Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
SIELANKOWĄ MIŁOŚĆ ELIZY I MAXA ZAKŁÓCI DRAMATYCZNA RÓŻNICA ZDAŃ.
Poszło w niej o pytania ich dzieci oraz o… rycerzy i zakony. Eliza stawia sprawę na ostrzu noża, a Max dopiero poniewczasie zda sobie sprawę, że to nie był zwykły incydent. Czuje, że jeśli nie sprosta oczekiwaniom żony, ich związkowi mogą grozić zawirowania.
W dalekiej Prowansji, dokąd uda się w poszukiwaniu odpowiedzi, natknie się na tajemnicę pięknej Nicole. Odkryje, że dziewczyna wpadła w sidła dawnych heretyckich doktryn. Prowadząc dyskusje z jej dziadkiem pozna historię krucjat na katarów w Langwedocji i przyjrzy się jego życiowej drodze. To go natchnie do wcielenia zmian także u siebie.
Tymczasem Jadzia opowie o swoim trudnym „życiu” z ojcem, a młodsza siostra Elizy Jagódka postanowi pójść z Paolem pod balkon Julii w Weronie…
Jakie będą efekty wyjazdu Maxa do Francji i jak oceni je Eliza?
Czy Jadzia pogodzi się z ojcem, a Nicole zmieni poglądy?
Co wyniknie ze spaceru Jagódki po Weronie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 469
Roma J. Fiszer
Kilka godzin do szczęścia
*
Wzgórze pełne słońca
*
Sezon na szczęście
*
Siedlisko gorących serc
*
Chata nad jeziorem
*
Listy sprzed lat
*
Jutro zaczyna się dziś
*
Kurs na miłość
*
Amulet
*
Klejnoty miłości
*
Wzgórze miłości
*
Owoc miłości
*
Światełko miłości
*
Spełnione marzenia
*
Gwiazdki nad Massachusetts
Jeśli kupicie samolot, będę latać z wami! Obiecuję. – Felcia wzięła się pod boki.
Po jej słowach w kuchni rozległ się chóralny śmiech kobiet. Tylko Jan Werra, mąż nie mąż Felci, wpatrywał się w nią z niepokojem.
– Ale jak to… chcesz latać z nimi… samolotem? – Udało mu się powiedzieć, gdy śmiech kobiet nieco przycichł. – Zapominasz o swoim… biodrze – dodał, wzdychając.
Felcia przybrała zawadiacką minę.
– Janku, normalnie latać – odparła, po czym z jej ust wydobył się jakby warkot, a rozczapierzona koścista dłoń imitująca lot samolotu zatoczyła ponad stołem krąg, lądując na nim po chwili. – Lataj LOTem, pamiętasz to hasło? – wyrzuciła z siebie na bezdechu, umilkła i wypuściła powietrze. Usiadłszy ze stęknięciem na krześle zerknęła na jego purpurową twarz, po czym wzruszyła ramionami, zajrzała do swojego kubka, przenosząc spojrzenie na kredens.
– Jesteś… – Jan pokręcił głową z dezaprobatą i się zawiesił.
– Felciu, dorobić ci kawy? – W kuchni rozległo się nieoczekiwane pytanie Elizy.
– Ale tylko połowę. – Felcia zmrużyła oczy jak kotka i wyciągnęła rękę z pękatym kubasem w jej stronę.
Leokadia, Kaśka i Jadźka, jak za pociągnięciem niewidzialnej sprężyny, przesunęły swoje kawowe naczynia w kierunku środka stołu. Eliza poderwała się z krzesła, napełniła czajnik wodą i włączyła go.
– A co z twoim biodrem? – Zawsze konkretna Leokadia nagle wróciła do Felcinej sprawy i wbiła w nią wzrok. Jan pokiwał głową.
