tro­chę prze­mę­czoną.

– To dzięki zna­ko­mi­tej współ­pracy z pro­fe­so­rem. – Eliza zro­biła złą minę, ale natych­miast się uśmiech­nęła. – Żar­to­wa­łam.

– Całe szczę­ście, że to żart, bo mógł­bym stra­cić ochotę na kolej­nego pączka. – Dłoń Gro­now­skiego znów zawi­sła nad tale­rzem. – A co zro­bi­cie, kochane, z resztą? – Pro­fe­sor omiótł łako­mym spoj­rze­niem talerz.

– Są pana, więc nie musi się pan spie­szyć – prych­nęła znowu Eliza. – Posta­ram się jutro przed wie­czo­rem prze­słać i refe­rat, i pre­zen­ta­cję – rzu­ciła po chwili.

– Wów­czas natych­miast zapo­znam się z nimi i gdyby coś było jesz­cze do poprawki…

– To naniosę już w Par­cho­wie – uprze­dziła go Eliza.

– I bar­dzo dobrze! – zgo­dził się pro­fe­sor. – W ponie­dzia­łek spoj­rzy na to Maciej, potem dzie­kan i wyślemy do Mette Sørensen.

Po kilku minu­tach Eliza wyści­skała się na do widze­nia z Matyldą.

Kiedy wspi­nała się na Kamienną Górę, towa­rzy­szył jej już uśmiech, nie tak jak godzinę temu. Roz­mowa z przy­ja­ciółką była jej potrzebna, zresztą spa­cer rów­nież. Na szczy­cie wzgó­rza zer­k­nęła jesz­cze w stronę swo­jej vitary na nie­od­le­głym par­kingu, a po kolej­nych kilku minu­tach, ubrana już po domo­wemu, zasia­dła ponow­nie do biurka.

Naci­skała kla­wi­sze kom­pu­tera do samego wie­czora, z krótką prze­rwą na obiad. W czwar­tek póź­nym popo­łu­dniem uznała, że uda jej się przed nocą wszystko zakoń­czyć. By nabrać dystansu do opra­co­wy­wa­nych mate­ria­łów, zro­biła sobie spa­cer na Świę­to­jań­ską, gdzie w małym bistro lubiła cza­sami coś zjeść. Sma­ko­wało jej i dzi­siaj. W dro­dze powrot­nej poroz­ma­wiała przez tele­fon z Maxem, a potem naszła ją myśl, żeby w doku­men­tach jesz­cze coś sko­ry­go­wać.

O świ­cie po osta­tecz­nym przej­rze­niu mate­ria­łów oce­niła, że są bez zarzutu. Wysłała je Gro­now­skiemu dopiero po zje­dze­niu śnia­da­nia. Była pewna, że zaraz oddzwoni. I rze­czy­wi­ście po kilku minu­tach z jej komórki popły­nęła melo­dia Mostu na rzece Kwai.

– Dzień dobry, pro­fe­so­rze – przy­wi­tała go.

– Dzień dobry, Elizo. Ode­bra­łem i zaraz zacznę prze­glą­dać. Może po dro­dze do domu wpad­niesz na kawę? – zapro­po­no­wał.

– Bar­dzo dzię­kuję, ale byśmy się pew­nie znowu zaga­dali na amen, a chcę przed podróżą oczy­ścić głowę.

– Rozu­miem. Czyli gdy­bym miał jesz­cze jakieś uwagi, to zgod­nie z umową prze­ślę.

– Dokład­nie tak, pro­fe­so­rze. W takim razie do usły­sze­nia.

– Do widze­nia.

Mimo że było dopiero przed­po­łu­dnie, Eliza już czuła znu­że­nie. Tej nocy źle spała. Ziew­nęła, prze­tarła oczy i wstała od biurka. Otwo­rzyła na oścież drzwi na bal­kon, roz­po­ście­ra­jąc sze­roko ramiona. Do pokoju wpadł wiatr od morza. Wczo­raj był chłod­niej­szy, a do tego wiał z pół­nocy. Wzbu­rzył wody Zatoki Gdań­skiej, ale po przy­cich­nię­ciu nad ranem fale zaczęły się uspo­ka­jać. Wpa­trzyła się w brzeg. Po wiel­ko­ści docie­ra­ją­cych do niego, zdob­nych w białe grze­bie­nie fal poznała, że to już czwórka w skali Beau­forta, a prze­cież przed nocą dmu­chała jesz­cze ósemka. A to się wcza­so­wi­cze zdzi­wią, kiedy spró­bują wejść do wody! Brrr! Posta­wiła stopę na posadzce tarasu, ale natych­miast cof­nęła się po cie­płe pap­cie i kami­zelkę, pre­zenty od Felci. Po uro­dze­niu Jasia i Mał­gosi już nie choj­ra­ko­wała jak kie­dyś i wolała się pil­no­wać.

– Nie chcę let­niego prze­zię­bie­nia. To naj­gor­sze dia­bel­stwo – mruk­nęła, nakła­da­jąc pap­cie, jakby się przed kimś tłu­ma­czyła.

Po kil­ku­na­stu sekun­dach, już lepiej zabez­pie­czona, wsparła się rękami o balu­stradę i znów wpa­trzyła w zatokę, któ­rej wody nie­śmiało ogrze­wało sierp­niowe słońce.

– Chyba jed­nak zaraz wrócę do Par­chowa – powie­działa pół­gło­sem, zer­ka­jąc w kie­runku okna, za któ­rym na biurku stał jej lap­top i wciąż leżały poroz­kła­dane papiery. Począt­kowo myślała, że zosta­nie jesz­cze kilka godzin, ogar­nie pokoje po wcza­so­wi­czach i poje­dzie dopiero pod wie­czór, po zro­bie­niu zaku­pów w deli­ka­te­sach. Zmie­niła jed­nak zda­nie.

Gdy już nacie­szyła wzrok wido­kiem skweru Kościuszki, omio­tła jesz­cze spoj­rze­niem port, a potem marinę jach­tową, wresz­cie plażę i bul­war.

– Tyle musi mi wystar­czyć – rzu­ciła na głos.

Kilka razy wcią­gnęła głę­boko powie­trze, po czym wró­ciła do pokoju, sta­ran­nie zamy­ka­jąc drzwi na bal­kon. Od tej chwili jej ruchy stały się szyb­kie i dokładne. Za kwa­drans torba z kom­pu­te­rem i papie­rami, a druga z fata­łasz­kami i innymi dro­bia­zgami cze­kały w holu przy drzwiach wej­ścio­wych. Wpa­dła jesz­cze na chwilę do let­ni­ków, by prze­ka­zać im infor­ma­cję, że przez week­end będą sami, i po kilku kolej­nych minu­tach sie­działa w swo­jej vita­rze.

Czekoladka Café

Cze­ko­ladka Café

Najpierw tra­dy­cyj­nie włą­czyła muzykę z żótego pen­drive’a. Wnę­trze samo­chodu wypeł­niły dźwięki daw­nych prze­bo­jów z kata­logu soft rock, a na jej twa­rzy poja­wił się mimo­wolny uśmiech.

– Jak to nie­wiele czło­wie­kowi potrzeba do szczę­ścia! – pomy­ślała na głos, kiedy samo­chód zaczął się toczyć w dół.

Mój kochany Mak­siu! Jadę do cie­bie! Prze­wró­ciła oczami. Do was, szkraby, i cała reszto, też! Kolejny raz wyszcze­rzyła się sze­roko. Gdyby ktoś ją teraz oglą­dał, pew­nie by pomy­ślał, że sfik­so­wała. Ta myśl roz­ba­wiła ją jesz­cze bar­dziej. Przez chwilę śmiała się w głos. Nagle usły­szała melo­dię Most na rzece Kwai wygry­waną przez komórkę leżącą na sie­dze­niu obok. Z ekranu uśmie­chała się do niej buźka mamy. Przy­ha­mo­wała i pod­nio­sła tele­fon.

– Mama?!

– Wyobraź sobie, dziecko, że jestem w Gdyni.

– Gdzie?!

– Dobrze sły­szysz, w Gdyni.

Eliza, która tuż przed momen­tem wje­chała w aleję Pił­sud­skiego, przy­ha­mo­wała i wci­snęła się pomię­dzy dwa par­ku­jące przy chod­niku samo­chody.

– W tej chwili też jesz­cze jestem tutaj, ale wła­ści­wie już wyjeż­dżam.

– Jak to wyjeż­dżasz? Chcesz zosta­wić mamu­się samą w Gdyni?!

– Co to zna­czy „samą”?

– No, może nie sin­gielkę, ale po wyko­na­niu waż­nej misji jed­nak samą. Stoję przed scho­dami two­jej i Maćka uczelni, zasta­na­wia­jąc się, w którą stronę ruszyć.

– Sto­isz przed scho­dami naszej uczelni? – Eliza uwol­niła się z pasa, prze­sko­czyła na sie­dze­nie pasa­żera i wpa­trzyła się przed sie­bie. Tak, to ona! Moja mama. Ład­nie się ubrała. Kolo­rowa let­nia sukienka, i to przed kolana. Fiu, fiu.

– Wybie­rasz się na spa­cer?

– Bo ja wiem?

– Gdyby cho­dziło ci o spa­cer nad morze, to widzę, że jesteś za lekko ubrana. Na bul­wa­rze wciąż dosyć mocno wieje, a słońce jesz­cze nie nagrzało wystar­cza­jąco powie­trza – oce­niła Eliza.

– Za to w Par­cho­wie było pięk­nie… – pochwa­liła się Kaśka. – Zaraz, jak to widzisz?! – wykrzyk­nęła nagle. – Chyba sły­szysz!

– Sły­szę i widzę. Taka jestem. Spójrz jesz­cze raz uważ­nie w kie­runku bul­waru – powie­działa Eliza i mach­nęła prze­łącz­ni­kiem zmiany świa­teł.

– To twój samo­chód?!

– Tak, a jego reflek­to­rami ste­ruję pilo­tem z Kamien­nej Góry.

– To tak można?!

– Oj Kasiula, Kasiula. Dawaj tu, pókim dobra. – Eliza zaśmiała się i wysko­czyła na chod­nik.

Po chwili obie pędziły sobie naprze­ciw. Wpa­dły w obję­cia, jakby nie widziały się sto lat.

– Malutka Elizka wypa­trzyła mamu­się! Jak ja się cie­szę! To ty, córko, zamiast pra­co­wać, ujeż­dżasz?!

– Ty mówisz do mnie… po rosyj­sku?

– Jak to po rosyj­sku?

– Ujeż­dżać, czy jakoś podob­nie, ozna­cza prze­cież wyje­chać, cho­ciaż według mnie ujeż­dżać to można konia w WKKW1 – zachi­cho­tała Eliza.

– Ty mnie co jakiś czas zagi­nasz jakąś ich­tio­fauną, lito­ra­lem, invi­de­rami – mama wzięła się pod boki – czy czym tam jesz­cze, więc ja powin­nam cię zagiąć choćby z rosyj­skiego, ale to nie czas i miej­sce na semi­na­rium – roze­śmiała się w głos.

– Dzia­dek Miko­łaj nie lubił ani rosyj­skiego, ani nie­miec­kiego. Mam to po nim, więc dobrze, poga­dajmy po naszemu. Co tu robisz?

– Przy­wio­złam Maćka, bo całą noc pra­co­wał, i bałam się, żeby go nie wynio­sło na jakimś zakrę­cie. – Mama pomo­gła sobie gestem.

– No wiesz?! Jak możesz!

– Oj tam. Chcia­łam stwo­rzyć odpo­wied­nią dra­ma­tur­gię prze­kazu. No dobrze. Pro­wa­dzi­łam jego samo­chód i chcia­łam wró­cić jutro rano, razem z tobą.

– I masz tylko tę jedną sukienkę?! – Zmie­rzyła mamę od stóp do głów.

– A moja torba Mary Pop­pins? – Kaśka wska­zała na odsta­wiony na chod­nik nie­wielki roz­kła­dany nese­se­rek. – W nim wszystko się mie­ści.

– Aha! A ja wra­cam do Par­chowa już, teraz, natych­miast. Stę­sk­ni­łam się za domem, wszyst­kimi, nawet za tobą.

– Nawet za mną?! Czy ty, dziecko, cze­goś ode mnie nie potrze­bu­jesz? – Mama unio­sła brew.

– A dasz mi na to?

– Oczy­wi­ście.

– A nie mogłaś mi takich pytań zada­wać i obie­cy­wać dwa­dzie­ścia lat temu?! Bałaś się wtedy, że cię obz­dulę, prawda?

