Światełko miłości - Roma J. Fiszer - ebook + audiobook

Światełko miłości ebook

Roma J. Fiszer

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Odbiór przez Gabi dyplomu z anglistyki nie przeszkadza jej w udziale w plenerze fotograficznym. Nieoczekiwanie zdobywa pierwszą nagrodę i zamiast zająć się pracą tłumacza, trafia do… Rzymu, zostawiając w Polsce Sławka, swoją pierwszą miłość.

W Rzymie czerpie z włoskiego życia pełnymi garściami, nie tylko jako fotograficzka. Podczas spaceru z Flavio zapomina się. Wraca do kraju, a wkrótce na świecie pojawia się córka, Zuzka.

Gdy powtórnie wyjeżdża do Wiecznego Miasta, zajmuje się już tylko fotografią. Odnosi znaczące sukcesy i wiąże się z Grzegorzem. Żyją jak w bajce, mają wspólne plany…

Nagle Gabi ucieka z Włoch i w okresie świąt Bożego Narodzenia zaszywa się z córką w Nakli. Opowiada jej o swojej przeszłości, o Flavio, Grzegorzu, ale także Sławku.

W wigilię rozlega się dzwonek do drzwi…

Co przerwało idyllę z Grzegorzem? Kto zadzwonił w wigilię do drzwi? Czy Gabrieli wreszcie się w życiu poszczęści?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 326

Oceny
4,2 (74 oceny)
37
21
10
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Svieta

Całkiem niezła

Widać że włożono ogrom pracy w opisy szczegółów, tego gdzie się znajduje główna bohaterka, co robi itd. Na tyle dokładnie, że cały obraz ciąży na tej drugiej stronie czyli historii miłosnej. Mam wrażenie, że czegoś tu jest za dużo. Sam zarys i pomysł na napisanie książki bardzo dobry, ale coś tu jest zagmatwane. Niemniej jednak szczerze polecam przeczytać.
10
Wikusialol0609

Z braku laku…

Co to fotograficzka ? Zmęczyłam się czytaniem opisu.
10
lacerta_

Z braku laku…

Okładka niezwykle świąteczna i klimatyczna. Właśnie to skusiło mnie do włączenia akurat tego audiobooka. Po ostatnich dość ciężkich i mrocznych historiach potrzebowałam ukojenia, niestety srodze się zawiodła. Mało tutaj magii, świąt właściwie wcale. Historia jest nudna i banalna, opisy strasznie rozwlekłe i kompletnie niepotrzebne. Główna bohaterka to ucieleśnienie idealizmu - wszystko wie, wszystko jej wychodzi, a jeśli nawet nie to wszyscy są winni tylko nie ona. "Panna idealna" to nigdy nie był typ bohaterki, który byłam w stanie znieść bez przewracania oczami. Akcja tak właściwie nie istnieje, wieje nudą i przewidywalnością.
00
Annbook

Całkiem niezła

Ciężko się czyta, dużo opisów, ogólnie pomysł fajny na książkę (niektóre wątki wyrwane od czapy), zakończenie? Takie nijakie. Mieszane uczucia co do tej pozycji czegoś mi brakowało.
00
ZanetaCebrat

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Rozdział 1 / Gdańsk, 7 lipca 2004 roku

Roz­dział 1

Gdańsk, 7 lipca 2004 roku

Gabi otwo­rzyła inter­ne­tową skrzynkę pocz­tową. W fol­de­rze Ode­brane, pośród kilku nie­prze­czy­ta­nych mail od zna­jo­mych, był jesz­cze jeden, i ten wła­śnie przy­kuł jej uwagę. W kolum­nie Od: prze­czy­tała ASP1, a w kolum­nie Temat: Komu­ni­kat jury ple­neru „Lato na Głów­nym Mie­ście”.

Otwo­rzyła mail. Jej wzrok szybko wyła­pał naj­waż­niej­szą jego część, czyli komu­ni­kat jury:

Uprzej­mie infor­mu­jemy, że decy­zją jury ple­neru foto­gra­ficz­nego pod nazwą:

„Lato na Głów­nym Mie­ście”

zor­ga­ni­zo­wa­nego przez Aka­de­mię Sztuk Pięk­nych w Gdań­sku, zgło­szony przez Panią kon­kur­sowy zestaw zdjęć uzy­skał wyróż­nie­nie.

Ogło­sze­nie wyni­ków i wrę­cze­nie nagród odbę­dzie się dnia 13 lipca 2004 roku o godzi­nie 11.00 na Dłu­gim Targu obok fon­tanny Nep­tuna. W przy­padku nie­po­gody wrę­cze­nie nagród odbę­dzie się w pomiesz­cze­niach Dworu Artusa.

Się­gnęła po butelkę z wodą. Wypiła kilka łyków i nie wie­dzieć czemu, wylo­go­wała się z poczty. Pomru­gała przez chwilę i ponow­nie się zalo­go­wała. Mail od jury powo­ła­nego przez wła­dze ASP do oceny wyni­ków prac zgło­szo­nych pod­czas ple­neru dalej tam był. Otwo­rzyła go raz jesz­cze. Wpa­trzyła się uważ­nie w zda­nie poprze­dza­jące komu­ni­kat jury. Napi­sane w nim było jak byk:

Sza­nowna Pani Ger­truda Godeb­ska.

No tak, to ja! Nie znam żad­nej innej Godeb­skiej, a nawet gdyby była, to na pewno nie Ger­truda. Nikt takiego imie­nia dzi­siaj nie nosi! Pokrę­ciła głową. Na chrzcie dostała imię po babci, mamie mamy, która poszła zgło­sić uro­dze­nie wnuczki w urzę­dzie stanu cywil­nego. To był jej pod­stęp! Mama opo­wie­działa jej po wielu latach, że bab­cia wyrę­czyła tatę, ale wcze­śniej, jak mówiła mama, suszyła wszyst­kim głowę, że w jej rodzi­nie zawsze tak było: wnuczka dosta­wała imię po babci. Na szczę­ście bab­cia podała także dru­gie imię, Gabriela, bo takiego aku­rat chcieli rodzice. Tym wła­śnie imie­niem i jego zdrob­nie­niami, co czy­niło bab­cię Ger­trudę nie­po­cie­szoną, nazy­wano ją w domu, przed­szkolu, a potem na wszyst­kich eta­pach nauki. Dla więk­szo­ści więc ist­niała jako Gabi, rza­dziej Gabry­sia, a dla rodzi­ców była Gab­cią albo Gabu­nią. Imię Ger­truda wid­niało tylko na świa­dec­twach i pozo­sta­łych ofi­cjal­nych doku­men­tach.

Potrzą­snęła głową, by powró­cić do rze­czy­wi­sto­ści. Prze­czy­tała raz jesz­cze komu­ni­kat i powtór­nie zda­nie, sta­no­wiące ele­ment powi­ta­nia w mailu. Nie było naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że ta infor­ma­cja doty­czy jej wła­śnie.

Uśmiech­nęła się od ucha do ucha. Jej spoj­rze­nie pofru­nęło ku rega­łowi, na któ­rego półce dum­nie pre­zen­to­wały się jej trzy apa­raty foto­gra­ficzne. Po lewej naj­star­szy, kie­dyś bar­dzo dobrej jako­ści apa­rat Prac­tica, spre­zen­to­wany jej przez rodzi­ców na Pierw­szą Komu­nię Świętą, wciąż sprawny i zadbany, bez któ­rego i teraz nie ruszała się z domu na żaden spa­cer. Pośrodku drugi apa­rat od rodzi­ców, tym razem Canon, otrzy­many od nich w dru­giej kla­sie lice­al­nej, kiedy zaczęła odno­sić suk­cesy w kon­kur­sach na tere­nie Bytowa, gdzie uczęsz­czała do liceum. Na pra­wym skrzy­dle trzeci apa­rat, tym razem Minolta. Był on nagrodą za pierw­sze miej­sce w kon­kur­sie ple­ne­ro­wym dla ama­to­rów, z zam­kiem bytow­skim w roli głów­nej, w któ­rym wystar­to­wała, będąc w kla­sie przed­ma­tu­ral­nej.

Od dziecka lubiła obser­wo­wać i doty­kać apa­rat foto­gra­ficzny taty, a pod­czas spa­ce­rów zawsze go nosiła. Uwiel­biała też oglą­dać zro­bione przez ojca zdję­cia. Cza­sami – czy to na spa­ce­rze, czy w domu, ojciec pozwa­lał jej zro­bić jakieś zdję­cie i to cie­szyło ją bar­dziej niż zabawa lal­kami. Jej uję­cia zawsze były intry­gu­jące, a mani­pu­lu­jąc przy­słoną, cza­sem naświe­tla­nia, a także odle­gło­ścią, czę­sto musiała wyja­śniać rodzi­com, dla­czego takie wła­śnie usta­wie­nia wybrała. Foto­gra­fia była tym, co bez reszty pochła­niało ją od naj­młod­szych lat, dla­tego rodzice, obser­wu­jąc i doce­nia­jąc nad­zwy­czajną pasję córki, kupili jej apa­rat. Wów­czas foto­gra­fo­wa­nie wcią­gnęło ją bez reszty. Od dzie­sią­tego roku życia apa­rat towa­rzy­szył nie­mal każ­demu jej wyj­ściu z domu. W szkole pod­sta­wo­wej w Nakli stała się naj­pierw kla­sową foto­gra­ficzką, a szybko nadworną, szkolną. Jej nie­ga­snące zaan­ga­żo­wa­nie zain­spi­ro­wało rodzi­ców do spre­zen­to­wa­nia jej nie­ba­wem świa­tło­mie­rza, lampy bły­sko­wej i torby foto­gra­ficz­nej. W tym cza­sie zaczęła także prze­mien­nie sto­so­wać kli­sze czarno-białe i kolo­rowe. Kiedy foto­gra­ficznych wyzwań na szkol­nym podwórku było jej zbyt mało, wysy­łała zro­bione przez sie­bie zdję­cia na róż­nego rodzaju kon­kursy, które zawzię­cie wyszu­ki­wała w inter­ne­cie i pra­sie. W trak­cie nauki w bytow­skim liceum uczest­ni­czyła w zaję­ciach kółka foto­gra­ficz­nego zarówno w szkole, jak i w zamku. Wkrótce nade­szły pierw­sze liczące się suk­cesy. W kla­sie przed­ma­tu­ral­nej, pod­czas zor­ga­ni­zo­wa­nego przez miej­skie cen­trum kul­tury kon­kur­so­wego ple­neru dla ama­to­rów, jej zestaw zdjęć zdo­był pierw­sze miej­sce. Była tym bar­dziej dumna, że w ple­ne­rze uczest­ni­czyły także osoby doro­słe. Apa­rat Minolta, który otrzy­mała wtedy jako nagrodę, od kilku lat sta­no­wił obiekt jej skry­tych wes­tchnień. Dzięki niemu mogła wejść na wyż­szy poziom odkry­wa­nia taj­ni­ków foto­gra­fii. W kla­sie matu­ral­nej i pod­czas stu­diów, kiedy nauki było wię­cej, kolek­cjo­no­wała zro­bione zdję­cia w archi­wum domo­wym. W tym cza­sie spo­ra­dycz­nie wysy­łała swoje prace na kon­kursy czy brała udział w ple­ne­rach, lecz dużo czy­tała o foto­gra­fii mono­chro­ma­tycz­nej, dzięki czemu zaczęła sto­so­wać pod­czas zdjęć róż­nego rodzaju fil­try, które potra­fiły wycza­ro­wy­wać nie­osią­galną w inny spo­sób paletę odcieni sza­ro­ści.

