Spacer po Weronie - Roma J. Fiszer - ebook + audiobook

Spacer po Weronie ebook

Roma J. Fiszer

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

SIELANKOWĄ MIŁOŚĆ ELIZY I MAXA ZAKŁÓCI DRAMATYCZNA RÓŻNICA ZDAŃ.

Poszło w niej o pytania ich dzieci oraz o… rycerzy i zakony. Eliza stawia sprawę na ostrzu noża, a Max dopiero poniewczasie zda sobie sprawę, że to nie był zwykły incydent. Czuje, że jeśli nie sprosta oczekiwaniom żony, ich związkowi mogą grozić zawirowania.

W dalekiej Prowansji, dokąd uda się w poszukiwaniu odpowiedzi, natknie się na tajemnicę pięknej Nicole. Odkryje, że dziewczyna wpadła w sidła dawnych heretyckich doktryn. Prowadząc dyskusje z jej dziadkiem pozna historię krucjat na katarów w Langwedocji i przyjrzy się jego życiowej drodze. To go natchnie do wcielenia zmian także u siebie.

Tymczasem Jadzia opowie o swoim trudnym „życiu” z ojcem, a młodsza siostra Elizy Jagódka postanowi pójść z Paolem pod balkon Julii w Weronie…

Jakie będą efekty wyjazdu Maxa do Francji i jak oceni je Eliza?

Czy Jadzia pogodzi się z ojcem, a Nicole zmieni poglądy?

Co wyniknie ze spaceru Jagódki po Weronie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 469

Oceny
4,8 (5 ocen)
4
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kucik

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna cała seria, rewelacyjnie historia przeplata się z fabula. Można czytać i czytać ….. dziękuję juz czekam na kolejne części ❤️❤️❤️❤️❤️❤️👍👍👍
00
Romka30

Dobrze spędzony czas

(po_drugiej_stronie_slowa)Recenzja: Kontynuacja powieści ,, Wzgórze pełne słońca ” ~DROGA NA SKRÓTY NIE ZAWSZE WIEDZIE DO CELU ~ Zamknij oczy, wyobraź sobie malownicze tereny, poczuj smak potraw lokalnej kultury i poczuj zapach słodkiej Werony… Przedstawiam Wam coś całkiem innego, lekkiego i nieszablonowego. Jest to książka, która przeniesie Was w inną rzeczywistość, nakieruje i pokaże świat z całkiem innej perspektywy. Przypominam, że jest to kontynuacja, więc najlepiej jak zaczniecie od początku. Jest bardzo wiele postaci i gdyby nie słowniczek na końcu powieści, sama bym się pogubiła. Historia przedstawia różnice zdań pomiędzy bohaterami. Eliza i Max są małżeństwem, ich nie do końca wspólne zdanie na temat opowiadań przez Maxa historii na temat rycerzy i zakonach, nie podoba się jego żonie. To zamieszanie zważa na losy małżeństwa. Mąż czuje, że musi zrobić wszystko by wszystkiego nie stracić. Do czego doprowadzi zawirowanie między bohaterami? Max postanawia wyruszyć w podróż,...
00

Popularność




Książki Romy J. Fiszer

Roma J. Fiszer

Kilka godzin do szczę­ścia

*

Wzgó­rze pełne słońca

*

Sezon na szczę­ście

*

Sie­dli­sko gorą­cych serc

*

Chata nad jezio­rem

*

Listy sprzed lat

*

Jutro zaczyna się dziś

*

Kurs na miłość

*

Amu­let

*

Klej­noty miło­ści

*

Wzgó­rze miło­ści

*

Owoc miło­ści

*

Świa­tełko miło­ści

*

Speł­nione marze­nia

*

Gwiazdki nad Mas­sa­chu­setts

Lataj LOT-em

Jeśli kupi­cie samo­lot, będę latać z wami! Obie­cuję. – Fel­cia wzięła się pod boki.

Po jej sło­wach w kuchni roz­legł się chó­ralny śmiech kobiet. Tylko Jan Werra, mąż nie mąż Felci, wpa­try­wał się w nią z nie­po­ko­jem.

– Ale jak to… chcesz latać z nimi… samo­lo­tem? – Udało mu się powie­dzieć, gdy śmiech kobiet nieco przy­cichł. – Zapo­mi­nasz o swoim… bio­drze – dodał, wzdy­cha­jąc.

Fel­cia przy­brała zawa­diacką minę.

– Janku, nor­mal­nie latać – odparła, po czym z jej ust wydo­był się jakby war­kot, a roz­cza­pie­rzona kości­sta dłoń imi­tu­jąca lot samo­lotu zato­czyła ponad sto­łem krąg, lądu­jąc na nim po chwili. – Lataj LOTem, pamię­tasz to hasło? – wyrzu­ciła z sie­bie na bez­de­chu, umil­kła i wypu­ściła powie­trze. Usiadł­szy ze stęk­nię­ciem na krze­śle zer­k­nęła na jego pur­pu­rową twarz, po czym wzru­szyła ramio­nami, zaj­rzała do swo­jego kubka, prze­no­sząc spoj­rze­nie na kre­dens.

– Jesteś… – Jan pokrę­cił głową z dez­apro­batą i się zawie­sił.

– Fel­ciu, doro­bić ci kawy? – W kuchni roz­le­gło się nie­ocze­ki­wane pyta­nie Elizy.

– Ale tylko połowę. – Fel­cia zmru­żyła oczy jak kotka i wycią­gnęła rękę z pęka­tym kuba­sem w jej stronę.

Leoka­dia, Kaśka i Jadźka, jak za pocią­gnię­ciem nie­wi­dzial­nej sprę­żyny, prze­su­nęły swoje kawowe naczy­nia w kie­runku środka stołu. Eliza pode­rwała się z krze­sła, napeł­niła czaj­nik wodą i włą­czyła go.

– A co z twoim bio­drem? – Zawsze kon­kretna Leoka­dia nagle wró­ciła do Fel­ci­nej sprawy i wbiła w nią wzrok. Jan poki­wał głową.

– No wła­śnie, Fel­ciu. Tak jak­byś zapo­mniała, że je wymie­nia­łaś – uzu­peł­niła słowa kra­kow­skiej ezo­te­ryczki z tro­ską na twa­rzy Anna, co nie prze­szko­dziło jej prze­su­nąć na śro­dek stołu także swo­jej pustej fili­żanki.

– Bio­dro sro­dro – wypa­liła lek­ce­wa­żąco Fel­cia, ale kiedy ujrzała minę Jana kolejny raz krę­cą­cego głową, naj­pierw nieco spo­waż­niała, a po chwili uśmiech­nęła się do niego prze­pra­sza­jąco. – Prze­cież uwa­ża­łam. Zresztą… nie bądź­cie tacy cze­pial­scy. – Mach­nęła ręką i jakby ni­gdy nic uśmiech­nęła się zabój­czo do Elizy. – Też chcę pole­cieć wszę­dzie tam, gdzie wybiorą się ze smy­kami. Boć samo­lot, tylko na ich czwórkę to prze­cież byłaby prze­sada. – Puściła szel­mow­skie oko w nie­okre­ślo­nym kie­runku.

Uśmiech­nięta Fel­cia zer­k­nęła na Jana, objęła dłońmi paru­jący kubek, który wła­śnie posta­wiła przed nią Eliza, zacią­gnęła się aro­ma­tem świeżo zapa­rzo­nej kawy i zaj­rzała jej w twarz. – A wra­ca­jąc, Elizka, do two­jego lata­nia, to pamię­tam, że dotąd byli­ście w Szwe­cji, Danii, Szko­cji, Anglii, Fran­cji, Szwaj­ca­rii, we Wło­szech… – wyli­czała Fel­cia, pro­stu­jąc kolejne palce. – To już raczej wszystko.

– Można do tej listy dodać jesz­cze Sło­wa­cję i Cze­chy, a także Węgry i Sło­we­nię. Prze­jazdy przez kraje też się wli­czają.

– Sło­wa­cję mach­nę­li­ście pra­wie po ciemku, więc nie powinno jej się liczyć – Fel­cia wzru­szyła ramio­nami. – A Węgry…? Byli­ście tylko kilka godzin u tej całej Ateny!

– Wszystko pamię­tasz. Jak ty to robisz?

– Ukra­dłam ci kie­dyś jedną żółtą pamięć… Jest teraz w szu­fla­dzie. – Fel­cia wska­zała na kre­dens.

– A ja się zasta­na­wia­łam, gdzie ją zosta­wi­łam! – Eliza potarła czoło. – Jak chcesz, to ją sobie zostaw, bo Mak­sio zro­bił mi nową. – Zachi­cho­tała.

– A na co mi ona? Nie mam gniazdka! – Fel­cia dotknęła czoła i wyszcze­rzyła się od ucha do ucha.

– Jak już będziesz miała nowy kom­pu­ter, to się przyda. Pokażę ci, co i jak, i będziesz grała muzykę na cały dom – obie­cała Eliza.

– Tego tu jesz­cze bra­ko­wało! – obu­rzył się Jan. – Czy wy nie może­cie poroz­ma­wiać na jakieś bar­dziej przy­ziemne tematy?

– Mówisz i masz – rzu­ciła Eliza, wspo­ma­ga­jąc się gestem. – Wie­cie, że mie­siąc przed arma­ge­do­nem Korynna uro­dziła dziew­czynkę? Dała jej na imię Emilka. To jej dru­gie imię i tak samo nazwała boha­terkę swo­ich ksią­żek.

– Nad jezio­rem w lesie mieli szczę­ście, że wichura wyha­mo­wała przed Kół­kiem Raduń­skim – wspo­mniała Anna. – Wtedy mie­li­by­śmy nie Wie­życę, a Łysą Górę.

– To prawda, bab­ciu. Na pewno poje­dziemy do nich w grud­niu, bo wów­czas z kolei uro­dzi Vanessa, i też dziew­czynkę! – kon­ty­nu­owała roz­ra­do­wana Eliza.

– To dobrze, że rodzą się dziew­czynki. Może to coś ozna­cza? – Anna spoj­rzała w górę.

– Elwira też jest w sta­nie bło­go­sła­wio­nym.

– To jej leśnik chyba pęka z dumy! – zauwa­żyła Kaśka.

– Jasne, tylko na razie cicho sza! – Eliza poło­żyła palec na ustach.

– A wra­ca­jąc do tego leśnego jeziora… – Kaśka skie­ro­wała ramię w kie­runku Wie­życy – dopiero nie­dawno zorien­to­wa­łam się, że sta­wiają tam trzy takie same chaty jak ta naszego Heńka.

– Miały być dwie, dla rodzi­ców Vanessy i Pawła, ale Jurek Krą­żel­ski uzgod­nił z Paw­łem, żeby i on mógł się tam pobu­do­wać.

– Dok­tor Jerzy to mądry facet. Poroz­ma­wia­łam sobie z nim w lipcu. Zabra­łam się z Heń­kiem i Sta­chem, żeby odwie­dzić Vanessę, kiedy byli­ście w Mon­treux – przy­po­mniała Jadzia. – Zro­bił mi pra­wie godzinny wykład o neu­ro­nach. Mądry lekarz, a te dro­bia­zgi – dotknęła pal­cem głowy – ni­gdy nie były moją mocną stroną.

– To teraz ja popro­szę o sto­sowny wykład z tej dzie­dziny – zgło­siła się Leoka­dia, pod­no­sząc palec.

– Dla pani jestem do usług w każ­dej chwili.

– Ale zauważ­cie, że chaty w lesie nad jezio­rem sta­wiają sobie dotych­czas zaprzy­się­głe miesz­czu­chy! – Kaśka wró­ciła do zaini­cjo­wa­nego przez sie­bie wątku. – I to nie są prze­cież domki let­nie, a cało­roczne. Prze­pro­wa­dzają się tam na stałe!

– Będzie wię­cej drewna na takie chaty, bo w naszych lasach wciąż pra­cują maszyny – zauwa­żyła Anna. – Może w tej chwili zro­bili sobie prze­rwę. – Zer­k­nęła w stronę okna, za któ­rym nie prze­sta­wało padać. – Heniek mówi, że z powa­lo­nymi drze­wami muszą się jak naj­szyb­ciej upo­rać, bo za pół roku ich drewno nada się tylko na palety albo opał. Co prawda moje muzyczne ucho na tym cierpi, ale mój Boże… – Zło­żyła dło­nie. Na twa­rzach pozo­sta­łych kobiet poja­wił się smu­tek.

– O! I nasze lasy też bym chciała zoba­czyć z góry. – Wes­tchnęła Fel­cia, wra­ca­jąc do sprawy lata­nia.

Nie­ocze­ki­wa­nie ode­zwał się tele­fon Jadzi. Spoj­rzała na niego złym wzro­kiem.

– Po co go dzi­siaj wzię­łam? – fuk­nęła. – Tak, Ewe­linko, słu­cham – rzu­ciła pół­gło­sem do słu­chawki. Jej twarz nagle spo­waż­niała. – Ale.… co jej się stało?! Krysi dzi­siaj nie ma…? Boże. Już bie­gnę. – Jadzia zerwała się z krze­sła i bez słowa ruszyła w kie­runku sieni.

– Ale co jest? Jadziu! – zawo­łała za nią Kasia i pod­nio­sła się z miej­sca.

– Bab­cia osu­nęła się bez­wład­nie na fotel i nic wię­cej nie wiem! – odkrzyk­nęła na raty Jadzia, wska­ku­jąc w kalo­sze.

Po chwili roz­le­gło się trza­śnię­cie drzwi na werandę, a za oknem uka­zała się bie­gnąca w kie­runku pen­sjo­natu Jadzia.

– Nie wróży to dobrze – powie­działa Kasia. – Ruszam i ja.

– Ja też. – Eliza dołą­czyła do matki.

