Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Odbiór przez Gabi dyplomu z anglistyki nie przeszkadza jej w udziale w plenerze fotograficznym. Nieoczekiwanie zdobywa pierwszą nagrodę i zamiast zająć się pracą tłumacza, trafia do… Rzymu, zostawiając w Polsce Sławka, swoją pierwszą miłość.
W Rzymie czerpie z włoskiego życia pełnymi garściami, nie tylko jako fotograficzka. Podczas spaceru z Flavio zapomina się. Wraca do kraju, a wkrótce na świecie pojawia się córka, Zuzka.
Gdy powtórnie wyjeżdża do Wiecznego Miasta, zajmuje się już tylko fotografią. Odnosi znaczące sukcesy i wiąże się z Grzegorzem. Żyją jak w bajce, mają wspólne plany…
Nagle Gabi ucieka z Włoch i w okresie świąt Bożego Narodzenia zaszywa się z córką w Nakli. Opowiada jej o swojej przeszłości, o Flavio, Grzegorzu, ale także Sławku.
W wigilię rozlega się dzwonek do drzwi…
Co przerwało idyllę z Grzegorzem? Kto zadzwonił w wigilię do drzwi? Czy Gabrieli wreszcie się w życiu poszczęści?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 326
Rozdział 1
Gdańsk, 7 lipca 2004 roku
Gabi otworzyła internetową skrzynkę pocztową. W folderze Odebrane, pośród kilku nieprzeczytanych mail od znajomych, był jeszcze jeden, i ten właśnie przykuł jej uwagę. W kolumnie Od: przeczytała ASP1, a w kolumnie Temat: Komunikat jury pleneru „Lato na Głównym Mieście”.
Otworzyła mail. Jej wzrok szybko wyłapał najważniejszą jego część, czyli komunikat jury:
Uprzejmie informujemy, że decyzją jury pleneru fotograficznego pod nazwą:
„Lato na Głównym Mieście”
zorganizowanego przez Akademię Sztuk Pięknych w Gdańsku, zgłoszony przez Panią konkursowy zestaw zdjęć uzyskał wyróżnienie.
Ogłoszenie wyników i wręczenie nagród odbędzie się dnia 13 lipca 2004 roku o godzinie 11.00 na Długim Targu obok fontanny Neptuna. W przypadku niepogody wręczenie nagród odbędzie się w pomieszczeniach Dworu Artusa.
Sięgnęła po butelkę z wodą. Wypiła kilka łyków i nie wiedzieć czemu, wylogowała się z poczty. Pomrugała przez chwilę i ponownie się zalogowała. Mail od jury powołanego przez władze ASP do oceny wyników prac zgłoszonych podczas pleneru dalej tam był. Otworzyła go raz jeszcze. Wpatrzyła się uważnie w zdanie poprzedzające komunikat jury. Napisane w nim było jak byk:
Szanowna Pani Gertruda Godebska.
No tak, to ja! Nie znam żadnej innej Godebskiej, a nawet gdyby była, to na pewno nie Gertruda. Nikt takiego imienia dzisiaj nie nosi! Pokręciła głową. Na chrzcie dostała imię po babci, mamie mamy, która poszła zgłosić urodzenie wnuczki w urzędzie stanu cywilnego. To był jej podstęp! Mama opowiedziała jej po wielu latach, że babcia wyręczyła tatę, ale wcześniej, jak mówiła mama, suszyła wszystkim głowę, że w jej rodzinie zawsze tak było: wnuczka dostawała imię po babci. Na szczęście babcia podała także drugie imię, Gabriela, bo takiego akurat chcieli rodzice. Tym właśnie imieniem i jego zdrobnieniami, co czyniło babcię Gertrudę niepocieszoną, nazywano ją w domu, przedszkolu, a potem na wszystkich etapach nauki. Dla większości więc istniała jako Gabi, rzadziej Gabrysia, a dla rodziców była Gabcią albo Gabunią. Imię Gertruda widniało tylko na świadectwach i pozostałych oficjalnych dokumentach.
Potrząsnęła głową, by powrócić do rzeczywistości. Przeczytała raz jeszcze komunikat i powtórnie zdanie, stanowiące element powitania w mailu. Nie było najmniejszych wątpliwości, że ta informacja dotyczy jej właśnie.
Uśmiechnęła się od ucha do ucha. Jej spojrzenie pofrunęło ku regałowi, na którego półce dumnie prezentowały się jej trzy aparaty fotograficzne. Po lewej najstarszy, kiedyś bardzo dobrej jakości aparat Practica, sprezentowany jej przez rodziców na Pierwszą Komunię Świętą, wciąż sprawny i zadbany, bez którego i teraz nie ruszała się z domu na żaden spacer. Pośrodku drugi aparat od rodziców, tym razem Canon, otrzymany od nich w drugiej klasie licealnej, kiedy zaczęła odnosić sukcesy w konkursach na terenie Bytowa, gdzie uczęszczała do liceum. Na prawym skrzydle trzeci aparat, tym razem Minolta. Był on nagrodą za pierwsze miejsce w konkursie plenerowym dla amatorów, z zamkiem bytowskim w roli głównej, w którym wystartowała, będąc w klasie przedmaturalnej.
Od dziecka lubiła obserwować i dotykać aparat fotograficzny taty, a podczas spacerów zawsze go nosiła. Uwielbiała też oglądać zrobione przez ojca zdjęcia. Czasami – czy to na spacerze, czy w domu, ojciec pozwalał jej zrobić jakieś zdjęcie i to cieszyło ją bardziej niż zabawa lalkami. Jej ujęcia zawsze były intrygujące, a manipulując przysłoną, czasem naświetlania, a także odległością, często musiała wyjaśniać rodzicom, dlaczego takie właśnie ustawienia wybrała. Fotografia była tym, co bez reszty pochłaniało ją od najmłodszych lat, dlatego rodzice, obserwując i doceniając nadzwyczajną pasję córki, kupili jej aparat. Wówczas fotografowanie wciągnęło ją bez reszty. Od dziesiątego roku życia aparat towarzyszył niemal każdemu jej wyjściu z domu. W szkole podstawowej w Nakli stała się najpierw klasową fotograficzką, a szybko nadworną, szkolną. Jej niegasnące zaangażowanie zainspirowało rodziców do sprezentowania jej niebawem światłomierza, lampy błyskowej i torby fotograficznej. W tym czasie zaczęła także przemiennie stosować klisze czarno-białe i kolorowe. Kiedy fotograficznych wyzwań na szkolnym podwórku było jej zbyt mało, wysyłała zrobione przez siebie zdjęcia na różnego rodzaju konkursy, które zawzięcie wyszukiwała w internecie i prasie. W trakcie nauki w bytowskim liceum uczestniczyła w zajęciach kółka fotograficznego zarówno w szkole, jak i w zamku. Wkrótce nadeszły pierwsze liczące się sukcesy. W klasie przedmaturalnej, podczas zorganizowanego przez miejskie centrum kultury konkursowego pleneru dla amatorów, jej zestaw zdjęć zdobył pierwsze miejsce. Była tym bardziej dumna, że w plenerze uczestniczyły także osoby dorosłe. Aparat Minolta, który otrzymała wtedy jako nagrodę, od kilku lat stanowił obiekt jej skrytych westchnień. Dzięki niemu mogła wejść na wyższy poziom odkrywania tajników fotografii. W klasie maturalnej i podczas studiów, kiedy nauki było więcej, kolekcjonowała zrobione zdjęcia w archiwum domowym. W tym czasie sporadycznie wysyłała swoje prace na konkursy czy brała udział w plenerach, lecz dużo czytała o fotografii monochromatycznej, dzięki czemu zaczęła stosować podczas zdjęć różnego rodzaju filtry, które potrafiły wyczarowywać nieosiągalną w inny sposób paletę odcieni szarości.