– Tak, bo wów­czas byłam jesz­cze gola­sem – zaśmiała się mama. – Będziemy tak na tym chod­niku stać i gadać?

– A piłaś kawę?!

– Kawę? Tak, piłam rano, ale ona była bar­dzo ner­wowa, taka blee. Wiesz, jak to jest, kiedy wyjeż­dża się z nie­prze­wi­dzianą misją, prawda?

– Wiem. To może zro­bimy sobie przy­jem­ność?

– Kawową?

– Uhm. W Gemini jest Cze­ko­ladka Café, do któ­rej cza­sami lubię wpaść.

– A kiedy ostat­nio do niej wpa­dłaś? – Kaśka spoj­rzała podejrz­li­wie na córkę.

– Powiem ci dokład­nie, bo takie rze­czy się pamięta. Max skła­dał wnio­sek o oby­wa­tel­stwo pol­skie, dostał od nad­in­spek­tora Jacka Baszty dyplom, a od Mak­sia Pie­trygi i jego kole­gów husa­rza na koniu.

– To było strasz­nie dawno! Pra­wie pięć lat temu. I opi­ja­li­ście to w Gemini kawą?!

– Pocze­kaj! Nie­długo po dyplo­mie i husa­rzu poje­cha­li­śmy ogar­nąć willę. – Eliza mach­nęła ręką w kie­runku Kamien­nej Góry. – I wła­śnie wtedy poszli­śmy do Gemini.

– Pamię­tasz ze szcze­gó­łami, co było kilka lat temu?! Chyba jesteś… sza­lona.

– Pamię­tam wszystko i zawsze, a to szcze­gól­nie i wyjąt­kowo, bo tego dnia mia­łam mu po swo­jemu poka­zać Gdy­nię. Naj­pierw zje­dli­śmy w Coco obiad i poszli­śmy na spa­cer z myślą, że kiedy już wszystko zoba­czy, wró­cimy do Cze­ko­ladki Café.

– Też byłam kie­dyś w Coco z Krzysz­to­fem. Pamię­tam, że to była jedna z nie­dziel pierw­szego lata w Par­cho­wie, a on aku­rat w tej naszej kom­pu­te­ro­wej apce z bio­ryt­mami miał potrójne zero! – Kaśka się roze­śmiała. – Nie­długo potem zwią­za­łam się z Macie­jem – przy­mknęła oczy – a wszystko przez Mary­się.

– No widzisz, też roz­po­czę­łaś w Gemini ważny życiowy moment – pod­chwy­ciła Eliza. – Wsia­dajmy zatem do auta.

Nie­ba­wem spa­ce­ro­wały już wol­nym kro­kiem wzdłuż ulu­bio­nej tawerny Erin, omia­ta­jąc ją wzro­kiem, skrę­ciły pod fon­tannę pośrodku skweru, a potem scho­wały się we wnę­trzu Gemini. Po kilku minu­tach sie­działy przy kawie i szar­lotce z lodami, a obok na małych spodecz­kach uło­żone były po dwie fan­ta­zyj­nie ozdo­bione cze­ko­ladki: ser­duszko z mig­da­łem i kółeczko z wisienką.

– Na bogato – uśmiech­nęła się mama, prze­sad­nie obli­zu­jąc, kiedy kel­nerka posta­wiła na sto­liku zamó­wione przez Elizę spe­cjały.

– Musimy mieć siłę doje­chać do domu, więc poszłam na ilość z odro­biną eks­tra­wa­gan­cji. – Eliza zdra­pała łyżeczką gorącą cze­ko­ladę, którą była polana szar­lotka.

– To jed­nak dzi­siaj wra­camy? – Mama, mru­żąc oczy, zaj­rzała córce w twarz.

– Tęsk­nię za nimi wszyst­kimi, chcę zjeść wresz­cie dobry obiad. Wiesz, jak to jest.

– Pamię­tam dosko­nale. Mia­łam tak samo, kiedy wra­ca­łam na Sołacz z wycie­czek, dokąd by one nie były.

– Gdyby nie Mak­sio, nie mogła­bym tak funk­cjo­no­wać przez ostat­nie lata. Jak on to robi, że zawsze ma na wszystko czas i ochotę? – Eliza zmie­niła temat, wzru­sza­jąc ramio­nami.

– Jest bez zarzutu. – Mama poka­zała Eli­zie kółeczko z pal­ców. – Powiem ci jed­nak, że kiedy zadzwo­ni­łaś do mnie z Mon­treux, że ci się oświad­czył, byłam prze­ra­żona. Dla mnie to wyglą­dało na chwi­lowe, po Igo­rze, zauro­cze­nie.

– Wie­dzia­łaś, że do Igora nie mogłam wró­cić, bo Diana by mi głowę ucięła – powie­działa Eliza z nutą sztucz­nego prze­ra­że­nia w gło­sie.

– Ty tak na poważ­nie?!

– Głowa cza­sami jed­nak się przy­daje, więc to nie wcho­dziło w rachubę. – Eliza mru­gnęła. – Przy­znam ci się, jeśli już tak sobie szcze­rze gadamy, nie do końca wie­rzy­łam, że może nam się udać. Bałam się, że Max pęk­nie, nie wytrzyma bez tej swo­jej Ame­ryki z fast foodami, chip­sami, colą, fut­bo­lem…

– A oka­zało się, że to nie­ska­zi­telny rycerz i mówiąc języ­kiem naszego Hen­ryka Sta­ro­świec­kiego, pra­wie praw­dziwy Sar­mata. Dokład­nie wie­dział, czego chce. – Pogła­dziła dłoń córki. – Jed­nak mło­dzi faceci bez woj­ska czę­sto są nie­do­ro­bieni.

– Igor nie był w woj­sku, ale też jest w porządku. Rafał Wiki też nie był, a i jemu nie można nic zarzu­cić – zauwa­żyła Eliza.

– Może tylko to, że kie­dyś za szybko jeź­dził moto­cy­klem suzuki. – Mama pod­nio­sła łyżeczkę. – I nic go nie tłu­ma­czy, że to był zie­lony kolor. – Unio­sła zabaw­nie brew.

– Ale mu się opła­ciło, bo zawiłą drogą tra­fił do Wiki! – spu­en­to­wała dow­cip­nie Eliza.

– Obaj są cie­ka­wymi wyjąt­kami potwier­dza­ją­cymi regułę, że służbę woj­skową powinno się przy­wró­cić. Może nie powinna trwać jak kie­dyś dwa lata, ale na przy­kład pół roku, choćby po to, by mło­dzieńcy poczuli czy­jąś wła­dzę nad sobą, pożyli ciut pod pre­sją, poznali nie­wy­gody, musieli wsta­wać przed świ­tem, pasto­wać i glan­co­wać codzien­nie buty, nauczyć się masze­ro­wać… to wszystko by im się przy­dało. Wiesz, o co mi cho­dzi.

– Chyba cię rozu­miem, choć nie mamy na popar­cie żad­nego rodzin­nego przy­kładu. A powiedz mi, mamuś, czy roz­ma­wia­cie z bab­cią, jak to dalej będzie z pen­sjo­na­tem, to zna­czy z czę­ścią prze­zna­czoną dla doro­słych miesz­kań­ców?

– Skąd taki prze­skok w tema­tach?!

– Zaczę­łam się nad tym pro­ble­mem zasta­na­wiać tuż po śmierci Anto­niego, tym bar­dziej że nic przed­tem tego nie zwia­sto­wało, ale jakoś ni­gdy nie było oka­zji poroz­ma­wiać.

– Masz rację. Poza wie­kiem nie było żad­nych innych symp­to­mów, a ostat­nie wyniki badań miał nawet lep­sze, niż kiedy się do nas wpro­wa­dzili. Na jego temat nie będę jed­nak mędr­ko­wać, bo ty lepiej wiesz, ile czasu i jak go prze­żył.

– Może to i prawda. Fran­ciszka, dzięki Bogu, trzyma się twardo i teraz dużo czasu spę­dza z Jadzią. Kiedy cza­sami poja­wia się Jul­cia, mają wspólne tematy, zwłasz­cza gdy się oka­zało, że Tade­usz znał się prze­lot­nie z Anto­nim, a cał­kiem dobrze z Łucją Sta­chow­ską, bab­cią Elwiry.

– Ten świat jest jed­nak mały – zgo­dziła się Eliza. – Ale powiedz mi, jak to będzie dalej? Co sądzi o tym bab­cia?

– Kró­lowa matka posta­no­wiła już w to nie wcho­dzić. – Mama pokrę­ciła zde­cy­do­wa­nie głową. – Prze­ka­zała mi cał­ko­wi­cie władz­two nad naszymi dobrami. Mam robić, jak mi się podoba, powie­działa. A nie! Zarzą­dza jesz­cze dokład­niej niż kie­dyś gazo­nem koło domu, salo­nem z muzyką i kinem, cza­sami wtrąca się do menu, pla­nuje bar­dziej szcze­gó­łowo oprawy oka­zjo­nal­nych spo­tkań i takie tam – uśmiech­nęła się. – Wy macie ciut lepiej, choć wcale nie łatwiej. Dwa domy, odle­głe od sie­bie, choć dobre jest to, że przy­jeż­dżają prze­waż­nie dawni zna­jomi lub przez nich pole­cani.

– A co myśli zro­bić ze sobą bab­cia Zenka, Leoka­dia? – drą­żyła Eliza.

– Przy­szła do mnie jakiś czas temu i powie­działa, że nie wraca do Kra­kowa.

– Jak to nie wraca?

– Tak jak kie­dyś stało się z Fran­ciszką i Anto­nim, Ste­fa­nią, Sławką i Ger­trudą. Daw­niej, jak wiesz, mia­łam zupeł­nie inne pomy­sły na pen­sjo­nat, ale tak jak jest, zaczęło się samo ukła­dać. Ma to też dobre strony, bo całe sie­dli­sko funk­cjo­nuje jak wie­lo­po­ko­le­niowy dom. Wbrew pozo­rom ludzie tak wolą. Jest gro­madka dzieci, bo naszych i Dzie­dzi­co­wych przy­bywa, sporo dzie­cia­ków przy­jeż­dża na tur­nusy hipo­te­ra­pii, a ludzie kul­tury ubar­wiają pobyt jed­nym i dru­gim. Coraz wię­cej jest na stałe miesz­ka­ją­cych śred­nia­ków, takich jak ty i Max – Kaśka uśmiech­nęła się – więc senio­rzy czują się u nas bez­piecz­nie.

– A zasta­na­wia­łaś się może, czy nie depry­muje ich fakt, że nie­da­leko jest cmen­tarz?

– Na ten temat usły­sza­łam po kilka słów od Fran­ciszki, Jadzi i Sławki. Przy­cho­dziły do mnie nie­za­leż­nie i same wywo­ły­wały temat. Pierw­sza powie­działa mi, jak to kie­dyś wyda­wało się jej, że na cmen­tarz na Wito­mino nie odwa­ży­łaby się pójść w poje­dynkę. Tutaj była już kilka razy, co prawda zawsze z obstawą, i zoba­czyła, że w razie czego da się pod­je­chać pod sam grób wóz­kiem, jakiego używa Fel­cia po Ste­fa­nii.

– Tego się po niej nie spo­dzie­wa­łam. – Eliza pokrę­ciła głową.

– Oka­zuje się, że ludzie starsi potra­fią o takich spra­wach myśleć i mówić w spo­sób nor­malny, bez zbęd­nych emo­cji. Nie­jako nas wyrę­czają w wielu decy­zjach.

– To dalej już nie mów. Domy­ślam się.

– Cie­szy mnie, cór­cia, za to co innego. – Na twa­rzy mamy poja­wił się uśmiech. – Macie wokół coraz wię­cej zna­jo­mych w swoim wieku, a mar­twi­łam się, że ty swo­ich zosta­wi­łaś w Pozna­niu, a Max za oce­anem. Bo są choćby Wika z Rafa­łem… I to nic, że na stałe miesz­kają w Gdyni. Agnieszka i Szy­mon zado­mo­wili się nad Mau­szem. Coraz lep­sze rela­cje Max ma też z Paw­łem. Cie­szę się z tego, bo ja bez­pow­rot­nie utra­ci­łam wszyst­kie swoje poznań­skie kon­takty. – Mach­nęła ręką.

– Nie­ważna jest ilość, lecz jakość! – Eliza pod­nio­sła palec. – Twoja Mary­sia o kilka dłu­go­ści prze­bija innych, a jest jesz­cze Hań­cia w Buko­wi­nie Tatrzań­skiej, wasza wspólna zna­joma. Żyć nie umie­rać.

– I niech to będzie, Elizko, puenta naszej cudow­nej roz­mowy. Żyć nie umie­rać.