Pozo­stałe kobiety już po chwili ujrzały, jak Kasia z córką szyb­kim kro­kiem okrą­żają gazon.

– Chyba i na mnie kolej – rze­kła ponu­rym gło­sem Anna.

– Co kolej… jaka kolej?! – zare­ago­wała ner­wowo Fel­cia.

– Żeby tam pójść – odparła spo­koj­nie Anna, wska­zu­jąc na pen­sjo­nat.

– Aha, bo już myśla­łam – mruk­nęła Fel­cia.

– Idę z tobą. Pocze­kaj. – Leoka­dia kil­koma hau­stami dopiła kawę i ruszyła w ślad za Anną.

W gło­śnej jesz­cze przed chwilą kuchni nagle zro­biło się cicho i pusto. Feli­cja popa­trzyła na Jana, a potem na naczy­nia na stole.

– I teraz ja z tym wszyst­kim zosta­łam sama jak ten Himils­bach z angiel­skim. Ech… – stęk­nęła, pro­stu­jąc się powoli.

– Siądź, Feluchna. Dzi­siaj ja pozmy­wam – zaofe­ro­wał się Jan.

Gospo­dyni uśmiech­nęła się i nie pro­te­stu­jąc, opa­dła na krze­sło.

Po chwili znad umy­walki dotarły odgłosy mycia kub­ków, fili­ża­nek i tale­rzy­ków. Nagle roz­legł się gło­śny brzdęk, a Jan spoj­rzał na Fel­cię z lękiem w oczach.

– Znowu coś stłu­kłeś?!

– Wyśli­zgnęła mi się taka żółta fili­żanka.

– A Jadzia ją tak lubiła… – Fel­cia pokrę­ciła głową. – Nie­zdara z cie­bie.

– Pierw­szy raz coś stłu­kłem!

– E tam…

*

Kiedy Jadzia, Kasia i Eliza dotarły do pen­sjo­natu, oka­zało się, że lewa połowa twa­rzy Fran­ciszki jest dziw­nie wykrzy­wiona, a w lewej ręce i lewej nodze stra­ciła czu­cie. Leżała już na łóżku i spo­glą­dała na przy­byłe, jakby je chciała prze­pro­sić za kło­pot.

– To udar – rzu­ciła krótko Jadzia. – Boże.

– Zato­czy­łam się – pró­bo­wała nie­wy­raź­nie wyja­śnić Fran­ciszka.

– Nie męcz się, bab­ciu, i leż spo­koj­nie – popro­siła ją Jadzia.

Kiedy przy­je­chała karetka, lekarz szybko potwier­dził jej przy­pusz­cze­nia co do udaru, a po obduk­cji zasu­ge­ro­wał, że chora powinna poje­chać do szpi­tala na pełne bada­nia oraz w celu okre­śle­nia odpo­wied­niej tera­pii. Cho­ciaż mówie­nie spra­wiało babci wielką trud­ność, zaczęła opo­no­wać, że w jej wieku żaden szpi­tal niczego już nie zmieni.

– Dok­to­rze, na pewno nie dzi­siaj – dodała przy­tom­nie, choć nie­wy­raź­nie.

Ten rad nie rad wypi­sał nie­zbędne leki i karetka odje­chała.

Jadzia z bólem zaak­cep­to­wała decy­zję Fran­ciszki, bio­rąc na sie­bie odpo­wie­dzial­ność za opiekę nad nią. Od tej chwili nie dopusz­czała nikogo z per­so­nelu pen­sjo­natu do babci, wszystko robiąc przy niej sama. Po kilku dniach zasy­piała na sto­jąco ze zmę­cze­nia. Tylko kiedy odwie­dzała je Eliza, która uwa­żała Fran­ciszkę za swoją drugą bab­cię, Jadzia sia­dała na chwilę w fotelu. Wspól­nie spę­dziły przy niej kilka nocy.

W przed­ostatni week­end paź­dzier­nika umó­wiły się na kolejną noc. Aku­rat wów­czas Fran­ciszka spała spo­koj­nie. One szep­tały do sie­bie otu­lone ple­dami, sie­dząc w fote­lach, od czasu do czasu zer­ka­jąc na nią. Bab­cia prze­bu­dziła się około trze­ciej nad ranem. Z trud­no­ścią uśmiech­nęła się połową twa­rzy do Jadzi i Elizy, które doj­rzała w świe­tle przy­ciem­nio­nej lampy.

– Cie­szę się… że jeste­ście… obie – ode­zwała się z prze­rwami przy­tom­nie. Kobiety pode­rwały się i przy­klę­kły obok łóżka. Jadzia zwil­żyła wodą usta babci. – Idę już… do Anto­niego… – wyszep­tała nie­wy­raź­nie Fran­ciszka. – Jest mi… dobrze. – Na pra­wej poło­wie jej twa­rzy poja­wił się gry­mas uśmie­chu. – Do zoba­cze… – Nie dokoń­czyła, głę­boko wes­tchnęła, a jej głowa opa­dła na bok.

Jadzia zaczęła się tulić do bab­ci­nych rąk, cało­wać je, a Eliza stała, nie potra­fiąc wydu­sić z sie­bie słowa ani wyko­nać żad­nego gestu. Miała wra­że­nie, że jej całe ciało wypeł­niło się oło­wiem. Po jakimś cza­sie opa­no­wała się, na siłę pod­nio­sła Jadzię z kolan, a potem, szlo­cha­jąc, przez kil­ka­na­ście minut, stały wtu­lone w sie­bie. Wresz­cie do Jadzi dotarło, że należy coś zro­bić zgod­nie z pro­ce­du­rami obo­wią­zu­ją­cymi w pen­sjo­na­cie w takich oko­licz­no­ściach.

*

Jadzię pro­wa­dził za trumną Max, obok szła poważna Eliza, trzy­ma­jąc dzieci za rączki. Od kaplicy do grobu, w któ­rym Fran­ciszka miała zostać pocho­wana obok Anto­niego, było nie­da­leko. Orszak zatrzy­mał się przy zie­lo­nym pode­ście nad otwartą mogiłą. Spo­częła na nim trumna. Po modli­twie księ­dza w rękach Jadzi poja­wiła się kartka z przy­go­to­waną mową pogrze­bową. Mówiła jed­nak z pamięci – być może taki sam był tekst na kartce, lecz ani razu na nią nie spoj­rzała. Nie było chyba nikogo z miesz­kań­ców sie­dli­ska, kogo by jej słowa nie wzru­szyły.

Stypa odbyła się w salo­nie Anny. Obiad spo­ży­wano w ciszy. Roz­mowy roz­po­częły się dopiero pod­czas pod­wie­czorku. Obok Jadzi sie­działa Eliza. W mil­cze­niu przy­słu­chi­wała się toczo­nym roz­mo­wom, a dopiero po pew­nym cza­sie odwa­żyła się coś powie­dzieć. Na początku wspo­mniała swoje pierw­sze spo­tka­nie z Fran­ciszką i Anto­nim w czerwcu dwa tysiące pierw­szego roku w ich domu na Kamien­nej Górze. Potem prze­szła do innych zda­rzeń z pię­cio­let­niego okresu zamiesz­ki­wa­nia u nich jako stu­dentka. Jadzia przy pierw­szych sło­wach Elizy włą­czyła leżący przy jej nakry­ciu dyk­ta­fon.

– Dzi­siaj też? – spy­tała Eliza.

– Prze­cież wiesz, że mało mam wspo­mnień zwią­za­nych z dziad­kami, więc myślę, że nie odmó­wisz mi uwiecz­nie­nia i two­ich dzi­siej­szych słów.

– Jak chcesz – zgo­dziła się Eliza.

– Bar­dzo chcę. – Jadzia zła­pała ją za rękę. – Bo musi­cie wie­dzieć, że kiedy tylko przy­je­cha­łam tutaj, zaraz go sobie kupi­łam. – Dotknęła pal­cem dyk­ta­fonu. – Dzia­dek Antoni tak mi pod­po­wie­dział. – Uśmiech­nęła się lekko. – Bate­rie wytrzy­mują ponad dwie­ście godzin pracy cią­głej, a jego pamięć wystar­cza na osiem­set godzin nagry­wa­nych roz­mów – pochwa­liła się. – Potem zgry­wam je na kom­pu­ter i w wol­nych chwi­lach odsłu­chuję. Może kie­dyś na pod­sta­wie tych mate­ria­łów napi­szę książkę?

– Zna­ko­mity pomysł – pochwa­liła Anna.

Jadzia podzię­ko­wała jej ski­nie­niem głowy.

– Eliza czę­sto wspo­mi­nała różne zda­rze­nia z cza­sów miesz­ka­nia na Kamien­nej Górze – wró­ciła do swo­ich wcze­śniej­szych słów i pogła­dziła dłoń przy­ja­ciółki. – Była jakby ich pamię­cią zewnętrzną. – Uśmiech­nęła się blado, spo­glą­da­jąc po obec­nych. – Byli szczę­śliwi pod­czas jej opo­wia­dań, a potem jesz­cze długo w noc opo­wia­dali mi o niej. Nie o sobie.

– Jeśli chcesz, to dzi­siaj ci zdra­dzę, jakie było ich ulu­bione cia­sto. Może być…? – Eliza się zawa­hała.

– Jak naj­bar­dziej.

– Fran­ciszka i Antoni kochali wypieki z Lipo­wej, jak nazy­wali cukier­nię Arka­dię. – Na więk­szo­ści twa­rzy poja­wiły się uśmie­chy. – Darzyli ją ogrom­nym sen­ty­men­tem. Była dla nich świad­kiem przy­po­mi­na­ją­cym wspól­nie prze­żyte dłu­gie lata. Cze­kali na ciastka stam­tąd, dla nich potra­fili tro­chę nagiąć swoje sztywne reguły żywie­niowe. Ich słod­kie zachcianki czę­sto zmu­szały mnie do zmiany stu­denc­kich pla­nów. Stąd i ja polu­bi­łam tam bywać. Nie bez powodu także Matylda i Zyg­munt Gro­now­ski zako­chali się w pącz­kach z Lipo­wej – wtrą­ciła – a i na dzi­siaj Mak­sio przy­wiózł stam­tąd tro­chę pysz­no­ści. – Spoj­rzała naj­pierw na męża, a potem na patery z ciast­kami. – Bywało, że ury­wa­łam się z jakichś ćwi­czeń, bo nie lubili zbyt późno pić kawy. Kiedy przy­cho­dzi­łam z Lipo­wej, zawsze bacz­nie wpa­try­wali się w papier zdej­mo­wany z kar­to­nika, zaglą­da­jąc do niego, czy na pewno są ich ulu­bione ste­fanki, eklery, a chyba naj­bar­dziej cie­szyli się w listo­pa­dowe dni z rogali mar­ciń­skich.

– Pamię­tam, przy­wio­złaś je kie­dyś – potwier­dziła Jadzia.

– Wkrótce święto nie­pod­le­gło­ści, więc znowu je przy­wiozę.

– Ale dziad­ko­wie już ich z nami nie zje­dzą… – Jadzia posmut­niała.

– W Pozna­niu ste­fanki naj­czę­ściej kroi się w trój­kąty – wtrą­ciła Anna, się­ga­jąc po mio­dowy tor­cik z Lipo­wej. – Mają bar­dzo podobny smak, ale tam – spoj­rzała w kie­runku połu­dnia – war­stwy robią ciut cień­sze. Prze­pra­szam, wra­caj, Elizka, do wspo­mnień.

– Tego, Jadziu, jesz­cze ci nie opo­wia­da­łam, ale roz­mowy z dziad­kami tema­tycz­nie powią­zane z drugą wojną świa­tową czy w ogóle z histo­rią, a także… z Maxem roz­po­częły się od kupna odtwa­rza­cza fil­mów DVD. Wła­śnie tam­tego dnia bab­cia wyja­śniła mi, że w kościółku na Świę­to­jań­skiej są dwie kapliczki: świę­tego Anto­niego i świę­tego Judy Tade­usza. Pierw­szy, o czym dosko­nale wie­cie, jest patro­nem zagu­bio­nych… – Poki­wała głową i na moment zamil­kła, zwil­ża­jąc języ­kiem wysu­szone wargi i prze­ły­ka­jąc ślinę. – Drugi jest od spraw bez­na­dziej­nych. Powie­działa mi wów­czas o nich, gdyż pierw­szy raz na głos wyzna­łam jej, że zda­rza mi się wspo­mi­nać Maxa i to ze względu na niego chcę na DVD oglą­dać współ­cze­sne filmy wojenne. – Spoj­rzała na męża. – Bar­dzo czę­sto potem zacho­dzi­łam do obu kapli­czek, aż go sobie… wymo­dli­łam.

Wzru­szony Max prze­słał jej całusa.

– O tym rze­czy­wi­ście ni­gdy nie sły­sza­łam. Ależ to piękne! – zachwy­ciła się Jadzia. – A co z tymi fil­mami?

– Kiedy przy­szłam z odtwa­rza­czem do domu, naj­pierw roz­ma­wia­łam w kuchni z Fran­ciszką, ale Antoni ze sto­ło­wego dosły­szał nasze głosy i przy­szedł do nas. Kiedy wyja­śni­łam raz jesz­cze, po co mi odtwa­rzacz, spy­tał wprost, czy chcę z tych fil­mów dowie­dzieć się, jak jest gdzieś tam Maxowi?

Wzrok mał­żon­ków znowu się spo­tkał. Max pokrę­cił głową, żeby o tym za dużo nie opo­wia­dała, a Eliza ski­nęła powie­kami.