Na początku studiów rodzice, niejako w ślad za nią, przenieśli się do Gdańska. Jej ojciec Zenon został dyrektorem dużej gdańskiej firmy przemysłowej, a matka Joanna znalazła zatrudnienie w urzędzie dzielnicowym jako księgowa. Rodzinny dom w Nakli niedaleko Jeziora Glinowskiego2 zaczął od tego czasu pełnić rolę letniska, domu urlopowo-weekendowego.
Tego dnia, kiedy otrzymała dobrą wiadomość z ASP, przeczytała ją na głos rodzicom przy zwyczajowej popołudniowej kawie. Skończywszy, wpatrzyła się radośnie w ich twarze. Najpierw mama otworzyła ramiona, potem to samo zrobił tata. Dała im się wyściskać, wysłuchując gratulacji.
– Szkoda, że nie będę mogła pójść z tobą na wręczenie nagród, Gabuniu – rzuciła markotnym tonem mama, kiedy córka wróciła na swoje miejsce. – Koleżanki są na urlopie, więc nie mogę się oddalać z urzędu.
– Gdyby nie to, że potwierdziłem na ten dzień udział w spotkaniu w Gdyni, pewnie bym się urwał – zapewnił równie markotnie ojciec.
– Musisz się odpowiednio ubrać, córcia – orzekła po chwili mama.
– Przecież jest lato!
– A jeśli będziesz musiała wejść, Gabciu, po dyplom czy nagrodę na jakiś podest? No wiesz… pełno ludzi, prasa.
– Tato, to nie są nagrody w biznesie, które trzeba odbierać we fraku.
– Może nie zawsze we fraku, ale elegancko.
Żeby dyskusja nie skoncentrowała się na jej ubiorze, postanowiła pokazać zdjęcia, które zgłosiła na konkurs, informując wstępnie, że trzy z nich były kolorowe, a dwa czarno-białe.
– A dlaczego tak? – spytała mama. – Modelki zawsze lepiej prezentują się w kolorach – dodała.
– A ty, tato, co sądzisz? – Gabi przeniosła wzrok na ojca.
– Mama pewnie ma rację. Piękne kolorowe sukienki, i te… – przesunął palcami wzdłuż twarzy – …makijaże – przypomniał sobie i się uśmiechnął – w które modelki zawsze wkładają mnóstwo pracy, na monochromatycznych zdjęciach nie są prawie widoczne.
– Muszę w takim razie opowiedzieć wam trochę więcej o zasadach pleneru, żebyście mieli pełny obraz. W tym naszym wzięło udział osiemdziesiąt jeden osób. Podzielili nas na dziewiętnaście zespołów po cztery osoby, w jednym zespole była piątka. Do każdego przydzielono po dwie modelki, a team pięcioosobowy dostał trzy. Losowało się także ulice, na których zespół robił zdjęcia, spośród czterech wybranych wcześniej przez organizatorów, oraz kolejność sesji dla poszczególnych zespołów. Nam przypadła ulica Świętego Ducha w trzeciej godzinie pleneru.
– Rygory prawie jak podczas zawodów sportowych – odezwał się ojciec po wysłuchaniu córki.
– Szkoda, że nie przypadła wam ulica Długa ze Złotą Bramą – rzuciła matka, wpatrując się w wyświetlone akurat pierwsze zdjęcie. – Dziewczyny na jej tle ciekawiej by się prezentowały.
– Czy ulica Świętego Ducha w ogóle jest fotogeniczna, bo chociaż ją kojarzę, to nie pamiętam za dobrze, co tam się znajduje? – spytał ojciec.
– O właśnie! Wreszcie! I o to w tym plenerze tak naprawdę chodziło! – pochwaliła go córka. – Zaraz opowiem, co wybrałam na tło moich zdjęć. Ważne, że tego dnia było bardzo mocne słońce, a nasz zespół ruszył na trasę, kiedy dochodziła trzynasta. Słońce stało właściwie w zenicie. I jeszcze ważne, że tak jak inni mieliśmy tylko godzinę na robienie zdjęć.
– Czemu tylko godzinę?! – znowu zdziwiła się mama.
– Takie były zasady pleneru.
– No dobrze, Gabciu, no i cóż ci się udało uwiecznić oprócz modelek? – wyraził zainteresowanie ojciec.
– A to jednak nie modelki były najważniejsze?! – spytała mama.
– Otóż to. Oboje macie rację, tylko że tato na plus, a ty, mamuś, na minus – zaśmiała się Gabi.
– Jak na minus, to chyba nie mam racji, tak?
– No wiesz… W logice odwrotnej przyjmijmy, że masz.
– Nigdy nie chcesz nikomu sprawić przykrości. Może czas to zmienić?
– Oj, mamo, naprawdę chciałabyś, żebym się zmieniła? A wiesz, jak bym się ubierała, gdybym pięć lat temu wybrała ASP?! – Gabi uniosła brew.
– Dziewczyny stamtąd są takie zakręcone?!
– Jak wszędzie, choć tam specyficznie. – Mrugnęła córka. – Akurat w moim zespole były dwie dziewczyny z czwartego roku tej uczelni, no i jeden reporter z „Dziennika Bałtyckiego”. One miały tak jak ja po dwa aparaty, a on dźwigał ich aż pięć. Momentami sam chyba nie wiedział, którym lepiej zrobić zdjęcie – uśmiechnęła się.
– Czyli teoretycznie był przygotowany na wszystko! – roześmiał się ojciec.
– Każdy z nas mógł zrobić tylko dziesięć zdjęć, i to w ciągu piętnastu minut.
– To ktoś wam liczył czas i zdjęcia?!
– Tak, opiekun zespołu z ramienia jury, ale to była konieczność, bo inaczej zrobiłby się totalny bałagan. Ja od razu zgłosiłam naszej opiekunce, też studentce ASP, że chcę fotografować zawsze jako ostatnia, i przekazałam jej karteczkę z miejscami, gdzie zamierzam robić swoje ujęcia.
– Sprytnie! – pochwalił ojciec.
– No i podczas pleneru, a właściwie po powrocie z sesji zdjęciowej na Długi Targ należało spełnić jeszcze jeden ważny warunek. Każdy uczestnik musiał w ciągu kwadransa przekazać organizatorom pięć spośród wykonanych przez siebie zdjęć. Na etapie zgłaszania się do pleneru miałam wątpliwości, czy jest sens brać udział w tego typu wyścigu, ale ponieważ zawsze potrafiłam szybko decydować się na naciśnięcie spustu migawki, postanowiłam spróbować swoich sił. Uznałam też, że po przygotowaniach i obronie pracy magisterskiej będzie to niezła odskocznia od tamtego zwariowanego okresu, a przy okazji podpatrzę, jak inni radzą sobie w tak dziwnych okolicznościach.
– Nic nam wcześniej nie powiedziałaś – zauważył tato.
– Zgłosiłam się do pleneru na miesiąc przed obroną magisterki, potem z emocji zupełnie zapomniałam, a kiedy się obroniłam, raptownie mi się przypomniało.
– No tak. My też staraliśmy się wtedy schodzić ci z drogi – uzupełniła jej słowa mama.
– Powiem wam coś jeszcze. Otóż dwa dni przed konkursem wybrałam się na spacer po czterech przewidzianych na plener uliczkach Głównego Miasta nie tylko z aparatami, ale także z notesem.
– Z notesem? – powtórzyła mama.
– Sprytnie – znowu pochwalił ojciec.
– Lubię stary Gdańsk, ale mieszkamy tu dopiero od paru lat, więc uznałam, że mimo pewnej jego znajomości, skorzystam z okazji, by dokładniej zapoznać się z wybranymi przez jury uliczkami. Najpierw poczytałam o nich w internecie, a potem chciałam tę wiedzę zweryfikować. Pogodę podczas rekonesansu miałam taką, jaką najbardziej lubię w trakcie fotografowania. Miękkie słońce, często chowające się za chmury, więc eksperymentowałam z różnymi ujęciami. Po powrocie do domu długo w noc analizowałam wykonane zdjęcia, wybierając dla każdej z ulic po kilka miejsc gwarantujących, moim zdaniem, najciekawsze ujęcia. Wtedy też zdecydowałam, że zrobię po połowie zdjęć kolorowych i czarno-białych.