– Rozu­miem to jako komendę do rusze­nia w drogę. – Eliza spoj­rzała pyta­jąco na matkę, ta ski­nęła głową, pocią­gnęła ostatni łyk kawy i wstała, pod­no­sząc z krze­sła swoją torbę Mary Pop­pins.

Po kilku minu­tach jechały ulicą Wła­dy­sława IV w kie­runku Orłowa, wsłu­chu­jąc się w prze­boje z kata­logu soft rock.

– Może chcia­ła­byś puścić coś innego? – Eliza wska­zała na odtwa­rzacz.

– A masz coś Mike’a Old­fielda?

– Mam, oczy­wi­ście. Widzę, że gusta ci się nie zmie­niają. Wyszu­kasz sama?

– Chyba pierw­sza mia­łam vitarę… – Mama zachi­cho­tała.

– Ow­szem, vitarę tak, ale ni­gdy nie mia­łaś mojego pen­drive’a.

– No dobrze. To gdzie szu­kać?

– Wyszu­kaj kata­log TOP-EX i wejdź w niego.

– Mam. O kur­czę! Cze­góż ty tu nie masz?! Top­Soft, Top­Bal­lad, ABBA, Beatles, BeeGees, Czer­wone G…

– Nie musisz mi wszyst­kiego czy­tać. Wiem, co tam mam. Znajdź Old­fielda.

– Mam go. O mamu­niu! Czy ty masz tutaj wszystko, co on skom­po­no­wał?!

– Chyba tak, ale wciąż dogry­wam. Ostat­nio doszła Music of the Sphe­res. Mam ją od początku roku.

– A to było w sprze­daży?

– Nie mam poję­cia, ale Max mi ścią­gnął.

– On też go lubi?!

– Raczej nie ma wyj­ścia. Jak coś wymy­ślę, on to znaj­duje.

– Widzę, że to byłaby roz­mowa na długo.

– Masz rację.

– A co to za muzyka?

– Jak sam tytuł wska­zuje, muzyka sfer. – Eliza prze­wró­ciła oczami. – Wysłu­chaj pierw­szego utworu.

Wnę­trze auta wypeł­niły dźwięki instru­men­tów smycz­ko­wych i for­te­pianu. Kaśka wci­snęła się wygod­niej w fotel, zmarsz­czyła czoło i przy­mknęła nieco oczy.

– Jak ten utwór się nazywa?

– Har­bin­ger.

– To praw­dziwy zwia­stun. Ależ to cudne! – zachwy­ciła się mama. – Mike miał zawsze inkli­na­cje do muzyki… – wyko­nała obiema rękami gest, jakby ryso­wała w powie­trzu kulę – …takiej obszer­nej. Jestem zdu­miona. W któ­rym miej­scu on się zatrzyma?

– Kto się nie roz­wija, ten się zwija. Chcesz tego słu­chać czy wolisz jakąś komer­cję?

– A ile to trwa? Aha, widzę, ponad czter­dzie­ści pięć minut. A cie­bie to nie znuży? – Mama wyko­nała ruch dło­nią w kie­runku jazdy.

– Uwiel­biam tę płytę, więc nie znuży.

– A mogę w takim razie ciut gło­śniej?

– Musisz, bo nie­które frag­menty są piano, jak to w muzyce sym­fo­nicz­nej.

– Kiedy ty masz czas zaj­mo­wać się i pracą naukową, i dziećmi, i Maxem… no i wyszu­ki­wa­niem naj­now­szej muzyki? – Mama zatrze­po­tała rzę­sami.

– To ostat­nie jest bar­dzo pro­ste. Tra­fia mi coś gdzieś w ucho albo zauważę jakiś tekst o czymś nowym autor­stwa kogoś, kogo lubię, wystar­czy, że zapi­szę na kartce hasło, a Max dostar­cza muzykę w wer­sji com­pact. – Eliza wska­zała na żółty pen­drive.

– Poży­czysz mi go?

– Nie ma mowy – zaprze­czyła Eliza. Mama zro­biła ogromne oczy. – W schowku, w małym pudełku jest zie­lony pen­drive. Może być dla cie­bie. To wierna kopia żół­tego. Mam go na wszelki wypa­dek, no i aku­rat przy­da­rzył się. Max zrobi mi kolejną kopię.

Kaśka wycią­gnęła ze schowka nie­wiel­kie pla­sti­kowe pudełko.

– A ten czarny? – spy­tała, wska­zu­jąc na drugi pen­drive.

– To kopia ulu­bio­nej muzyki Maxa. Też na wszelki wypa­dek.

– I też jej słu­cha­cie?

– Max w moim samo­cho­dzie zawsze mi ulega. – Eliza zer­k­nęła na matkę, robiąc miny. – W jego samo­cho­dzie kilka razy ja mu ule­głam.

– Nie­sa­mo­wite.

– Taki jest mój Mak­sio. Nie ma takiego dru­giego na świe­cie. – Eliza spoj­rzała prze­cią­gle na matkę.

– Ależ ci roz­bły­sły oczy!

– Tak go, mamuś, kocham. Czy ty zda­jesz sobie sprawę, ile on wycier­piał, żeby docze­kać przy­jazdu do mnie? Ten medal mu się naprawdę nale­żał.

Przez kilka minut w samo­cho­dzie wybrzmie­wała tylko muzyka. Kiedy zaczął się utwór śpie­wany przez kobietę, Kaśka pyta­jąco wska­zała pal­cem na odtwa­rzacz.

– On my Heart, a śpiewa Hay­ley Westenra z Nowej Zelan­dii – powie­działa Eliza.

– To Mike aż tam po nią pofru­nął?

– Gołę­bice o aniel­skim gło­sie same do niego potra­fią przy­fru­nąć. Żar­tuję, ale pew­nie usły­szał wcze­śniej jej ory­gi­nalny głos, a spo­tkali się być może dopiero na pró­bach w Bil­bao. Mak­sio ścią­gnął mi też cały kon­cert wideo, który został nagrany wła­śnie w tym mie­ście, w Muzeum Gug­gen­he­ima, w dwa tysiące ósmym roku. Wtedy aku­rat wyklu­wał się Jaś. – Eliza prze­wró­ciła oczami. – Nie mam go kiedy obej­rzeć, ale wkrótce to zro­bię.

– A może przyj­dziesz z nim do nas? Mama też chęt­nie obej­rzy. Prze­ko­namy ją do Old­fielda.

– I tak pra­wie go lubi.

– No fakt.

Znowu na kil­ka­na­ście sekund w vita­rze sły­chać było tylko muzykę.

– A powiedz mi, Eli­zuś, jak to będzie z tą Kopen­hagą? Dacie radę poje­chać w tym roku?

– Odsu­wam myśle­nie o tej spra­wie. – Wzru­szyła ramio­nami Eliza. – Ale dłu­żej chyba się nie da – dodała po chwili.

– A gdy­by­ście poje­chali teraz?

– Jak teraz?! Prze­cież dzi­siaj jest dzie­siąty sierp­nia.

– Tam macie być tydzień, więc może jed­nak jakoś się uda?!

– Sama nie wiem.

– Maciej ma od ponie­działku urlop. Przy­da­dzą mu się na zła­pa­nie kon­dy­cji dwa tygo­dnie w Par­cho­wie, a potem może i my dokądś wyje­dziemy. W mię­dzy­cza­sie mogli­by­ście spo­koj­nie zali­czyć tę Kopen­hagę.

– Mówisz?! – Oczy Elizy zabły­sły. – Oprócz Wawelu i Buko­winy Tatrzań­skiej przez pra­wie cztery lata ni­gdzie nie wyjeż­dża­li­śmy. – Zer­k­nęła na matkę. – Chyba tak zro­bimy. No, to czeka nas dzi­siaj trudny wie­czór.

– Trudny?! Dla­czego?

– Tak mi się tylko powie­działo, raczej cie­kawy. Max się ucie­szy, że będzie miał Elizkę tylko dla sie­bie.

– A ty?

– Mamuś… ja?! Chyba osza­leję ze szczę­ścia.

– Będzie trzeci szkrab? – Mru­gnęła Kaśka.

– Lepiej nie… ale… – Eliza wzru­szyła ramio­nami i się zamy­śliła.

Kiedy wje­chały do Kar­tuz, utwór Old­fielda się skoń­czył.

– Co teraz? – spy­tała Kaśka.

– Coś ryt­micz­nego, żebym się nie roz­anie­liła. Znajdź Czer­wone Gitary i puść może pozy­cję trze­cią.

– To ich trze­cia płyta?

– Aha!

– To raczej nie będę miała pro­ble­mów z roz­szy­fro­wa­niem nazw pozo­sta­łych kata­lo­gów.

– Na pewno nie.

Gdy wjeż­dżały do Par­chowa, aku­rat roz­po­czy­nała się pio­senka Kwiaty we wło­sach. Nie żało­wały gło­sów.

Kiedy Eliza wspo­mniała Maxowi na dzień dobry o moż­li­wo­ści wyjazdu na dniach do Kopen­hagi, a także pro­po­zy­cji zaopie­ko­wa­nia się na ten czas dziećmi przez Kasię i Maćka, ten wpadł w eufo­rię. Wyko­nał krótki, ale sza­lony taniec w salo­niku wozowni i opadł na sofę.

– Przez kilka dni będę miał swoją Elizkę tylko dla sie­bie! – wykrzy­czał i objął ją z całych sił.

– Puść mnie, waria­cie. Chcia­ła­bym ich docze­kać – wydu­siła z sie­bie, usi­łu­jąc wyzwo­lić się z uści­sku. – A z dru­giej strony, czy to w ogóle jest aktu­alne?! – spy­tała po kilku szyb­kich mach­nię­ciach dło­nią przed twa­rzą.

– Prze­cież tygo­dniowy, bez­ter­mi­nowy voucher na zwie­dza­nie kró­lew­skich zam­ków w Kopen­ha­dze gwa­ran­to­wała nam kró­lowa Danii! Powie­dział nam to pro­fe­sor Rasmus­sen, a on był jej ustami!

– Ale minęły pra­wie dwa mie­siące.

– Napisz w takim razie maila do Char­lotty.

Po kilku minu­tach wia­do­mość została wysłana. Max zatarł ręce i pod­łą­czył swój lap­top do dużego ekranu. Wyświe­tlił kalen­darz.

– Musimy się zasta­no­wić, jak to sobie zor­ga­ni­zo­wać. – Lustro­wał wzro­kiem sier­pień.

– Wielu moż­li­wo­ści nie mamy – rze­kła spo­koj­nie Eliza. – Wto­rek, środa musimy być w tra­sie.

– Zga­dza się.

– Na pierw­szy wrze­śnia i tak musimy wró­cić, bo roz­po­czę­cie roku szkol­nego – dodała, szu­ka­jąc tej daty w kalen­da­rzu.

– Pierw­szy wrze­śnia wypada w sobotę – pod­po­wie­dział Max.

– To jeste­śmy wygrani. W razie czego mamy pewną rezerwę czasu.

– Popa­trzę więc na dostęp­ność w tych dniach miejsc na pro­mie – rzekł Max, szu­ka­jąc linku do gdyń­skiej bazy Polfer­ries.

Eliza wpa­try­wała się w jego ruchy i zado­wo­loną twarz.

– A gdzie są szkraby? – spy­tała nagle, wsłu­chu­jąc się w ciszę w domu.

– Jagódka wzięła ich na plac zabaw do sto­doły. Przed połu­dniem byli­śmy się wyką­pać w Mau­szu, więc są dotle­nieni i pełni ener­gii. Zje­dli­śmy też u Felci obiad.

– Obiad?! A ja dzi­siaj tak na niego liczy­łam.

– Fel­cia ma zawsze ciut wcze­śniej. Zja­dły po tale­rzu zupki pomi­do­ro­wej z jej klu­secz­kami i były zachwy­cone.

– A ty?

– Ja też, a potem popra­wi­łem kawał­kiem sma­żo­nego szczu­paka. – Obli­zał się.

– Ja też tak chcę!

– Zjemy więc jesz­cze jeden obiad u cioci Anny. Tam ma być podobny. Spraw­dza­łem.

Szkraby i Jagódka nie chcieli iść na obiad, ale popro­sili o przy­nie­sie­nie im pod­wie­czorku, bo dobrze się bawią. Po powro­cie Eliza odwie­dziła dzieci z cia­stem i napo­jami, a po przyj­ściu do wozowni ku swo­jej ucie­sze dostrze­gła, że nad­szedł ese­mes od Char­lotty. Wpa­trzyła się w ekran komórki.