– Zanim obej­rza­łam tam­tego wie­czoru pierw­szy film Mis­sion: Impos­si­ble… to oczy­wi­ście nie jest film z wojen­nego cyklu… – wtrą­ciła – dowie­dzia­łam się, w jaki spo­sób Antoni i Fran­ciszka się poznali, zako­chali, pobrali i jak wyglą­dały pierw­sze dni sierp­nia tysiąc dzie­więć­set czter­dzie­stego czwar­tego roku w War­sza­wie. Jak wyglą­dała Rzeź Woli – uzu­peł­niła ciszej i spo­waż­niała – a także o ciąży Fran­ciszki, ich oba­wach o wła­sne życie, wresz­cie o wydo­sta­niu się cudem ze zrów­na­nego z zie­mią cen­trum mia­sta. Było też o Her­lingu-Gru­dziń­skim i o cyta­cie z jego książki Inny świat z dwie­ście trzy­dzie­stej pierw­szej strony, który Antoni mi wów­czas poka­zał. Teraz spraw­dzimy moją pamięć. – Eliza unio­sła zabaw­nie brwi, po czym podra­pała się pal­cem po skroni. – Chyba brzmi tak: Myślę z prze­ra­że­niem i głę­bo­kim wsty­dem o Euro­pie prze­dzie­lo­nej na pół Bugiem, w któ­rej po jed­nej stro­nie miliony nie­wol­ni­ków sowiec­kich modliły się o wyzwo­le­nie z rąk armii hitle­row­skiej, a po dru­giej miliony nie­do­pa­lo­nych ofiar nie­miec­kich obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych pokła­dały ostat­nią nadzieję w Armii Czer­wo­nej… – Spoj­rzała wokół i nabrała powie­trza, by mówić dalej.

– Mnie też go kie­dyś poka­zał… – Jadzia weszła Eli­zie w słowo – a potem bar­dzo długo pła­ka­łam.

Głosy w salo­nie uci­chły i na kil­ka­na­ście sekund zapa­dła cisza jak makiem zasiał.

– Muszę tę książkę koniecz­nie prze­czy­tać – ode­zwała się rap­tem Jagódka.

– Jest na górze w dru­giej sza­fie na naj­wyż­szej półce po lewej stro­nie. Ma biały, lekko znisz­czony grzbiet – wyszep­tała na bez­de­chu Fel­cia, wska­zu­jąc kości­stym pal­cem na sufit.

Wzru­szona Kasia przy­tu­liła córkę.

– Żeby dokoń­czyć o mojej pierw­szej z dziad­kami tak bli­skiej roz­mo­wie, dodam, że Antoni poka­zał mi wtedy także frag­ment jakie­goś sta­rego arty­kułu o gene­rale Pat­to­nie, w któ­rym ten wspo­mniał słowa gene­rała Andersa odno­szące się do ich roz­mowy w Afryce w tysiąc dzie­więć­set czter­dzie­stym trze­cim roku. – Chrząk­nęła. – He told me, lau­ghing, that if his corps got in between a Ger­man and Rus­sian army, they would have dif­fi­culty in deci­ding which they wan­ted to fight the most. – Eliza pomimo stypy i pod­nio­słego tematu uśmiech­nęła się na moment, ale szybko spo­waż­niała. – Prze­pra­szam cię, Jadziu.

– Frag­ment tej gazety dzia­dek poka­zał mi krótko po moim przy­jeź­dzie do Par­chowa. W trak­cie czy­ta­nia tej książki też dużo pła­ka­łam. – Jadzia przy­mknęła na chwilę powieki. – Masz, Elizo, nie­praw­do­po­dobną pamięć – rze­kła po chwili. – Zawsze cię podzi­wia­łam, ale dzi­siaj to już dałaś praw­dziwy kon­cert.

– Taka jest, wszystko mi zapa­mięta – rzu­cił Max cicho i zachi­cho­tał.

– Mamu­siu, ja z two­ich słów po angiel­sku nie­wiele zro­zu­mia­łem – ode­zwał się Jaś, a Gosia potwier­dziła pod­nie­sie­niem palca.

– Sekundę, już tłu­ma­czę. – Eliza zmarsz­czyła czoło. – Powie­dział mi ze śmie­chem, że jeżeli jego woj­ska dostaną się pomię­dzy armię nie­miecką a rosyj­ską, to nie będą mogli się zde­cy­do­wać, z kim bar­dziej chcą wal­czyć.

– Teraz rozu­miem, co ten gene­rał powie­dział, ale na­dal nie wiem, co w tym śmiesz­nego.

– Wytłu­ma­czę wam w domku na dobra­noc. Może być? – Smyki ski­nęły gło­wami. – Tego dnia, zanim poszłam do sie­bie i wresz­cie obej­rza­łam film, było jesz­cze kilka innych inte­re­su­ją­cych wąt­ków w mojej roz­mo­wie z Fran­ciszką i Anto­nim. – Eliza wró­ciła do tematu. – Wtedy to poko­cha­łam ich jak swo­ich naj­praw­dziw­szych dziad­ków. – Przy­gar­nęła Jadzię. – Żeby zakoń­czyć ten wątek, wspo­mnę jesz­cze, że pierw­szym fil­mem, takim z praw­dzi­wie Maxo­wej serii… – zawie­siła głos i spoj­rzała na niego, a on jak wcze­śniej pokrę­cił głową – zdra­dzę tylko jego tytuł! – zastrze­gła. – To był film o ame­ry­kań­skich ran­ger­sach: Heli­kop­ter w ogniu. Już wię­cej ani słowa na ten temat nie powiem. – Potrzą­snęła głową.

– To ja go muszę koniecz­nie obej­rzeć. – Jadzia spoj­rzała na przy­ja­ciółkę.

– Wciąż wszyst­kie twoje filmy prze­cho­wuję jak reli­kwie – ode­zwał się znie­nacka dotąd mil­czący Hen­ryk Dzie­dzic.

– Wciąż…?! Ale po co? – spy­tała Eliza, nie dowie­rza­jąc. – Prze­cież minęło już pra­wie dwa­na­ście lat!

– Bo są zna­ko­mite i wciąż w nie­złym sta­nie. – Hen­ryk swoim zwy­cza­jem pod­krę­cił wąsa. – Prze­każę je zatem w kom­ple­cie pani Jadwi­dze. Odtwa­rzacz już sta­rawy, ale też działa. Tytuły pozo­sta­łych fil­mów rów­nież pamię­tam: Czas Apo­ka­lipsy, Plu­ton, Byli­śmy żoł­nie­rzami, Oca­lić Jes­sicę Lynch, Zie­lone berety, Ame­ry­kań­scy chłopcy i Jar­head. Żoł­nierz pie­choty mor­skiej – wymie­niał tytuły wolno, a Max tylko krę­cił głową.

– Domy­ślam się, że nie są łatwe, ale dzięki nim będę mogła zro­zu­mieć, o czym roz­ma­wia­łaś z dziad­kami. Dzię­kuję! – Spoj­rze­nie Jadzi prze­bie­gło po twa­rzach Elizy, Hen­ryka i Maxa. – Aha! Obie­ca­łam sobie, że zako­mu­ni­kuję wam coś, jak tylko będę mogła naj­szyb­ciej, a dzi­siaj tra­fia mi się dobra oka­zja – powie­działa pod­nio­słym tonem. – Pod­ję­łam decy­zję, że wszyst­kie książki dziad­ków… – zawie­siła głos, a jej wzrok zatrzy­mał się na Mak­sie i sie­dzą­cej obok Eli­zie – należą od dzi­siaj do was. – Wska­zała ich kolejno pal­cem.

– Ależ, Jadziu! Tak nie można! – zapro­te­sto­wała Eliza.

– Tak trzeba, choć jest jeden waru­nek.

– Co to za waru­nek?

– Jeśli kie­dy­kol­wiek będę chciała, to poży­czy­cie mi poza kolej­no­ścią dowolną z nich, nawet gdyby któ­reś z was aku­rat ją czy­tało.

– Jesteś nie­sa­mo­wita… a czy ty, Jadziu, zgo­dzi­ła­byś się, żeby ten księ­go­zbiór połą­czyć ze zbio­rem Felci? – Eliza spoj­rzała na Macieja i sie­dzącą obok niego Fel­cię. – Zgo­dzi­cie się? – Zło­żyła ręce jak do modli­twy.

– Czy się zgo­dzimy, mamo? – Maciej spoj­rzał na Fel­cię i popra­wił na nosie lenonki.

– W życiu! – odparła twardo Fel­cia, zro­biw­szy groźną minę. – W życiu… nie pomy­śla­ła­bym… że taki zaszczyt może spo­tkać nas i nasze książki – dodała rado­snym gło­sem, wywo­łu­jąc uśmie­chy na twa­rzach pozo­sta­łych uczest­ni­ków stypy.

– Ja tak wła­śnie wolę, kiedy wszy­scy nie są tacy spięci – wyznała Jadzia.

Pod­wie­czo­rek ze wspo­mnie­niami o Fran­ciszce i Anto­nim prze­cią­gnął się do wie­czora. Jadzia nie wyłą­czyła dyk­ta­fonu także pod­czas kola­cji.

Pan Samochodzik

Domy­śla­łam się tego już wczo­raj po połu­dniu – powie­działa smęt­nym gło­sem Eliza, kiedy jej dłoń wyczuła gorące czoła naj­pierw Mał­gosi, a po chwili Jasia. – Zosta­nie­cie dzi­siaj w domu – posta­no­wiła.

– Dzi­siaj nie mogę – jęk­nął Jaś.

– Pro­szę?! Prze­cież cza­sami mówisz, że byłoby warto…

– Cza­sami tak – wszedł jej w słowo syn – ale dzi­siaj mamy zaję­cia z Gabi.

– Gabi, Gabi… Chce­cie zara­zić całą klasę?!

– To by było cał­kiem fajne, bo nie musie­li­by­śmy nad­ra­biać zale­gło­ści – zachi­cho­tała Gosia, po czym chwy­cił ją kaszel i spo­waż­niała. – Szczy­pią mnie tro­chę mig­dałki – wyznała. – W nocy musia­łam popi­jać wodą.

– Tą zimną? – Eliza wska­zała na butelkę sto­jącą na szafce córki.

– Prze­cież to tem­pe­ra­tura poko­jowa, zawsze tak mówisz. A mia­łam cię budzić?

– Zaraz, a dla­czego zaję­cia z Gabi są w ponie­dzia­łek? – Eliza spy­tała syna, przy­sia­da­jąc na łóżku Gosi, po czym zaj­rzała jej do gar­dła. – No tak, masz anginę. – Wes­tchnęła.

– W ubie­głym tygo­dniu pani Gabi była chora, więc dzi­siaj mie­li­śmy nad­ro­bić tamte zaję­cia – wyja­śnił Jaś, kiedy mama po chwili i jemu zaj­rzała w gar­dło.

– Tak samo – rzu­ciła krótko. – Dzi­siaj tata będzie leka­rzem dyżur­nym.

– Tata?!

– Tak, tata, bo ja mam naradę i już nie uda mi się jej odwo­łać.

– A lekar­stwa? Skąd tata będzie wie­dział, co i kiedy ma nam podać?

– W te klocki jest lep­szy ode mnie, a poza tym wszystko uzgodni z panią dok­tor.

– No tak, dok­tor Kry­sia przy­jeż­dża do pen­sjo­natu zawsze w ponie­działki – przy­po­mniała sobie Gosia.

– Może na chwilę odwie­dzi was też Jagódka…

– A nie zara­zimy jej?

– Ona miała anginę dwa tygo­dnie temu, a wczo­raj sły­sza­łam, że dzi­siaj jedzie do szkoły na póź­niej­szą godzinę. Raczej nic jej nie grozi.

– Pod­słu­cha­łem, że smyki są chore – rzu­cił od progu Max, koń­cząc wcie­rać w policzki wodę koloń­ską.

– Ano nie­stety. – Pokrę­ciła nosem Eliza. – Będziesz musiał się nimi opie­ko­wać.

– Dam radę. Nie martw się. – Max pogła­dził żonę po policzku. – Zaraz skon­tak­tuję się z Kry­styną. – Spoj­rzał przez okno i powie­dział: – O, na par­king przed chwilą przy­je­chał jakiś samo­chód.

– O, cho­inka! – Pode­rwała się Eliza. – Pew­nie przy­je­chał Gro­now­ski, żeby poga­dać z Mać­kiem, a przy oka­zji spraw­dzić, czy nie potrze­buję pomocy. To ja już pędzę… – Cmok­nęła Maxa w poli­czek. – A wy we wszyst­kim słu­chaj­cie taty! – rzu­ciła do dzieci na odchod­nym.

– Wia­domo – ode­zwał się Jaś, a Gosia poki­wała głową.

– Kto pierw­szy idzie do łazienki? – spy­tał Max. Syn bez słów nało­żył kap­cie i ruszył powoli w stronę kory­ta­rza. – To ja, Gosiu, idę zadzwo­nić do pani dok­tor, potem przy­niosę wam śnia­da­nie, więc niech Jaś po umy­ciu kła­dzie się na powrót do łóżka.

– Czyli cały czas będziemy leżeć?

– Przy angi­nie jest to abso­lut­nie konieczne i może potrwać nawet kilka dni. Oczy­wi­ście, zoba­czymy, co powie pani dok­tor.

Nim minęła godzina, kiedy dzieci aku­rat koń­czyły jeść śnia­da­nie, w ich domu poja­wiła się lekarka. Przez chwilę ogrze­wała ste­to­skop pocie­ra­jąc nim o rękaw, potem dokład­nie osłu­chała smyki, zaj­rzała im w gar­dła, kazała powie­dzieć „a-a-a”, zmie­rzyła tem­pe­ra­turę i poki­wała głową.

– Kla­syczna angina. Ręka Elizy działa jak naj­lep­szy ter­mo­metr. – Pochwa­liła ją za podaną tele­fo­nicz­nie tem­pe­ra­turę trzy­dzie­stu ośmiu stopni potwier­dzoną przed chwilą elek­tro­nicz­nym ter­mo­metrem. – Dzi­siaj wie­czo­rem byłoby już znacz­nie gorzej. Nie­stety, muszę prze­pi­sać anty­bio­tyk, bo z anginą nie ma żar­tów.