– Nie uwierzyłbym, że będziesz się do tego pleneru przygotowywać jak do jakiejś batalii.
– No właśnie… Dla tych kilku zdjęć?! – uzupełniła słowa ojca matka.
– Mówiłam wam, że chciałam się oderwać, zapomnieć trochę o obronie magisterki. To mi zajęło głowę… zresztą, co mam lepszego do roboty podczas ostatnich w życiu wakacji?!
– Niby tak – zgodził się ojciec.
– No, to pokaż wreszcie następne zdjęcie – poprosiła mama.
– Poczekaj jeszcze chwilę, bo dawno nie miałam okazji tyle z wami rozmawiać.
– No tak, zapomniałam.
– Właśnie… No więc ostatecznie zrobiłam sześć kolorowych zdjęć aparatem, który daliście mi w drugiej licealnej. Pamiętam, jak wam marudziłam, że ten od Pierwszej Komunii już się zestarzał – uśmiechnęła się. – A resztę zdjęć cyknęłam aparatem do zdjęć monochromatycznych, tym za zwycięstwo w plenerze na zamku w Bytowie.
– A nie lepiej było jednak zrobić wszystkie zdjęcia kolorowe?! – Mama ponownie wróciła do swoich wątpliwości.
– Zerkałam, w jaki sposób i czym robią zdjęcia dziewczyny z grupy i reporter. One robiły wszystkie zdjęcia kolorowe, a on tylko raz czy dwa sięgnął po aparat monochromatyczny. Na początku ustaliliśmy z opiekunką zespołu, że zaczniemy sesję przy Kaplicy Królewskiej, stamtąd pójdziemy w kierunku Motławy i skończymy przy kaplicy.
– To jeszcze sporo się nachodziliście – zauważył tato. – A jak wytrzymały to dziewczyny… modelki? Miały na nogach szpilki?
– Obie znały zasady i teren pleneru, więc do letnich sukienek włożyły sandałki, choć widziałam, że niektóre modelki paradowały w szpilkach – wyjaśniła Gabi. – Sandałki tutaj idealnie pasowały. Widzicie? – Powiększyła zdjęcie na ekranie.
– Widzę, że ta ciemna dziewczyna świetnie wychodzi na zdjęciach – oceniła matka, kiedy Gabi zmieniła na kolejne zdjęcie, też kolorowe.
– Nie powiedziałam jeszcze jednego. Mimo że temat pleneru dotyczył lata na Głównym Mieście, to organizatorom chodziło nie tylko o modelki, ale także o zabytki, więc…
Gabi przełączyła na następne zdjęcie, tym razem czarno-białe, i pytająco spojrzała na matkę.
– Chyba niechcący wcześniej miałam rację, bo na tej fotce z blondynką prawie wcale nie widać ani sukienki… w sensie kolorów, ani makijażu.
– Mnie osobiście to zdjęcie podoba się najbardziej – powiedziała przekornie Gabi. – A wiecie w ogóle co to za obiekt?
– To na pewno jest na ulicy Świętego Ducha? – spytał ojciec, wpatrując się z uwagą w fotografię.
– Nie kojarzę miejsca, bo jakoś dziwnie sfotografowałaś, przez co zbyt mało widać. – Wzruszyła ramionami matka.
– To Kaplica Królewska – wyjaśniła Gabi. – W tym czasie słońce było za nią, a dokładniej mówiąc, schowało się za jej kopułą na szczycie. Ona rzucała dosyć mocny cień, więc na udane kolorowe zdjęcie światła było zbyt mało. Kiedy doszliśmy do kaplicy, zostały mi jeszcze do zrobienia, tak jak sobie zaplanowałam, dwa zdjęcia. Jedno kolorowe i jedno monochromatyczne. Miałam na ich wykonanie pięć minut. Pozostała trójka uczestników dziwiła się, że tak długo zwlekałam, zresztą modelki także. A ja czekałam na chmury, na nieco bardziej miękkie słońce, no, ale tak się nie stało. Jak je oceniacie?!
Przełączała co kilkanaście sekund to jedno ujęcie, to drugie.
– Zgłosiłaś dwa prawie identyczne zdjęcia?! – zdziwiła się mama. – Jakoś nie widzę istotnej różnicy między nimi – orzekła po chwili.
– Ostatecznie wybrałam jedno z nich.
– Kolorowe jest chyba czytelniejsze, choć może rzeczywiście zbyt ciemne. Ale tylko na nim kojarzę obiekt, to znaczy kaplicę. Ze zdjęcia czarno-białego chybabym nie odgadł, co to jest – powiedział po dłuższej chwili ojciec.
– Przyjrzyjcie się. Nad głową dziewczyny udało mi się ująć w kadrze kartusz z Herbem Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Ciekawy efekt, moim zdaniem, dają jej blond włosy, które jakby dodatkowo go oświetlają.
– A jak ty w ogóle robiłaś to zdjęcie, bo nie potrafię w żaden sposób odgadnąć? – zdziwił się ojciec, przechylając wielokrotnie zabawnie głowę.
– Leżałam na chodniku na plecach – zachichotała Gabi, a matka złapała się za głowę. – Dobrze, że włożyłam tego dnia dżinsy i szarą koszulkę, ale właśnie tak sobie podczas rekonesansu wykombinowałam. Modelka nie była pewna, czy nie zaglądam jej obiektywem pod sukienkę, stąd uśmiech na jej twarzy jest nieco dziwny: zaciekawienie połączone z niepewnością. Właśnie ten uśmiech, kawałek jej uda, kartusz nad głową, poświata, którą dają blond włosy, a także szczegóły ubioru dziewczyny i architektury kaplicy w wielu odcieniach szarości stanowią plus tej kompozycji. Pochwalę się, że aby uzyskać efekt, jaki oglądacie, dodatkowo użyłam pomarańczowego filtru.
– Gdybym najpierw obejrzał zdjęcie czarno-białe, w życiu bym nie odgadł, że to kaplica – wrócił do swojej opinii ojciec.
– Taki był właśnie mój zamiar: wzbudzić ciekawość oglądającego! Widzę, że się udało! Leżąc, najpierw zrobiłam zdjęcie kolorowe, popatrzyłam chwilę na nie, odrobinę skorygowałam pozycje swoją i modelki i dopiero wówczas nałożyłam na obiektyw filtr.
– W takim razie w ogóle nie znam się na fotografii – orzekła mama. – Zdecydowanie wybrałabym zdjęcie kolorowe. A co do leżenia na ziemi to już naprawdę przesadziłaś – dodała z dezaprobatą.
– Potem się otrzepałam, a i dziewczyny mi pomogły – zachichotała córka. – W fotografii artystycznej, mamuś, nie wszystko musi być oczywiste. Nie zawsze chodzi tylko o udokumentowanie zdarzenia czy uwiecznienie realnego obiektu, lecz o przekazanie pewnej tajemnicy, pobudzenie do myślenia, jak powiedział tato, czy choćby tylko wzbudzenie ciekawości. To, moim zdaniem, jest raczej niecodzienne ujęcie. I wcale nie dlatego, że akurat leżałam na ziemi. – Spojrzała na matkę. – Choć z drugiej strony myślę, że nikt by na coś takiego nie wpadł – rzekła z przechwałką.
– Masz rację, bo ja na pewno bym się nie położył na trotuarze. – Pokręcił głową ojciec. – Ale powiedz jeszcze, jakie kamienice czy obiekty znalazły się na pozostałych zdjęciach?
– No, to obejrzyjmy je wszystkie jeszcze raz od początku. Mówię o tej konkursowej piątce. – Gabi wyświetliła pierwsze zdjęcie. – Na tym w tle znalazł się dom Eduarda Friedricha von Conradiego, który był burmistrzem Gdańska w drugiej połowie XVIII wieku.