Na początku stu­diów rodzice, nie­jako w ślad za nią, prze­nie­śli się do Gdań­ska. Jej ojciec Zenon został dyrek­to­rem dużej gdań­skiej firmy prze­my­sło­wej, a matka Joanna zna­la­zła zatrud­nie­nie w urzę­dzie dziel­ni­co­wym jako księ­gowa. Rodzinny dom w Nakli nie­da­leko Jeziora Gli­now­skiego2 zaczął od tego czasu peł­nić rolę let­ni­ska, domu urlo­powo-week­en­do­wego.

Tego dnia, kiedy otrzy­mała dobrą wia­do­mość z ASP, prze­czy­tała ją na głos rodzi­com przy zwy­cza­jo­wej popo­łu­dnio­wej kawie. Skoń­czyw­szy, wpa­trzyła się rado­śnie w ich twa­rze. Naj­pierw mama otwo­rzyła ramiona, potem to samo zro­bił tata. Dała im się wyści­skać, wysłu­chu­jąc gra­tu­la­cji.

– Szkoda, że nie będę mogła pójść z tobą na wrę­cze­nie nagród, Gabu­niu – rzu­ciła mar­kot­nym tonem mama, kiedy córka wró­ciła na swoje miej­sce. – Kole­żanki są na urlo­pie, więc nie mogę się odda­lać z urzędu.

– Gdyby nie to, że potwier­dzi­łem na ten dzień udział w spo­tka­niu w Gdyni, pew­nie bym się urwał – zapew­nił rów­nie mar­kot­nie ojciec.

– Musisz się odpo­wied­nio ubrać, cór­cia – orze­kła po chwili mama.

– Prze­cież jest lato!

– A jeśli będziesz musiała wejść, Gab­ciu, po dyplom czy nagrodę na jakiś podest? No wiesz… pełno ludzi, prasa.

– Tato, to nie są nagrody w biz­ne­sie, które trzeba odbie­rać we fraku.

– Może nie zawsze we fraku, ale ele­gancko.

Żeby dys­ku­sja nie skon­cen­tro­wała się na jej ubio­rze, posta­no­wiła poka­zać zdję­cia, które zgło­siła na kon­kurs, infor­mu­jąc wstęp­nie, że trzy z nich były kolo­rowe, a dwa czarno-białe.

– A dla­czego tak? – spy­tała mama. – Modelki zawsze lepiej pre­zen­tują się w kolo­rach – dodała.

– A ty, tato, co sądzisz? – Gabi prze­nio­sła wzrok na ojca.

– Mama pew­nie ma rację. Piękne kolo­rowe sukienki, i te… – prze­su­nął pal­cami wzdłuż twa­rzy – …maki­jaże – przy­po­mniał sobie i się uśmiech­nął – w które modelki zawsze wkła­dają mnó­stwo pracy, na mono­chro­ma­tycz­nych zdję­ciach nie są pra­wie widoczne.

– Muszę w takim razie opo­wie­dzieć wam tro­chę wię­cej o zasa­dach ple­neru, żeby­ście mieli pełny obraz. W tym naszym wzięło udział osiem­dzie­siąt jeden osób. Podzie­lili nas na dzie­więt­na­ście zespo­łów po cztery osoby, w jed­nym zespole była piątka. Do każ­dego przy­dzie­lono po dwie modelki, a team pię­cio­oso­bowy dostał trzy. Loso­wało się także ulice, na któ­rych zespół robił zdję­cia, spo­śród czte­rech wybra­nych wcze­śniej przez orga­ni­za­to­rów, oraz kolej­ność sesji dla poszcze­gól­nych zespo­łów. Nam przy­pa­dła ulica Świę­tego Ducha w trze­ciej godzi­nie ple­neru.

– Rygory pra­wie jak pod­czas zawo­dów spor­to­wych – ode­zwał się ojciec po wysłu­cha­niu córki.

– Szkoda, że nie przy­pa­dła wam ulica Długa ze Złotą Bramą – rzu­ciła matka, wpa­tru­jąc się w wyświe­tlone aku­rat pierw­sze zdję­cie. – Dziew­czyny na jej tle cie­ka­wiej by się pre­zen­to­wały.

– Czy ulica Świę­tego Ducha w ogóle jest foto­ge­niczna, bo cho­ciaż ją koja­rzę, to nie pamię­tam za dobrze, co tam się znaj­duje? – spy­tał ojciec.

– O wła­śnie! Wresz­cie! I o to w tym ple­ne­rze tak naprawdę cho­dziło! – pochwa­liła go córka. – Zaraz opo­wiem, co wybra­łam na tło moich zdjęć. Ważne, że tego dnia było bar­dzo mocne słońce, a nasz zespół ruszył na trasę, kiedy docho­dziła trzy­na­sta. Słońce stało wła­ści­wie w zeni­cie. I jesz­cze ważne, że tak jak inni mie­li­śmy tylko godzinę na robie­nie zdjęć.

– Czemu tylko godzinę?! – znowu zdzi­wiła się mama.

– Takie były zasady ple­neru.

– No dobrze, Gab­ciu, no i cóż ci się udało uwiecz­nić oprócz mode­lek? – wyra­ził zain­te­re­so­wa­nie ojciec.

– A to jed­nak nie modelki były naj­waż­niej­sze?! – spy­tała mama.

– Otóż to. Oboje macie rację, tylko że tato na plus, a ty, mamuś, na minus – zaśmiała się Gabi.

– Jak na minus, to chyba nie mam racji, tak?

– No wiesz… W logice odwrot­nej przyj­mijmy, że masz.

– Ni­gdy nie chcesz nikomu spra­wić przy­kro­ści. Może czas to zmie­nić?

– Oj, mamo, naprawdę chcia­ła­byś, żebym się zmie­niła? A wiesz, jak bym się ubie­rała, gdy­bym pięć lat temu wybrała ASP?! – Gabi unio­sła brew.

– Dziew­czyny stam­tąd są takie zakrę­cone?!

– Jak wszę­dzie, choć tam spe­cy­ficz­nie. – Mru­gnęła córka. – Aku­rat w moim zespole były dwie dziew­czyny z czwar­tego roku tej uczelni, no i jeden repor­ter z „Dzien­nika Bał­tyc­kiego”. One miały tak jak ja po dwa apa­raty, a on dźwi­gał ich aż pięć. Momen­tami sam chyba nie wie­dział, któ­rym lepiej zro­bić zdję­cie – uśmiech­nęła się.

– Czyli teo­re­tycz­nie był przy­go­to­wany na wszystko! – roze­śmiał się ojciec.

– Każdy z nas mógł zro­bić tylko dzie­sięć zdjęć, i to w ciągu pięt­na­stu minut.

– To ktoś wam liczył czas i zdję­cia?!

– Tak, opie­kun zespołu z ramie­nia jury, ale to była koniecz­ność, bo ina­czej zro­biłby się totalny bała­gan. Ja od razu zgło­si­łam naszej opie­kunce, też stu­dentce ASP, że chcę foto­gra­fo­wać zawsze jako ostat­nia, i prze­ka­za­łam jej kar­teczkę z miej­scami, gdzie zamie­rzam robić swoje uję­cia.

– Spryt­nie! – pochwa­lił ojciec.

– No i pod­czas ple­neru, a wła­ści­wie po powro­cie z sesji zdję­cio­wej na Długi Targ nale­żało speł­nić jesz­cze jeden ważny waru­nek. Każdy uczest­nik musiał w ciągu kwa­dransa prze­ka­zać orga­ni­za­to­rom pięć spo­śród wyko­na­nych przez sie­bie zdjęć. Na eta­pie zgła­sza­nia się do ple­neru mia­łam wąt­pli­wo­ści, czy jest sens brać udział w tego typu wyścigu, ale ponie­waż zawsze potra­fi­łam szybko decy­do­wać się na naci­śnię­cie spu­stu migawki, posta­no­wi­łam spró­bo­wać swo­ich sił. Uzna­łam też, że po przy­go­to­wa­niach i obro­nie pracy magi­ster­skiej będzie to nie­zła odskocz­nia od tam­tego zwa­rio­wa­nego okresu, a przy oka­zji pod­pa­trzę, jak inni radzą sobie w tak dziw­nych oko­licz­no­ściach.

– Nic nam wcze­śniej nie powie­dzia­łaś – zauwa­żył tato.

– Zgło­si­łam się do ple­neru na mie­siąc przed obroną magi­sterki, potem z emo­cji zupeł­nie zapo­mnia­łam, a kiedy się obro­ni­łam, rap­tow­nie mi się przy­po­mniało.

– No tak. My też sta­ra­li­śmy się wtedy scho­dzić ci z drogi – uzu­peł­niła jej słowa mama.