– No właśnie, Felciu. Tak jakbyś zapomniała, że je wymieniałaś – uzupełniła słowa krakowskiej ezoteryczki z troską na twarzy Anna, co nie przeszkodziło jej przesunąć na środek stołu także swojej pustej filiżanki.
– Biodro srodro – wypaliła lekceważąco Felcia, ale kiedy ujrzała minę Jana kolejny raz kręcącego głową, najpierw nieco spoważniała, a po chwili uśmiechnęła się do niego przepraszająco. – Przecież uważałam. Zresztą… nie bądźcie tacy czepialscy. – Machnęła ręką i jakby nigdy nic uśmiechnęła się zabójczo do Elizy. – Też chcę polecieć wszędzie tam, gdzie wybiorą się ze smykami. Boć samolot, tylko na ich czwórkę to przecież byłaby przesada. – Puściła szelmowskie oko w nieokreślonym kierunku.
Uśmiechnięta Felcia zerknęła na Jana, objęła dłońmi parujący kubek, który właśnie postawiła przed nią Eliza, zaciągnęła się aromatem świeżo zaparzonej kawy i zajrzała jej w twarz. – A wracając, Elizka, do twojego latania, to pamiętam, że dotąd byliście w Szwecji, Danii, Szkocji, Anglii, Francji, Szwajcarii, we Włoszech… – wyliczała Felcia, prostując kolejne palce. – To już raczej wszystko.
– Można do tej listy dodać jeszcze Słowację i Czechy, a także Węgry i Słowenię. Przejazdy przez kraje też się wliczają.
– Słowację machnęliście prawie po ciemku, więc nie powinno jej się liczyć – Felcia wzruszyła ramionami. – A Węgry…? Byliście tylko kilka godzin u tej całej Ateny!
– Wszystko pamiętasz. Jak ty to robisz?
– Ukradłam ci kiedyś jedną żółtą pamięć… Jest teraz w szufladzie. – Felcia wskazała na kredens.
– A ja się zastanawiałam, gdzie ją zostawiłam! – Eliza potarła czoło. – Jak chcesz, to ją sobie zostaw, bo Maksio zrobił mi nową. – Zachichotała.
– A na co mi ona? Nie mam gniazdka! – Felcia dotknęła czoła i wyszczerzyła się od ucha do ucha.
– Jak już będziesz miała nowy komputer, to się przyda. Pokażę ci, co i jak, i będziesz grała muzykę na cały dom – obiecała Eliza.
– Tego tu jeszcze brakowało! – oburzył się Jan. – Czy wy nie możecie porozmawiać na jakieś bardziej przyziemne tematy?
– Mówisz i masz – rzuciła Eliza, wspomagając się gestem. – Wiecie, że miesiąc przed armagedonem Korynna urodziła dziewczynkę? Dała jej na imię Emilka. To jej drugie imię i tak samo nazwała bohaterkę swoich książek.
– Nad jeziorem w lesie mieli szczęście, że wichura wyhamowała przed Kółkiem Raduńskim – wspomniała Anna. – Wtedy mielibyśmy nie Wieżycę, a Łysą Górę.
– To prawda, babciu. Na pewno pojedziemy do nich w grudniu, bo wówczas z kolei urodzi Vanessa, i też dziewczynkę! – kontynuowała rozradowana Eliza.
– To dobrze, że rodzą się dziewczynki. Może to coś oznacza? – Anna spojrzała w górę.
– Elwira też jest w stanie błogosławionym.
– To jej leśnik chyba pęka z dumy! – zauważyła Kaśka.
– Jasne, tylko na razie cicho sza! – Eliza położyła palec na ustach.
– A wracając do tego leśnego jeziora… – Kaśka skierowała ramię w kierunku Wieżycy – dopiero niedawno zorientowałam się, że stawiają tam trzy takie same chaty jak ta naszego Heńka.
– Miały być dwie, dla rodziców Vanessy i Pawła, ale Jurek Krążelski uzgodnił z Pawłem, żeby i on mógł się tam pobudować.