Wyjęła z torby dwie bute­leczki i dwa opa­ko­wa­nia wita­min i posta­wiła na sto­liku.

– Coś jesz­cze trzeba będzie doku­pić w aptece? – spy­tał Max.

– Ewen­tu­al­nie maść Vicka czy ole­jek kam­fo­rowy, a także pastylki do ssa­nia. Sądzę, że tem­pe­ra­tura nie będzie im już rosnąć, więc na jej zbi­cie nic już nie trzeba.

– Jakby co Eliza na pewno ma coś w apteczce.

– Zna­jąc jej zapo­bie­gli­wość, też tak sądzę. – Lekarka się uśmiech­nęła. – Będzie­cie musieli co naj­mniej pięć dni porząd­nie się wygrzać w łóż­kach – zwró­ciła się do dzieci. – Tylko bez żad­nego kom­pu­tera! – Jej wzrok poszy­bo­wał w kie­runku lap­topa na biurku Jasia, bo dostrze­gła, że chło­pak zdą­żył tam zer­k­nąć.

– Sły­sze­li­ście?! – zadud­nił Max; dzieci pokor­nie ski­nęły gło­wami. – Table­tów też nie będzie – dodał po chwili ciszej, a pani Kry­styna poka­zała mu kciuk.

– Tak czu­łem – jęk­nął Jaś, a Mał­go­sia znowu tylko ski­nęła głową.

Po wyj­ściu lekarki i zaży­ciu przez dzieci lekarstw w progu pokoju poja­wiła się Jagódka. Roz­mowa zeszła na to, co smyki mogą robić, żeby się nie nudzić. Jagódka zapro­po­no­wała ścią­gnię­cie jakie­goś filmu z sieci i wyświe­tle­nie go w salo­nie w tele­wi­zo­rze.

– Smyki oba­chu­tają się koł­drami i będzie git – roz­wi­nęła swój pomysł i uśmiech­nęła się zado­wo­lona, że roz­wią­zała Maxowi pro­blem. – Pamię­tam, że zeszłego lata podo­bał wam się serial Pan Samo­cho­dzik i tem­pla­riu­sze1, więc może warto go powtó­rzyć? – Popa­trzyła na dzie­cięce twa­rzyczki roz­pro­mie­nione jej sło­wami.

– Na razie nie będzie żad­nego oglą­da­nia tele­wi­zji ani wycho­dze­nia z łóżka – skon­tro­wał ją Max.

Buzie smy­ków posmut­niały.

– A już myśla­łam… – zaczęła Mał­go­sia, ale Max kate­go­rycz­nie pokrę­cił głową. – To co będziemy robić? Może jed­nak obej­rzymy coś na kom­pu­te­rze? – Spoj­rzała na biurko brata.

– Sły­sze­li­ście?! Pani dok­tor zabro­niła, zresztą gdyby Eliza tutaj wpa­dła. – Max zare­cho­tał i zama­chał ramio­nami.

– Ale cykor – zachi­cho­tała Jagódka.

– I do tego pan­to­flarz! – uzu­peł­nił jej słowa Max i powtór­nie zadud­nił śmie­chem, wzbu­dza­jąc też uśmiech dzieci. – Będziemy coś czy­tać.

– Czy­tać? – Gosia prych­nęła lek­ce­wa­żąco.

– To zna­czy ja będę wam czy­tał.

– Bajeczki jak cza­sami mamu­sia?

– Tyle że chyba wszyst­kie zostały już prze­czy­tane. – Max obrzu­cił spoj­rze­niem ich rega­lik z książ­kami.

– Mogła­bym przy­nieść jakąś książkę – zapro­po­no­wała Jagódka.

– A masz coś odpo­wied­niego?

– Wszystko, co mam na pół­kach, już jest dla nich odpo­wied­nie. – Prze­wró­ciła oczami dziew­czyna. – Mogę też przy­nieść coś z biblio­teki Felci… z zaso­bów Maciu­sia. – Uśmiech­nęła się roz­kosz­nie na wspo­mnie­nie o ojcu.

– Jakiego Maciu­sia? – spy­tała Gosia.

– No wiesz… – Jagódka zatrze­po­tała rzę­sami.

– Naszego dziadka pro­fe­sora?!

– Mhm. Cza­sami mówię tak o tacie, ale tylko w żar­tach. Kiedy miał kil­ka­na­ście lat, jak ja dzi­siaj, to Fel­cia co rusz kupo­wała mu cie­kawe książki – wyja­śniła Jagódka.

– Aha, czyli oka­zuje się, że dzia­dek też był dziec­kiem. – Mał­go­sia zachi­cho­tała, zasła­nia­jąc usta koł­drą.

– Bingo! Są tam książki Szklar­skiego z serii przy­gód Tomka Wil­mow­skiego, kilka ksią­żek Niziur­skiego, widzia­łam też Win­ne­tou, Hra­biego Monte Chri­sto… naprawdę jest tam sporo faj­nych pozy­cji.

– A jest może Pan Samo­cho­dzik i tem­pla­riu­sze? – rzu­cił Jaś.

– Ale po co mie­li­by­ście to czy­tać, skoro już zna­cie treść z serialu? – zdzi­wiła się Jagódka.

– Pewne rze­czy w fil­mie nie były dla mnie jasne – wyja­śnił Jaś.

– No wła­śnie – zgo­dziła się Gosia po chwili zasta­no­wie­nia.

– Na przy­kład które?

– Te, któ­rych nie potra­fi­łaś nam wtedy wyja­śnić, a mówi­łaś, że w książce są na pewno opi­sane. Choćby o zako­nach rycer­skich innych niż Krzy­żacy.

– Pamię­tam. Zna­la­złam w niej pewne wyja­śnie­nia… Grze­ba­łam też w inter­ne­cie, ale resztę dopo­wie wam Mak­sio.

– Ja?! – zdzi­wił się. – A skąd ja mogę wie­dzieć, o czym myślał autor? Raczej nie mam takiej wie­dzy.

– Bez prze­sady. Jak tra­fi­cie na coś, co nie będzie dla smy­ków jasne, możesz robić prze­rwy i szu­kać w table­cie. Choćby o joan­ni­tach, tem­pla­riu­szach czy kawa­le­rach mie­czo­wych, o Bafo­me­cie albo wiel­kich mistrzach Krzy­ża­ków – wyli­czyła Jagódka.

– Wła­śnie o te sprawy wtedy cię pyta­li­śmy. – Przy­po­mniał sobie Jaś. – Ale o Bafo­me­cie…? Nie pamię­tam.

– A nie, to było z innej książki Nie­nac­kiego, zaga­lo­po­wa­łam się.

– Ale pyta­li­śmy też o zamek w Mal­borku… no i o to, gdzie leży Mił­ko­kuk – uzu­peł­niła Gosia.

– A ja wtedy na nie­które wasze pyta­nia nie byłam w sta­nie odpo­wie­dzieć. Teraz już wiem wię­cej.

Głowa Maxa pod­czas roz­mowy dzieci krę­ciła się raz w jedną, raz w drugą stronę.

– Niby jasne, o czym mówi­cie, ale wygląda na to, że to moje czy­ta­nie będzie trwało i trwało. – Poczo­chrał się po czu­pry­nie. – W Mal­borku nie byłem… a ten Mił­ko­tłuk… – Zarżał.

– Mnie się podoba, że tata musi wciąż być z nami. Będzie wesoło, więc angina szybko minie. – Jaś zasko­czył swoją opi­nią, a Mał­go­sia wycią­gnęła na chwilę piąstkę spod koł­dry i poka­zała kciuk.

– Potra­fi­cie mnie podejść. – Max pogro­ził im na niby. – Coś o tem­pla­riu­szach kie­dyś czy­ta­łem, choćby w Kodzie Leonarda da Vinci. – Rzu­cił okiem na Jagódkę, która ski­nęła twier­dząco głową. – Książki, o któ­rej roz­ma­wia­cie, nie zna­łem, ale zga­dzam się, Jagódko, że muszę czy­tać im coś cie­ka­wego, bo tylko wów­czas będą leżeć spo­koj­nie.

– No, to w takim razie muszę po nią pójść. Zaraz wra­cam.

Jagódka obró­ciła się na pię­cie i znik­nęła. Po dzie­się­ciu minu­tach wró­ciła ubrana jak do szkoły.

– A ty co, ucie­kasz? – zdzi­wił się Max. – Zosta­wisz mnie samego na fron­cie?

– A mało już zro­bi­łam? Dzięki mnie masz co czy­tać. – Podała mu książkę. – W mię­dzy­cza­sie zadzwo­niła mama i powie­działa, że musi natych­miast jechać do Bytowa, więc tra­fiła mi się oka­zja.

– Książka nie jest wcale taka cienka. – Max kolejny raz podra­pał się po czu­pry­nie.

– Nie prze­sa­dzaj, nie ma nawet trzy­stu stron. A gdyby wybór padł na Hra­biego Monte Chri­sto albo Wine­tou, to dopiero wtedy, Mak­siu, miał­byś zagwozdkę.

– Niby tak… No dobrze, pędź już, bo mi smyki roz­pa­sku­dzisz. – Max mru­gnął.

– Trzy­maj­cie się w takim razie i słu­chaj­cie taty. – Jagódka poma­chała dzie­cia­kom od drzwi i znik­nęła w kory­ta­rzu.

– Teraz dam wam pastylki do ssa­nia i możemy zacząć czy­ta­nie. Potrze­buje jesz­cze które pójść…? – Nie dokoń­czył, ale wska­zał głową w kie­runku toa­lety.

– Byli­śmy tam zaraz po śnia­da­niu. – Jaś odpo­wie­dział za sie­bie i sio­strę.

Po chwili Max przy­su­nął sobie fotel spod biurka Jasia bli­żej obu łóżek, chrząk­nął i zaczął czy­tać.

Pod koniec czerwca, w samo połu­dnie, gwał­tow­nie zater­ko­tał dzwo­nek przy moich drzwiach. Nie­chęt­nie wsta­łem od biurka, przy któ­rym ślę­cza­łem nad zawi­łymi dzie­jami zakonu tem­pla­riu­szy, otwo­rzy­łem drzwi i napo­tka­łem sym­pa­tyczne i miłe memu sercu twa­rze trzech har­ce­rzy: Tella, Wie­wiórki i Soko­lego Oka.

– Panie Toma­szu! Panie Samo­cho­dzik! – wołali jeden przez dru­giego. – Szy­kuje się nowa przy­goda, prawda?

– Ale zaraz, zaraz! – prze­rwała mu córka. – Prze­cież na początku filmu Pan Samo­cho­dzik i har­ce­rze jadą szosą jego amfi­bią! Czy Jagódka na pewno przy­nio­sła wła­ściwą książkę?

– No wła­śnie – przy­znał Jaś. – Coś tu jest nie tak.

Max poka­zał im tytu­łową okładkę książki. Zdo­biła ją gra­fika zamku na pla­nie krzyża o biało-czer­wo­nych bar­wach, na dole wid­niał duży tytuł powie­ści, a na górze imię i nazwi­sko autora.

– Chyba to jest ta książka… Co prawda ni­gdy wcze­śniej jej nie widzia­łem, ale dla­czego jest ina­czej niż w fil­mie? – spy­tał Jaś, wciąż nie kry­jąc wąt­pli­wo­ści.

– Bar­dzo czę­sto bywa tak, że sce­na­riusz filmu, jego fabuła, nie pokry­wają się z tek­stem książki, na któ­rej pod­sta­wie powstał. Ale pocze­kaj­cie, jesz­cze coś spraw­dzę. – Na table­cie któ­re­goś ze smy­ków wpi­sał jakiś tekst i po chwili się uśmiech­nął. – Nie­nacki jest auto­rem także sce­na­riusza serialu, który oglą­da­li­ście rok temu, więc na pewno wszystko się zga­dza. Składa się z pię­ciu odcin­ków i w cało­ści trwa dwie godziny i czter­dzie­ści minut – wtrą­cił. – Wra­ca­jąc do początku filmu, pew­nie chciał, żeby zaczęło się bar­dziej inte­re­su­jąco. Film rzą­dzi się swo­imi pra­wami, ale na pewno wkrótce wszystko się wyja­śni. Zwróć­cie mi uwagę, kiedy pojadą amfi­bią tą drogą jak na fil­mie. – Mru­gnął do córki.

– Na pewno cię wtedy zatrzy­mam. – Uśmiech­nęła się Mał­go­sia.

Max popra­wił się w fotelu i znowu chrząk­nął.

Ich twa­rze wyra­żały ogromne zaafe­ro­wa­nie. Nie zapy­tali nawet, czy mam czas na roz­mowę. Wpa­ko­wali się do pokoju, obsie­dli fotele.

– I co pan na to? Co pan na to, panie Toma­szu? – pytał Wil­helm Tell, wyma­chu­jąc gazetą. Zro­bi­łem zdzi­wioną minę.

– Jesz­cze nie czy­ta­łem dzi­siej­szej prasy.

– To niech pan czyta! Szy­kuje się przy­goda! Nowa wyprawa po złote runo! – Znowu wołali jeden przez dru­giego. I wetknęli mi do rąk przy­nie­sioną gazetę.

– Ale ja mam bar­dzo pilne zaję­cie… – bro­ni­łem się.

Pod­nie­śli ogromny wrzask:

– Panie Toma­szu, co się stało?! Nie chce pan szu­kać przy­gód? Już ma pan dosyć odnie­sio­nych trium­fów? A może pan się lęka nowej przy­gody? Prze­cież chyba nie zre­zy­gnu­jemy ze skar­bów tem­pla­riu­szy?