– Powiem wam coś jesz­cze. Otóż dwa dni przed kon­kur­sem wybra­łam się na spa­cer po czte­rech prze­wi­dzia­nych na ple­ner ulicz­kach Głów­nego Mia­sta nie tylko z apa­ra­tami, ale także z note­sem.

– Z note­sem? – powtó­rzyła mama.

– Spryt­nie – znowu pochwa­lił ojciec.

– Lubię stary Gdańsk, ale miesz­kamy tu dopiero od paru lat, więc uzna­łam, że mimo pew­nej jego zna­jo­mo­ści, sko­rzy­stam z oka­zji, by dokład­niej zapo­znać się z wybra­nymi przez jury ulicz­kami. Naj­pierw poczy­ta­łam o nich w inter­ne­cie, a potem chcia­łam tę wie­dzę zwe­ry­fi­ko­wać. Pogodę pod­czas reko­ne­sansu mia­łam taką, jaką naj­bar­dziej lubię w trak­cie foto­gra­fo­wa­nia. Mięk­kie słońce, czę­sto cho­wa­jące się za chmury, więc eks­pe­ry­men­to­wa­łam z róż­nymi uję­ciami. Po powro­cie do domu długo w noc ana­li­zo­wa­łam wyko­nane zdję­cia, wybie­ra­jąc dla każ­dej z ulic po kilka miejsc gwa­ran­tu­ją­cych, moim zda­niem, naj­cie­kaw­sze uję­cia. Wtedy też zde­cy­do­wa­łam, że zro­bię po poło­wie zdjęć kolo­ro­wych i czarno-bia­łych.

– Nie uwie­rzył­bym, że będziesz się do tego ple­neru przy­go­to­wy­wać jak do jakiejś bata­lii.

– No wła­śnie… Dla tych kilku zdjęć?! – uzu­peł­niła słowa ojca matka.

– Mówi­łam wam, że chcia­łam się ode­rwać, zapo­mnieć tro­chę o obro­nie magi­sterki. To mi zajęło głowę… zresztą, co mam lep­szego do roboty pod­czas ostat­nich w życiu waka­cji?!

– Niby tak – zgo­dził się ojciec.

– No, to pokaż wresz­cie następne zdję­cie – popro­siła mama.

– Pocze­kaj jesz­cze chwilę, bo dawno nie mia­łam oka­zji tyle z wami roz­ma­wiać.

– No tak, zapo­mnia­łam.

– Wła­śnie… No więc osta­tecz­nie zro­bi­łam sześć kolo­ro­wych zdjęć apa­ra­tem, który dali­ście mi w dru­giej lice­al­nej. Pamię­tam, jak wam maru­dzi­łam, że ten od Pierw­szej Komu­nii już się zesta­rzał – uśmiech­nęła się. – A resztę zdjęć cyk­nę­łam apa­ra­tem do zdjęć mono­chro­ma­tycz­nych, tym za zwy­cię­stwo w ple­ne­rze na zamku w Byto­wie.

– A nie lepiej było jed­nak zro­bić wszyst­kie zdję­cia kolo­rowe?! – Mama ponow­nie wró­ciła do swo­ich wąt­pli­wo­ści.

– Zer­ka­łam, w jaki spo­sób i czym robią zdję­cia dziew­czyny z grupy i repor­ter. One robiły wszyst­kie zdję­cia kolo­rowe, a on tylko raz czy dwa się­gnął po apa­rat mono­chro­ma­tyczny. Na początku usta­li­li­śmy z opie­kunką zespołu, że zaczniemy sesję przy Kaplicy Kró­lew­skiej, stam­tąd pój­dziemy w kie­runku Motławy i skoń­czymy przy kaplicy.

– To jesz­cze sporo się nacho­dzi­li­ście – zauwa­żył tato. – A jak wytrzy­mały to dziew­czyny… modelki? Miały na nogach szpilki?

– Obie znały zasady i teren ple­neru, więc do let­nich sukie­nek wło­żyły san­dałki, choć widzia­łam, że nie­które modelki para­do­wały w szpil­kach – wyja­śniła Gabi. – San­dałki tutaj ide­al­nie paso­wały. Widzi­cie? – Powięk­szyła zdję­cie na ekra­nie.

– Widzę, że ta ciemna dziew­czyna świet­nie wycho­dzi na zdję­ciach – oce­niła matka, kiedy Gabi zmie­niła na kolejne zdję­cie, też kolo­rowe.

– Nie powie­dzia­łam jesz­cze jed­nego. Mimo że temat ple­neru doty­czył lata na Głów­nym Mie­ście, to orga­ni­za­to­rom cho­dziło nie tylko o modelki, ale także o zabytki, więc…

Gabi prze­łą­czyła na następne zdję­cie, tym razem czarno-białe, i pyta­jąco spoj­rzała na matkę.

– Chyba nie­chcący wcze­śniej mia­łam rację, bo na tej fotce z blon­dynką pra­wie wcale nie widać ani sukienki… w sen­sie kolo­rów, ani maki­jażu.

– Mnie oso­bi­ście to zdję­cie podoba się naj­bar­dziej – powie­działa prze­kor­nie Gabi. – A wie­cie w ogóle co to za obiekt?

– To na pewno jest na ulicy Świę­tego Ducha? – spy­tał ojciec, wpa­tru­jąc się z uwagą w foto­gra­fię.

– Nie koja­rzę miej­sca, bo jakoś dziw­nie sfo­to­gra­fo­wa­łaś, przez co zbyt mało widać. – Wzru­szyła ramio­nami matka.

– To Kaplica Kró­lew­ska – wyja­śniła Gabi. – W tym cza­sie słońce było za nią, a dokład­niej mówiąc, scho­wało się za jej kopułą na szczy­cie. Ona rzu­cała dosyć mocny cień, więc na udane kolo­rowe zdję­cie świa­tła było zbyt mało. Kiedy doszli­śmy do kaplicy, zostały mi jesz­cze do zro­bie­nia, tak jak sobie zapla­no­wa­łam, dwa zdję­cia. Jedno kolo­rowe i jedno mono­chro­ma­tyczne. Mia­łam na ich wyko­na­nie pięć minut. Pozo­stała trójka uczest­ni­ków dzi­wiła się, że tak długo zwle­ka­łam, zresztą modelki także. A ja cze­ka­łam na chmury, na nieco bar­dziej mięk­kie słońce, no, ale tak się nie stało. Jak je oce­nia­cie?!

Prze­łą­czała co kil­ka­na­ście sekund to jedno uję­cie, to dru­gie.

– Zgło­si­łaś dwa pra­wie iden­tyczne zdję­cia?! – zdzi­wiła się mama. – Jakoś nie widzę istot­nej róż­nicy mię­dzy nimi – orze­kła po chwili.

– Osta­tecz­nie wybra­łam jedno z nich.

– Kolo­rowe jest chyba czy­tel­niej­sze, choć może rze­czy­wi­ście zbyt ciemne. Ale tylko na nim koja­rzę obiekt, to zna­czy kaplicę. Ze zdję­cia czarno-bia­łego chy­ba­bym nie odgadł, co to jest – powie­dział po dłuż­szej chwili ojciec.

– Przyj­rzyj­cie się. Nad głową dziew­czyny udało mi się ująć w kadrze kar­tusz z Her­bem Rze­czy­po­spo­li­tej Obojga Naro­dów. Cie­kawy efekt, moim zda­niem, dają jej blond włosy, które jakby dodat­kowo go oświe­tlają.

– A jak ty w ogóle robi­łaś to zdję­cie, bo nie potra­fię w żaden spo­sób odgad­nąć? – zdzi­wił się ojciec, prze­chy­la­jąc wie­lo­krot­nie zabaw­nie głowę.

– Leża­łam na chod­niku na ple­cach – zachi­cho­tała Gabi, a matka zła­pała się za głowę. – Dobrze, że wło­ży­łam tego dnia dżinsy i szarą koszulkę, ale wła­śnie tak sobie pod­czas reko­ne­sansu wykom­bi­no­wa­łam. Modelka nie była pewna, czy nie zaglą­dam jej obiek­ty­wem pod sukienkę, stąd uśmiech na jej twa­rzy jest nieco dziwny: zacie­ka­wie­nie połą­czone z nie­pew­no­ścią. Wła­śnie ten uśmiech, kawa­łek jej uda, kar­tusz nad głową, poświata, którą dają blond włosy, a także szcze­góły ubioru dziew­czyny i archi­tek­tury kaplicy w wielu odcie­niach sza­ro­ści sta­no­wią plus tej kom­po­zy­cji. Pochwalę się, że aby uzy­skać efekt, jaki oglą­da­cie, dodat­kowo uży­łam poma­rań­czo­wego fil­tru.

– Gdy­bym naj­pierw obej­rzał zdję­cie czarno-białe, w życiu bym nie odgadł, że to kaplica – wró­cił do swo­jej opi­nii ojciec.

– Taki był wła­śnie mój zamiar: wzbu­dzić cie­ka­wość oglą­da­ją­cego! Widzę, że się udało! Leżąc, naj­pierw zro­bi­łam zdję­cie kolo­rowe, popa­trzy­łam chwilę na nie, odro­binę sko­ry­go­wa­łam pozy­cje swoją i modelki i dopiero wów­czas nało­ży­łam na obiek­tyw filtr.

– W takim razie w ogóle nie znam się na foto­gra­fii – orze­kła mama. – Zde­cy­do­wa­nie wybra­ła­bym zdję­cie kolo­rowe. A co do leże­nia na ziemi to już naprawdę prze­sa­dzi­łaś – dodała z dez­apro­batą.

– Potem się otrze­pa­łam, a i dziew­czyny mi pomo­gły – zachi­cho­tała córka. – W foto­gra­fii arty­stycz­nej, mamuś, nie wszystko musi być oczy­wi­ste. Nie zawsze cho­dzi tylko o udo­ku­men­to­wa­nie zda­rze­nia czy uwiecz­nie­nie real­nego obiektu, lecz o prze­ka­za­nie pew­nej tajem­nicy, pobu­dze­nie do myśle­nia, jak powie­dział tato, czy choćby tylko wzbu­dze­nie cie­ka­wo­ści. To, moim zda­niem, jest raczej nie­co­dzienne uję­cie. I wcale nie dla­tego, że aku­rat leża­łam na ziemi. – Spoj­rzała na matkę. – Choć z dru­giej strony myślę, że nikt by na coś takiego nie wpadł – rze­kła z prze­chwałką.