– To ten, od którego nazwiska nosi nazwę gdańska szkoła? – dopytała mama.
– Blisko, ale nie. Szkołę, dzisiejsze Conradinum, ufundował jego syn Karl Friedrich, który zmarł bezpotomnie i stać go było w testamencie na taki kaprys. Tego szczegółu, to znaczy, że w historii miasta jest i ojciec, i syn, przed rekonesansem nie znałam, ale po powrocie z niego, w domu, szybko nadrobiłam braki – zaśmiała się. – Obaj spoczywają w kościele Mariackim, zdążyłam jeszcze tam pójść i obejrzeć płytę nagrobną. Ciekawa rodzina, ciekawe postacie.
– W takim razie pójdziemy tam jeszcze raz wspólnie – postanowiła mama, a ojciec potwierdził skinięciem głowy. – Tyle już tutaj mieszkamy i o tym nie wiedziałam. A co masz na kolejnym zdjęciu?
– To jest dom Arthura Schopenhauera3… – Gabi zawiesiła głos i popatrzyła w twarze rodziców.
– Nie wiedziałam – przyznała matka.
– Jak to dobrze mieć mądrą córkę – pochwalił ojciec.
– …znaczy tak się często mówi, że to jego dom, tyle że na miejscu tej kamienicy kiedyś stała inna, i to w tamtej się urodził.
– Bujasz nas?
– Sprawdzałam tylko waszą czujność. Po drugim rozbiorze Polski w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym trzecim roku rodzina Schopenhauerów wyjechała z Gdańska na zawsze, nie chcąc zostać poddanymi króla Prus, bo wówczas to miasto zostało włączone do monarchii pruskiej.
– Czyli Schopenhauer wolał być poddanym polskiej korony?! No, no, no – zauważył ojciec, po wysłuchaniu informacji. – Dobrze wiedzieć, bo kiedyś może się przydać – dodał, co matka potwierdziła skinieniem głowy.
– Na drugim zdjęciu uwieczniłam fragment Domu Żeglarzy, który czterysta lat temu stanął na miejscu wcześniejszej siedziby gildii szyprów, czyli kapitanów niewielkich przybrzeżnych jednostek. Udało mi się ująć fragment ciekawego portalu ze statkiem i morskimi stworami, posągami najprawdopodobniej żeglarzy, a zwieńczeniem fasady jest święty Jakub, ich patron. Ponieważ stan drzwi i portalu jest taki sobie, zrobiłam zdjęcie czarno-białe.
– Tym razem sfotografowałaś brunetkę – zauważyła mama.
– Tak jakoś spontanicznie wybrałam, bo miała sukienkę w geometryczne wzory i bardziej pasowała mi do portalu. Dzięki temu na jednym ze zdjęć monochromatycznych jest blondynka, a na drugim czarnula.
– A następne zdjęcia?
– Jeszcze chwila, mamuś, bo skoro jesteśmy przy szyprach, warto wspomnieć kapra Paula Beneke, który wcześniej na pewno też był szyprem. Co prawda kaprowie dowodzili większymi jednostkami pełnomorskimi, a do tego rozbójniczymi, korsarskimi, ale ten kaper zasłużył się dla Gdańska, i to wyjątkowo.
– Ciekawe czym – rzuciła z powątpiewaniem mama.
– Też nie mam pojęcia – potwierdził ojciec.
– Usprawiedliwia was tylko to, że nie jesteście… nie jesteśmy stąd – poprawiła się.
– No tak, nie jesteśmy. Więc czym zasłużył się ten kaper?
– Paul Beneke jako dowódca „Piotra z Gdańska”, największego kaperskiego statku Hanzy, zdobył ogromny łup u wybrzeży Anglii. Obrabował galerę florencko-burgundzką „San Matteo”, przejmując ogromny obraz Hansa Memlinga, a właściwie tryptyk Sąd Ostateczny4. Współwłaściciel tego kaperskiego statku Reinhold Niederhoff ofiarował go gdańskiemu kościołowi Mariackiemu.
– Ale on nie wisi w Bazylice Mariackiej, tylko w gdańskim Muzeum Narodowym! – zauważyła przytomnie mama.
– Zgadza się. A teraz spójrzcie na element przedproży domu Pod Żółwiem, który stoi tuż obok Domu Żeglarzy – rzuciła Gabi, przełączając na kolejne zdjęcie. – Wybrałam go właśnie ze względu na płaskorzeźby znajdujące się na przedprożu. Nie bardzo mi to jednak wyszło kompozycyjnie, płaskorzeźby nie są dobrze widoczne, bo akurat zbyt blisko zaparkował samochód i musiałam robić ujęcie z dosyć ostrego kąta. Postanowiłam więc zrobić je w kolorze, żeby bardziej skupić się na modelce.
– Blondynka wyszła tutaj o niebo lepiej niż na pozostałych dwóch konkursowych zdjęciach – oceniła mama – chociaż jej mina…
– Poprosiłam ją, by opuściła dłoń i wolno wodziła palcami po płaskorzeźbie poniżej balustrady, na której przysiadła – weszła jej w słowo córka. – By przyjęła jak najbardziej naturalną minę, nie jakiś wyszukany uśmiech, jakby naprawdę zaciekawiło ją, co takiego odkryły palce. Dobrze się wczuła w rolę i dlatego podoba mi się jej zamyślona, skupiona twarz, z bardzo delikatnym uśmiechem.
– Córcia, nie miałem pojęcia, że potrafisz tak ciekawie opowiadać o fotografii i aranżowaniu ujęć – po chwili namysłu odezwał się ojciec. – Zawsze myślałem, że to prosta sprawa, prawie mechaniczna. Stajesz przed obiektem czy przed modelką, prosisz o uśmiech, a potem cyk… i ewentualnie powtórny… cyk. – Przyłożył palce do twarzy, jakby trzymał w rękach aparat i naciskał spust migawki. – Teraz mam poważne wątpliwości, czy anglistyka była dla ciebie właściwym kierunkiem.
– Była właściwym wyborem – odparła z przekonaniem Gabi. – Niech to cię więcej nie męczy.
Ojciec skinął głową, ale po minie widać było, że odpowiedź córki go nie przekonała.
– A czy ta kamienica jest jeszcze z jakiegoś powodu ważna? – dopytała mama, nie bacząc na dylematy męża i córki. – Nawet żółwia na zdjęciu nie ma.
– Oj! Czekałam na to pytanie. W domu Pod Żółwiem należącym do bogatych kupców Trosienerów urodziła się Johanna, ich córka, a matka Arthura Schopenhauera.
– Aha…
– Kiedy już wyjechali z Gdańska, pisała pamiętniki, bo była literatką, i z nich wynika, że zarówno rodzice Johanny, ona sama, a także jej małżonek, byli zwolennikami polskiej zwierzchności nad Wolnym Miastem Gdańsk5.
– Oj, to naprawdę ciekawe.
– Tyle że o tych faktach przeczytałam dopiero po plenerze, chociaż pewnie nie miałoby to większego znaczenia przy wyborze miejsc do zdjęć, o których wspominałam wcześniej.
– Mówisz o tej kartce, którą dałaś dziewczynie, opiekunce zespołu?
– Tak, właśnie o tym. A żebyście byli pewni, że to jest faktycznie dom Pod Żółwiem, pokażę wam jeszcze dwa ujęcia zrobione podczas rekonesansu. – Zmieniła katalog, a po chwili na ekranie ukazał się budynek w całej okazałości, a potem jeszcze zbliżenie żółwia umieszczonego na jego szczycie.
– Teraz już wszystko jasne – rzekł ojciec, a mama skinęła głową.