– Witaj­cie. Wszystko jest aktu­alne, mam w tej spra­wie upraw­nie­nia od pani Jacob­sen. Czy macie jakąś pro­po­zy­cję co do ter­minu? – prze­czy­tała na głos. – I co teraz? – zwró­ciła się do Maxa.

– Pisz, co usta­li­li­śmy – odparł Max.

Eliza nachy­liła się nad kla­wia­turą i po chwili wysłała odpo­wiedź.

– Napi­sa­łam, że myślimy wybrać się jesz­cze w sierp­niu.

Max poka­zał jej kciuk. Wkrótce nade­szła odpo­wiedź.

– Nie ma sprawy, podaj­cie swoje pro­po­zy­cje – prze­czy­tała Eliza, popra­wia­jąc się na sofie. Zaczęła pisać kolejny ese­mes. – Napi­sa­łam, że musimy wró­cić do Pol­ski przed pierw­szym wrze­śnia.

– Dosko­nale – skwi­to­wał Max.

Eliza znowu nachy­liła się nad komórką.

– Z naszej strony wszystko da się w tym ter­mi­nie zor­ga­ni­zo­wać – prze­czy­tała po chwili odpo­wiedź Char­lotty. – Napi­sała jesz­cze, że nie będzie pro­ble­mów w żad­nym z hoteli, nawet w Hil­to­nie.

Max nie­jako w odpo­wie­dzi wpi­sał w wyszu­ki­warce hasło: Hil­ton Kopen­haga. Eliza się skrzy­wiła.

– Nie chcę żad­nych Hil­to­nów.

– To spy­taj, czy doty­czy to rów­nież hotelu Wakeup na ulicy Bor­ge­rade – zapro­po­no­wał. Na dużym ekra­nie po chwili poja­wiła się fotka zna­nego im hotelu. – Naprawdę i teraz też chcesz w nim miesz­kać?

– Mam miłe wspo­mnie­nia, a poza tym wszę­dzie jest bli­sko.

– Wła­ści­wie masz rację. Pytaj więc, czy on rów­nież wcho­dzi w rachubę.

Eliza wysłała kolejny ese­mes, a wkrótce nade­szła odpo­wiedź.

– Tam też, ale w Kopen­ha­dze są zde­cy­do­wa­nie lep­sze hotele – prze­czy­tała i natych­miast zaczęła wypi­sy­wać kolejną wia­do­mość. Max spoj­rzał na nią pyta­jąco. – Zapy­ta­łam, czy może spraw­dzić dostęp­ność naszego numeru dwie­ście pięć w Wakeup Bor­ge­rade.

– Dobra jesteś. Ale może tym razem wybie­rzemy pokój z innym wido­kiem?

– A po co nam oglą­dać widoki? Mam do oglą­da­nia cie­bie, Mak­siu.

Po kilku minu­tach przy­szła odpo­wiedź.

– Od nowego tygo­dnia ten numer wraca do rezer­wa­cji, więc macie szansę zająć go pierwsi po remon­cie – prze­czy­tała Eliza.

– No to rezer­wujmy! – zadud­nił Max. – Tylko od dwu­dzie­stego dru­giego, bo w przed­dzień wypły­niemy pro­mem.

Kolejny ese­mes Elizy i kolejna pozy­tywna odpo­wiedź.

– Teraz mamy już chyba wszystko – wes­tchnęła roz­anie­lona. – Ależ to szybko poszło! Czy jesz­cze mam o coś spy­tać? – Potrzą­snęła komórką.

– Daj mi chwilę na zakup bile­tów na pro­mie, a Char­lot­cie na ten moment możesz podzię­ko­wać.

Eliza po wysła­niu ostat­niej wia­do­mo­ści do Char­lotty i odczy­ta­niu odpo­wie­dzi zadzwo­niła do mamy.

– Zapla­no­wa­li­śmy wyjazd od środy, ale we wto­rek pod wie­czór wypły­wamy z Gdyni. Cie­szysz się? – spy­tała.

– No jasne. Należy się wam. Zaraz wszystko opo­wiem Mać­kowi, a jutro pod­czas przed­po­łu­dnio­wej kawy usta­limy szcze­góły. Teraz tylko jesz­cze bilety, rezer­wa­cje… sami zresztą wie­cie.

– Wszystko już mamy ogar­nięte.

– Jak? Kiedy?!

– W mię­dzy­cza­sie, mamuś.

Kopenhaski voucher

Kopen­ha­ski voucher

Podróż do Kopen­hagi Eliza z Maxem odbyli iden­tyczną trasą jak w 2007 roku. W dro­dze z Karls­krony do Malmö zatrzy­mali się tylko raz na prze­ką­skę w przy­droż­nym zajeź­dzie. Stam­tąd Eliza wysłała do Char­lotty ese­mesa, że za nie­całą godzinę będą na miej­scu. Po chwili poja­wiła się odpo­wiedź.

– Będę cze­kała w recep­cji – prze­czy­tała Eliza. – Kochana Char­lotta.

Przed wjaz­dem na prze­prawę mostową z Malmö do Danii Eliza obie­cała Maxowi, że postara się nie oka­zy­wać stra­chu w tunelu. Po wjeź­dzie do niego naj­pierw na kilka chwil zaci­snęła powieki, po kilku sekun­dach otwo­rzyła jedno, a wkrótce dru­gie oko. Uśmiech­nęła się nie­pew­nie.

– Da się jakoś wytrzy­mać – wydu­siła wresz­cie.

– Jesz­cze kilka minut i będzie po wszyst­kim, malutka.

Wkrótce podzi­wiali, tak jak poprzed­nim razem, przed­mie­ścia roz­le­głego mia­sta. Kiedy zabu­dowa się zagę­ściła, Eliza wska­zała na ceglany gmach, który poja­wił się w głębi po lewej stro­nie.

– Københavns Hovebanegård – przy­po­mniała jego nazwę.

– Zapa­mię­ta­łaś?!

– Wczo­raj wie­czo­rem odświe­ża­łam sobie nie­które nazwy – powie­działa. – Chri­stia­nia – rzu­ciła za moment, wska­zu­jąc na kom­pleks po prze­ciw­nej stro­nie kana­łów por­to­wych.

– To było łatwe. Zatrzy­mam się na chwilę, żeby kupić Char­lot­cie bukie­cik – rzu­cił Max.

– Jesteś kochany! Cał­kiem o tym zapo­mnia­łam!

– Bo jak by nie było, to moja sprawa! – Uniósł dumny po męsku nos.

Wkrótce wypa­trzył małą kwia­ciar­nię. Po kilku minu­tach wró­cił i poło­żył na kola­nach Elizy szy­kowny bukiet.

– Był zbyt duży wybór, dla­tego tyle to trwało.

– Masz dobry gust – pochwa­liła Eliza.

Ruszyli dalej. Eliza wymie­niała nazwy kolej­nych obiek­tów, któ­rych popraw­no­ści Max już nie komen­to­wał, a kwi­to­wał uśmie­chem i pod­nie­sie­niem kciuka.

– Gam­mel­hol… Kon­gens Nytorv… Duń­ski Teatr Kró­lew­ski, a w głębi scena Stærekassen. No, już koniec oglą­da­nia, bo zaraz ulica Bor­ge­rade i nasz hotel – oznaj­miła.

Max zła­pał w powie­trzu jej rękę i deli­kat­nie uści­snął.

– Powie­dzia­łaś tak, jak ja wów­czas. Piękne przed­sta­wie­nie.

Po trzech minu­tach pod­je­chali pod hotel.

– Mamy miej­sce na par­kingu! – krzyk­nęła Eliza.

Max ski­nął głową, że też je doj­rzał. Po chwili wkro­czyli z baga­żami do recep­cji. Char­lotta cze­kała w jed­nym z głę­bo­kich foteli. Na ich widok zerwała się z miej­sca. Max podał jej bukiet, a z kolei ona z fotela obok pod­nio­sła małą wią­zankę i wrę­czyła Eli­zie. Zro­biło się bar­dzo miło. Wyści­skali się.

– Ucie­szył mnie wasz przy­jazd. Szkoda tylko, że nie udało się wam przy­je­chać kie­dyś wcze­śniej… to zna­czy wkrótce po tam­tym naszym spo­tka­niu – powie­działa Char­lotta.

– Teraz, kiedy dzieci są już więk­sze, może uda się przy­jeż­dżać czę­ściej, bo one już też koniecz­nie chcą obej­rzeć Małą Syrenkę – zdra­dziła Eliza.

– I mają rację! Czy aby na pewno dobrze was zro­zu­mia­łam co do rezer­wa­cji w Wakeup? – spy­tała Char­lotta. – W każ­dej chwili da się to jesz­cze zmie­nić, mam takie upraw­nie­nia i moż­li­wo­ści.

– A spa­łaś kie­dyś w takim nume­rze jak nasz? – zacie­ka­wiła się Eliza.

– Dotąd nie mia­łam potrzeby, żeby w swoim mie­ście spać w hotelu – odrze­kła. – Ale wszystko przede mną – uśmiech­nęła się.

– Są w nim salo­nik i sypial­nia, i to nam w zupeł­no­ści wystar­czy.

– Bo mimo wszystko myśla­łam, że w lep­szym hotelu pokój mógłby mieć cie­kaw­szy widok na mia­sto.

– Ale za to tutaj nie docho­dzi hałas z ulicy i łatwiej się sku­pić na spa­niu. A widoki?! Będziemy podzi­wiać sie­bie. – Usta Elizy i Maxa spo­tkały się na moment.

– W takim razie jestem do waszej dys­po­zy­cji przez naj­bliż­sze sie­dem dni. Podejdźmy do recep­cji i zała­twmy sprawę.

Char­lotta towa­rzy­szyła im do pokoju, który jej się spodo­bał. Eliza i Max szybko ogar­nęli wstępne roz­pa­ko­wa­nie bagaży i po kil­ku­na­stu minu­tach byli gotowi do wyj­ścia na mia­sto.

– Na powi­ta­nie z Kopen­hagą zapra­szam was do nad­zwy­czaj­nego miej­sca – rzu­ciła Char­lotta, gdy wyszli przed hotel. – Nawet jego nazwa, Pro­log Cof­fee, pasuje do roz­po­czę­cia waszego pobytu. Możemy tam dojść pie­szo albo zaraz wezwę tak­sówkę. – Rozej­rzała się wokół. – Ta kafejka to kul­towe miej­sce na mapie Kopen­hagi. Odby­wają się tam cie­kawe spo­tka­nia, zawsze jest fajna atmos­fera, wnę­trza nie­wy­szu­kane, ale na pewno bez zbęd­nego blich­tru – cią­gnęła. – Co cie­kawe, jest tam także palar­nia kawy, no i zna­ko­mici bari­ści. Można zjeść cro­is­santy, ale też inne cia­sta z pie­karni tuż obok – mówiła, jakby czy­tała reklamę. – Na gosz­cze­nie was dosta­łam spe­cjalny fun­dusz – dodała z nutą prze­chwałki.

– Jesteś, według słów pani Jacob­sen, naj­lep­szą w mie­ście prze­wod­niczką, ale sły­szę, że także mistrzy­nią pijaru – odparła wesoło Eliza. – Pew­nie tam pój­dziemy, ale… czy nie mogli­by­śmy wypić pierw­szej kawy w naszym ulu­bio­nym miej­scu? – spy­tała. – Bar­dzo nam na tym zależy.

– Dobrze… możemy – zgo­dziła się po krót­kim waha­niu ich prze­wod­niczka. – Macie tutaj swoje ulu­bione miej­sce?! Prze­cież byli­ście poprzed­nio bar­dzo krótko.

– A jed­nak zdą­ży­li­śmy zna­leźć coś odpo­wied­niego dla sie­bie. Na pewno i tobie się spodoba. Nie jest daleko.

– Trudno, ule­gam, bo… jeste­ście gośćmi. – Roz­ło­żyła dło­nie z zabawną miną. – Pro­wadź­cie w takim razie.

Po nie­ca­łych pię­ciu minu­tach Eliza wska­zała witrynę małej kafejki przy ulicy Gothers­gade. Char­lotta naj­pierw sta­nęła jak wryta, źre­nice jej się powięk­szyły, ale weszła za nimi do wnę­trza. Max, góru­jący nad dziew­czy­nami wzro­stem, szybko zlu­stro­wał lokal, wypa­trzył poznaną pięć lat temu kel­nerkę i poma­chał jej. Wska­zał pal­cem na sto­jącą obok Elizę. Kel­nerka naj­pierw zro­biła minę, jakby zoba­czyła duchy, po czym ruszyła w ich stronę.