Max prze­rwał na chwilę i uśmiech­nął się do dzieci.

– Zaczyna mi się ta książka podo­bać.

I poto­czyło się. Max czy­tał, od czasu do czasu prze­ry­wał, szu­kał cze­goś w inter­ne­cie, wyja­śniał dzie­ciom. Po godzi­nie pokroił im owoce, a potem znowu dał pastylki do ssa­nia. Czy­tał, aż dzie­ciom zaczęły się zamy­kać oczy.

– Teraz prze­rwiemy, wy się prze­śpij­cie, ja wypiję w salo­nie kawę, a w razie czego zawo­łaj­cie mnie. – Zmie­rzył im tem­pe­ra­turę. – Ciut poni­żej trzy­dzie­stu ośmiu stopni, więc nie jest źle.

Smyki uśmiech­nęły się do ojca, on popra­wił im jaśki, otu­lił koł­der­kami i wyszedł do salonu. Pod­czas picia kawy przy­po­mniał sobie, że w trak­cie jedy­nego urlopu, jaki udało mu się spę­dzić w cza­sie wojny w rodzin­nym domu w Chi­cago, kupił książkę Dana Browna Kod Leonarda da Vinci, o któ­rej wspo­mniał Jagódce, a pamię­tał w ojca biblio­teczce książkę, która wów­czas przy­bli­żyła mu nieco pro­ble­ma­tykę tem­pla­riu­szy i innych zako­nów rycer­skich.

Może ojciec mi ją przy­śle? – pomy­ślał.

Uśmiech­nął się do wła­snych myśli, bo jak na jawie ujrzał zdzi­wie­nie Elizy, kiedy położy na sto­liku książkę Richarda Bar­bera The Kni­ght and Chi­valry2. Podo­bała mu się jej okładka, którą koja­rzył z lasem Sher­wood zapa­mię­ta­nym z filmu o Robin Hoodzie.

Po chwili pisał już maila do ojca, bo przy­po­mniał sobie, że już dawno miał wysłać rodzi­com zdję­cia znisz­czeń spo­wo­do­wa­nych sierp­nio­wym hura­ga­nem, a także naj­now­sze fotki odno­wio­nego parku w sie­dli­sku oraz aktu­alne podo­bi­zny człon­ków rodziny. Kiedy Eliza wpa­dła na chwilę do wozowni spraw­dzić, jak sobie daje radę z dziećmi, zdzi­wiła się, widząc obok jego kubka książkę Nie­nac­kiego.

– To im czy­tasz?! – zdzi­wiła się. Max poło­żył palec na ustach. – Mogłeś wybrać któ­rąś z ich tego­rocz­nych lek­tur – dodała ciszej.

– Tak im się spodo­bało, że w ogóle będę coś czy­tał, więc na myśle­nie o czym­kol­wiek innym nie było czasu. Tytuł książki wymy­ślił Jaś, a Jagódka ją przy­nio­sła ze swo­jej biblio­teczki. Pomysł z jakąś lek­turą nie wpadł mi do głowy. – Wzru­szył ramio­nami. – Może jesz­cze zdą­żymy i ją prze­czy­tać, bo to ma być pięć dni leże­nia. Teraz śpią.

– No dobrze, nie zmie­niaj już książki. Póź­niej zajmę się lek­tu­rami. – Uśmiech­nęła się. – Co Kry­sia powie­działa o angi­nie?

Max zre­la­cjo­no­wał prze­bieg wizyty lekarki, wymie­nił prze­pi­sane lekar­stwa i prze­ka­zał pochwałę doty­czącą traf­no­ści oce­nia­nia przez Elizę tem­pe­ra­tury.

– Nie­które mamy mają do tego rękę – rze­kła ze skromną miną. Max poca­ło­wał ją. – U mnie wszy­scy zado­wo­leni. – Po chwili wska­zała na sto­dołę. – Zyg­munt przy­wiózł z Lipo­wej trzy­dzie­ści pącz­ków, więc moje cia­sto droż­dżowe chwi­lowo nie ma wzię­cia.

– To potem sam je wchłonę… – Max zasło­nił sobie usta, by nie zare­cho­tać, i zna­cząco spoj­rzał w stronę kory­ta­rza.

*

Kilka dni po zakoń­cze­niu przez dzieci kuro­wa­nia anginy, przed wozow­nią poja­wił się kurier na moto­cy­klu z prze­syłką dla Maxa. Eliza była bar­dzo zdzi­wiona, kiedy po roz­pa­ko­wa­niu ujrzała na sto­liku jakąś książkę, ale jesz­cze bar­dziej zdzi­wiło ją nie­ocze­ki­wane pod­nie­ce­nie Maxa. Omio­tła więc wzro­kiem tytuł i nazwi­sko autora.

– Chyba tego Richarda Bar­bera Fel­cia ma coś w swo­jej biblio­teczce – rzu­ciła pra­wie obo­jęt­nym tonem. – Mia­łam nadzieję, że spro­wa­dzi­łeś mi cze­ko­ladki Lindta.

– Że co?! A masz na imię Chiara? – Zarżał jak to on. – Prze­cież wiesz, że wcią­gną­łem się w sprawę tem­pla­riu­szy… – zmie­nił szybko temat, wska­zu­jąc na tomik.

– Widzę, że już od jakie­goś czasu leży tam kilka ksią­żek. – Spoj­rze­nie Elizy objęło na moment półkę pod tele­wi­zo­rem.

– Cały czas je prze­glą­dam, więc jesz­cze tro­chę poleżą. Obie­ca­łem smy­kom wyja­śnie­nie kilku spraw z Pana Samo­cho­dzika zwią­za­nych z zako­nami rycer­skimi, ale jesz­cze wszyst­kiego nie wiem.

– A co tam trzeba wyja­śniać? – Eliza prych­nęła lek­ce­wa­żąco.

– Baga­te­li­zu­jesz ich zain­te­re­so­wa­nia?

– Mak­siu. Książka, którą dosta­łeś, w tym ci nie pomoże. Kupi­łeś ją sobie?

– Tata mi przy­słał, pocho­dzi z jego zaso­bów. – Z dumą zadarł nos. – Jak nie pomoże?! Nie znasz jej, a wypo­wia­dasz się, jak­byś już ją czy­tała.

– Skąd wiesz, że jej nie znam?

Max zanie­mó­wił, po czym prze­łknął ślinę. Po chwili otwo­rzył na pierw­szej stro­nie i wska­zał na miej­sce i rok wyda­nia książki. „Publi­shed by Char­les Scrib­ner’s Sons, New York, 1970”.

– A widzisz! – zatrium­fo­wał.

– Co mam widzieć? Książki są dru­ko­wane i wyda­wane na całym świe­cie, cóż w tym dziw­nego, że także w jakimś Nowym Jorku. Według cie­bie mia­łam się zdzi­wić, że i tam jest jakieś wydaw­nic­two? – Zaśmiała się.

– Scrib­ner to nie jest jakieś tam… wydaw­nic­two. Cho­dzi mi o to, że ta książka jest u nas dopiero od kilku chwil, więc nie mogłaś jej czy­tać. Wiele potra­fisz, ale czy­tać bez pod­no­sze­nia książki do oczu, a do tego w tak krót­kim cza­sie, raczej jesz­cze nie. – Max zare­cho­tał. – Na pewno bym wcze­śniej zauwa­żył.

– Mak­siu kochany. Prze­glą­da­łam ją kilka lat temu na stry­chu u Felci. – Eliza mach­nęła ręką za sie­bie. – Zajęło mi to kil­ka­na­ście minut i stwier­dzi­łam, że są w niej same komu­nały.

– Komu­nały?! Eliza! Jak możesz! – Max się zapo­wie­trzył. – Zaraz, zaraz. – Oprzy­tom­niał. – Ona ma tę samą książkę, na pewno?

– Jeśli już, to taką samą, ale to tylko pol­sz­czy­zna. – Mru­gnęła. – Ma jej tłu­ma­cze­nie. Wiesz, w Pol­sce mieszka jed­nak kilka osób, które potra­fią mówić, czy­tać i pisać po angiel­sku… i to ze zro­zu­mie­niem. – Zawie­siła głos, uśmiech­nęła się, a po chwili spo­waż­niała.

– Cał­kiem zgłu­pia­łem. – Max spu­ścił powie­trze. – Prze­pra­szam… A nie mogłaś mi powie­dzieć, że taka książka u was jest?

– U was? – odparła prze­cią­gle i pokrę­ciła głową. Max ją cmok­nął w poli­czek. – Niby skąd mogłam wie­dzieć, że cze­goś takiego poszu­ku­jesz? A prze­cież, mój ty detek­ty­wie, wystar­czyło wejść na górę – jej ręka znowu wska­zała chatę Felci – otwo­rzyć odpo­wied­nią szafę i wszystko byłoby jasne.

– Ale prze­cież…

– A poza tym chyba po coś masz ten swój szybki kom­pu­ter, inter­net, wystar­czyło wpi­sać hasło Richard Bar­ber. – Mówiąc to, przy­su­nęła lap­top Maxa do sie­bie, wpi­sała nazwi­sko, a na ekra­nie poja­wiła się strona Wiki­pe­dii z danymi pisa­rza w języku pol­skim. – Widzisz? Są tu wydane u nas jego książki… Na pierw­szej pozy­cji masz tę swoją The Kni­ght and Chi­valry; to jej tłu­ma­cze­nie na język pol­ski z dwa tysiące czter­na­stego roku w dwóch czę­ściach: Od wojow­nika do ryce­rza, Rycer­stwo i zakony rycer­skie – prze­czy­tała na głos i odwró­ciła ekran w jego stronę. – Na pewno trzy­ma­łam w rękach drugą część. W Przed­mo­wie do poprzed­niego wyda­nia, którą autor zamie­ścił, roz­zło­ściło mnie już pierw­sze zda­nie. – Mach­nęła ręką. – Napi­sał, że zanim ta książka uka­zała się na rynku, nie zaj­mo­wano się jesz­cze na poważ­nie rycer­stwem w histo­rii kon­ty­nentu euro­pej­skiego… Te słowa są skan­da­liczne i obra­ża­jące inte­li­gen­cję czy­tel­ni­ków!

– Czy musia­łaś aż tak ostro?!

– W takiej spra­wie musia­łam, znasz mnie. Po książkę Felci oczy­wi­ście pój­dziesz, byś się utwier­dził, że dobrze jego słowa zapa­mię­ta­łam, a pol­ski tłu­macz nale­ży­cie wyko­nał swoją robotę, ale dopiero po kawie. Teraz ci nato­miast przy­po­mnę, że dzia­dek Miko­łaj, Ryszard i ich przy­ja­ciele od tur­nie­jów rycer­skich znacz­nie wcze­śniej zaj­mo­wali się tym tema­tem na poważ­nie, a ksią­żek o takiej tema­tyce w Pol­sce nie bra­ko­wało – spu­en­to­wała i się­gnęła po cia­steczko. – Prze­cież wiesz o tym z moich i Ryszarda opo­wia­dań – dodała z pełną buzią.

– Ale może tu cho­dzi wyłącz­nie o publi­ka­cje naukowe? – Max poło­żył dłoń na książce, którą kil­ka­na­ście minut wcze­śniej roz­pa­ko­wał.

– Nie masz co na siłę szu­kać uspra­wie­dli­wień. W każ­dym razie poświę­ci­łam wów­czas czas na przej­rze­nie roz­działu doty­czą­cego Krzy­ża­ków i byłam zde­gu­sto­wana, że w biblio­gra­fii nie ma ani jed­nej pozy­cji autora pocho­dzą­cego z Pol­ski. Prze­cież Zakon Szpi­tala Naj­święt­szej Marii Panny Domu Nie­miec­kiego w Jero­zo­li­mie – wypo­wie­działa pełną ich nazwę z iro­nią w gło­sie – miał tutaj swoją sto­licę, potem pań­stwo świec­kie, prawda? I pol­scy auto­rzy pisali o nich książki już przed wojną, a może i wcze­śniej. Za to przy­wo­łane są oczy­wi­ście prace jakichś Niem­ców czy też Fran­cu­zów i Angli­ków, choć ci ostatni znali zakon wyłącz­nie ze sły­sze­nia i daw­nych kro­nik. Dla mnie jest to nie do przy­ję­cia. Zasta­na­wiam się, co cie­bie w niej kie­dyś zain­te­re­so­wało, że aż posta­no­wi­łeś ją mieć u sie­bie? – Obrzu­ciła książkę złym spoj­rze­niem. – Masz prze­cież u nas kro­niki Dłu­go­sza, Dzierzwy, jest też cho­ciażby zna­ko­mite przed­wo­jenne opra­co­wa­nie Zającz­kow­skiego o Krzy­ża­kach3, który opi­suje w nim ich rycer­skie zacho­wa­nie choćby pod­czas rzezi miesz­kań­ców Gdań­ska w tysiąc trzy­sta ósmym roku.

– Rzezi…?!

– W róż­nych miej­scach poda­wane są różne liczby doty­czące skut­ków pod­stęp­nego napadu Krzy­ża­ków na mia­sto – wska­zała na kom­pu­ter – ale na pewno było co naj­mniej kil­ka­set ofiar.

– Tego epi­zodu nie zna­łem.

– Nie zna­łeś… – Nie­za­do­wo­lona Eliza potrzą­snęła głową. – Jest na górze wiele ksią­żek z daw­nych cza­sów i auto­rów współ­cze­snych, ale także w księ­go­zbio­rze Anto­niego.

– Widzę, że nie masz dzi­siaj humoru, malutka.

– Bo jeśli chcesz na pod­sta­wie takiej aku­rat książki tłu­ma­czyć coś moim dzie­ciom, to nie ma na to mojej zgody – oświad­czyła nie­ocze­ki­wa­nie poważ­nym tonem.