Rozdział 2
13 lipca 2004 roku
Gabi rozpierała radość. Idąc od autobusu przez Węzeł Hucisko, co kilka kroków miała ochotę podskoczyć jak mała dziewczynka. Tak się właśnie dzisiaj czuła i pewnie też wyglądała na nastolatkę w zwiewnej, kolorowej letniej sukience i sandałkach. Co prawda dziesięć dni temu obroniła dyplom na Uniwersytecie Gdańskim z anglistyki, została panią magister, więc z boku mogła robić wrażenie, jakby zapomniała o tym istotnym w życiu fakcie. Jednakże sześć dni temu jej myślami zawładnęła radosna treść komunikatu będącego elementem odebranego maila z ASP o wyróżnieniu jej pracy podczas pleneru fotograficznego w Gdańsku. Ważniejszy od nagrody był dla niej sam fakt, że właśnie w tym momencie życia jej kilkunastoletnie hobby zostało docenione, a do tego przy tak dużej konkurencji. Przeprowadziła potem na ten temat długą rozmowę z rodzicami. Wysłuchała ich podpowiedzi w kwestii stosownego ubioru na uroczystość wręczenia nagród, prawie im uległa, ale tego ranka uznała, że jest lato, a to jej święto, więc ubierze się po swojemu. Namysł nad wyborem sukienki przed otwartą szafą nie trwał długo. Potem wykonała w niej kilka obrotów przed lustrem, pokazując sobie kółeczko z palców. Rozczesała starannie włosy, dobrała kolorystycznie opaskę, po czym tylko nabłyszczyła usta, uznając, że jak na godziny przedpołudniowe i wakacyjne okoliczności taki makijaż wystarczy. Do przewieszanej przez ramię wzorzystej torby schowała aparaty fotograficzne Canon i Minolta, oba używane podczas pleneru, dokumenty i butelkę wody.
Łagodny wiatr rozwiewał jej rozpuszczone, choć ujęte opaską włosy, odsłaniając z każdym krokiem gołe ramiona. Wkrótce dotarła do Złotej Bramy, a potem kierując się ulicą Długą, w pobliże fontanny Neptuna. Nad ustawioną obok sceną wisiał baner z hasłem pleneru, z głośników zaś rozbrzmiewała muzyka. W pobliżu zgromadziła się spora grupa chętnych do obejrzenia uroczystości ogłoszenia wyników i wręczenia nagród. Rozpoznała kilka osób biorących tak jak ona udział w plenerze. Pozdrowiła je podniesieniem dłoni, ale członków swojego zespołu nigdzie nie zauważyła. Przechadzała się wzdłuż Długiego Targu, bo emocje nie pozwalały jej ustać w miejscu. Kiedy ratuszowy carillon o godzinie jedenastej skończył wygrywanie zaprogramowanej melodii, z głośników obok sceny rozległ się dźwięk fanfar. Na scenę weszło kilka osób należących do jury. Podeszła bliżej fontanny. Prowadząca uroczystość młoda kobieta przywitała publiczność i poprosiła o zabranie głosu przewodniczącego jury, profesora Antoniego Zielińskiego, dziekana wydziału rzeźby i intermediów ASP. Nie była to długa wypowiedź, a do tego bez kartki, co dodatkowo ucieszyło Gabi. Ze swadą podziękował wszystkim przybyłym przed Dwór Artusa. Opowiedział pokrótce o zasadach uczestnictwa i miejscu pleneru oraz podał liczbę uczestniczących w nim osób. W trakcie wystąpienia uwagę Gabi przykuł mężczyzna stojący wśród członków jury niepasujący prezencją do pozostałych. Nie zdziwił jej jego chyba trzydniowy zarost i krótkie szpakowate włosy, ale ciemna karnacja, jasna mało odpowiednia do dżinsów marynarka, jasna koszula bez krawata, a także widoczna na twarzy zaduma. Przez ramię miał przewieszony aparat fotograficzny, co też mocno go odróżniało od pozostałych. Co ciekawe, kiedy profesor Zieliński przeszedł do przedstawiania składu komisji, zaczął właśnie od niego. Okazało się, że to profesor Giulio di Lampedusa z Accademii di Belle Arti w Rzymie, wiceprzewodniczący jury. Gabi przypomniała sobie, że podczas inauguracji pleneru profesor Zieliński wspomniał, że z powodu opóźnionego lądowania samolotu z Rzymu jeden z członków jury przybędzie za chwilę. Dodał z zabawną miną, że zapewne właśnie teraz fotografuje Gdańsk z pędzącej taksówki. W trakcie jego prezentacji twarz włoskiego gościa ozdobił stonowany uśmiech, po czym na jego oblicze znowu wróciła melancholia. Wyglądało, jakby myślami był daleko od Długiego Targu. Nie dane jej było dokończyć tych rozważań, bo prowadząca uroczystość kobieta zaczęła odczytywać listę wyróżnionych. Każde nazwisko poprzedzał rozlegający się z głośników dźwięk fanfar. Gabi, mając w pamięci emocje towarzyszące jej przy czytaniu w domu maila, na wszelki wypadek wyciągnęła z torby butelkę wody. Padło nazwisko laureatki piątego miejsca, studentki drugiego roku ASP, potem na scenę weszli kolejno laureaci czwartego i trzeciego miejsca spoza tej uczelni. Cała trójka oprócz dużych toreb z nagrodami rzeczowymi otrzymała w nagrodę od ASP możliwość uczestnictwa na tej uczelni w bezpłatnym półrocznym kursie profesjonalnej fotografii artystycznej. Gabi poczuła, że serce zaczyna jej walić jak młotem. A ja?! Gdy po chwili przedstawiono laureata drugiej nagrody, którym okazał się student piątego roku ASP, szybko odkręciła nakrętkę butelki z wodą i pociągnęła solidny łyk. To chyba niemożliwe! Może mail, który do niej dotarł, to była jednak pomyłka?! Z głośników dał się słyszeć warkot werbli.
– Zwyciężczynią tegorocznego pleneru fotograficznego pod nazwą Lato na Głównym Mieście, a jednocześnie laureatką głównej nagrody została… – recytująca podniosłym tonem kobieta zawiesiła głos, werble ucichły, w ich miejsce z głośników kolejny raz popłynął dźwięk fanfar – pani… Gertruda Godebska! – dokończyła dynamicznie zapowiedź.
Tłum zgromadzony na Długim Targu zaczął bić brawo; do oklasków przyłączyli się członkowie jury oraz stojący na scenie laureaci. Gabi poczuła, że nogi ma jak z ołowiu, nie potrafiła zrobić kroku. Przełknęła głośno ślinę i resztką świadomości wcisnęła butelkę z wodą do torby.
– Zapraszam raz jeszcze panią Gertrudę Godebską na scenę – rozległ się ponownie głos prowadzącej. – Czy jest pani gdzieś tutaj?!
Lewe ramię Gabi podniosło się powoli. Mimo onieśmielenia, zaskoczenia i emocji, zresztą sama już nie wiedziała, jak zdefiniować swój stan, na jej twarzy pojawił się uśmiech. Prowadząca po chwili wypatrzyła ją.
– Pani Gertrudo, zapraszamy do nas na scenę! – odezwała się zachęcająco.
Czy ona nie mogła powiedzieć… Gabi albo Gabuniu?! Westchnęła, ale ruszyła wolnym krokiem w kierunku podwyższenia. Ludzie, bijąc brawo, odsuwali się na bok. Na scenę weszła już z szerokim uśmiechem na twarzy. Przewodniczący jury zachęcił ją gestem do podejścia na środek. Kobieta zza mikrofonu zaczęła wyliczać nagrody, które przypadły jej w udziale. Oprócz zaproszenia do uczestnictwa w bezpłatnym, półrocznym profesjonalnym kursie fotografii artystycznej w ASP, wymieniła długą listę upominków od sponsorów pleneru. Po chwili przewodniczący jury składał jej gratulacje. Po nim uścisnął jej dłoń oraz powiedział kilka słów łamaną angielszczyzną profesor di Lampedusa, a następnie pozostali członkowie jury. W takiej sytuacji jeszcze nigdy się nie znalazła. Dziękowała, kłaniała się, uśmiechała, ale nie wszystko do niej jeszcze docierało. Wręczanych przez hostessy nagród i upominków było tak dużo, że nie dawała rady utrzymać ich wszystkich w rękach. Usłyszała, że jest wśród nich między innymi także aparat fotograficzny, ale nie padła jego marka. Tymczasem do mikrofonu podszedł gość z Włoch.