– Chwilę trwało, zanim sko­ja­rzy­łam. Jak miło was ponow­nie widzieć – rzu­ciła na powi­ta­nie. – Mówi­li­ście, że będzie­cie odwie­dzać mnie codzien­nie, ale chyba coś musiało wam wypaść – dodała żar­to­bli­wie i uśmiech­nęła się prze­ko­micz­nie.

Ser­decz­nie się przy­wi­tali.

– Pięć lat minęło jak jeden dzień – odparła Eliza. – Naj­pierw ślub, potem dwójka dzieci… ale wresz­cie się udało.

Char­lotta wysu­nęła się zza ple­ców Maxa. Obie Dunki patrzyły na sie­bie zasko­czone.

– To wy się zna­cie…?! – Char­lotta wyrzu­ciła z sie­bie na raty, a jej spoj­rze­nie zaczęło się prze­miesz­czać po gościach i kel­nerce.

– Oczy­wi­ście! – odparły pra­wie jed­no­cze­śnie Eliza i Kri­stina, a Max poki­wał głową.

– Mówiąc pre­cy­zyj­niej, pięć lat temu mie­li­śmy się bli­żej poznać, ale nagle… znik­nęli – wyja­śniła Kri­stina, roz­kła­da­jąc ramiona i robiąc miny. – Sia­daj­cie… Może być tam? – Wska­zała na czte­ro­oso­bowy sto­lik w pobliżu okna. Trójka gości zgod­nie ruszyła w tamtą stronę. – Od kiedy jeste­ście w Kopen­ha­dze?

– Przy­je­cha­li­śmy pół godziny temu.

– Ale, jak widzę, byli­ście już w Rosen­borg Slot – rze­kła domyśl­nie, spoj­rzaw­szy na Char­lottę, ale ta pokrę­ciła głową.

– Przy­szli­śmy pro­sto z hotelu – wyja­śnił Max.

– Wła­śnie tam na nich cze­ka­łam – uzu­peł­niła jego słowa Char­lotta.

– Tro­chę to dziwne. – Kri­stina wzru­szyła ramio­nami. – Czyli widzę, że wy też się dobrze zna­cie. – Omio­tła spoj­rze­niem przy­by­łych. – To cie­kawy przy­pa­dek, ale jesz­cze cie­kaw­sze jest chyba to, że… Char­lotta i ja jeste­śmy… sio­strami! – uśmiech­nęła się od ucha do ucha, poka­zu­jąc dołeczki w policz­kach.

– Sio­strami?! – ode­zwali się pra­wie chó­rem Eliza i Max.

– Tak w przy­ro­dzie cza­sami się zda­rza. Ci sami rodzice… więc jeste­śmy sio­strami. – Kri­stina cudow­nie się uśmiech­nęła, znowu demon­stru­jąc przy­jezd­nym dołeczki w policz­kach. – Kilka godzin temu jadły­śmy z sio­strą w domu śnia­da­nie – dodała. – Sia­daj­cie, wydam tylko dys­po­zy­cje zało­dze i zaraz do was dołą­czę. Cie­ka­wość mnie zżera, co usły­szę dalej. Chce­cie to samo, co zawsze…? – spy­tała na odchod­nym.

– Oczy­wi­ście – potwier­dzili.

– Trzy lata temu Kri­stina wzięła tę kafejkę w dzier­żawę – roz­po­częła wyja­śniać roz­ba­wiona zda­rze­niem Char­lotta – a w ubie­głym roku zło­ży­ły­śmy się, ciut doło­żyli rodzice i wyku­pi­ły­śmy ją.

– Jeste­ście jej współ­wła­ści­ciel­kami?!

– Dokład­nie tak. Nie lubimy się z sio­strą roz­sta­wać, co zawsze sta­no­wiło dla nas pewien pro­blem. Kiedy dosta­łam pracę w Rosen­borg Slot, ona też zmie­niła pracę, aby być bli­żej mnie. Pew­nie teraz pomy­śle­li­ście sobie, że jeste­śmy dziwne.

– Byłem jedy­na­kiem. – Max wzru­szył ramio­nami, sta­ra­jąc się sko­men­to­wać jej słowa cicho, ale klienci przy sąsied­nich sto­li­kach i tak obej­rzeli się w ich stronę.

– Ja z kolei długo byłam jedy­naczką, nato­miast od pra­wie trzy­na­stu lat mam sio­strę, za którą też bym wsko­czyła w ogień. Ale z porów­ny­wa­niem pomy­słów na życie czy poglą­dów musimy jesz­cze tro­chę pocze­kać – powie­działa Eliza.

Do sto­lika wró­ciła już bez far­tuszka Kri­stina, a zaraz za nią poja­wiła się kel­nerka z fili­żan­kami kawy i czte­rema por­cjami danish pastry2.

– Jak widzi­cie, zapa­mię­ta­łam, co wów­czas zama­wia­li­ście, a co lubi sio­stra, wiem dosko­nale – ode­zwała się, gdy usia­dła obok niej. – Przy powi­ta­niu zażar­to­wa­łam z cze­ka­niem na was, ale czuję, że wasz pobyt zapo­wiada się cie­ka­wie. Coś stra­ci­łam?

Char­lotta powie­działa do niej po duń­sku, ta o coś jesz­cze dopy­tała, obie się uśmiech­nęły.

– Sio­stra już przed waka­cjami wspo­mi­nała mi o waszej spra­wie. Co prawda nie zdra­dziła wów­czas waszych imion, bo to była, i wciąż jest, tajem­nica pań­stwowa – dodała ciszej, pod­no­sząc palec. – W życiu bym nie pomy­ślała, że cho­dzi wła­śnie o was. – Pokrę­ciła głową. – O kafejce dopo­wiemy wię­cej przy innej oka­zji. Na razie wy jeste­ście naj­waż­niejsi.

– Uzu­peł­nię tylko, że kie­dyś wpa­da­łam do sio­stry pra­wie codzien­nie po danish pastry dla pani Jette i sie­bie – włą­czyła się Char­lotta. – Cza­sami zosta­wa­łam chwilę dłu­żej i wypi­ja­łam z Kri­stiną fili­żankę kawy – dodała. – Od ponad dwóch lat, gdy zosta­łam prze­wod­niczką na Fre­de­riks­sta­den, robię to rza­dziej, ale w tym tygo­dniu możemy wpa­dać tutaj codzien­nie.

– Wiem od sio­stry, że będzie­cie w Kopen­ha­dze przez tydzień. Coś się zmie­niło? – spy­tała Kri­stina.

– Wszystko aktu­alne – odparła Eliza.

– W takim razie zdradź­cie, jakie macie życze­nia – zwró­ciła się do nich Char­lotta.

– Rosen­borg Slot, a w szcze­gól­no­ści skar­biec – odparła bez chwili namy­słu Eliza.

– Macie zgodę od pro­fe­sora Rasmus­sena na jego dłu­uugie zwie­dza­aanie. – Char­lotta prze­cią­gnęła ostat­nie słowa.

– Możemy zwie­dzić cały skar­biec? – spy­tała z nie­do­wie­rza­niem Eliza.

– A szu­ka­cie jesz­cze jakichś klej­no­tów?! – zażar­to­wała Char­lotta.

– Gdy­by­śmy wie­dzieli, że będzie szansa na obej­rze­nie wszyst­kiego, to byśmy popro­sili dok­tora Zenona Koryc­kiego z Wawelu, żeby opo­wie­dział nam szcze­gó­łowo o pozo­sta­łych zagi­nio­nych klej­no­tach naszej kró­lo­wej Marii Kazi­miery de La Grange d’Arqu­ien czy też kró­lo­wej Kon­stan­cji Habs­bur­żanki, żony króla Zyg­munta Trze­ciego Wazy. – Z sza­cun­kiem należ­nym obu monar­chi­niom wyre­cy­to­wała ści­szo­nym gło­sem Eliza.

– Jesteś nie­sa­mo­wita – pochwa­liła ją Char­lotta. Kri­stina przy­tak­nęła.

– Zawsze jej to mówię – zadud­nił bez hamul­ców Max.

– Mak­siu, jesteś kochany, ale na drugi raz wygła­szaj swoje pochwały tro­chę ciszej. Nie jeste­śmy u sie­bie – wytknęła mu Eliza i podob­nie jak sio­stry, skwi­to­wała jego prze­szy­wa­jący głos roz­ba­wie­niem.

– Naprawdę się sta­ram. – Ude­rzył się w piersi Max, a Eliza poło­żyła palec na ustach.

– A wra­ca­jąc do tematu, Zenon z Wawelu jest naszym przy­ja­cie­lem i wybit­nym fachow­cem – wyja­śniła. – Zresztą może dzi­siaj o tym też nie mówmy – rozej­rzała się po kafejce – nato­miast wróćmy do naszego zwie­dza­nia. Mogę?

– Mów, pro­szę, ale zacznij może od waszych życzeń – pono­wiła swoją prośbę Char­lotta.

– Punkt pierw­szy i naj­waż­niej­szy prze­ka­za­łam, ale jest też pyta­nie, zanim wskażę punkt drugi.

– Cze­kam.

– Czy z pomni­kiem Małej Syrenki Den Lille Havfrue – wyre­cy­to­wała – wszystko jest w porządku?

– W jak naj­więk­szym, ale… skąd to pyta­nie?

– Uspo­ko­iłaś mnie, bo przed wyjaz­dem zer­k­nę­łam do Wiki­pe­dii i natknę­łam się na cał­kiem sporą listę aktów wan­da­li­zmu, które ją dotknęły.

– Miejmy nadzieję, że lista jest już zamknięta i nic wię­cej jej się nie przy­da­rzy. Czy pod­czas poprzed­niej wizyty poszli­ście ją obej­rzeć?

– Tak, ale dotar­li­śmy tuż przed zacho­dem słońca. Chcę ją tym razem zoba­czyć w peł­nym słońcu, a poza tym dosta­li­śmy zada­nie od Jasia i Mał­gosi, by nakrę­cić długi film z nią w roli głów­nej. Mała Syrenka była kie­dyś moją ulu­bioną posta­cią baj­kową, co teraz dzieci prze­jęły po mnie.

– To rów­nież nasza ulu­biona postać! – pochwa­liły się Char­lotta i Kri­stina. – Dla dzieci dosta­niesz w pre­zen­cie spe­cjalne albumy z Syrenką. Mam ich wiele w archi­wum Rosen­borgu.

– Z tego, co mówisz teraz, a wcze­śniej wspo­mi­nała Kri­stina, wno­szę, że wła­śnie tam masz swoje lokum.

– Mia­łam się prze­nieść gdzie indziej, ale ponie­waż kró­lew­skie prze­wod­niczki pod­le­gają pani Jacob­sen, udało mi się nie zmie­niać miej­sca. Jest mi tam dobrze i nie chcę się stam­tąd ni­gdy ruszać.

– Ni­gdy?! Prze­cież jesteś jesz­cze bar­dzo młoda!

– Jestem, ale moim marze­niem było pra­co­wać tam… albo w Ama­lien­borgu – dodała po chwili.

– A gdyby tra­fiła się moż­li­wość wyboru, to który z zam­ków byś wybrała?

– Ze względu na skar­biec i trony z lwami oczy­wi­ście Rosen­borg, a ze względu na wielką salę tro­nową i moż­li­wość ujrze­nia cza­sami z bli­ska kró­lo­wej, rzecz jasna, Ama­lien­borg.

– No więc, kochana, nie mów, że nie chcesz się ni­gdy ruszać z Rosen­borgu, bo masz jesz­cze cał­kiem kon­kretne marze­nia.

– Też jej to powta­rzam – wtrą­ciła Kri­stina.

– Ale w pobliżu Ama­lien­borgu nie ma żad­nej tak miłej kafejki jak nasza! – zachi­cho­tała Char­lotta i rozej­rzała się po lokalu.

– No to musie­li­ście wy przy­je­chać, żebym wresz­cie wyci­snęła od niej prawdę. Jesteś, Char­lotto, nie­sa­mo­wita, podob­nie jak Eliza, choć w nieco inny spo­sób. – Kri­stina pokrę­ciła głową.

– W tych swo­ich dziw­no­ściach jestem, sio­strzyczko, chyba naj­bar­dziej podobna do cie­bie, ale to już bar­dzo dawno temu usta­li­ły­śmy – rze­kła z uśmie­chem Char­lotta. – Czy może­cie w takim razie wró­cić do prze­ka­za­nia swo­ich ocze­ki­wań?