– A to nie są także moje dzieci? – odpa­ro­wał Max.

W salo­nie zapa­dła cisza. Oboje, ciężko oddy­cha­jąc, mie­rzyli się wzro­kiem.

– Eli­zuś, kocha­nie. Pierw­szy raz coś nas poróż­niło… i to nie na żarty – ode­zwał się wresz­cie Max.

– Kie­dyś musiał być ten pierw­szy raz – burk­nęła ze zło­ścią.

– Ale prze­cież to nie jest żadna istotna sprawa. Roz­ma­wiamy, malutka, tylko o książ­kach.

– Książki… histo­ria to bar­dzo istotna sprawa! Od początku nie spodo­bał mi się ten cały Pan Samo­cho­dzik. Oj, nie spodo­bał – dodała po chwili.

– A oglą­da­łaś ten film?

– Oglą­da­łam. Wtedy nawet mi się podo­bał, ale obok był dzia­dek Miko­łaj, który wszystko mi na bie­żąco wyja­śniał.

– Smy­kom też się spodo­bał film, teraz książka, coś im już powie­dzia­łem w cza­sie czy­ta­nia, więc ocze­kują ode mnie dal­szych wyja­śnień.

– W takim razie chcę dokład­nie wie­dzieć, co będziesz im mówił.

– Pro­szę?! – Max z wra­że­nia wbił się w poduszki fotela.

– One muszą naj­pierw poznać mój punkt widze­nia – powie­działa Eliza z nagłą chrypką. Zaschło jej w gar­dle, popiła kawą.

– Twój punkt widze­nia? – Max czuł się coraz bar­dziej sko­ło­wany.

– Mak­siu, pro­szę cię, nie drąż. Tak chcę, bo zanim twoje żarna prze­mielą na moją modłę tre­ści ksią­żek o tym zako­nie… – mach­nęła ręką w kie­runku półki pod tele­wi­zo­rem – pamię­taj, że to są nasze dzieci, ale przede wszyst­kim małe Pola­czątka, które muszą poznać naj­pierw mój punkt widze­nia, do któ­rego docho­dzi­łam przez dłu­gie lata, a kiedy doro­sną, mogą zacząć go wery­fi­ko­wać, poszu­ki­wać cze­goś innego. Nie sprze­ci­wiaj się mi.

– Ale to nie jest zgodne z wol­no­ścią dys­ku­sji…

– Max, ale to są dzieci. Tu się uro­dziły, tutaj wycho­wują i muszą poznać…

– Już wiem, twój punkt widze­nia. – Wes­tchnął głę­boko. Prze­siadł się na sofę i przy­tu­lił żonę. Poca­ło­wał ją we włosy, a potem jego usta zbłą­dziły na oczy. – Jakoś tak tu… słono. To łzy? Pła­czesz? – Zaj­rzał jej w twarz.

– Jesz­cze nie, ale to było ode mnie sil­niej­sze – odparła drżą­cym gło­sem.

– Niby tylko książka, niby tylko histo­ria… Boże, kiedy wresz­cie cie­bie zro­zu­miem, dokład­nie poznam?

– Dużo już się nauczy­łeś, ale ja nie­ustan­nie się zmie­niam, więc to nie do końca twoja wina. Choć bar­dzo się sta­ram, to jed­nak na wiele spraw nie mam wpływu. Staję się zasad­ni­cza, nie­ustę­pliwa w poglą­dach. Wiem, że tak się dzieje, to samo ze mnie wyłazi. Pro­szę cię, zro­zum mnie.

– Będę pró­bo­wał.

– Ty musisz mnie zro­zu­mieć! – Zesztyw­niała. – Ja bez cie­bie nie mogła­bym żyć!

– Prze­cież powie­dzia­łem…

– …powie­dzia­łeś, że będziesz pró­bo­wał – powtó­rzyła jego słowa. – Ty musisz! Rozu­miesz?!

Max głę­boko wes­tchnął. Nagle tele­fon Elizy ode­zwał się melo­dią Mostu na rzece Kwai. Zamknęła oczy, ale po trze­cim sygnale się­gnęła po apa­rat i spoj­rzała na ekran.

– Vanessa – rzu­ciła i dwa razy głę­boko ode­tchnęła. – Halo? Witaj, przy­ja­ciółko. Jak się czu­jesz? – Wstała i ruszyła w kie­runku scho­dów.

Max po chwili prze­stał sły­szeć roz­mowę. Zamy­ślił się.

Kołyska

Tuż po roz­mo­wie Elizy z Vanessą dodzwo­niła się do niej prze­jęta Gabi. Po kil­ku­na­stu minu­tach, rzu­ciw­szy tylko słowo wyja­śnie­nia mężowi, Eliza popę­dziła w stronę Nakli, wstę­pu­jąc po dro­dze do par­chow­skich deli­ka­te­sów i kwia­ciarni. Kiedy zapar­ko­wała pod domem Gabi, przy­ja­ciółka stała już w drzwiach wej­ścio­wych.

– A te kwiaty? Po co?

– Należy ci się. To twój… wasz wielki dzień. – Eliza wyca­ło­wała gospo­dy­nię.

– A ja się tak boję, co powie Sła­wek… Zuzka, Ala.

– A wcze­śniej coś im mówi­łaś?

– No co ty! Byłam prze­stra­szona, a w poprzed­nim tygo­dniu wręcz prze­ra­żona. Dla­tego wzię­łam wcze­śniej cho­ro­bowe, ale takie wiesz, bez leka­rza.

– Nie dzi­wię ci się.

– No dobrze, wchodź do środka, nie stójmy w progu.

Eliza powie­siła kurtkę na wie­szaku, zdjęła buty i ruszyła za Gabi. Po kilku minu­tach sie­działy w salo­nie przy her­ba­cie.

– Listo­pad, a ty przy­wio­złaś takie piękne kwiaty. – Gabi dopiero teraz uważ­niej wpa­trzyła się w kolo­rową wią­zankę, którą wsta­wiła do wazonu.

– Kasia ma cie­kawe kwiaty i jest bar­dzo dobrą flo­rystką. – Eliza wska­zała w kie­runku Par­chowa. – Pyta tylko, jaka oka­zja i jaki wiek. – Mru­gnęła.

– I powie­dzia­łaś jej?

– Wszyst­kiego nie, ale na pewno zauwa­żyła, że ruszam w stronę Nakli, więc może się domy­śli, u kogo sta­nie koły­ska.

– Tak jej powie­dzia­łaś? Jesz­cze mi bra­ko­wało, żeby ludzie wzięli mnie na języki.

– Będziesz na ustach wszyst­kich… z zazdro­ści. – Pod­kre­śliła Eliza. – Mama dostała koły­skę dla Jagódki, kiedy była znacz­nie star­sza od cie­bie. Powiedz, jak się czu­jesz, bo to jest naj­waż­niej­sze.

– No cóż… ciąża! – Wciąż pra­wie prze­stra­szona Gabi przy­kryła oczy dłońmi, ale po chwili na jej twa­rzy uka­zał się uśmiech.

– I taka wła­śnie powin­naś być.

– Cie­szę się, że zgo­dzi­łaś się przy­je­chać. Dzia­łasz na mnie pozy­tyw­nie i mobi­li­zu­jąco. Dzięki tobie może odważę się dzi­siaj im wszystko powie­dzieć. – Gabi rozej­rzała się po salo­nie i przez chwilę popa­trzyła w sufit.

– Tak trzeba! Sła­wek ze szczę­ścia… chyba… bo ja wiem, co zrobi?

– Jesz­cze wczo­raj mówił, że potrze­buje jakie­goś bodźca, żeby porą­bać i poukła­dać drewno do kominka pod wiatą.

– Widzisz! Wszystko się przy­daje. – Zachi­cho­tała Eliza.

– Musi to zro­bić tutaj i u sie­bie. – Gabi wpa­trzyła się w okno. – Kupił drewno do obu domów i czuję, że nie tylko z tego powodu ma roz­dwo­je­nie jaźni.

– Tro­chę go rozu­miem. Nie jest co prawda pozna­nia­kiem, ale na pewno ma poczu­cie gospo­dar­no­ści i koniecz­no­ści oszczę­dza­nia.

– Drę­czy go, że w jego domu jest do ogar­nię­cia pro­blem nowo­cze­snego ogrze­wa­nia, choćby tak jak u nas. Można by wów­czas usta­wić tam tem­pe­ra­turę na dzie­sięć stopni. – Spoj­rzała w okno. – W każ­dym razie mamy istotny pro­blem i musimy go jakoś ogar­nąć.

– Tak czy owak, ciąża jest naj­waż­niej­sza, a tamto roz­wią­że­cie w mię­dzy­cza­sie. Poroz­ma­wiaj­cie z tatą, bo wydaje mi się, że on lubi takie wyzwa­nia.

– Z tatą? Sama nie wiem. Rodzice niby się cie­szą, że udało nam się odna­leźć, ale bacz­nie nam się przy­pa­trują.

– To poroz­ma­wiaj­cie z nimi szcze­rze, o dziecku też.

– Póki sami nie usta­limy, jak to wszystko ma dalej wyglą­dać, póty roz­mowa z nimi musi tro­chę…

– Pocze­kać? Nie odkła­daj­cie jej, tym bar­dziej że pierw­szy i naj­waż­niej­szy krok, nie­jako wstęp do tej roz­mowy, już uczy­ni­li­ście. – Eliza wpa­trzyła się w brzuch Gabi i unio­sła brew.

– Jesteś nie­sa­mo­wita, ale pew­nie masz rację. To na pewno przy­spie­szy, a może też uła­twi pod­ję­cie jakichś decy­zji.

– I dla­tego nie odkła­daj­cie roz­mowy z nimi.

– Tak zro­bimy, dzi­siaj go prze­ko­nam.

– Powiedz mi, bo ni­gdy nie pyta­łam, czy jego dom powierzch­niowo jest porów­ny­walny z waszym? – Eliza rozej­rzała się wokół.

– Tak. To jest zresztą cie­kawy temat. Latem pomiesz­ki­wa­li­śmy tam, a rodzice tu, więc oce­ni­łam dokład­nie, że tam­ten jest więk­szy. Ma też garaż, który można nad­bu­do­wać. To tylko taka moja obser­wa­cja, kiedy Sła­wek był w pracy.

– Bo ja jestem szybka w takich ana­li­zach i wydaje mi się, że gdyby twoi rodzice prze­nie­śli się do Nakli na stałe…

– Na stałe?!

– Cza­sami dobrze mieć dziad­ków pod ręką. Poza tym są na eme­ry­tu­rze, więc w Gdań­sku nic ich nie trzyma.

– No, no, no. Ale poje­cha­łaś. Tylko pamię­taj, że my prze­cież nie mamy ślubu!

– A widzisz. Znowu się na coś przy­da­łam. Myślisz, że Sła­wek o tym nie myśli?

– O tym…? Może dla­tego ma to roz­dwo­je­nie jaźni.

– Nie wyklu­czysz, póki nie poroz­ma­wia­cie.

– Oj, zapo­wiada się poważna roz­mowa. Co prawda nie­dawno wspo­mi­nał o zale­tach mał­żeń­stwa, wiesz, tak ogród­kami – Gabi pomo­gła sobie serią gestów – ale aku­rat mama zadzwo­niła, dziew­czynki popro­siły o pomoc przy zro­bie­niu cze­goś na prace ręczne i zapo­mnia­łam.

– To może teraz ty mu się oświadcz! – Eliza pra­wie wykrzyk­nęła.

– Mam mu się oświad­czyć?

– Prze­cież to twój uko­chany Sła­wek. A i dziew­czynki by się ucie­szyły. Krzy­siek, tato Igora, ma na Kaszu­bach wielu zna­jo­mych księży, więc można gdzieś wziąć cichy ślub.

– Cichy ślub? A dla­czego cichy?

– Tak mi się powie­działo, ale można zro­bić go bar­dzo gło­śnym. My w ramach pre­zentu damy salę, zespół, pokoje dla gości. Brać i nie wybrzy­dzać. – Eliza zaśmiała się w głos.

– Coś takiego! Do głowy by mi nie przy­szło, że tak się poto­czy nasza roz­mowa. Sądzi­łam, że poroz­ma­wiamy o nie­mow­laczku, beci­kach… no wiesz. A tu spod palca takie rewo­lu­cyjne pomy­sły. – Gabi ukryła policzki w dło­niach. – Ależ mi wszystko pul­suje. Lekarz mówił, żebym się niczym nie dener­wo­wała.

– To są zdrowe emo­cje, Gabu­niu. Od cze­goś są przy­ja­ciółki.

Oczy Gabi wypeł­niły się łzami. Pozwo­liła im spły­nąć po policz­kach i dopiero po chwili je otarła.

– Dawno się tak nie wzru­szy­łam. Jesteś cudowna. I za co to wszystko?

Eliza prze­sia­dła się do niej na sofę i objęła ją.

– Jesteś po pro­stu taka jak my. Pasu­jesz do nas. Cho­dząca dobroć. I nad­szedł wresz­cie czas, żebyś wszystko ogar­nęła po swo­jemu.

– Takie wiel­kie zmiany! – Gabi spoj­rzała w okno w stronę domu Sławka. – Tam jest więk­sza kuch­nia – powie­działa nagle. – Jest z niej bez­po­średni widok na jezioro, a umy­walka znaj­duje się przy oknie. Po dru­giej stro­nie jest nie­wielki skwe­rek, ale maleń­stwo może się bawić w pia­skow­nicy. – Roz­ma­rzyła się.

– No widzisz? Już ci się wszystko układa.

– Zaraz się wezmę do obiadu, zakręcę też babkę, w domu będzie zapach pra­wie jak pod­czas świąt. – Gabi się roz­pro­mie­niła.