– W imieniu mojej uczelni, Accademii di Belle Arti di Roma – mówił, kalecząc język angielski – z największą przyjemnością informuję laureatkę pierwszej nagrody, że została zaproszona na miesięczny pobyt w Rzymie, by mogła poznać uczelnię i wziąć udział w jednym z organizowanych przez nas plenerów. Pobyt będzie rzecz jasna połączony ze zwiedzaniem Wiecznego Miasta. Wszystko to odbędzie się na koszt uczelni. Gratuluję doskonałej pracy, która nie tylko moim zdaniem jest najlepsza, a także zasłużonego zwycięstwa. Na odbiór rzymskiej nagrody ma pani dwanaście miesięcy – dodał, raz jeszcze uścisnął jej dłoń, uśmiechnął się i znowu na jego twarz wróciła zaduma.
Prowadząca imprezę teraz ją poprosiła do mikrofonu. Gabi spojrzała bezradnie na swoje obwieszone nagrodami ręce. Po chwili dwie hostessy przejęły od niej część nagród. Pozostawiła przy sobie tylko okazały dyplom w rulonie oraz torbę z kartonem kryjącym nieznany jej jeszcze aparat fotograficzny, chociaż wydało się jej, że mignęła nazwa Leica. Spojrzała na mikrofon, a ponad nim na spory tłum widzów. Zwróciła na moment głowę w stronę przewodniczącego jury i profesora z Włoch.
– Nie spodziewałam się… – zaczęła drżącym głosem. – Mogę także dodać, że jestem w szoku… i to też jest prawda. Chcę podziękować organizatorom pleneru i jury, że dostrzegli moje prace, bo często zastanawiałam się, czy ja i moje aparaty – poruszyła ramieniem, na którym przewieszona była torba z aparatami Canon i Minolta – właściwie patrzymy na świat. Myślę, że te wszystkie nagrody – przeniosła na chwilę spojrzenie na trzymaną torbę, a potem zerknęła w kierunku hostess trzymających pozostałe jej nagrody – dodadzą mi odwagi w fotografowaniu i dalej będę zgłębiała jego tajniki. Kurs w ASP – spojrzała na profesora Zielińskiego i lekko skinęła głową – Rzym i uczelnia pana profesora – uśmiechnęła się do jurora z Włoch – to wszystko pewnie będzie mi się śniło i zupełnie nie wiem, jak uda mi się pogodzić z moją pracą. Gratuluję koleżankom i kolegom wyróżnień, dziękuję za współzawodnictwo – skinęła głową w kierunku pozostałych laureatów – a państwu na Długim Targu dziękuję za miłe przyjęcie.
Skłoniła się w kierunku widzów. Rozległy się długie oklaski, a po nich odezwały się fanfary. Do mikrofonu podeszła jurorka prowadząca imprezę.
– A teraz czas dla fotografów – dokonała ostatniej już zapowiedzi, wskazując na scenę wypełnioną laureatami i członkami jury. Z głośników popłynęła miła dla ucha muzyka.
*
Podczas poczęstunku przewidzianego przez organizatorów pleneru w Dworze Artusa Gabi przypadło miejsce pomiędzy profesorami Zielińskim i di Lampedusą. Pozostali laureaci zostali usadowieni między innymi członkami jury, przedstawicielami władz miasta oraz sponsorami. Dostojna sala Dworu Artusa wkrótce wypełniła się cichym gwarem.
– Którą z polskich akademii sztuk pięknych pani ukończyła i jak dawno temu? No i gdzie pani pracuje? – spytał di Lampedusa, gdy tylko usiedli.
– Niestety, nie jestem absolwentką żadnej z tych uczelni.
– Nie rozumiem. – Zareagował potrząśnięciem głową Włoch, po czym spojrzał w stronę profesora Zielińskiego, jakby miał o to do niego pretensje.
– Czy może nam to pani jakoś wyjaśnić? – Profesor Zieliński zagadnął zwyciężczynię pleneru. – Przecież fachowość pani prac wskazuje, że jednak musiała pani ukończyć którąś z nich, no, chyba że jest pani absolwentką jakiejś zagranicznej uczelni.
– Tak się złożyło, że dawno temu wybrałam anglistykę i niecałe dwa tygodnie temu obroniłam na gdańskim uniwersytecie pracę magisterską.
– W takim razie zapewne gdzieś pani ukończyła jakieś profesjonalne kursy fotograficzne! – rzucił z przekonaniem profesor di Lampedusa.
– Takich też nie kończyłam, choć mogę zapewnić, że fotografia jest moim hobby od dziecka. Tłumaczką, anglistką, również chciałam zostać już od dawna, chociaż może trochę później, niż wciągnęło mnie fotografowanie.
– Ale proszę mimo wszystko wyjaśnić nam, dlaczego pani nie studiowała fotografii, skoro widać, że jest w tym pani znakomita?!
– Bo w mojej Nakli czy Bytowie na Kaszubach patrzy się na życie praktycznie. Wybrałam taki fach, który w przyszłości może mi przynosić stałe dochody, a po pracy… zawsze mogę pójść na spacer, by robić zdjęcia – odparła Gabi z rozbrajającą szczerością.
– Ale przecież pani jest naprawdę profesjonalnym i nie bójmy się tego określenia wybitnym fotografikiem! Jestem zszokowany pani odpowiedziami – zdumiał się Włoch. – A kto, jeśli można się dowiedzieć, uczył panią robienia zdjęć? To znaczy całej tej sztuki, bo po pani pracach widać, że prezentują one nadzwyczajny artyzm?! – dopytał ekspresyjnie.
Na twarzy Włocha pierwszy raz pojawiło się nieudawane zainteresowanie. Zniknęła z niej zaduma pomieszana z melancholią.
– Już jako dziecko nosiłam na spacerach aparat fotograficzny taty, ale on i ja, jeśli mi czasami pozwolił, robiliśmy najzwyczajniejsze zdjęcia. – Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Rodzina w lesie, nad jeziorem, na ścieżce pomiędzy łąkami to były główne ich tematy. Co prawda zawsze trzymałam podczas fotografowania aparat inaczej niż ojciec, bo lubiłam kombinować, a także zmieniałam ustawienia, wtedy jeszcze nie zawsze zdając sobie sprawę z efektów, jakie przyniosą. To była intuicja. Tato często się potem dziwił, dlaczego na pierwszym planie wyrosła niespodziewanie stokrotka lub prawie całkowicie zasłoniłam obiektyw, wpychając go między liście. Pytał, dlaczego znowu bardziej zainteresowały mnie kwiaty na drugim planie niż twarze mamy i jego – opowiadała.
Zasłuchany Giulio di Lampedusa wpatrywał się w nią jak urzeczony.
– Kiedy jako dziesięciolatka dostałam od rodziców pierwszy aparat fotograficzny, uczyłam się wszystkiego sama… No, może nie do końca sama, bo podczas nauki w bytowskim liceum należałam do kółek fotograficznych szkolnego i w miejskim centrum kultury.
Obaj profesorowie prawie jednocześnie zapragnęli dowiedzieć się, jakim sprzętem Gabi robi zdjęcia. Roześmiali się obaj, że tak dziwnie wyszło. Niespeszona dziewczyna sięgnęła po torbę i wyjęła z niej oba aparaty marek Canon i Minolta. Jeden z nich podała profesorowi Zielińskiemu, a drugi profesorowi di Lampedusie.