– Masz rację, bo ja na pewno bym się nie poło­żył na tro­tu­arze. – Pokrę­cił głową ojciec. – Ale powiedz jesz­cze, jakie kamie­nice czy obiekty zna­la­zły się na pozo­sta­łych zdję­ciach?

– No, to obej­rzyjmy je wszyst­kie jesz­cze raz od początku. Mówię o tej kon­kur­so­wej piątce. – Gabi wyświe­tliła pierw­sze zdję­cie. – Na tym w tle zna­lazł się dom Edu­arda Frie­dri­cha von Con­ra­diego, który był bur­mi­strzem Gdań­ska w dru­giej poło­wie XVIII wieku.

– To ten, od któ­rego nazwi­ska nosi nazwę gdań­ska szkoła? – dopy­tała mama.

– Bli­sko, ale nie. Szkołę, dzi­siej­sze Con­ra­di­num, ufun­do­wał jego syn Karl Frie­drich, który zmarł bez­po­tom­nie i stać go było w testa­men­cie na taki kaprys. Tego szcze­gółu, to zna­czy, że w histo­rii mia­sta jest i ojciec, i syn, przed reko­ne­san­sem nie zna­łam, ale po powro­cie z niego, w domu, szybko nad­ro­bi­łam braki – zaśmiała się. – Obaj spo­czy­wają w kościele Mariac­kim, zdą­ży­łam jesz­cze tam pójść i obej­rzeć płytę nagrobną. Cie­kawa rodzina, cie­kawe posta­cie.

– W takim razie pój­dziemy tam jesz­cze raz wspól­nie – posta­no­wiła mama, a ojciec potwier­dził ski­nię­ciem głowy. – Tyle już tutaj miesz­kamy i o tym nie wie­dzia­łam. A co masz na kolej­nym zdję­ciu?

– To jest dom Arthura Scho­pen­hau­era3… – Gabi zawie­siła głos i popa­trzyła w twa­rze rodzi­ców.

– Nie wie­dzia­łam – przy­znała matka.

– Jak to dobrze mieć mądrą córkę – pochwa­lił ojciec.

– …zna­czy tak się czę­sto mówi, że to jego dom, tyle że na miej­scu tej kamie­nicy kie­dyś stała inna, i to w tam­tej się uro­dził.

– Bujasz nas?

– Spraw­dza­łam tylko waszą czuj­ność. Po dru­gim roz­bio­rze Pol­ski w tysiąc sie­dem­set dzie­więć­dzie­sią­tym trze­cim roku rodzina Scho­pen­hau­erów wyje­chała z Gdań­ska na zawsze, nie chcąc zostać pod­da­nymi króla Prus, bo wów­czas to mia­sto zostało włą­czone do monar­chii pru­skiej.

– Czyli Scho­pen­hauer wolał być pod­da­nym pol­skiej korony?! No, no, no – zauwa­żył ojciec, po wysłu­cha­niu infor­ma­cji. – Dobrze wie­dzieć, bo kie­dyś może się przy­dać – dodał, co matka potwier­dziła ski­nie­niem głowy.

– Na dru­gim zdję­ciu uwiecz­ni­łam frag­ment Domu Żegla­rzy, który czte­ry­sta lat temu sta­nął na miej­scu wcze­śniej­szej sie­dziby gil­dii szy­prów, czyli kapi­ta­nów nie­wiel­kich przy­brzeż­nych jed­no­stek. Udało mi się ująć frag­ment cie­ka­wego por­talu ze stat­kiem i mor­skimi stwo­rami, posą­gami naj­praw­do­po­dob­niej żegla­rzy, a zwień­cze­niem fasady jest święty Jakub, ich patron. Ponie­waż stan drzwi i por­talu jest taki sobie, zro­bi­łam zdję­cie czarno-białe.

– Tym razem sfo­to­gra­fo­wa­łaś bru­netkę – zauwa­żyła mama.

– Tak jakoś spon­ta­nicz­nie wybra­łam, bo miała sukienkę w geo­me­tryczne wzory i bar­dziej paso­wała mi do por­talu. Dzięki temu na jed­nym ze zdjęć mono­chro­ma­tycz­nych jest blon­dynka, a na dru­gim czar­nula.

– A następne zdję­cia?

– Jesz­cze chwila, mamuś, bo skoro jeste­śmy przy szy­prach, warto wspo­mnieć kapra Paula Beneke, który wcze­śniej na pewno też był szy­prem. Co prawda kapro­wie dowo­dzili więk­szymi jed­nost­kami peł­no­mor­skimi, a do tego roz­bój­ni­czymi, kor­sar­skimi, ale ten kaper zasłu­żył się dla Gdań­ska, i to wyjąt­kowo.

– Cie­kawe czym – rzu­ciła z powąt­pie­wa­niem mama.

– Też nie mam poję­cia – potwier­dził ojciec.

– Uspra­wie­dli­wia was tylko to, że nie jeste­ście… nie jeste­śmy stąd – popra­wiła się.

– No tak, nie jeste­śmy. Więc czym zasłu­żył się ten kaper?

– Paul Beneke jako dowódca „Pio­tra z Gdań­ska”, naj­więk­szego kaper­skiego statku Hanzy, zdo­był ogromny łup u wybrzeży Anglii. Obra­bo­wał galerę flo­rencko-bur­gundzką „San Mat­teo”, przej­mu­jąc ogromny obraz Hansa Mem­linga, a wła­ści­wie tryp­tyk Sąd Osta­teczny4. Współ­wła­ści­ciel tego kaper­skiego statku Rein­hold Nie­der­hoff ofia­ro­wał go gdań­skiemu kościo­łowi Mariac­kiemu.

– Ale on nie wisi w Bazy­lice Mariac­kiej, tylko w gdań­skim Muzeum Naro­do­wym! – zauwa­żyła przy­tom­nie mama.

– Zga­dza się. A teraz spójrz­cie na ele­ment przed­proży domu Pod Żół­wiem, który stoi tuż obok Domu Żegla­rzy – rzu­ciła Gabi, prze­łą­cza­jąc na kolejne zdję­cie. – Wybra­łam go wła­śnie ze względu na pła­sko­rzeźby znaj­du­jące się na przed­prożu. Nie bar­dzo mi to jed­nak wyszło kom­po­zy­cyj­nie, pła­sko­rzeźby nie są dobrze widoczne, bo aku­rat zbyt bli­sko zapar­ko­wał samo­chód i musia­łam robić uję­cie z dosyć ostrego kąta. Posta­no­wi­łam więc zro­bić je w kolo­rze, żeby bar­dziej sku­pić się na modelce.

– Blon­dynka wyszła tutaj o niebo lepiej niż na pozo­sta­łych dwóch kon­kur­so­wych zdję­ciach – oce­niła mama – cho­ciaż jej mina…

– Popro­si­łam ją, by opu­ściła dłoń i wolno wodziła pal­cami po pła­sko­rzeź­bie poni­żej balu­strady, na któ­rej przy­sia­dła – weszła jej w słowo córka. – By przy­jęła jak naj­bar­dziej natu­ralną minę, nie jakiś wyszu­kany uśmiech, jakby naprawdę zacie­ka­wiło ją, co takiego odkryły palce. Dobrze się wczuła w rolę i dla­tego podoba mi się jej zamy­ślona, sku­piona twarz, z bar­dzo deli­kat­nym uśmie­chem.

– Cór­cia, nie mia­łem poję­cia, że potra­fisz tak cie­ka­wie opo­wia­dać o foto­gra­fii i aran­żo­wa­niu ujęć – po chwili namy­słu ode­zwał się ojciec. – Zawsze myśla­łem, że to pro­sta sprawa, pra­wie mecha­niczna. Sta­jesz przed obiek­tem czy przed modelką, pro­sisz o uśmiech, a potem cyk… i ewen­tu­al­nie powtórny… cyk. – Przy­ło­żył palce do twa­rzy, jakby trzy­mał w rękach apa­rat i naci­skał spust migawki. – Teraz mam poważne wąt­pli­wo­ści, czy angli­styka była dla cie­bie wła­ści­wym kie­run­kiem.

– Była wła­ści­wym wybo­rem – odparła z prze­ko­na­niem Gabi. – Niech to cię wię­cej nie męczy.

Ojciec ski­nął głową, ale po minie widać było, że odpo­wiedź córki go nie prze­ko­nała.

– A czy ta kamie­nica jest jesz­cze z jakie­goś powodu ważna? – dopy­tała mama, nie bacząc na dyle­maty męża i córki. – Nawet żół­wia na zdję­ciu nie ma.

– Oj! Cze­ka­łam na to pyta­nie. W domu Pod Żół­wiem nale­żą­cym do boga­tych kup­ców Tro­sie­ne­rów uro­dziła się Johanna, ich córka, a matka Arthura Scho­pen­hau­era.

– Aha…

– Kiedy już wyje­chali z Gdań­ska, pisała pamięt­niki, bo była lite­ratką, i z nich wynika, że zarówno rodzice Johanny, ona sama, a także jej mał­żo­nek, byli zwo­len­ni­kami pol­skiej zwierzch­no­ści nad Wol­nym Mia­stem Gdańsk5.

– Oj, to naprawdę cie­kawe.

– Tyle że o tych fak­tach prze­czy­ta­łam dopiero po ple­ne­rze, cho­ciaż pew­nie nie mia­łoby to więk­szego zna­cze­nia przy wybo­rze miejsc do zdjęć, o któ­rych wspo­mi­na­łam wcze­śniej.

– Mówisz o tej kartce, którą dałaś dziew­czy­nie, opie­kunce zespołu?