– Chwilę przed roz­mową z tobą skoń­czy­łam gadać z Vanessą. – Eliza spoj­rzała na swój tele­fon.

– I co u niej?

– Już jest na ostat­nich nogach. Dopy­ty­wała, jak to było u mnie z rodze­niem.

– Ale prze­cież mąż Kory jest leka­rzem, więc skąd to pyta­nie?

– Ow­szem, jest leka­rzem, ale pedia­trą, a nie gine­ko­lo­giem. Chyba o tym pomy­śla­łaś, prawda?

– Dokład­nie. A ty jak rodzi­łaś?

– U nas w wozowni, na pię­terku.

– Co ty mówisz?! To pra­wie zabrzmiało jak… w sta­jence na sianku. – Gabi pierw­szy raz pod­czas wizyty Elizy roze­śmiała się w głos, aż zasło­niła sobie dło­nią usta.

– I taka wła­śnie masz być. A wra­ca­jąc do rodze­nia, mamy w Par­cho­wie, jakby co, zaprzy­jaź­nioną położną, Renatę.

– Położną? Chcę! No jasne.

– Nie będziesz musiała ni­gdzie jeź­dzić, ona sama cię nawie­dzi. A kiedy wypada poród?

– Lekarz wyli­czył, że to będą ostat­nie dni czerwca.

– Ale pięk­nie!

– Zuzkę też uro­dzi­łam latem. Do zimy była już nie­złym pul­pe­tem.

– Nie powie­dzia­łaś mi jesz­cze, co to będzie? – Palec Elizy wyce­lo­wał w brzuch Gabi.

– Jesz­cze za wcze­śnie, żeby wie­dzieć, ale wola­ła­bym dziew­czynkę, bo wiem, jak wygląda jej obsługa. – Gabi mru­gnęła.

– Z chło­pa­kiem też nie jest źle. – Eliza mach­nęła ręką.

– Ojej, nie poczę­sto­wa­łam cię choćby twoją cze­ko­ladką, bo ja nawet pti­be­rów nie mam, tak się ostat­nio zapu­ści­łam. – Gabi omio­tła wzro­kiem swój barek, po czym się­gnęła po bom­bo­nierę, z którą przy­je­chała przy­ja­ciółka.

– Zostaw dla swo­ich. Ja i tak już pędzę. Trzy­maj się, głowa do góry. Jakby potrzeba było jakiejś pomocy przy rąba­niu drewna albo pro­jek­to­wa­niu czy zakła­da­niu ogrze­wa­nia w domu Sławka, daj­cie znać. U nas fachow­ców wielu i tylko cze­kają na strzał.

Eliza pode­rwała się, wyści­skała zasko­czoną Gabi i ruszyła w kie­runku przed­po­koju.

– Ale tylko tyle? Myśla­łam, że tro­chę dłu­żej poroz­ma­wiamy. Dokąd się tak spie­szysz?

– Gabuś, masz naprawdę wiele spraw na gło­wie, więc nie ma sensu, żebym ci zakłó­cała myśle­nie, przy­go­to­wa­nie się do powrotu dziew­czy­nek ze szkoły, a Sławka z pracy.

– Zanim one wrócą, mam jesz­cze ze dwie godziny, a potem…

– To tyle co nic. – Eliza, kuca­jąc w sieni, stęk­nęła przy nakła­da­niu butów. – Zoba­czy­łam cię, widzę, że wszystko jest okej, teraz tylko musisz sama zro­bić sobie w gło­wie porzą­dek.

– Jak ty to robisz, że jesteś taka poukła­dana?

– Praca, praca, praca. – Uśmiech­nęła się Eliza, nakła­da­jąc czapkę. – Tak naprawdę mam z tym ostat­nio pro­blemy, bo coraz bar­dziej mi się nie chce. Zamiast bar­dziej zająć się spra­wami sta­cji nad Mau­szem, muszę prze­ko­ny­wać nie­któ­rych domow­ni­ków do histo­rii.

– Do histo­rii?! Prze­cież ten przed­miot zaczyna się dopiero w czwar­tej kla­sie. Czyżby w szkole smy­ków obo­wią­zy­wał inny pro­gram?

– W domu była angina z czy­ta­niem ksią­żek i nauką histo­rii w tle, a domowy nauczy­ciel pobłą­dził.

Eliza wyści­skała Gabi na do widze­nia.

– Boże, jakimi ty skró­tami ope­ru­jesz! Jakoś się poła­pa­łam, że cho­dzi o Maxa, ale pra­wie wypa­dłam z zakrętu.

– Uści­skaj księż­niczki i prze­każ ser­decz­no­ści Sław­kowi. Życzę wam wszyst­kiego naj­lep­szego na nowej dro­dze życia… do roz­wią­za­nia.

Eliza raz jesz­cze cmok­nęła Gabi w poli­czek, wyszła na zewnątrz i jesz­cze raz poma­chała przy­ja­ciółce wyglą­da­ją­cej zza furtki.

– No i super! – rzu­ciła na głos, wsia­da­jąc do samo­chodu. – Wię­cej dziew­czy­nek, mniej wojen! – Uśmiech­nęła się. – A jak ja mam wygrać tę swoją wojnę? – Wes­tchnęła głę­boko.

Kiedy uru­cho­miła sil­nik, w radiu aku­rat pły­nęły słowa tytu­ło­wej pio­senki z Czte­rech pan­cer­nych i psa. Pod­krę­ciła gło­śność i dołą­czyła peł­nym gło­sem:

Desz­cze nie­spo­kojne potar­gały sad,

a my na tej woj­nie ład­nych parę lat.

Do domu wró­cimy, w piecu napa­limy,

nakar­mimy psa. Przed nocą zdą­żymy,

tylko zwy­cię­żymy, a to ważna gra!

U nas wszystko jest podob­nie… z wyjąt­kiem psa. – Uśmiech­nęła się do sie­bie. Obie­ca­li­śmy go smy­kom i coś z tym fan­tem trzeba zro­bić. Poki­wała głową w rytm muzyki.

Co prawda do kwit­nie­nia bzów mamy jesz­cze pół roku, ale pies powi­nien być przed­tem, sko­men­to­wała w myślach ostat­nie słowa pio­senki.

*

Kiedy wró­ciła do domu, Max wciąż sie­dział nad książką Bar­bera. Nawet kiedy przy­szła do salonu, przy­no­sząc dla obojga po jogur­cie, nie pod­niósł oczu.

– Masz pozdro­wie­nia od Gabi – rzu­ciła pomię­dzy jedną a drugą łyżeczką.

– Dzię­kuję. – Pra­wie burk­nął.

– Gabi jest w ciąży.

– Że co?! – Zamknął książkę i nie­ocze­ki­wa­nie dla Elizy się roz­pro­mie­nił.

– Ze Sław­kiem… tak myślę – dodała, mie­rząc go wzro­kiem.

– To miało zabrzmieć dow­cip­nie? – Max pokrę­cił głową, się­gnął po jogurt prze­zna­czony dla niego, w kilka chwil wchło­nął całą zawar­tość i ponow­nie się­gnął po książkę.

Eliza znowu zajęła się swoim jogur­tem, przy każ­dej łyżeczce przy­my­ka­jąc z lubo­ścią oczy. Na chwilę odsta­wiła kubek na sto­lik i spoj­rzała na Maxa.

– Koniecz­nie chcesz mi udo­wod­nić, że coś w niej jest. Nie patrz tak! Celowo tak powie­dzia­łam, by zaak­cen­to­wać, że infor­ma­cje w niej zawarte są prze­zna­czone tylko dla doświad­czo­nych czy­tel­ni­ków dosko­nale zna­ją­cych histo­rię sto­sun­ków pol­sko-krzy­żac­kich, a wła­ści­wie nie­ustan­nych bojów – rze­kła dobit­nym tonem. – Nie nadaje się jako jedyne czy pod­sta­wowe źró­dło infor­ma­cji o tam­tych cza­sach. Z punktu widze­nia naszej histo­rii to były bar­dzo złe doświad­cze­nia, które ciążą nam do dzi­siaj. Efek­tem kru­cjat na Pru­sów, Galin­dów, Sam­bów, Żmu­dzi­nów, Litwi­nów i inne pogań­skie ludy od Wisły po Zatokę Ryską, nie zapo­mi­na­jąc także o Pomo­rzu i Kaszu­bach, był zabór ich ziem – wyli­czała poważ­nym tonem, po czym zni­żyw­szy głos, dodała: – Rzeź tych, któ­rzy nie chcieli zmie­nić wiary, urzą­dza­nie im życia nie po ich­niemu. Taka jest histo­ryczna prawda i żadne naukowe gada­nie tego nie zmieni. – To mówiąc, wska­zała na trzy­maną przez męża książkę.

– Ale wów­czas taki był trend! – Było go stać tylko na taką ripo­stę. – Kru­cjaty na pogań­skie ludy były w tam­tych cza­sach nor­malną sprawą.

– Ech… nor­malną sprawą. – Zro­biła złą minę. – Nie­któ­rym łatwo to powie­dzieć, sie­dząc w salo­nie w fotelu. Gadasz zupeł­nie jak ten cały Bar­ber. Bez­re­flek­syj­nie. Nie dziw się, tak to wygląda. – Popra­wiła się na sofie. – Tak zwani ryce­rze zakon­nicy ruszyli nad Bał­tyk, bo tutaj było łatwiej niż gdzieś tam, a i zdo­by­cze były pewne, choć nie zawsze oby­wało się bez ofiar.

– Ale prze­cież kawa­le­ro­wie mie­czowi i Krzy­żacy to ważne i zasłu­żone dla Europy zakony, a nie jacyś tam…

– Uwierz mi, że dla Sło­wian, Litwi­nów oraz Bał­tów byli nie­chcia­nym i strasz­nym złem. Po zała­ma­niu się kru­cjat na Bli­ski Wschód do papieża i świec­kich wład­ców dotarło, że w funk­cjo­no­wa­niu zako­nów, które tam prze­wo­dziły, było wiele nie­pra­wi­dło­wo­ści, że tak się eufe­mi­stycz­nie wyrażę. Rola tem­pla­riu­szy czy joan­ni­tów począt­kowo miała być prze­cież inna. Mieli zaj­mo­wać się głów­nie ochroną pąt­ni­ków podą­ża­ją­cych do Jero­zo­limy, a po jej zdo­by­ciu ochroną Grobu Pań­skiego i szpi­tal­nic­twem, a ich dzia­łal­ność poszła w cał­kiem innych kie­run­kach. Kru­cjaty były ogrom­nymi przed­się­wzię­ciami, ale jak pew­nie wiesz, wciąż zbyt mało docie­rało tam rycer­stwa, cho­ciaż wyru­szali też kró­lo­wie ze swo­imi armiami. Siły Sala­dyna i innych wro­gów chrze­ści­jań­skiego Kró­le­stwa Jero­zo­limy, które w mię­dzy­cza­sie powstało, były zbyt duże i wciąż się powięk­szały, więc poko­na­nie ich oka­zało się nie­moż­liwe.

– Ale sama idea kru­cjat była słuszna. Tak mnie uczono w high school.

– Trudno nam to dzi­siaj kwe­stio­no­wać… Histo­rią kru­cjat zajmę się na poważ­nie na eme­ry­tu­rze. Nie śmiej się. Pamię­tam ze szkoły, że było ich w sumie dzie­więć.

– O aż tylu nie sły­sza­łem, myśla­łem, że tylko trzy. – Max poczo­chrał się po jeżyku.

– A widzisz. Mia­łam w liceum dobrego pro­fe­sora od histo­rii, a dzia­dek Miko­łaj, który też nie­źle znał tę tema­tykę, potwier­dził liczbę, stąd aku­rat to udało mi się zapa­mię­tać. Ale, jeśli już, to nie chcę roz­ma­wiać o tam­tych kru­cja­tach, a o tych pro­wa­dzo­nych na tere­nach pogań­skich u wybrzeży Bał­tyku.

– A w czym była róż­nica?

– Na Bli­skim Wscho­dzie cho­dziło o wyzwo­le­nie z rąk muzuł­ma­nów chrze­ści­jań­skiej Ziemi Świę­tej: Grobu Pań­skiego, Jero­zo­limy, Betle­jem… Papież wzy­wał do kru­cjat, więc ryce­rze i piel­grzymi nie­ustan­nie brali w nich udział. Na naszych zie­miach zaś cho­dziło o zapro­wa­dza­nie chrze­ści­jań­stwa siłą, pod przy­mu­sem. Tutejsi miesz­kańcy nie zagra­żali prze­cież kra­jom chrze­ści­jań­skim. Żyli swoim ryt­mem, mieli swoje dosyć dziwne wie­rze­nia utrzy­my­wane zgod­nie z wie­lo­wie­kową tra­dy­cją odzie­dzi­czoną po przod­kach, upra­wiali zie­mię, polo­wali na zwie­rzęta, zaj­mo­wali się rybo­łów­stwem, poszu­ki­wa­niem bursz­tynu… Nikomu tym nie szko­dzili. Widzisz róż­nicę?

– Niby tak… Ale taki był wów­czas trend.

– A ty znowu z tym tren­dem! Tak, to był trend prze­ko­ny­wa­nia, a wła­ści­wie przy­mu­sza­nia ludzi ogniem i mie­czem do chrze­ści­jań­stwa – stwier­dziła gorzko Eliza. – Kto się zbyt mocno opie­rał, naj­czę­ściej ginął. Zapo­mnia­łeś już książkę o Karolu Wiel­kim? Połóż ją sobie też tam, i to na wierz­chu – wska­zała na półkę pod tele­wi­zo­rem – i wra­caj co chwila do opi­sów, jak to za jego cza­sów znisz­czono Sasów. Pamię­tasz księ­cia Widu­kinda?

– No jasne, że pamię­tam.