– Pani robi zdjęcia tymi aparatami?! – spytał zdumiony Zieliński.
– Swoją najbardziej udaną pracę wykonała pani podczas pleneru tą monochromką?! – dodał pytająco di Lampedusa, wskazując na minoltę, jednocześnie wymieniając się z Zielińskim ponad stołem aparatami dziewczyny.
– Oba mi w zupełności wystarczają. – Gabi rozłożyła zabawnie dłonie. – Nie mam większych potrzeb, chociaż wiem, że istnieją lepsze aparaty – dodała szczerze.
– Koniecznie muszę panią obejrzeć w akcji! Teraz, zaraz, natychmiast – rzekł niecierpliwie profesor di Lampedusa. – Mogłaby pani pójść ze mną na spacer?
– Ale co? Mam pokazać, jak robię zdjęcia?! – zdziwiła się Gabi.
– Chcę wszystko obejrzeć. Obiekty, które są w tle na pani zdjęciach z pleneru, sposób, w jaki pani fotografuje… Wszystko. Antonio, pójdziesz z nami?!
– Przepraszam cię, Giulio, ale o trzynastej mam posiedzenie senatu, więc nie dam rady – odparł profesor Zieliński. – Powinienem zaraz ruszyć na uczelnię.
– Trudno, ale odpowiadając naszej przepięknej… jak pani na imię?
– Gertruda… – wypowiedziała ciszej dziewczyna – ale wolę, jak mówi się do mnie Gabi – uśmiechnęła się rozkosznie.
– Aha, Gabi. Pięknie. Gabi… – powtórzył przeciągle di Lampedusa i uśmiechnął się niespodziewanie szeroko. – Czyli, jak rozumiem, skoro pani nie odmówiła, to znaczy, że przyjęła moją propozycję? – Zajrzał jej w twarz.
– Jasne, mogę pójść, tylko co ja zrobię ze swoimi… – Gabi zerknęła z zakłopotaniem za siebie, gdzie pod jedną ze ścian Dworu Artusa spoczywały w torbach jej nagrody.
– Hostessy przeniosą je do naszej uczelni, przecież to niedaleko – odparł Zieliński. – Odbierze je pani w dziekanacie w odpowiedniej dla siebie chwili. Zaraz wszystko załatwimy.
Dziekan poprosił do siebie jednego z młodszych członków jury. Zamienił z nim kilka zdań i po chwili mężczyzna podszedł do niej z dwiema hostessami.
– Panie dziekanie, wszystko załatwione. Dziewczyny akurat wracają na uczelnię, więc nie ma problemu. Spełnić taką przysługę naszej głównej laureatce to prawdziwa przyjemność – powiedział, spoglądając z uśmiechem na Gabi.
– A w jakich godzinach mogę odebrać swoje skarby? – zapytała.
– Dziekanat czynny jest codziennie od ósmej do osiemnastej.
– A więc odbiorę jeszcze dzisiaj, bo chcę się pochwalić przed rodzicami.
– Jasne, taka informacja zostanie zostawiona w dziekanacie – odezwała się jedna ze studentek ASP, pełniąca dzisiaj funkcję hostessy.
Dopiero teraz nieco rozluźniona Gabi zjadła kawałek ciasta i napiła się pomarańczowego soku. Giulio di Lampedusa wpatrywał się w siedzącą obok dziewczynę z zadumą, podobną jak podczas oczekiwania na ogłoszenie wyników pleneru.
– Giulio, wszystko w porządku? – zapytał profesor Zieliński.
– Tak, Antonio. Cieszę się na ten spacer z… – na chwilę zawiesił głos, ale szybko przypomniał sobie imię siedzącej obok dziewczyny – Gabi.
– Tak jest lepiej, panie profesorze. Proszę tak właśnie do mnie mówić, nie będę się przez to peszyła. Panią mam zamiar zostać od pierwszych dni września, bo wówczas zacznę pracować.
– Teraz masz wakacje? – zaciekawił się Włoch.
– Tak obiecałam sobie i rodzicom. Ostatnie moje studenckie wakacje. Spędzimy je na naszych kochanych Kaszubach zupełnie bez trosk związanych z nauką.
– To gdzieś daleko stąd?!
– Niektórzy twierdzą, że Gdańsk powinien być stolicą tego regionu, ponieważ jest największym miastem na Kaszubach, ja jednak uważam, że są nimi równoprawnie Kartuzy i Kościerzyna.
– Dowiedziałem się czegoś nowego – ucieszył się di Lampedusa. – Nie mówiłeś mi o tym, Antonio. – Spojrzał na Zielińskiego z udawanym wyrzutem.
– Tyle wciąż się dzieje… – Ten zabawnie wzruszył ramionami. – Tak sobie myślę, pani Ger… – dziewczyna gwałtownie pokręciła głową – Gabi… że po tym półrocznym kursie otrzymanym od uczelni w nagrodę może by pani jeszcze coś innego odważyła się u nas studiować? Muszę przedyskutować tę sprawę z kolegami z uczelni.
– A gdzie będziesz pracować? – zaciekawił się Włoch.
– Mam do wyboru dwa miejsca: tutaj, to znaczy w Gdańsku, jako tłumaczka w jednej z ważnych firm, ale to jeszcze nie jest to, o czym marzę, albo w Bytowie w biurze tłumaczeń. To też nie jest szczyt moich marzeń, choć może spokojniejsza praca.
– Duża firma daje więcej okazji do poznania kogoś ciekawego, co może się kiedyś przydać – rzucił ze znawstwem Zieliński.
– Ale tam miałabym jednak większy spokój. Obmyślimy wszystko z rodzicami dopiero na letnisku.
Profesor Zieliński zerknął na zegarek.
– Ja powoli muszę niestety znikać, choć tak miło się rozmawia. Giulio, pamiętasz, że spotykamy się o godzinie osiemnastej?
– Tak, nie nawalę, obiecałem twojej żonie, więc będę.
– Pani… Gabi – przypomniał sobie profesor Zieliński. – Życzę, żeby wszystko dobrze ułożyło się z pracą, a wakacje udały się najlepiej, jak tylko można sobie wyobrazić. Proszę odwiedzić mnie kiedyś na uczelni. W dziekanacie wszystkiego się pani dowie – uśmiechnął się i pożegnał.
Rozdział 3
Po upływie kwadransa Gabi z profesorem di Lampedusą skierowali się spod Dworu Artusa w kierunku ulicy Świętego Ducha.
– Byłem już dwa razy w Gdańsku, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie, żeby zrobić taki miły spacer jak z tobą… Gabi. – Tym razem wypowiedział jej imię z pewnym wahaniem i spojrzał na nią bacznie.
Dziewczyna wychwyciła to. Nie mogła odgadnąć, co się kryje za zmianami jego nastroju. Przeważnie był zadumany, choć momentami ożywiał się, a nawet delikatnie uśmiechał, po czym znowu stawał się melancholijny. Artysta!, przebiegła jej przez głowę myśl.
– Mam pewien pomysł – rzucił profesor po kilkudziesięciu krokach. – Pójdźmy najpierw na tę twoją ulicę z pleneru… przypomnij, jak brzmi jej nazwa po polsku?
– Świętego Ducha.
– Ładnie brzmi, śpiewnie, ale dla mnie trudna do wymówienia – uśmiechnął się łagodnie.
– A czy w pana języku nie nazywałaby się czasem Via dello Spirito Santo? – spytała Gabi.
– Znasz język włoski?!
Profesor zatrzymał się i spojrzał na nią zdziwiony.
– Na drugim roku studiów wybrałam ten język jako dodatkowy, stąd jego znajomość, ale ona jest tylko pobieżna. Uczyłam się go tylko przez rok.
– Kiedy wypowiadałaś nazwę ulicy, to nie odczułem tego po akcencie.