– Tak, wła­śnie o tym. A żeby­ście byli pewni, że to jest fak­tycz­nie dom Pod Żół­wiem, pokażę wam jesz­cze dwa uję­cia zro­bione pod­czas reko­ne­sansu. – Zmie­niła kata­log, a po chwili na ekra­nie uka­zał się budy­nek w całej oka­za­ło­ści, a potem jesz­cze zbli­że­nie żół­wia umiesz­czo­nego na jego szczy­cie.

– Teraz już wszystko jasne – rzekł ojciec, a mama ski­nęła głową.

Rozdział 2 / 13 lipca 2004 roku

Roz­dział 2

13 lipca 2004 roku

Gabi roz­pie­rała radość. Idąc od auto­busu przez Węzeł Huci­sko, co kilka kro­ków miała ochotę pod­sko­czyć jak mała dziew­czynka. Tak się wła­śnie dzi­siaj czuła i pew­nie też wyglą­dała na nasto­latkę w zwiew­nej, kolo­ro­wej let­niej sukience i san­dał­kach. Co prawda dzie­sięć dni temu obro­niła dyplom na Uni­wer­sy­te­cie Gdań­skim z angli­styki, została panią magi­ster, więc z boku mogła robić wra­że­nie, jakby zapo­mniała o tym istot­nym w życiu fak­cie. Jed­nakże sześć dni temu jej myślami zawład­nęła rado­sna treść komu­ni­katu będą­cego ele­men­tem ode­bra­nego maila z ASP o wyróż­nie­niu jej pracy pod­czas ple­neru foto­gra­ficz­nego w Gdań­sku. Waż­niej­szy od nagrody był dla niej sam fakt, że wła­śnie w tym momen­cie życia jej kil­ku­na­sto­let­nie hobby zostało doce­nione, a do tego przy tak dużej kon­ku­ren­cji. Prze­pro­wa­dziła potem na ten temat długą roz­mowę z rodzi­cami. Wysłu­chała ich pod­po­wie­dzi w kwe­stii sto­sow­nego ubioru na uro­czy­stość wrę­cze­nia nagród, pra­wie im ule­gła, ale tego ranka uznała, że jest lato, a to jej święto, więc ubie­rze się po swo­jemu. Namysł nad wybo­rem sukienki przed otwartą szafą nie trwał długo. Potem wyko­nała w niej kilka obro­tów przed lustrem, poka­zu­jąc sobie kółeczko z pal­ców. Roz­cze­sała sta­ran­nie włosy, dobrała kolo­ry­stycz­nie opa­skę, po czym tylko nabłysz­czyła usta, uzna­jąc, że jak na godziny przed­po­łu­dniowe i waka­cyjne oko­licz­no­ści taki maki­jaż wystar­czy. Do prze­wie­sza­nej przez ramię wzo­rzy­stej torby scho­wała apa­raty foto­gra­ficzne Canon i Minolta, oba uży­wane pod­czas ple­neru, doku­menty i butelkę wody.

Łagodny wiatr roz­wie­wał jej roz­pusz­czone, choć ujęte opa­ską włosy, odsła­nia­jąc z każ­dym kro­kiem gołe ramiona. Wkrótce dotarła do Zło­tej Bramy, a potem kie­ru­jąc się ulicą Długą, w pobliże fon­tanny Nep­tuna. Nad usta­wioną obok sceną wisiał baner z hasłem ple­neru, z gło­śni­ków zaś roz­brzmie­wała muzyka. W pobliżu zgro­ma­dziła się spora grupa chęt­nych do obej­rze­nia uro­czy­sto­ści ogło­sze­nia wyni­ków i wrę­cze­nia nagród. Roz­po­znała kilka osób bio­rą­cych tak jak ona udział w ple­ne­rze. Pozdro­wiła je pod­nie­sie­niem dłoni, ale człon­ków swo­jego zespołu ni­gdzie nie zauwa­żyła. Prze­cha­dzała się wzdłuż Dłu­giego Targu, bo emo­cje nie pozwa­lały jej ustać w miej­scu. Kiedy ratu­szowy caril­lon o godzi­nie jede­na­stej skoń­czył wygry­wa­nie zapro­gra­mo­wa­nej melo­dii, z gło­śni­ków obok sceny roz­legł się dźwięk fan­far. Na scenę weszło kilka osób nale­żą­cych do jury. Pode­szła bli­żej fon­tanny. Pro­wa­dząca uro­czy­stość młoda kobieta przy­wi­tała publicz­ność i popro­siła o zabra­nie głosu prze­wod­ni­czą­cego jury, pro­fe­sora Anto­niego Zie­liń­skiego, dzie­kana wydziału rzeźby i inter­me­diów ASP. Nie była to długa wypo­wiedź, a do tego bez kartki, co dodat­kowo ucie­szyło Gabi. Ze swadą podzię­ko­wał wszyst­kim przy­by­łym przed Dwór Artusa. Opo­wie­dział pokrótce o zasa­dach uczest­nic­twa i miej­scu ple­neru oraz podał liczbę uczest­ni­czą­cych w nim osób. W trak­cie wystą­pie­nia uwagę Gabi przy­kuł męż­czy­zna sto­jący wśród człon­ków jury nie­pa­su­jący pre­zen­cją do pozo­sta­łych. Nie zdzi­wił jej jego chyba trzy­dniowy zarost i krót­kie szpa­ko­wate włosy, ale ciemna kar­na­cja, jasna mało odpo­wied­nia do dżin­sów mary­narka, jasna koszula bez kra­wata, a także widoczna na twa­rzy zaduma. Przez ramię miał prze­wie­szony apa­rat foto­gra­ficzny, co też mocno go odróż­niało od pozo­sta­łych. Co cie­kawe, kiedy pro­fe­sor Zie­liń­ski prze­szedł do przed­sta­wia­nia składu komi­sji, zaczął wła­śnie od niego. Oka­zało się, że to pro­fe­sor Giu­lio di Lam­pe­dusa z Acca­de­mii di Belle Arti w Rzy­mie, wice­prze­wod­ni­czący jury. Gabi przy­po­mniała sobie, że pod­czas inau­gu­ra­cji ple­neru pro­fe­sor Zie­liń­ski wspo­mniał, że z powodu opóź­nio­nego lądo­wa­nia samo­lotu z Rzymu jeden z człon­ków jury przy­bę­dzie za chwilę. Dodał z zabawną miną, że zapewne wła­śnie teraz foto­gra­fuje Gdańsk z pędzą­cej tak­sówki. W trak­cie jego pre­zen­ta­cji twarz wło­skiego gościa ozdo­bił sto­no­wany uśmiech, po czym na jego obli­cze znowu wró­ciła melan­cho­lia. Wyglą­dało, jakby myślami był daleko od Dłu­giego Targu. Nie dane jej było dokoń­czyć tych roz­wa­żań, bo pro­wa­dząca uro­czy­stość kobieta zaczęła odczy­ty­wać listę wyróż­nio­nych. Każde nazwi­sko poprze­dzał roz­le­ga­jący się z gło­śni­ków dźwięk fan­far. Gabi, mając w pamięci emo­cje towa­rzy­szące jej przy czy­ta­niu w domu maila, na wszelki wypa­dek wycią­gnęła z torby butelkę wody. Padło nazwi­sko lau­re­atki pią­tego miej­sca, stu­dentki dru­giego roku ASP, potem na scenę weszli kolejno lau­re­aci czwar­tego i trze­ciego miej­sca spoza tej uczelni. Cała trójka oprócz dużych toreb z nagro­dami rze­czo­wymi otrzy­mała w nagrodę od ASP moż­li­wość uczest­nic­twa na tej uczelni w bez­płat­nym pół­rocz­nym kur­sie pro­fe­sjo­nal­nej foto­gra­fii arty­stycz­nej. Gabi poczuła, że serce zaczyna jej walić jak mło­tem. A ja?! Gdy po chwili przed­sta­wiono lau­re­ata dru­giej nagrody, któ­rym oka­zał się stu­dent pią­tego roku ASP, szybko odkrę­ciła nakrętkę butelki z wodą i pocią­gnęła solidny łyk. To chyba nie­moż­liwe! Może mail, który do niej dotarł, to była jed­nak pomyłka?! Z gło­śni­ków dał się sły­szeć war­kot wer­bli.

– Zwy­cięż­czy­nią tego­rocz­nego ple­neru foto­gra­ficz­nego pod nazwą Lato na Głów­nym Mie­ście, a jed­no­cze­śnie lau­re­atką głów­nej nagrody została… – recy­tu­jąca pod­nio­słym tonem kobieta zawie­siła głos, wer­ble uci­chły, w ich miej­sce z gło­śni­ków kolejny raz popły­nął dźwięk fan­far – pani… Ger­truda Godeb­ska! – dokoń­czyła dyna­micz­nie zapo­wiedź.

Tłum zgro­ma­dzony na Dłu­gim Targu zaczął bić brawo; do okla­sków przy­łą­czyli się człon­ko­wie jury oraz sto­jący na sce­nie lau­re­aci. Gabi poczuła, że nogi ma jak z oło­wiu, nie potra­fiła zro­bić kroku. Prze­łknęła gło­śno ślinę i resztką świa­do­mo­ści wci­snęła butelkę z wodą do torby.

– Zapra­szam raz jesz­cze panią Ger­trudę Godeb­ską na scenę – roz­legł się ponow­nie głos pro­wa­dzą­cej. – Czy jest pani gdzieś tutaj?!

Lewe ramię Gabi pod­nio­sło się powoli. Mimo onie­śmie­le­nia, zasko­cze­nia i emo­cji, zresztą sama już nie wie­działa, jak zde­fi­nio­wać swój stan, na jej twa­rzy poja­wił się uśmiech. Pro­wa­dząca po chwili wypa­trzyła ją.

– Pani Ger­trudo, zapra­szamy do nas na scenę! – ode­zwała się zachę­ca­jąco.