– Chcie­li­by­śmy zwie­dzić Rosen­borg Slot, a przede wszyst­kim skar­biec, szcze­gó­łowo muzeum pała­cowe w Ama­lien­borgu, bo poprzed­nio zwie­dzi­li­śmy je tylko pobież­nie, oczy­wi­ście na tej liście są odwie­dziny Małej Syrenki, szklarni z kolo­ro­wymi moty­lami w ogro­dzie bota­nicz­nym i powtórny wjazd na wieżę wido­kową Tårnet w Chri­stians­borgu – wyli­czyła Eliza.

– Tylko tyle?! Prze­cież na Fre­de­riks­sta­den jest jesz­cze wiele innych cie­ka­wych miejsc!

– Trak­tu­jemy z Mak­siem obecną wizytę jako podróż wspo­mnie­niową, ale obie­cuję, że będziemy wręcz chło­nąć wszyst­kie twoje komen­ta­rze.

– A ja będę się sta­rał nie prze­szka­dzać! – zadud­nił z uśmie­chem Max.

Po powi­tal­nej kawie wyru­szyli całą czwórką pod posąg Małej Syrenki. Pogoda dopi­sała, toteż filmy i zdję­cia cudow­nie się udały. W powrot­nej dro­dze przy­jęli zapro­sze­nie sióstr na obiad w restau­ra­cji Skind­buk­sen tuż przy Kon­gens Nytorv. Lokal pre­fe­ro­wał duń­ską kuch­nię, więc mieli oka­zję poznać ją, a poza tym miło spę­dzić pra­wie dwie godziny póź­nego popo­łu­dnia. Potem Eliza i Max poże­gnali się z sio­strami i spa­cer­kiem wró­cili do hotelu.

Następny dzień zare­zer­wo­wali na wizytę w zamku Rosen­borg. Max jesz­cze przed śnia­da­niem wysko­czył po bukie­cik dla pani Jette Jacob­sen, a już chwilę po dzie­wią­tej ser­decz­nie się z nią witali. Ucie­szyła się z kwia­tów, wsta­wiła je do wazonu i umie­ściła na swoim biurku.

– Będą mi umi­lać pracę – rze­kła, spo­glą­da­jąc na kwiaty. – Na bie­żąco otrzy­muję rela­cje z waszej wizyty od Char­lotty – zmie­niła temat. – Powie­działa mi, że jeste­ście oszczędni w swo­ich ocze­ki­wa­niach – dodała po chwili. – Dla­czego?

– Kopen­haga jest jed­nym z naszych ulu­bio­nych miast, więc chcemy spa­ce­ro­wać po niej nie­spiesz­nie. Jeść jej naj­więk­sze cuda małą łyżeczką – wyja­śniła Eliza.

– Pięk­nie to pani okre­śliła. Wiem, że naj­pil­niej wam do skarbca. – Wska­zała pal­cem na pod­łogę. – Char­lotto, zdą­ży­łam wydać odpo­wied­nie dys­po­zy­cje, toteż będzie­cie mogli wejść także do obu sal będą­cych w skarbcu poza strefą powszech­nego dostępu. Są w nich prze­cho­wy­wane oso­bi­ste klej­noty naszych wład­ców, któ­rych nie pre­zen­tu­jemy na co dzień – dopo­wie­działa, widząc wyraźne zain­te­re­so­wa­nie Elizy.

– Czy mogę w takim razie mieć prośbę? – padło ze strony gościa.

– Posta­ram się ją speł­nić. – Pani Jacob­sen się uśmiech­nęła.

– Żeby nie musiała mi pani odma­wiać, nie będę pro­siła o żaden klej­not – zażar­to­wała Eliza – a mówiąc poważ­nie, cho­dzi mi o to, by zacząć zwie­dza­nie skarbca wła­śnie od sal spoza strefy.

– Prze­wi­dy­wa­łam, że może­cie wybrać ten wła­śnie spo­sób.

– A ja zawsze a priori zga­dzam się z tego typu wybo­rami mojej żony – ubiegł Elizę Max, co skwi­to­wała uśmie­chem.

– Jeste­ście zna­ko­mici. Myślę, że zwie­dze­nie tych dwóch salek, bo one są nie­wiel­kie, zaj­mie wam góra pół­to­rej godziny. Potem, Char­lotto, pro­szę, przyjdź­cie tutaj na mały poczę­stu­nek. – Wska­zała zamknięte drzwi do sąsied­niego pomiesz­cze­nia. – Nie przyj­muję żad­nych wymó­wek. – To mówiąc, mach­nęła dło­nią, by uciąć dys­ku­sję.

– Boję się, że za bar­dzo uty­jemy w Kopen­ha­dze. – Eliza prze­wró­ciła oczami.

– Wybie­ga­cie się po mie­ście, a Char­lotta wam w tym pomoże. Po pro­stu chcę z wami choć kil­ka­na­ście minut poga­dać na luzie, bo zawsze roz­ma­wiamy na bacz­ność – uśmiech­nęła się pani Jacob­sen. – Zatem życzę miłego zwie­dza­nia.

Po kilku minu­tach zna­leźli się obok wej­ścia do skarbca, przy któ­rym cze­kało dwoje pra­cow­ni­ków ochrony muzeum: kobieta w uni­for­mie i męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze. Char­lotta pode­szła do nich i się przy­wi­tała. Chwilę roz­ma­wiali ze sobą po duń­sku, zer­ka­jąc na Elizę i Maxa, aż wresz­cie pode­szli do gości.

– Dzień dobry pań­stwu – ode­zwał się męż­czy­zna. – Na czas pobytu w pomiesz­cze­niach spe­cjal­nych należy prze­ka­zać do depo­zytu swoje tele­fony i sprzęt foto­gra­ficzny – wyja­śnił, wska­zu­jąc na sty­lową kratę zabez­pie­cza­jącą przej­ście do dal­szej czę­ści kory­ta­rza.

– Rozu­miem, prze­pisy – odpo­wie­dział z uśmie­chem Max. – Jeste­śmy gotowi.

Się­gnął do kie­szeni po tele­fon, Eliza wyjęła swój z torebki.

Kobieta otwo­rzyła nie­po­zorne drzwi w pobliżu kraty, zapra­sza­jąc Elizę i Maxa do małego wnę­trza. Pod jego lewą ścianą stało biurko, nad nim wisiała na ścia­nie czarna zasłona, a w rogu pomiesz­cze­nia stał nie­wielki sejf. Kobieta wyjęła z niego meta­lową skrzynkę i popro­siła o wło­że­nie do niej urzą­dzeń. Wpi­sała je do służ­bo­wego dzien­nika, a gościom wrę­czyła bla­szane żetony na każdą sztukę pozo­sta­wio­nego w depo­zy­cie sprzętu.

Kiedy wyszli na kory­tarz, męż­czy­zna już cze­kał na nich przy kra­cie. Zamek elek­tro­niczny został otwarty przy uży­ciu czyt­nika kart magne­tycz­nych i spe­cjal­nego kodu wpi­sa­nego na kla­wia­tu­rze. Po chwili Eliza i Max zna­leźli się w pierw­szej z dwu sal poza ogól­no­do­stępną strefą, które dodat­kowo były chro­nione masyw­nymi pan­cer­nymi drzwiami zabez­pie­czo­nymi w podobny spo­sób jak krata. Roz­glą­dali się po nie­wiel­kim wnę­trzu bez okien. Wzdłuż ścian stały meta­lowe sto­jaki z pół­kami zabez­pie­czo­nymi szkłem pan­cer­nym. Małe reflek­torki pod­świe­tlały klej­noty.

– To są pozo­stałe klej­noty kró­le­stwa duń­skiego, które opusz­czają swoje miej­sca tylko na spe­cjalne oka­zje – wyja­śniła uro­czy­ście Char­lotta.

– Gdy­bym wie­działa, że to będzie kosz­to­wało tak wiele zachodu… – zaczęła się sumi­to­wać Eliza.

– Nie przej­muj się – prze­rwała jej Char­lotta. – To są nie­zbędne pro­ce­dury. Zosta­li­ście wyjąt­kowo dopusz­czeni do zwie­dze­nia tych sal, co uzgod­nił z sekre­ta­ria­tem kró­lo­wej oso­bi­ście pro­fe­sor Rasmus­sen. Wiem, że kie­dyś był tu także pra­cow­nik kra­kow­skiego zamku o bar­dzo dłu­gim nazwi­sku, ale mnie przy tym nie było – wspo­mniała.

Spoj­rze­nia Elizy i Maxa spo­tkały się na moment.

– Z któ­rej strony roz­pocz­niemy zwie­dza­nie? – spy­tała Eliza, strze­la­jąc oczami na prze­mian w obu kie­run­kach.

– Pozo­sta­wiam wam wybór. Klej­noty uło­żone są według dyna­stii, a w tej sali, począw­szy od króla Fry­de­ryka Pierw­szego aż do Chry­stiana Siód­mego. Klej­noty oso­bi­ste monar­chów z wcze­śniej­szych okre­sów kró­le­stwa, któ­rych zresztą jest nie­wiele, są wysta­wione we wła­ści­wym skarbcu – wyja­śniła.

– Ale tak czy owak nie myśla­łam, że jest ich tak dużo!

– Mie­li­śmy w histo­rii wię­cej szczę­ścia niż Pol­ska i Wawel – poczuła się w obo­wiązku napo­mknąć Char­lotta. – Przed czerw­co­wym spo­tka­niem w Kra­ko­wie zor­ga­ni­zo­wano nam spe­cjalne szko­le­nie, pra­wie semi­na­rium, na temat losów wawel­skiego skarbca, więc wszyst­kiego dowie­dzia­łam się w szcze­gó­łach.

– O! To bar­dzo miłe.

– Odbyło się ono w odpo­wie­dzi na wnio­sek pani Jacob­sen do insty­tu­cji rzą­do­wej, z życz­li­wym wspar­ciem pro­fe­sora Rasmus­sena. Wszy­scy byli­śmy pod ogrom­nym wra­że­niem tra­ge­dii, która spo­tkała Wawel. To było bar­ba­rzyń­stwo. – Char­lotta spoj­rzała smutno na Elizę. – No ale zaczy­najmy. – Wska­zała na pierw­szą półkę. – Żoną króla Fry­de­ryka Pierw­szego została pięt­na­sto­let­nia Anna Hohen­zol­lern… – zaczęła z uśmie­chem swoją opo­wieść.

Na dźwięk tego nazwi­ska Elizę ści­snęło w dołku. Będąc stu­dentką, miesz­kała przez pięć lat w willi Anto­niego i Fran­ciszki na Kamien­nej Górze i miała wiele oka­zji do roz­mów o tym rodzie. Szwaby, Bran­den­bur­czycy, Pru­sacy, ale tak czy owak, zawsze butni Niemcy! Boże! Mamy jed­nak total­nie inne doświad­cze­nia histo­ryczne – pomy­ślała. Opa­no­wała się jed­nak.

Po bli­sko godzi­nie podzi­wia­nia sygne­tów, pier­ścieni, zapi­nek, wisior­ków, naszyj­ni­ków, bran­so­let i innych pre­cjo­zów prze­nie­śli się do dru­giej salki.

– Jak już pew­nie wcze­śniej zauwa­ży­li­ście, z każ­dym kolej­nym władcą klej­no­tów jest coraz wię­cej. Da się to jakoś uza­sad­nić, ale zostawmy wyja­śnie­nia na potem. W tej sali obej­rzy­cie klej­noty kró­lów i kró­lo­wych od Fry­de­ryka Szó­stego i Karo­liny Matyldy Hano­wer­skiej do cza­sów pano­wa­nia Fry­de­ryka Ósmego i Luizy z Hesji-Kas­sel. Klej­noty dwóch pozo­sta­łych kró­lów Danii oraz ich żon są prze­cho­wy­wane w Ama­lien­borgu razem z biżu­te­rią kró­lo­wej Mał­go­rzaty, ale one nie są udo­stęp­nione. Aha! Chyba nie wspo­mnia­łam, że wszy­scy nasi władcy pocho­dzą z Olden­bur­gów, choć z ich róż­nych rodo­wych linii.

Char­lotta, tak jak poprzed­nio, opo­wia­dała o pre­zen­to­wa­nych na pół­kach klej­no­tach kolej­nych wład­ców Danii, a Eliza, sta­ra­jąc się zacho­wać pogodny wyraz twa­rzy, oglą­dała je w mil­cze­niu, cią­gle myśląc o nie­ła­twej histo­rii Pol­ski. Tylko z rzadka zada­wała pyta­nia albo zdaw­kowo odpo­wia­dała na pyta­nia miłej prze­wod­niczki. Przy klej­no­tach kró­lo­wej Karo­liny Ame­lii, dru­giej żony króla Chry­stiana VIII, poczuła ucisk w żołądku. To wła­śnie w jej zapince roz­po­znała kie­dyś bro­szę kró­lo­wej Mary­sieńki.