– To może w takim razie kiedyś bardziej go zgłębię – ucieszyła się z pochwały. – Teraz przecinamy jedną z plenerowych ulic. – Wskazała na tabliczkę z nazwą Chlebnicka. – Nie mam pojęcia, jak powinna brzmieć jej nazwa po włosku… Może Via del Pane?
– Ach… pane, rozumiem, chleb, ale też nie mam pojęcia, jaka powinna być jej włoska nazwa. Może taka, jak mówisz, a może nie. Niektóre z nazw nie dają się przetłumaczyć ot tak.
– Kiedy przed plenerem robiłam rekonesans na wybranych przez organizatorów uliczkach, doczytałam wcześniej w internecie, że jej dawna nazwa po łacinie brzmiała Platea pistorum lub Platea panum – uzupełniła swoje wcześniejsze słowa Gabi. – Na niej kiedyś handlowano pieczywem.
– Teraz lepiej zrozumiałem. Może jeszcze i na tę ulicę mnie przyprowadzisz, bo widzę tam ładne kamienice z przedprożami.
– Jeśli wystarczy nam czasu – odparła, mrugając, na co profesor uśmiechnął się szerzej niż poprzednio. – Zaraz będziemy przecinać ulicę Mariacką – rzuciła po chwili.
– Kiedy ostatnio byłem w Gdańsku, Antonio pokazał mi bazylikę. – Wskazał w kierunku ogromnej bryły świątyni. – Ta ulica po włosku mogłaby się nazywać Via della Santa Maria… tak myślę.
Gabi skinęła głową.
– Ja z kolei doczytałam w Wikipedii, że kiedyś nosiła nazwę ulica Naszej Pani, co po włosku byłoby chyba Via della Madonna.
– Pięknie!
– Weryfikowałam tę nazwę w słowniku.
Po dalszych kilku minutach spaceru weszli w ulicę Świętego Ducha.
– To tu! – Gabi najpierw wskazała w kierunku bramy noszącej nazwę Świętego Ducha zamykającej drogę do Motławy, a potem w drugą stronę, gdzie górowała bryła Kaplicy Królewskiej.
– Via dello Spirito Santo – powiedział na głos profesor di Lampedusa, a kilka osób znajdujących się w pobliżu spojrzało w jego kierunku.
– Język włoski jest lubiany w Gdańsku – wyjaśniła Gabi. – Zdecydowanie bardziej niż niemiecki – dodała ciszej.
– Chyba rozumiem, bo Antonio pokazywał mi album ze zniszczeniami Gdańska po drugiej wojnie światowej.
– Ale zapewne wyjaśnił panu, że większość zniszczeń powstała w zasadzie po formalnym wyzwoleniu? – Spojrzała na niego przenikliwie.
– Poczekaj, tak, wspominał o czymś takim, ale wydało mi się, że źle zrozumiałem. Czyli najpierw Rosjanie wyzwolili Gdańsk, bo to oni wyzwolili, prawda? – upewnił się.
Gabi skinęła głową.
– A potem rabowali i niszczyli, co się dało, a także gwałcili mieszkanki miasta – dokończyła za niego. – Kiedyś nie miałam o tym zielonego pojęcia, ale jedna z gdańskich przyjaciółek wszystko mi opowiedziała. Jej dziadek był, jest historykiem. Wiem sporo, ale ten temat chyba nie jest odpowiedni na dzisiejszy spacer.
– Masz, Gabi, rację – zgodził się profesor.
Wolnym krokiem podeszli pod Kaplicę Królewską. Dziewczyna podniosła głowę i wskazała na kartusz z Herbem Rzeczypospolitej Obojga Narodów, który stanowił istotny element jej konkursowej pracy.
– Czyli to jest ten obiekt z twojego najlepszego plenerowego zdjęcia – odgadł profesor.
– Czy to zdjęcie naprawdę było najlepsze?!
– Twoje oczy potwierdzają świadomość, że to bardzo dobra kompozycja.
– Gdyby nie rekonesans…
– Ile czasu spędziłaś podczas niego tutaj? – Wskazał na kaplicę.
– Nie więcej niż pięć minut, bo przecież miałam już za sobą spacer po trzech ulicach. Zaczynałam powoli odczuwać także głód – uśmiechnęła się.
– Głód dla fotografa potrafi być ogromnym niebezpieczeństwem – potwierdził, podnosząc zabawnie oczy. – Zdradź mi jeszcze, w jaki sposób robiłaś zdjęcie, żeby kartusz stał się tak istotnym jego elementem? – zmienił temat i powtórnie wpatrzył się w piękny obiekt.
Wyczekała kilkanaście sekund, podczas których profesor spoglądał w górę na kopułę kaplicy i kartusz, zmieniając kilka razy pozycję.
– Położyłam się na plecach, o tutaj. – Wskazała palcem.
– Na chodniku?!
– Głowę właściwie miałam już na jezdni. – Gabi wzruszyła ramionami.
– Ale to przecież niebezpieczne!
– Miałam sporą obstawę.
– A dlaczego akurat tak wykombinowałaś?
– Bo gdybym się nie położyła, promienie słońca wpadałyby w obiektyw. To też mogłoby dać ciekawy efekt, ale mając do zrobienia ostatnie dwa zdjęcia, nie chciałam ryzykować. I tak poświęciłam zdjęcie kolorowe na korektę ułożenia. – Znowu wskazała na chodnik.
– Aha! Rozumiem. Sprytnie. Jestem pewien, że podczas waszego pleneru nikt więcej nie kładł się na plecy. Może na brzuchu ktoś leżał, ale na plecach na pewno nie! – Teraz profesor cicho zachichotał, ale zaraz znowu spoważniał. – Znałem kiedyś pewną dziewczynę, która miewała pomysły podobne do twoich. Nieco szalone – dodał ciszej. – Gabi zmarszczyła czoło i już otwierała usta, żeby o coś spytać, kiedy ten znowu się odezwał:
– Mam pewną propozycję, jeśli idzie o nasz dalszy pobyt na Via della Spirito Santo.
– Tak… słucham…? – spytała na raty.
– Zabawmy się teraz w fotografowanie obiektów, które stanowiły tło twoich konkursowych prac.
– To znaczy?
– Każde z nas zrobi zdjęcie kolejnego z listy twoich obiektów z pleneru, a druga osoba w tym czasie odwraca się, żeby nie widzieć, jak fotografuje ta, na którą wypadła kolej. Czas na wykonanie ujęcia dwie minuty… I jeszcze jedno!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. ASP – Akademia Sztuk Pięknych (tutaj: w Gdańsku). [wróć]
2. Jezioro Glinowskie – nazwa powszechnie używana, chociaż w urzędowym spisie opracowanym przez Komisję Nazw Miejscowości i Obiektów Fizjograficznych (KNMiOF) figuruje ono jako jezioro Glinno. [wróć]
3. Arthur Schopenhauer – filozof, ur. 1788 r. w Gdańsku, zm. 1860 r. we Frankfurcie n. Menem. Jako filozof i myśliciel głosił programowy ahistoryzm i prezentował skrajnie pesymistyczny pogląd na świat. https://visitgdansk.com/Dom-Schopenhauerow,o,7699 [dostęp: 15.09.2022] [wróć]
4. Tryptyk Sąd Ostateczny Hansa Memlinga znajdował się w kościele Mariackim do 1807 r. W erze napoleońskiej jako łup wojenny trafił do Luwru, potem do Berlina, a wreszcie w roku 1817 wrócił do Gdańska. Pod koniec drugiej wojny światowej został wywieziony do Niemiec, skąd jako sowiecka zdobycz został przekazany do Ermitażu w Leningradzie. Od roku 1956 jest eksponatem Muzeum Narodowego w Gdańsku, a w Bazylice Mariackiej znajduje się jego kopia. [wróć]
5. Na podstawie cytatu z pamiętnika Johanny Schopenhauer. http://guciamal.blogspot.com/2020/09/gdanskie-wspomnienia-modosci-johanna.html [dostęp: 7.10.2022] [wróć]