Czy ona nie mogła powie­dzieć… Gabi albo Gabu­niu?! Wes­tchnęła, ale ruszyła wol­nym kro­kiem w kie­runku pod­wyż­sze­nia. Ludzie, bijąc brawo, odsu­wali się na bok. Na scenę weszła już z sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy. Prze­wod­ni­czący jury zachę­cił ją gestem do podej­ścia na śro­dek. Kobieta zza mikro­fonu zaczęła wyli­czać nagrody, które przy­pa­dły jej w udziale. Oprócz zapro­sze­nia do uczest­nic­twa w bez­płat­nym, pół­rocz­nym pro­fe­sjo­nal­nym kur­sie foto­gra­fii arty­stycz­nej w ASP, wymie­niła długą listę upo­min­ków od spon­so­rów ple­neru. Po chwili prze­wod­ni­czący jury skła­dał jej gra­tu­la­cje. Po nim uści­snął jej dłoń oraz powie­dział kilka słów łamaną angielsz­czy­zną pro­fe­sor di Lam­pe­dusa, a następ­nie pozo­stali człon­ko­wie jury. W takiej sytu­acji jesz­cze ni­gdy się nie zna­la­zła. Dzię­ko­wała, kła­niała się, uśmie­chała, ale nie wszystko do niej jesz­cze docie­rało. Wrę­cza­nych przez hostessy nagród i upo­min­ków było tak dużo, że nie dawała rady utrzy­mać ich wszyst­kich w rękach. Usły­szała, że jest wśród nich mię­dzy innymi także apa­rat foto­gra­ficzny, ale nie padła jego marka. Tym­cza­sem do mikro­fonu pod­szedł gość z Włoch.

– W imie­niu mojej uczelni, Acca­de­mii di Belle Arti di Roma – mówił, kale­cząc język angiel­ski – z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią infor­muję lau­re­atkę pierw­szej nagrody, że została zapro­szona na mie­sięczny pobyt w Rzy­mie, by mogła poznać uczel­nię i wziąć udział w jed­nym z orga­ni­zo­wa­nych przez nas ple­ne­rów. Pobyt będzie rzecz jasna połą­czony ze zwie­dza­niem Wiecz­nego Mia­sta. Wszystko to odbę­dzie się na koszt uczelni. Gra­tu­luję dosko­na­łej pracy, która nie tylko moim zda­niem jest naj­lep­sza, a także zasłu­żo­nego zwy­cię­stwa. Na odbiór rzym­skiej nagrody ma pani dwa­na­ście mie­sięcy – dodał, raz jesz­cze uści­snął jej dłoń, uśmiech­nął się i znowu na jego twarz wró­ciła zaduma.

Pro­wa­dząca imprezę teraz ją popro­siła do mikro­fonu. Gabi spoj­rzała bez­rad­nie na swoje obwie­szone nagro­dami ręce. Po chwili dwie hostessy prze­jęły od niej część nagród. Pozo­sta­wiła przy sobie tylko oka­zały dyplom w rulo­nie oraz torbę z kar­to­nem kry­ją­cym nie­znany jej jesz­cze apa­rat foto­gra­ficzny, cho­ciaż wydało się jej, że mignęła nazwa Leica. Spoj­rzała na mikro­fon, a ponad nim na spory tłum widzów. Zwró­ciła na moment głowę w stronę prze­wod­ni­czą­cego jury i pro­fe­sora z Włoch.

– Nie spo­dzie­wa­łam się… – zaczęła drżą­cym gło­sem. – Mogę także dodać, że jestem w szoku… i to też jest prawda. Chcę podzię­ko­wać orga­ni­za­to­rom ple­neru i jury, że dostrze­gli moje prace, bo czę­sto zasta­na­wia­łam się, czy ja i moje apa­raty – poru­szyła ramie­niem, na któ­rym prze­wie­szona była torba z apa­ra­tami Canon i Minolta – wła­ści­wie patrzymy na świat. Myślę, że te wszyst­kie nagrody – prze­nio­sła na chwilę spoj­rze­nie na trzy­maną torbę, a potem zer­k­nęła w kie­runku hostess trzy­ma­ją­cych pozo­stałe jej nagrody – doda­dzą mi odwagi w foto­gra­fo­wa­niu i dalej będę zgłę­biała jego taj­niki. Kurs w ASP – spoj­rzała na pro­fe­sora Zie­liń­skiego i lekko ski­nęła głową – Rzym i uczel­nia pana pro­fe­sora – uśmiech­nęła się do jurora z Włoch – to wszystko pew­nie będzie mi się śniło i zupeł­nie nie wiem, jak uda mi się pogo­dzić z moją pracą. Gra­tu­luję kole­żan­kom i kole­gom wyróż­nień, dzię­kuję za współ­za­wod­nic­two – ski­nęła głową w kie­runku pozo­sta­łych lau­re­atów – a pań­stwu na Dłu­gim Targu dzię­kuję za miłe przy­ję­cie.

Skło­niła się w kie­runku widzów. Roz­le­gły się dłu­gie okla­ski, a po nich ode­zwały się fan­fary. Do mikro­fonu pode­szła jurorka pro­wa­dząca imprezę.

– A teraz czas dla foto­gra­fów – doko­nała ostat­niej już zapo­wie­dzi, wska­zu­jąc na scenę wypeł­nioną lau­re­atami i człon­kami jury. Z gło­śni­ków popły­nęła miła dla ucha muzyka.

*

Pod­czas poczę­stunku prze­wi­dzia­nego przez orga­ni­za­to­rów ple­neru w Dwo­rze Artusa Gabi przy­pa­dło miej­sce pomię­dzy pro­fe­so­rami Zie­liń­skim i di Lam­pe­dusą. Pozo­stali lau­re­aci zostali usa­do­wieni mię­dzy innymi człon­kami jury, przed­sta­wi­cie­lami władz mia­sta oraz spon­so­rami. Dostojna sala Dworu Artusa wkrótce wypeł­niła się cichym gwa­rem.

– Którą z pol­skich aka­de­mii sztuk pięk­nych pani ukoń­czyła i jak dawno temu? No i gdzie pani pra­cuje? – spy­tał di Lam­pe­dusa, gdy tylko usie­dli.

– Nie­stety, nie jestem absol­wentką żad­nej z tych uczelni.

– Nie rozu­miem. – Zare­ago­wał potrzą­śnię­ciem głową Włoch, po czym spoj­rzał w stronę pro­fe­sora Zie­liń­skiego, jakby miał o to do niego pre­ten­sje.

– Czy może nam to pani jakoś wyja­śnić? – Pro­fe­sor Zie­liń­ski zagad­nął zwy­cięż­czy­nię ple­neru. – Prze­cież facho­wość pani prac wska­zuje, że jed­nak musiała pani ukoń­czyć któ­rąś z nich, no, chyba że jest pani absol­wentką jakiejś zagra­nicz­nej uczelni.

– Tak się zło­żyło, że dawno temu wybra­łam angli­stykę i nie­całe dwa tygo­dnie temu obro­ni­łam na gdań­skim uni­wer­sy­te­cie pracę magi­ster­ską.

– W takim razie zapewne gdzieś pani ukoń­czyła jakieś pro­fe­sjo­nalne kursy foto­gra­ficzne! – rzu­cił z prze­ko­na­niem pro­fe­sor di Lam­pe­dusa.

– Takich też nie koń­czy­łam, choć mogę zapew­nić, że foto­gra­fia jest moim hobby od dziecka. Tłu­maczką, anglistką, rów­nież chcia­łam zostać już od dawna, cho­ciaż może tro­chę póź­niej, niż wcią­gnęło mnie foto­gra­fo­wa­nie.

– Ale pro­szę mimo wszystko wyja­śnić nam, dla­czego pani nie stu­dio­wała foto­gra­fii, skoro widać, że jest w tym pani zna­ko­mita?!

– Bo w mojej Nakli czy Byto­wie na Kaszu­bach patrzy się na życie prak­tycz­nie. Wybra­łam taki fach, który w przy­szło­ści może mi przy­no­sić stałe dochody, a po pracy… zawsze mogę pójść na spa­cer, by robić zdję­cia – odparła Gabi z roz­bra­ja­jącą szcze­ro­ścią.

– Ale prze­cież pani jest naprawdę pro­fe­sjo­nal­nym i nie bójmy się tego okre­śle­nia wybit­nym foto­gra­fi­kiem! Jestem zszo­ko­wany pani odpo­wie­dziami – zdu­miał się Włoch. – A kto, jeśli można się dowie­dzieć, uczył panią robie­nia zdjęć? To zna­czy całej tej sztuki, bo po pani pra­cach widać, że pre­zen­tują one nad­zwy­czajny artyzm?! – dopy­tał eks­pre­syj­nie.

Na twa­rzy Wło­cha pierw­szy raz poja­wiło się nie­uda­wane zain­te­re­so­wa­nie. Znik­nęła z niej zaduma pomie­szana z melan­cho­lią.

– Już jako dziecko nosi­łam na spa­ce­rach apa­rat foto­gra­ficzny taty, ale on i ja, jeśli mi cza­sami pozwo­lił, robi­li­śmy naj­zwy­czaj­niej­sze zdję­cia. – Dziew­czyna wzru­szyła ramio­nami. – Rodzina w lesie, nad jezio­rem, na ścieżce pomię­dzy łąkami to były główne ich tematy. Co prawda zawsze trzy­ma­łam pod­czas foto­gra­fo­wa­nia apa­rat ina­czej niż ojciec, bo lubi­łam kom­bi­no­wać, a także zmie­nia­łam usta­wie­nia, wtedy jesz­cze nie zawsze zda­jąc sobie sprawę z efek­tów, jakie przy­niosą. To była intu­icja. Tato czę­sto się potem dzi­wił, dla­czego na pierw­szym pla­nie wyro­sła nie­spo­dzie­wa­nie sto­krotka lub pra­wie cał­ko­wi­cie zasło­ni­łam obiek­tyw, wpy­cha­jąc go mię­dzy liście. Pytał, dla­czego znowu bar­dziej zain­te­re­so­wały mnie kwiaty na dru­gim pla­nie niż twa­rze mamy i jego – opo­wia­dała.

Zasłu­chany Giu­lio di Lam­pe­dusa wpa­try­wał się w nią jak urze­czony.

– Kiedy jako dzie­się­cio­latka dosta­łam od rodzi­ców pierw­szy apa­rat foto­gra­ficzny, uczy­łam się wszyst­kiego sama… No, może nie do końca sama, bo pod­czas nauki w bytow­skim liceum nale­ża­łam do kółek foto­gra­ficznych szkol­nego i w miej­skim cen­trum kul­tury.