– Coś sobie przy­po­mnia­łaś? – zapy­tała Char­lotta.

– Tak, wspo­mnia­łam jej zapinkę, wisio­rek – przy­znała się.

– Mia­łaś wów­czas oko – pochwa­liła ją Char­lotta.

– Udało się, ale… dzi­siaj zaczyna mi się już mie­nić w oczach – odparła. – Pew­nie czas koń­czyć oglą­da­nie.

– I tak podzi­wiam, bo widzę, że wszystko was cie­kawi, ale nie ma pośpie­chu – rze­kła uspo­ka­ja­jąco Char­lotta.

– A jak twoje oczy, kocha­nie? – Eliza spoj­rzała na Maxa.

– Jeśli ty wytrzy­mu­jesz, to ja tym bar­dziej – odparł, uno­sząc brew.

Wszystko jej się podo­bało. Była pod wra­że­niem piękna skar­bów, ale przed chwilą uznała, że moż­li­wo­ści jej per­cep­cji są już na wyczer­pa­niu. Jed­nak je prze­ce­niła. Przy klej­no­tach ostat­nich trzech kró­lów i kró­lo­wych wytrzy­mała tylko siłą woli. Nie chciała prze­ry­wać zwie­dza­nia, by nie spra­wić przy­kro­ści Char­lot­cie.

Wkrótce ode­brali swój sprzęt, podzię­ko­wali pra­cow­ni­kom ochrony muzeum i powę­dro­wali do pani Jacob­sen, do któ­rej kilka minut wcze­śniej Char­lotta wysłała ese­mes z infor­ma­cją, że nie­długo się u niej poja­wią.

– I jak pierw­sze wra­że­nia, kochani? – przy­wi­tała ich pani Jette, zapra­sza­jąc do sąsied­niego pokoju, gdzie na stole cze­kało cia­sto, a także kawa i owoce.

– Nie mam słów. Dopiero po powro­cie do Pol­ski będę mogła na spo­koj­nie porów­nać to, co dzi­siaj ujrza­łam, zapa­mię­ta­łam, ze zdję­ciami w fol­de­rach otrzy­ma­nych kie­dyś dzięki pani – odparła Eliza, zer­ka­jąc na Char­lottę.

– To pew­nie teraz uda się pani wró­cić do pro­wa­dze­nia blogu o klej­no­tach w skarb­cach róż­nych kra­jów. Dobrze myślę?

– Mam nadzieję, że znajdę na to wię­cej czasu, bo wów­czas… – Eliza deli­kat­nie mach­nęła dło­nią nad sto­łem – …zaraz był ślub, potem podróż poślubna, roz­po­czę­łam pracę nad dok­to­ra­tem, wkrótce poja­wiły się dzieci… Wie pani, jak to jest – uśmiech­nęła się prze­pra­sza­jąco.

– Jestem wciąż gotowa wspo­ma­gać panią, cho­ciaż na pierw­szej linii kon­taktu i tak była i pozo­sta­nie Char­lotta. – Spoj­rzała na swoją pra­cow­nicę z uśmie­chem. – Inna sprawa, że poprzed­nio widziała pani tylko foto­gra­fie, a dopiero dzi­siaj klej­noty w natu­rze.

– No wła­śnie. Cho­ciaż na ogół mam nie­złą pamięć – powie­działa Eliza. – Myślę jed­nak, że dzi­siaj, by nie dostać oczo­pląsu, zro­bimy sobie prze­rwę w zwie­dza­niu skarbca. – Spoj­rzała na Char­lottę.

– Ja się dosto­suję – odparła, zaja­da­jąc kulki wino­gron. – Możemy tutaj wró­cić jutro, a dzi­siaj zaj­miemy się czymś innym.

– Dobrze byłoby dziś zwie­dzić kró­lew­ski ogród albo szklar­nię z moty­lami – pod­dała pomysł Eliza.

– Macie rację – zgo­dziła się z nimi Jette Jacob­sen. – W salach skarbca dostęp­nych dla zwie­dza­ją­cych jest rów­nież, jak już pew­nie Char­lotta wspo­mniała, wiele klej­no­tów naszych monar­chów, ale także pre­cjo­zów pocho­dzą­cych z daro­wizn, upo­min­ków dla nich, tra­fia­ją­cych do Danii z róż­nych kie­run­ków i naj­róż­niej­szych oka­zji. To rów­nież są dobra korony duń­skiej.

Po pół­go­dzi­nie odpo­czynku przy miłej roz­mo­wie opu­ścili gościnne progi zamku Rosen­borg. Wybrali ota­cza­jące go ogrody i park. Spa­ce­ro­wali po cud­nych alej­kach, oglą­dali pomniki zasłu­żo­nych Duń­czy­ków, wpa­try­wali się w nie­spo­ty­kane kolory kwia­tów, a Max nie­stru­dze­nie foto­gra­fo­wał. Po dro­dze do leżą­cej w pobliżu Kon­gens Nytorv Restau­rant l’Alsace wstą­pili po Kri­stinę. Restau­ra­cja, którą na dzi­siej­szy obiad wybrała Char­lotta, pre­fe­ro­wała fran­cu­ską kuch­nię regio­nalną.

Po obie­dzie przy­stali na jej pro­po­zy­cję, by wje­chać na wieżę wido­kową Tårnet w Chri­stians­borgu, do któ­rej mieli kilka minut drogi. Tam prze­wod­niczka dała popis swo­jej wie­dzy o zabyt­kach Kopen­hagi, opo­wia­da­jąc przez pra­wie godzinę o tym, co widać, ale i czego nie widać. Max na prze­mian fil­mo­wał i foto­gra­fo­wał, zmie­nia­jąc w apa­ra­cie kolejne pamięci.

– Macie jesz­cze siły? – spy­tała Char­lotta, kiedy wyszli na zewnątrz.

– W zasa­dzie… – zaczęła się kry­go­wać Eliza.

– Pro­po­nuję zaj­rzeć jesz­cze do pobli­skiego Muzeum Kró­lew­skich Sta­jen i Powo­zów. – Wska­zała w jego kie­runku. – Myślę, że to będzie piękne zwień­cze­nie dzi­siej­szego dnia. Jestem pewna, że nie poża­łu­je­cie.

I tak rze­czy­wi­ście było. Ujrzeli kil­ka­na­ście koni, choć Char­lotta wspo­mniała, że staj­nie mie­ściły ich kie­dyś nawet dwie­ście sie­dem­dzie­siąt, a także mogli podzi­wiać powozy i karety uży­wane także współ­cze­śnie pod­czas szcze­gól­nie waż­nych uro­czy­sto­ści.

– A teraz zapra­szam do naszej kafejki na kawę i cia­sto – powie­działa po wyj­ściu na ulicę Kri­stina, zachwy­ca­jąc dołecz­kami w policz­kach.

Po dzie­się­ciu minu­tach sie­dzieli w kafejce sióstr.

– Naj­więk­szą zaletą Fre­de­riks­sta­den jest to, że wszyst­kie miej­sca, w któ­rych dzi­siaj byli­śmy, można obejść pie­szo – zauwa­żyła Eliza.

– Tak, to prawda. I jak wra­że­nia, kon­dy­cja? – spy­tała Char­lotta.

– Cie­szę się, że prze­ko­na­łaś nas do Chri­stians­borgu. Lubimy spa­ce­ro­wać i słu­chać two­ich opo­wie­ści – pochwa­liła ją Eliza.

– Zdra­dzę wam – włą­czyła się Kri­stina – że ona bez prze­rwy coś czyta, prze­gląda, a potem się mądruje: czy wiesz, Kri­stino, że w takim a takim roku, książę ten a ten pole­cił zbu­do­wać to czy tamto? – prze­drzeź­niła sio­strę.

– To prawda, na tym punk­cie mam małego bzika, ale z nim mi dobrze – przy­znała Char­lotta.

Kolej­nego dnia, zamiast dokoń­czyć zwie­dza­nie skarbca w Rosen­borg Slot, udali się jed­nak do zamku Ama­lien­borg. Char­lotta zaj­mu­jąco opo­wie­działa histo­rię powsta­wa­nia kom­pleksu, przy­to­czyła kolej­nych wład­ców miesz­ka­ją­cych w poszcze­gól­nych pała­cach, kiedy tra­fiały w kró­lew­skie wła­da­nie. Potem skie­ro­wali się do pałacu Levet­zaua, aktu­al­nej rezy­den­cji następcy tronu, księ­cia Fry­de­ryka. Na jego par­te­rze mie­ści się Muzeum Pała­cowe, w któ­rym obej­rzeli kom­natę Fabergé ze wspa­nia­łymi zbio­rami złot­ni­czymi wyko­na­nymi w car­skiej Rosji, pry­watne pomiesz­cze­nia wyko­rzy­sty­wane daw­niej przez rodzinę kró­lew­ską, wspa­niałą salę balową, zwaną Salą Gala, z kase­to­no­wym sufi­tem, sale recep­cyjne, a także salę tro­nową i biblio­tekę gotycką.

– Na pię­trze pałacu miesz­kają następca tronu, książę Fry­de­ryk z mał­żonką – powie­działa Char­lotta na zakoń­cze­nie zwie­dza­nia.

– A czy dasz wiarę, że moja bab­cia kilka lat temu sie­działa w bocz­nej loży opery w Pozna­niu, a tuż za ścianką, w loży głów­nej, sie­dział książę Fry­de­ryk z narze­czoną Marią Donald­son? – Eliza rzu­ciła spoj­rze­nie na pię­tro pałacu.

– No co ty?! W któ­rym to było roku?

– Chyba jesie­nią dwa tysiące trze­ciego, na przed­sta­wie­niu Aidy.

Char­lotta potarła czoło.

– Mogło tak być, ale to dokład­nie spraw­dzę.

– Po powro­cie z Danii w dwa tysiące siód­mym roku oka­zało się, że Max źle mi podał liczbę dzieci tej pary. Powie­dział, że mają jedno, a fak­tycz­nie wtedy mieli dwójkę. Wiem, że teraz jest już czwórka. W cza­sie jazdy do Kopen­hagi spraw­dzi­łam, że w ubie­głym roku przy­szły na świat bliź­nięta.

– Nawet to wiesz?!

– Eliza wie i pamięta wszystko, więc, Char­lotto, uwa­żaj na słowa – zaśmiał się tubal­nie Max. Wszy­scy zwie­dza­jący muzeum spoj­rzeli natych­miast w ich stronę.

– A co z tą operą? – przy­po­mniała Kri­stina.

– Bab­cia pra­co­wała w niej całe życie… Aha, cho­dzi ci o jej spo­tka­nie z Marią Donald­son! – Eliza po minie obu sióstr zorien­to­wała się, że to je naj­bar­dziej inte­re­suje. – Narze­czona księ­cia popro­siła bab­cię o roz­mowę pod­czas prze­rwy.

– A jaki był powód?

– Bab­cia wyszy­ko­wała się wtedy na spek­takl jak praw­dziwa kró­lowa, tak nam powie­dział jej obecny mąż. Zresztą tam­tego wie­czoru jej się oświad­czył! Ale nie w ope­rze, a w domu! – zachi­cho­tała. – Wra­cam do opery… Jej piękny strój musiała dostrzec narze­czona księ­cia, a że dopiero miała wejść do rodziny kró­lew­skiej, pew­nie dla­tego pozwo­liła sobie na zła­ma­nie ety­kiety. Chwilę poroz­ma­wiały o babci ubio­rze, ucze­sa­niu i spra­wach mody.

– Muszę opo­wie­dzieć o tym pani Jacob­sen.

Kolej­nego dnia dokoń­czyli zwie­dzać skar­biec w zamku Rosen­borg. Roz­po­częli od obej­rze­nia Danish Crown Rega­lii, sym­boli duń­skiej monar­chii. Char­lot­cie nie zamy­kały się usta, a Eliza z Maxem słu­chali z zain­te­re­so­wa­niem. Przy pozo­sta­łych kró­lew­skich klej­no­tach Eliza powoli zaczęła dosta­wać oczo­pląsu, jak pierw­szego dnia. Kiedy dotarli do gablot, w któ­rych były pre­zen­to­wane dro­go­cenne upo­minki z innych kró­lestw dla duń­skich monar­chów, zapa­trzyła się na złotą bran­so­letę zawie­ra­jącą kil­ka­na­ście kolo­ro­wych kamieni. Był przy niej opis, że otrzy­mała ją kró­lowa Karo­lina Ame­lia jako dar na sfi­nan­so­wa­nie budowy ośrod­ków opieki spo­łecz­nej dla dzieci z ubo­gich rodzin. Eliza nie mogła sobie przy­po­mnieć, żeby zdję­cie tej bran­so­lety widziała w któ­rymś z fol­de­rów otrzy­ma­nych pięć lat temu od Char­lotty.