– Potem Sasi, to zna­czy ci z nich, któ­rzy prze­żyli albo prze­szli na stronę cie­mięż­ców, kiedy wzięli górę w kró­le­stwie nie­miec­kim, a potem cesar­stwie, nisz­czyli Sło­wian w iden­tyczny spo­sób, w jaki sami byli nisz­czeni przez Fran­ków. Już kie­dyś o tym roz­ma­wia­li­śmy. To trwa nie­prze­rwa­nie do dzi­siaj. Drang nach osten, zapo­mnia­łeś? Tylko że dziś nie cho­dzi o krze­wie­nie chrze­ści­jań­stwa, bo Zachód prak­tycz­nie wyzbył się wiary, ale cho­dzi o Leben­sraum, prze­strzeń życiową dla nowej Rze­szy. Pocze­kaj, gdzieś tam leży mapka, którą dosta­łeś od Anto­niego. – Wstała i chwilę pogrze­bała pod tele­wi­zo­rem. – Jest. – Poło­żyła przed Maxem mapkę z napi­sem Ger­many about the year 962 A.D. – To nie­miecka mapa z tysiąc dzie­więć­set dwu­dzie­stego ósmego roku i tam, na tere­nie Pome­ra­nii, znaj­dziesz napis: Conqu­ered by Ger­many 995. Czyli że Pomo­rze nie było wcze­śniej ich. Jasne?!

– No nie, Elizka, zaczę­li­śmy prze­cież od ryce­rzy, zako­nów, a ty teraz z gru­bej rury.

– A pamię­tasz jesz­cze wyja­śnie­nia Anto­niego o Gott mit uns, dewi­zie Orderu Łabę­dzia przy­ję­tej w tysiąc sie­dem­set pierw­szym roku za dewizę pań­stwową Kró­le­stwa Prus, uży­waną do czter­dzie­stego pią­tego roku w armii nie­miec­kiej? Jesz­cze do lat sie­dem­dzie­sią­tych ubie­głego wieku znaj­do­wała się na sprzącz­kach pasów poli­cji Nie­miec Zachod­nich! – Eliza wyrzu­ciła to z sie­bie dono­śnie i się wypro­sto­wała. – To nie są moje wymy­sły, pamię­tasz jesz­cze tamte roz­mowy?

– Pamię­tam, ale prze­cież chcia­łem tylko wyja­śnić smy­kom, że Krzy­żacy…

– Mak­siu, w taki spo­sób, to zna­czy na pod­sta­wie tej książki… nie zga­dzam się.

– Mam ich zacząć uczyć nie­na­wi­ści?

– Że co pro­szę?! – Eliza zesztyw­niała. – Ja chcę ich uczyć nie­na­wi­ści?! Panuj nad sło­wami, bo ina­czej zabrniemy w ślepą uliczkę. Naucza­nie dzieci trzeba zacząć od prze­ka­za­nia im fak­tów. Prawdy histo­rycz­nej!

– A jaka jest twoim zda­niem prawda histo­ryczna?

– Sta­ram ci się od dawna to wyja­śnić, ale wciąż nie ogar­niasz. Dzi­wię się, bo jesz­cze cał­kiem nie­dawno, kiedy w więk­szym gro­nie roz­ma­wia­li­śmy o Sło­wia­nach, twoje opi­nie, choćby na temat epi­ta­fium Bole­sława Chro­brego, były nieco inne. Myśla­łam więc…

– Ale tam była kon­kretna sprawa – wszedł jej w słowo Max. – Żałuję, że wów­czas dano mi tak mało czasu, żebym mógł się roz­wi­nąć. – Max zro­bił komiczną minę.

– Możesz i teraz – rze­kła po chwili pojed­naw­czo Eliza. – Wtedy byłam z cie­bie dumna, a Jan, Maciej i inni wręcz onie­mieli.

– Naprawdę chcesz posłu­chać, co na tamtą oka­zję jesz­cze przy­go­to­wa­łem?

– No jasne.

Max zatarł ręce, się­gnął pod sto­lik po notat­nik i teczkę zwią­zaną tasiemką, z któ­rej wyjął kilka luź­nych kar­tek i nie­grube spięte spi­na­czem opra­co­wa­nie. Otwo­rzył notat­nik, zer­k­nął na jakiś zapis i zaśmiał się bez­gło­śnie.

– Zanim zacznę mówić o Bir­ken­ma­je­rze, cie­kaw jestem, czy wszy­scy człon­ko­wie rodziny prze­czy­tali już Rodo­wód Sło­wian Toma­sza Kosiń­skiego. – Zachi­cho­tał. – Ja im książkę zgod­nie ze swoją obiet­nicą już prze­ka­za­łem!

– To zapy­taj ich w sobotę pod­czas kawy u babci. Ona, a także Ryszard z pew­no­ścią się ucie­szą, że wciąż inte­re­su­jesz się sprawą.

– A pozo­stali?

– Sam spraw­dzisz. – Eliza mru­gnęła.

– Podejmę próbę – skwi­to­wał Max. – Wra­cam więc do sprawy epi­ta­fium. Ty jako stara pyrka…

– Tylko nie stara. – Roz­śmie­szona Eliza pogro­ziła mu pal­cem.

– …jako stara pyrka – Max powtó­rzył wcze­śniej­szą frazę, powstrzy­mu­jąc uśmiech – możesz przy­pad­kiem wie­dzieć, że jesz­cze w poło­wie osiem­na­stego wieku w nawie głów­nej kate­dry w Pozna­niu znaj­do­wał się duży gotycki gro­bo­wiec Bole­sława Chro­brego.

– Teraz już ciut o nim wiem, ale od dziadka nie dowie­dzia­łam się nic na jego temat. – Eliza zro­biła smętną minę. – Wstyd mi, że kiedy opro­wa­dza­łam cię po kate­drze, nie wspo­mnia­łam o nim ani słowa. Bez­wied­nie powta­rza­łam dziad­kową opo­wieść.

– A dzia­dek Miko­łaj miał o nim jakąś wie­dzę?

– Pew­nie tak, bo on wszystko wie­dział, na wszyst­kim się znał – odpowie­działa mar­kot­nie. – Praw­do­po­dob­nie mógł wtedy uznać, że to dla mnie byłoby zbyt wiele jak na pierw­sze spo­tka­nie z pia­stow­skimi wład­cami – dodała, mach­nąw­szy ręką. – Jadąc z nim na Ostrów Tum­ski, już mia­łam w oczach Złotą Kaplicę, wie­działam, kto jest w niej pocho­wany. Poka­zał mi ją wcze­śniej w pięk­nym przed­wo­jen­nym albu­mie… Ale kon­ty­nuuj.

– Na tamto nasze spo­tka­nie, oprócz pracy o epi­ta­fium w wer­sji pro­fe­sora Józefa Bir­ken­ma­jera4, wyda­nej przed wojną w Pozna­niu, przy­go­to­wa­łem rów­nież opra­co­wa­nie dwojga współ­cze­snych auto­rów5 – podał Eli­zie kilka wydru­ko­wa­nych kar­tek – w któ­rym zna­la­zła się infor­ma­cja o nowym prze­kła­dzie epi­ta­fium, a potem dołą­czy­łem do tego pliku uzu­peł­nia­jące zapisy z Wiki­pe­dii o daw­nym gro­bowcu Chro­brego i oczy­wi­ście o Zło­tej Kaplicy. Fla­ma­strem pod­kre­śli­łem w tek­ście istotne frag­menty.

– A Bir­ken­ma­jer wykła­dał w Pozna­niu?

– Wydru­ko­wa­łem sobie jego notę bio­gra­ficzną.

Podał jej kolejne spięte kartki.

– Nie mia­łam zie­lo­nego poję­cia o jego twór­czo­ści! Strasz­nie tego dużo! – ode­zwała się po chwili. – O! Widzę, że prze­tłu­ma­czył nawet Wyspę skar­bów Ste­ven­sona, Małą księż­niczkę Fran­ces Hodg­son Bur­nett, Przy­padki Robin­sona Cru­soe Daniela Defoe czy Księgę dżun­gli Rudy­arda Kiplinga. – Spoj­rzała na Maxa z nie­do­wie­rza­niem. – W biblio­teczce babci są przed­wo­jenne wyda­nia tych ksią­żek. Wiele razy zapra­szała, żeby smyki też tam zaglą­dały. Ryszard chce powięk­szyć jej biblio­tekę o swój księ­go­zbiór.

– Czyli będziemy mieli w sie­dli­sku dwie ogromne biblio­teki! Wra­ca­jąc do Bir­ken­ma­jera, będę chciał pością­gać dla dzieci tro­chę jego wier­szy, bo kilka czy­ta­łem i są inte­re­su­jące, a może znajdę w anty­kwa­ria­tach jakieś wyda­nia innych jego ksią­żek?

– Potem raz jesz­cze na spo­koj­nie o nim poczy­tam i może też pomysz­kuję w inter­ne­cie – zgo­dziła się Eliza i odło­żyła plik.

Max podał jej kolejny plik, tym razem kil­ku­na­sto­stro­ni­cowy.

– Aha, to jest ta praca pro­fe­sora o epi­ta­fium. – Rzu­ciła okiem na stronę tytu­łową, poka­zu­jąc pal­cem stopkę. – Posna­niae, Dru­kar­nia Uni­wer­sy­tetu Poznań­skiego. Na dobra­noc spo­koj­nie prze­czy­tam całość, a teraz przejdźmy do naj­waż­niej­szego – popro­siła, odkła­da­jąc opra­co­wa­nie na sto­lik i bio­rąc z powro­tem kartki, które podał jej na początku roz­mowy. Jej wzrok szybko prze­su­wał się po wer­sach tek­stu.

Ano­ni­mowy utwór, okre­ślany jako Epi­ta­fium Bole­sława Chro­brego, był umiesz­czony na gotyc­kim sar­ko­fagu władcy w nawie głów­nej kate­dry poznań­skiej. Gro­bo­wiec ten po poło­wie XVIII wieku (pomię­dzy 1755 a 1766) prze­nie­siono do kaplicy bocz­nej, gdzie – w wyniku kata­strofy budow­la­nej – w 1790 roku uległ znisz­cze­niu.

– Jak rozu­miem, dalej są szcze­góły. – Spoj­rzała na Maxa, a ten potwier­dził ski­nie­niem głowy. – Czyli nowy układ epi­ta­fium pocho­dzi z prac pani pro­fe­sor Bry­gidy Kürbis – ode­zwała się wkrótce. – W księ­go­zbio­rze Anto­niego są jej Stu­dia nad Kro­niką Wiel­ko­pol­ską. Na pewno kie­dyś tę książkę prze­glą­da­łeś.

– Pew­nie tak, ale pozwól, że teraz ja powiem kilka słów.

Max podał Eli­zie jej nie­do­koń­czony jogurt wraz z łyżeczką. Ta jakby tylko na to cze­kała. Zanu­rzyła łyżeczkę w pojem­niczku i prze­nio­sła ją do ust, przy­my­ka­jąc przy tym oczy. Max się uśmiech­nął. Uwiel­biał te jej miste­ria.

– Wydaje mi się, że tych dwoje auto­rów wydo­było nie­jako z zapo­mnie­nia opra­co­wany przez panią pro­fe­sor Kürbis tekst epi­ta­fium, i chwała im za to, choć z moją zna­jo­mo­ścią pol­sz­czy­zny nie jestem w sta­nie oce­nić, szcze­rze mówiąc, niu­an­sów pomię­dzy jej wer­sją a wer­sją Bir­ken­ma­jera.

– Ale zauwa­żasz, że są – pochwa­liła. – I wła­śnie taka praca mi się podoba. Mógł­byś jesz­cze popra­co­wać nad edy­cją infor­ma­cji o Zło­tej Kaplicy i daw­nym sar­ko­fagu króla, wszystko wydru­ko­wać i opra­wić, żeby nasze dzieci mogły z tego mate­riału też korzy­stać – sko­men­to­wała, spo­glą­da­jąc na kartki. – Nie trzeba będzie kie­dyś latać po inter­ne­cie.

– Może tak zro­bię, bo przed sekundą przy­po­mnia­łem sobie, że Paweł chwa­lił się przed latem, że on i Korynna mają w jed­nym paluszku pro­fe­sjo­nalne edy­to­wa­nie i dru­ko­wa­nie doku­men­tów. Pamię­tasz, jakie piękne fol­dery przy­go­to­wał, kiedy jecha­li­śmy w czerwcu do Chi­cago? Pra­wie jak te, które przy­wio­złaś sobie na pamiątkę z Doliny Loary.

– O widzisz! Lada dzień pew­nie poje­dziemy do nich, więc dograsz sprawę. – Eliza odsta­wiła na stół opróż­niony pojem­ni­czek po jogur­cie. – Podo­bała mi się nasza roz­mowa, bo wiele się dowie­dzia­łam. Znowu jestem z cie­bie dumna. – Poca­ło­wała go.

– Poważ­nie? Szkoda, że nikt tego nie sły­szał. – Max zro­bił pocieszną minę.

– Powtó­rzę to w sobotę na głos pod­czas kawy.

– Ot tak, bez powodu?

– Już ja coś tam znajdę. – Eliza znowu obda­ro­wała go cału­sem, a on tym razem odwza­jem­nił. – O takie podej­ście, jakie przed chwilą zapre­zen­to­wa­łeś, cho­dziło mi pod­czas nie­szczę­snej roz­mowy o Krzy­ża­kach.

– Czyli co?

– Lubisz się dro­czyć.

– Lubię cię, kocha­nie, słu­chać.

– Więc zacznij od pod­staw z docho­dze­niem prawdy o nich czy sze­rzej o zako­nach rycer­skich, tak jak zro­bi­łeś z epi­ta­fium. Wzor­cowe podej­ście.

– Od pod­staw?

– Cza­sami lepiej cof­nąć się o krok.