Obaj pro­fe­so­ro­wie pra­wie jed­no­cze­śnie zapra­gnęli dowie­dzieć się, jakim sprzę­tem Gabi robi zdję­cia. Roze­śmiali się obaj, że tak dziw­nie wyszło. Nie­spe­szona dziew­czyna się­gnęła po torbę i wyjęła z niej oba apa­raty marek Canon i Minolta. Jeden z nich podała pro­fe­so­rowi Zie­liń­skiemu, a drugi pro­fe­so­rowi di Lam­pe­du­sie.

– Pani robi zdję­cia tymi apa­ra­tami?! – spy­tał zdu­miony Zie­liń­ski.

– Swoją naj­bar­dziej udaną pracę wyko­nała pani pod­czas ple­neru tą mono­chromką?! – dodał pyta­jąco di Lam­pe­dusa, wska­zu­jąc na minoltę, jed­no­cze­śnie wymie­nia­jąc się z Zie­liń­skim ponad sto­łem apa­ra­tami dziew­czyny.

– Oba mi w zupeł­no­ści wystar­czają. – Gabi roz­ło­żyła zabaw­nie dło­nie. – Nie mam więk­szych potrzeb, cho­ciaż wiem, że ist­nieją lep­sze apa­raty – dodała szcze­rze.

– Koniecz­nie muszę panią obej­rzeć w akcji! Teraz, zaraz, natych­miast – rzekł nie­cier­pli­wie pro­fe­sor di Lam­pe­dusa. – Mogłaby pani pójść ze mną na spa­cer?

– Ale co? Mam poka­zać, jak robię zdję­cia?! – zdzi­wiła się Gabi.

– Chcę wszystko obej­rzeć. Obiekty, które są w tle na pani zdję­ciach z ple­neru, spo­sób, w jaki pani foto­gra­fuje… Wszystko. Anto­nio, pój­dziesz z nami?!

– Prze­pra­szam cię, Giu­lio, ale o trzy­na­stej mam posie­dze­nie senatu, więc nie dam rady – odparł pro­fe­sor Zie­liń­ski. – Powi­nie­nem zaraz ruszyć na uczel­nię.

– Trudno, ale odpo­wia­da­jąc naszej prze­pięk­nej… jak pani na imię?

– Ger­truda… – wypo­wie­działa ciszej dziew­czyna – ale wolę, jak mówi się do mnie Gabi – uśmiech­nęła się roz­kosz­nie.

– Aha, Gabi. Pięk­nie. Gabi… – powtó­rzył prze­cią­gle di Lam­pe­dusa i uśmiech­nął się nie­spo­dzie­wa­nie sze­roko. – Czyli, jak rozu­miem, skoro pani nie odmó­wiła, to zna­czy, że przy­jęła moją pro­po­zy­cję? – Zaj­rzał jej w twarz.

– Jasne, mogę pójść, tylko co ja zro­bię ze swo­imi… – Gabi zer­k­nęła z zakło­po­ta­niem za sie­bie, gdzie pod jedną ze ścian Dworu Artusa spo­czy­wały w tor­bach jej nagrody.

– Hostessy prze­niosą je do naszej uczelni, prze­cież to nie­da­leko – odparł Zie­liń­ski. – Odbie­rze je pani w dzie­ka­na­cie w odpo­wied­niej dla sie­bie chwili. Zaraz wszystko zała­twimy.

Dzie­kan popro­sił do sie­bie jed­nego z młod­szych człon­ków jury. Zamie­nił z nim kilka zdań i po chwili męż­czy­zna pod­szedł do niej z dwiema hostes­sami.

– Panie dzie­ka­nie, wszystko zała­twione. Dziew­czyny aku­rat wra­cają na uczel­nię, więc nie ma pro­blemu. Speł­nić taką przy­sługę naszej głów­nej lau­re­atce to praw­dziwa przy­jem­ność – powie­dział, spo­glą­da­jąc z uśmie­chem na Gabi.

– A w jakich godzi­nach mogę ode­brać swoje skarby? – zapy­tała.

– Dzie­ka­nat czynny jest codzien­nie od ósmej do osiem­na­stej.

– A więc odbiorę jesz­cze dzi­siaj, bo chcę się pochwa­lić przed rodzi­cami.

– Jasne, taka infor­ma­cja zosta­nie zosta­wiona w dzie­ka­na­cie – ode­zwała się jedna ze stu­den­tek ASP, peł­niąca dzi­siaj funk­cję hostessy.

Dopiero teraz nieco roz­luź­niona Gabi zja­dła kawa­łek cia­sta i napiła się poma­rań­czo­wego soku. Giu­lio di Lam­pe­dusa wpa­try­wał się w sie­dzącą obok dziew­czynę z zadumą, podobną jak pod­czas ocze­ki­wa­nia na ogło­sze­nie wyni­ków ple­neru.

– Giu­lio, wszystko w porządku? – zapy­tał pro­fe­sor Zie­liń­ski.

– Tak, Anto­nio. Cie­szę się na ten spa­cer z… – na chwilę zawie­sił głos, ale szybko przy­po­mniał sobie imię sie­dzą­cej obok dziew­czyny – Gabi.

– Tak jest lepiej, panie pro­fe­so­rze. Pro­szę tak wła­śnie do mnie mówić, nie będę się przez to peszyła. Panią mam zamiar zostać od pierw­szych dni wrze­śnia, bo wów­czas zacznę pra­co­wać.

– Teraz masz waka­cje? – zacie­ka­wił się Włoch.

– Tak obie­ca­łam sobie i rodzi­com. Ostat­nie moje stu­denc­kie waka­cje. Spę­dzimy je na naszych kocha­nych Kaszu­bach zupeł­nie bez trosk zwią­za­nych z nauką.

– To gdzieś daleko stąd?!

– Nie­któ­rzy twier­dzą, że Gdańsk powi­nien być sto­licą tego regionu, ponie­waż jest naj­więk­szym mia­stem na Kaszu­bach, ja jed­nak uwa­żam, że są nimi rów­no­praw­nie Kar­tuzy i Koście­rzyna.

– Dowie­dzia­łem się cze­goś nowego – ucie­szył się di Lam­pe­dusa. – Nie mówi­łeś mi o tym, Anto­nio. – Spoj­rzał na Zie­liń­skiego z uda­wa­nym wyrzu­tem.

– Tyle wciąż się dzieje… – Ten zabaw­nie wzru­szył ramio­nami. – Tak sobie myślę, pani Ger… – dziew­czyna gwał­tow­nie pokrę­ciła głową – Gabi… że po tym pół­rocz­nym kur­sie otrzy­ma­nym od uczelni w nagrodę może by pani jesz­cze coś innego odwa­żyła się u nas stu­dio­wać? Muszę prze­dys­ku­to­wać tę sprawę z kole­gami z uczelni.

– A gdzie będziesz pra­co­wać? – zacie­ka­wił się Włoch.

– Mam do wyboru dwa miej­sca: tutaj, to zna­czy w Gdań­sku, jako tłu­maczka w jed­nej z waż­nych firm, ale to jesz­cze nie jest to, o czym marzę, albo w Byto­wie w biu­rze tłu­ma­czeń. To też nie jest szczyt moich marzeń, choć może spo­koj­niej­sza praca.

– Duża firma daje wię­cej oka­zji do pozna­nia kogoś cie­ka­wego, co może się kie­dyś przy­dać – rzu­cił ze znaw­stwem Zie­liń­ski.

– Ale tam mia­ła­bym jed­nak więk­szy spo­kój. Obmy­ślimy wszystko z rodzi­cami dopiero na let­ni­sku.

Pro­fe­sor Zie­liń­ski zer­k­nął na zega­rek.

– Ja powoli muszę nie­stety zni­kać, choć tak miło się roz­ma­wia. Giu­lio, pamię­tasz, że spo­ty­kamy się o godzi­nie osiem­na­stej?

– Tak, nie nawalę, obie­ca­łem two­jej żonie, więc będę.

– Pani… Gabi – przy­po­mniał sobie pro­fe­sor Zie­liń­ski. – Życzę, żeby wszystko dobrze uło­żyło się z pracą, a waka­cje udały się naj­le­piej, jak tylko można sobie wyobra­zić. Pro­szę odwie­dzić mnie kie­dyś na uczelni. W dzie­ka­na­cie wszyst­kiego się pani dowie – uśmiech­nął się i poże­gnał.

Rozdział 3

Roz­dział 3

Po upły­wie kwa­dransa Gabi z pro­fe­so­rem di Lam­pe­dusą skie­ro­wali się spod Dworu Artusa w kie­runku ulicy Świę­tego Ducha.

– Byłem już dwa razy w Gdań­sku, ale zawsze coś sta­wało na prze­szko­dzie, żeby zro­bić taki miły spa­cer jak z tobą… Gabi. – Tym razem wypo­wie­dział jej imię z pew­nym waha­niem i spoj­rzał na nią bacz­nie.

Dziew­czyna wychwy­ciła to. Nie mogła odgad­nąć, co się kryje za zmia­nami jego nastroju. Prze­waż­nie był zadu­many, choć momen­tami oży­wiał się, a nawet deli­kat­nie uśmie­chał, po czym znowu sta­wał się melan­cho­lijny. Arty­sta!, prze­bie­gła jej przez głowę myśl.

– Mam pewien pomysł – rzu­cił pro­fe­sor po kil­ku­dzie­się­ciu kro­kach. – Pójdźmy naj­pierw na tę twoją ulicę z ple­neru… przy­po­mnij, jak brzmi jej nazwa po pol­sku?

– Świę­tego Ducha.

– Ład­nie brzmi, śpiew­nie, ale dla mnie trudna do wymó­wie­nia – uśmiech­nął się łagod­nie.

– A czy w pana języku nie nazy­wa­łaby się cza­sem Via dello Spi­rito Santo? – spy­tała Gabi.

– Znasz język wło­ski?!

Pro­fe­sor zatrzy­mał się i spoj­rzał na nią zdzi­wiony.