– Przy innych klej­no­tach czy upo­min­kach otrzy­ma­nych na ten cel jest wpi­sany dar­czyńca, a tutaj nie – rzu­ciła jakby do sie­bie. – Czy wiesz dla­czego? – zwró­ciła się do Char­lotty.

– Albo ktoś nie dokoń­czył opisu, albo dar­czyńca był ano­ni­mowy – zba­ga­te­li­zo­wała uwagę Char­lotta. – Tak się też pew­nie zda­rzało. W każ­dym razie w księ­gach ewi­den­cyj­nych skarbca albo w księ­gach rachun­ko­wych kró­le­stwa, gdzie są wpi­sy­wane koszty zaku­pów, wydat­ków, a także war­to­ści otrzy­ma­nych darów, na pewno jest taka infor­ma­cja – zapew­niła.

Eliza zapi­sała sobie w pamięci bran­so­letę skła­da­jącą się z ośmiu czer­wo­nych i ośmiu zie­lo­nych owal­nych kamieni umiesz­czo­nych na bogato ple­cio­nym zło­tym łań­cuszku. Ponadto klej­not miał cha­rak­te­ry­styczne zapię­cie, które sta­no­wił nie­wielki mecha­nizm umiesz­czony w dwóch pła­sko obro­bio­nych czer­wo­nych kamie­niach, pokry­tych zdo­bie­niem w postaci zło­tych orłów.

– Widzę, że ci się spodo­bała. – Char­lotta spoj­rzała na nią.

– Tak, bo jest tu odważne połą­cze­nie czer­wieni z zie­le­nią, a na doda­tek złoto. Mam w swoim pudełku od Mak­sia – szep­nęła – coś bar­dziej deli­kat­nego – pod­kre­śliła mru­gnię­ciem – i na srebr­nym łań­cuszku. Bar­dzo mi się podoba.

– Może kie­dyś będzie kró­lem, więc wów­czas… kto wie? – zachi­cho­tała Char­lotta.

– Jest moim czar­nym ryce­rzem ze sre­brem we wło­sach – dodała szep­tem Eliza.

– Coś czuję, że mnie obga­du­je­cie – zorien­to­wał się Max.

– Nie do końca – wyja­śniła Char­lotta. – Eli­zie naj­bar­dziej spodo­bała się w skarbcu ta bran­so­leta. – Wska­zała pal­cem.

– Malutka! – Max dopiero teraz wpa­trzył się w nią dokład­nie. – To nic takiego! – rzu­cił po chwili. – Zro­bię ci ład­niej­szą z jarzę­biny! – zadud­nił, nie zwa­ża­jąc na innych zwie­dza­ją­cych.

– Cicho! – Eliza poło­żyła palec na ustach.

Tym razem Char­lotta nie dała rady powstrzy­mać śmie­chu. Wkrótce na dobre opu­ścili Rosen­borg Slot.

Kiedy wie­czo­rem zna­leźli się wresz­cie sami w pokoju hote­lo­wym i zasie­dli w salo­niku w fote­lach, Eliza spoj­rzała uważ­nie na Maxa.

– Pamię­tasz o bran­so­letce z jarzę­biny? – rzu­ciła, pyta­jąco uno­sząc brew.

– Prze­cież już spre­zen­to­wa­łem ci podobną!

– Mak­siu, tamta od cie­bie i tak jest naj­pięk­niej­sza, ale zapa­mię­ta­łeś tę złotą, która otrzy­mała w darze kró­lowa Karo­lina Ame­lia? – Wwier­ciła się w niego spoj­rze­niem.

– Podej­rze­wasz, że to bran­so­letka Kon­stan­cji?! – odgadł.

– Nie wyklu­czam. Mam ją tutaj. – Dotknęła pal­cem skroni. – W domu przej­rzymy dokład­nie zdję­cia w fol­de­rach, ale nie przy­po­mi­nam sobie, żebym taką w nich widziała. – Pokrę­ciła głową.

– Zaraz coś spraw­dzimy. – Max pod­niósł palec, a po chwili włą­czył lap­top.

Po kilku minu­tach nachy­lili się nad ekra­nem, prze­szu­ku­jąc bazę danych, którą pięć lat temu otrzy­mali od Zenka.

– Bran­so­letka z pła­sko ple­cio­nego zło­tego łań­cuszka, z kil­ku­na­stoma kamie­niami i zapię­ciem z orłami – prze­czy­tał na głos, kiedy odna­lazł odpo­wiedni wiersz. – Były tam orły? – spy­tał.

– Tak, osa­dzone na czer­wo­nych pła­skich kamie­niach, chyba rubi­nach – powie­działa z lekka oszo­ło­miona Eliza.

– Kil­ka­na­ście kamieni… a ile było w tej ze skarbca? Nie zdą­ży­łem poli­czyć.

– Osiem czer­wo­nych i osiem zie­lo­nych – odparła cicho Eliza.

– Zaraz napi­szę do Zenka, żeby spró­bo­wał spraw­dzić, czy ma dokład­niej­szy opis bran­so­lety Kon­stan­cji. Może nie zamie­ścił go celowo albo po pro­stu nie miał?

Następ­nego dnia przy­szła odpo­wiedź od Zenka: Czer­wone zapię­cia z orłami, osiem czer­wo­nych i osiem zie­lo­nych owali na zło­tym pła­skim łań­cuszku.

– To chyba ten. Ale jak on tra­fił do Danii? – spy­tała szep­tem Eliza.

– Czyżby kró­lowa Mary­sieńka i to wywio­zła z Pol­ski? – zdzi­wił się Max.

– Została kró­lową dopiero ponad pięć­dzie­siąt lat po śmierci Kon­stan­cji, ale kto wie. Nie, to chyba musiało wyglą­dać ina­czej. Wiesz co, zaproś Zenka do Par­chowa po naszym powro­cie, a dzi­siaj dajmy już temu spo­kój – posta­no­wiła Eliza.

– No dobrze. To co nam jesz­cze zostało do zwie­dza­nia?

– Dzi­siaj, Mak­siu, pozwie­dzam sobie cie­bie – wyszep­tała Eliza. – Odbiorę nagrodę zna­leź­nego – uśmiech­nęła się.

Max na począ­tek obda­rzył ją gorą­cym poca­łun­kiem.

Pozo­stałe trzy dni w Kopen­ha­dze minęły bły­ska­wicz­nie. Jeden z nich spę­dzili w ogro­dzie bota­nicz­nym, a w szklarni z kolo­ro­wymi moty­lami ponad godzinę. Obie sio­stry towa­rzy­szyły im przez cały dzień, pod wie­czór zaś zapro­siły do Café Pro­log. Tam Max i Eliza poznali się z ich chło­pa­kami, któ­rzy zro­bili sobie prze­rwę i towa­rzy­szyli im przy sto­liku. Oka­zali się sym­pa­tycz­nymi mło­dymi ludźmi, nie­wi­dzą­cymi świata poza sio­strami.

Do końca pobytu w Kopen­ha­dze Eli­zie co i rusz sta­wała przed oczami bran­so­leta, którą zoba­czyła w skarbcu, bliź­nia­czo podobna do opisu bran­so­lety nale­żą­cej do kró­lo­wej Kon­stan­cji Habs­bur­żanki, dru­giej żony Zyg­munta III Wazy. Opła­ciło się tutaj przy­je­chać – pomy­ślała. Tylko co z tym fan­tem począć?

*

Kilka dni po ich powro­cie do Par­chowa Zenek przy­je­chał odwie­dzić bab­cię. Dopiero na miej­scu zorien­to­wał się, że na jego wizy­cie bar­dziej niż babci zale­żało Eli­zie i Maxowi. Kiedy opo­wie­dzieli mu o szcze­gó­łach zwie­dza­nia skarbca w zamku Rosen­borg, zdę­biał.

– Dopu­ścili was aż do takich taj­no­ści?!

– Tak wyszło. Faj­nie to mają zor­ga­ni­zo­wane – oce­niła Eliza.

– Wyjąt­kowo pro­fe­sjo­nal­nie – dorzu­cił Max.

– O tych szcze­gó­łach, Mak­sie, potem, bo to mnie bar­dzo cie­kawi – popro­sił Zenek, a Max ski­nął głową.

– A wła­śnie, Mak­siu, bo nie pyta­łam wtedy… tam. – Palec Elizy wybrał kie­ru­nek pół­nocno-zachodni. – Wytłu­macz mi, czy skarbca w Rosen­borgu strzeże tylko ta jedna babka?!

– Cze­ka­łem na to pyta­nie – uśmiech­nął się Max. – Naprze­ciwko drzwi do jej dyżurki z wenec­kim pan­cer­nym lustrem, ukry­tym za czarną kotarą…

– To było to?!

– Uhm… Więc naprze­ciwko drzwi do dyżurki były dru­gie drzwi. Sły­sza­łem stam­tąd przy­ci­szone męskie głosy. Kilka zresztą. Widzia­łem też mun­du­ro­wych wcho­dzą­cych do małego budynku na wprost głów­nego wej­ścia do zamku. Tam mają nie­złe siły. Jestem pewien.

– Aha. To sobie o tym potem poroz­ma­wia­cie. – Eliza popa­trzyła na Maxa i Zenka. – Chcę wró­cić do skarbca i bran­so­letki. Po powro­cie do domu nie zna­la­złam jej na żad­nym ze zdjęć. Czu­łam, że tak będzie.

– Tak mówiła mi już w Kopen­ha­dze – potwier­dził Max.

– A pamię­tasz, w jak kiep­skim sta­nie byłam po zwie­dza­niu obu salek? – Spoj­rzała jesz­cze na Maxa.

– No wła­śnie. Myśla­łem, że tam będzie cię nosić, że będziesz gadać jak nakrę­cona, a ty szybko okla­płaś.

– Iry­to­wa­łam się, nie mogąc wypa­trzyć żad­nego z listy poszu­ki­wa­nych pol­skich klej­no­tów. Wbi­łam sobie do głowy, że tam może coś być. Mój mózg pra­co­wał na wyso­kich obro­tach. – Wska­zała na głowę. – Wresz­cie mnie to zmę­czyło i wku­rzyło, że żad­nego nie widzę.

– Nie mogłaś mi wów­czas coś powie­dzieć?!

– Przy Char­lot­cie i ochro­nia­rzach albo pani Jacob­sen? A potem na spa­ce­rach z sio­strami?

– No tak.

– Nie powie­dzia­łam ci też na zakoń­cze­nie pierw­szego dnia… ale już wiesz dla­czego… – Przy­mknęła oczy. – W każ­dym razie, Zenku, bran­so­letka wygląda mniej wię­cej tak. – Pod­su­nęła mu kartkę z kolo­rową gra­fiką.

– O, masz zdol­no­ści… jak kró­lowa Mary­sieńka! – Zenek z wra­że­nia poło­żył dłoń na pier­siach i wpa­trzył się uważ­nie w rysu­nek. – Czyli łań­cu­szek bran­so­letki to bar­dziej ple­ciona sze­roka złota taśma. – Spoj­rzał pyta­jąco na Elizę, która potwier­dziła. – Kamie­nie i zapię­cie wyobra­ża­łem sobie podob­nie. Kole­dzy mysz­kują jesz­cze w archi­wach tam, gdzie Kon­stan­cja bywała na tere­nie kró­le­stwa, mając nadzieję na zna­le­zie­nie jakichś sta­rych zapi­sów, ale czy cokol­wiek znajdą?

– Ale kon­kret­nie gdzie?!

– Prze­cież wia­domo, że była sta­ro­ściną brod­nicką, sta­ro­ściną golub­ską, a także leżaj­ską – wymie­nił Zenek. – W dobrach żywiec­kich, które kupiła dla synów, zakła­dała kościoły. Była bar­dzo pobożna, więc kto wie, czy kie­dyś któ­re­muś nie ofia­ro­wała tej bran­so­lety? Albo czy nie spie­nię­żyła jej na ich potrzeby. Więc jed­nak z kró­lową Mary­sieńką tej bran­so­lety bym nie wią­zał – rzekł, krę­cąc głową.

– Jak dobrze, że już nie muszę sama o tym myśleć. – Eliza ode­tchnęła głę­boko.

– Ty i tak zro­bi­łaś naj­wię­cej. Takie oko! Mak­sie, ty to masz szczę­ście, chło­pie. – Zenek komicz­nie pokrę­cił głową.