– Na dru­gim roku stu­diów wybra­łam ten język jako dodat­kowy, stąd jego zna­jo­mość, ale ona jest tylko pobieżna. Uczy­łam się go tylko przez rok.

– Kiedy wypo­wia­da­łaś nazwę ulicy, to nie odczu­łem tego po akcen­cie.

– To może w takim razie kie­dyś bar­dziej go zgłę­bię – ucie­szyła się z pochwały. – Teraz prze­ci­namy jedną z ple­ne­ro­wych ulic. – Wska­zała na tabliczkę z nazwą Chleb­nicka. – Nie mam poję­cia, jak powinna brzmieć jej nazwa po wło­sku… Może Via del Pane?

– Ach… pane, rozu­miem, chleb, ale też nie mam poję­cia, jaka powinna być jej wło­ska nazwa. Może taka, jak mówisz, a może nie. Nie­które z nazw nie dają się prze­tłu­ma­czyć ot tak.

– Kiedy przed ple­ne­rem robi­łam reko­ne­sans na wybra­nych przez orga­ni­za­to­rów ulicz­kach, doczy­ta­łam wcze­śniej w inter­ne­cie, że jej dawna nazwa po łaci­nie brzmiała Pla­tea pisto­rum lub Pla­tea panum – uzu­peł­niła swoje wcze­śniejsze słowa Gabi. – Na niej kie­dyś han­dlo­wano pie­czy­wem.

– Teraz lepiej zro­zu­mia­łem. Może jesz­cze i na tę ulicę mnie przy­pro­wa­dzisz, bo widzę tam ładne kamie­nice z przed­pro­żami.

– Jeśli wystar­czy nam czasu – odparła, mru­ga­jąc, na co pro­fe­sor uśmiech­nął się sze­rzej niż poprzed­nio. – Zaraz będziemy prze­ci­nać ulicę Mariacką – rzu­ciła po chwili.

– Kiedy ostat­nio byłem w Gdań­sku, Anto­nio poka­zał mi bazy­likę. – Wska­zał w kie­runku ogrom­nej bryły świą­tyni. – Ta ulica po wło­sku mogłaby się nazy­wać Via della Santa Maria… tak myślę.

Gabi ski­nęła głową.

– Ja z kolei doczy­ta­łam w Wiki­pe­dii, że kie­dyś nosiła nazwę ulica Naszej Pani, co po wło­sku byłoby chyba Via della Madonna.

– Pięk­nie!

– Wery­fi­ko­wa­łam tę nazwę w słow­niku.

Po dal­szych kilku minu­tach spa­ceru weszli w ulicę Świę­tego Ducha.

– To tu! – Gabi naj­pierw wska­zała w kie­runku bramy noszą­cej nazwę Świę­tego Ducha zamy­ka­ją­cej drogę do Motławy, a potem w drugą stronę, gdzie góro­wała bryła Kaplicy Kró­lew­skiej.

– Via dello Spi­rito Santo – powie­dział na głos pro­fe­sor di Lam­pe­dusa, a kilka osób znaj­du­ją­cych się w pobliżu spoj­rzało w jego kie­runku.

– Język wło­ski jest lubiany w Gdań­sku – wyja­śniła Gabi. – Zde­cy­do­wa­nie bar­dziej niż nie­miecki – dodała ciszej.

– Chyba rozu­miem, bo Anto­nio poka­zy­wał mi album ze znisz­cze­niami Gdań­ska po dru­giej woj­nie świa­to­wej.

– Ale zapewne wyja­śnił panu, że więk­szość znisz­czeń powstała w zasa­dzie po for­mal­nym wyzwo­le­niu? – Spoj­rzała na niego prze­ni­kli­wie.

– Pocze­kaj, tak, wspo­mi­nał o czymś takim, ale wydało mi się, że źle zro­zu­mia­łem. Czyli naj­pierw Rosja­nie wyzwo­lili Gdańsk, bo to oni wyzwo­lili, prawda? – upew­nił się.

Gabi ski­nęła głową.

– A potem rabo­wali i nisz­czyli, co się dało, a także gwał­cili miesz­kanki mia­sta – dokoń­czyła za niego. – Kie­dyś nie mia­łam o tym zie­lo­nego poję­cia, ale jedna z gdań­skich przy­ja­ció­łek wszystko mi opo­wie­działa. Jej dzia­dek był, jest histo­ry­kiem. Wiem sporo, ale ten temat chyba nie jest odpo­wiedni na dzi­siej­szy spa­cer.

– Masz, Gabi, rację – zgo­dził się pro­fe­sor.

Wol­nym kro­kiem pode­szli pod Kaplicę Kró­lew­ską. Dziew­czyna pod­nio­sła głowę i wska­zała na kar­tusz z Her­bem Rze­czy­po­spo­li­tej Obojga Naro­dów, który sta­no­wił istotny ele­ment jej kon­kur­so­wej pracy.

– Czyli to jest ten obiekt z two­jego naj­lep­szego ple­ne­ro­wego zdję­cia – odgadł pro­fe­sor.

– Czy to zdję­cie naprawdę było naj­lep­sze?!

– Twoje oczy potwier­dzają świa­do­mość, że to bar­dzo dobra kom­po­zy­cja.

– Gdyby nie reko­ne­sans…

– Ile czasu spę­dzi­łaś pod­czas niego tutaj? – Wska­zał na kaplicę.

– Nie wię­cej niż pięć minut, bo prze­cież mia­łam już za sobą spa­cer po trzech uli­cach. Zaczy­na­łam powoli odczu­wać także głód – uśmiech­nęła się.

– Głód dla foto­grafa potrafi być ogrom­nym nie­bez­pie­czeń­stwem – potwier­dził, pod­no­sząc zabaw­nie oczy. – Zdradź mi jesz­cze, w jaki spo­sób robi­łaś zdję­cie, żeby kar­tusz stał się tak istot­nym jego ele­men­tem? – zmie­nił temat i powtór­nie wpa­trzył się w piękny obiekt.

Wycze­kała kil­ka­na­ście sekund, pod­czas któ­rych pro­fe­sor spo­glą­dał w górę na kopułę kaplicy i kar­tusz, zmie­nia­jąc kilka razy pozy­cję.

– Poło­ży­łam się na ple­cach, o tutaj. – Wska­zała pal­cem.

– Na chod­niku?!

– Głowę wła­ści­wie mia­łam już na jezdni. – Gabi wzru­szyła ramio­nami.

– Ale to prze­cież nie­bez­pieczne!

– Mia­łam sporą obstawę.

– A dla­czego aku­rat tak wykom­bi­no­wa­łaś?

– Bo gdy­bym się nie poło­żyła, pro­mie­nie słońca wpa­da­łyby w obiek­tyw. To też mogłoby dać cie­kawy efekt, ale mając do zro­bie­nia ostat­nie dwa zdję­cia, nie chcia­łam ryzy­ko­wać. I tak poświę­ci­łam zdję­cie kolo­rowe na korektę uło­że­nia. – Znowu wska­zała na chod­nik.

– Aha! Rozu­miem. Spryt­nie. Jestem pewien, że pod­czas waszego ple­neru nikt wię­cej nie kładł się na plecy. Może na brzu­chu ktoś leżał, ale na ple­cach na pewno nie! – Teraz pro­fe­sor cicho zachi­cho­tał, ale zaraz znowu spo­waż­niał. – Zna­łem kie­dyś pewną dziew­czynę, która mie­wała pomy­sły podobne do two­ich. Nieco sza­lone – dodał ciszej. – Gabi zmarsz­czyła czoło i już otwie­rała usta, żeby o coś spy­tać, kiedy ten znowu się ode­zwał:

– Mam pewną pro­po­zy­cję, jeśli idzie o nasz dal­szy pobyt na Via della Spi­rito Santo.

– Tak… słu­cham…? – spy­tała na raty.

– Zabawmy się teraz w foto­gra­fo­wa­nie obiek­tów, które sta­no­wiły tło two­ich kon­kur­so­wych prac.

– To zna­czy?

– Każde z nas zrobi zdję­cie kolej­nego z listy two­ich obiek­tów z ple­neru, a druga osoba w tym cza­sie odwraca się, żeby nie widzieć, jak foto­gra­fuje ta, na którą wypa­dła kolej. Czas na wyko­na­nie uję­cia dwie minuty… I jesz­cze jedno!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. ASP – Aka­de­mia Sztuk Pięk­nych (tutaj: w Gdań­sku). [wróć]

2. Jezioro Gli­now­skie – nazwa powszech­nie uży­wana, cho­ciaż w urzę­do­wym spi­sie opra­co­wa­nym przez Komi­sję Nazw Miej­sco­wo­ści i Obiek­tów Fizjo­gra­ficz­nych (KNMiOF) figu­ruje ono jako jezioro Glinno. [wróć]

3. Arthur Scho­pen­hauer – filo­zof, ur. 1788 r. w Gdań­sku, zm. 1860 r. we Frank­fur­cie n. Menem. Jako filo­zof i myśli­ciel gło­sił pro­gra­mowy ahi­sto­ryzm i pre­zen­to­wał skraj­nie pesy­mi­styczny pogląd na świat. https://visitg­dansk.com/Dom-Scho­pen­hauerow,o,7699 [dostęp: 15.09.2022] [wróć]

4. Tryp­tyk Sąd Osta­teczny Hansa Mem­linga znaj­do­wał się w kościele Mariac­kim do 1807 r. W erze napo­le­oń­skiej jako łup wojenny tra­fił do Luwru, potem do Ber­lina, a wresz­cie w roku 1817 wró­cił do Gdań­ska. Pod koniec dru­giej wojny świa­to­wej został wywie­ziony do Nie­miec, skąd jako sowiecka zdo­bycz został prze­ka­zany do Ermi­tażu w Lenin­gra­dzie. Od roku 1956 jest eks­po­na­tem Muzeum Naro­do­wego w Gdań­sku, a w Bazy­lice Mariac­kiej znaj­duje się jego kopia. [wróć]

5. Na pod­sta­wie cytatu z pamięt­nika Johanny Scho­pen­hauer. http://gucia­mal.blog­spot.com/2020/09/gdan­skie-wspo­mnie­nia-modo­sci-johanna.html [dostęp: 7.10.2022] [wróć]