– Doktor Jerzy to mądry facet. Porozmawiałam sobie z nim w lipcu. Zabrałam się z Heńkiem i Stachem, żeby odwiedzić Vanessę, kiedy byliście w Montreux – przypomniała Jadzia. – Zrobił mi prawie godzinny wykład o neuronach. Mądry lekarz, a te drobiazgi – dotknęła palcem głowy – nigdy nie były moją mocną stroną.
– To teraz ja poproszę o stosowny wykład z tej dziedziny – zgłosiła się Leokadia, podnosząc palec.
– Dla pani jestem do usług w każdej chwili.
– Ale zauważcie, że chaty w lesie nad jeziorem stawiają sobie dotychczas zaprzysięgłe mieszczuchy! – Kaśka wróciła do zainicjowanego przez siebie wątku. – I to nie są przecież domki letnie, a całoroczne. Przeprowadzają się tam na stałe!
– Będzie więcej drewna na takie chaty, bo w naszych lasach wciąż pracują maszyny – zauważyła Anna. – Może w tej chwili zrobili sobie przerwę. – Zerknęła w stronę okna, za którym nie przestawało padać. – Heniek mówi, że z powalonymi drzewami muszą się jak najszybciej uporać, bo za pół roku ich drewno nada się tylko na palety albo opał. Co prawda moje muzyczne ucho na tym cierpi, ale mój Boże… – Złożyła dłonie. Na twarzach pozostałych kobiet pojawił się smutek.
– O! I nasze lasy też bym chciała zobaczyć z góry. – Westchnęła Felcia, wracając do sprawy latania.
Nieoczekiwanie odezwał się telefon Jadzi. Spojrzała na niego złym wzrokiem.
– Po co go dzisiaj wzięłam? – fuknęła. – Tak, Ewelinko, słucham – rzuciła półgłosem do słuchawki. Jej twarz nagle spoważniała. – Ale.… co jej się stało?! Krysi dzisiaj nie ma…? Boże. Już biegnę. – Jadzia zerwała się z krzesła i bez słowa ruszyła w kierunku sieni.
– Ale co jest? Jadziu! – zawołała za nią Kasia i podniosła się z miejsca.
– Babcia osunęła się bezwładnie na fotel i nic więcej nie wiem! – odkrzyknęła na raty Jadzia, wskakując w kalosze.
Po chwili rozległo się trzaśnięcie drzwi na werandę, a za oknem ukazała się biegnąca w kierunku pensjonatu Jadzia.
– Nie wróży to dobrze – powiedziała Kasia. – Ruszam i ja.
– Ja też. – Eliza dołączyła do matki.
Pozostałe kobiety już po chwili ujrzały, jak Kasia z córką szybkim krokiem okrążają gazon.
– Chyba i na mnie kolej – rzekła ponurym głosem Anna.
– Co kolej… jaka kolej?! – zareagowała nerwowo Felcia.
– Żeby tam pójść – odparła spokojnie Anna, wskazując na pensjonat.
– Aha, bo już myślałam – mruknęła Felcia.
– Idę z tobą. Poczekaj. – Leokadia kilkoma haustami dopiła kawę i ruszyła w ślad za Anną.
W głośnej jeszcze przed chwilą kuchni nagle zrobiło się cicho i pusto. Felicja popatrzyła na Jana, a potem na naczynia na stole.
– I teraz ja z tym wszystkim zostałam sama jak ten Himilsbach z angielskim. Ech… – stęknęła, prostując się powoli.
– Siądź, Feluchna. Dzisiaj ja pozmywam – zaoferował się Jan.
Gospodyni uśmiechnęła się i nie protestując, opadła na krzesło.
Po chwili znad umywalki dotarły odgłosy mycia kubków, filiżanek i talerzyków. Nagle rozległ się głośny brzdęk, a Jan spojrzał na Felcię z lękiem w oczach.
– Znowu coś stłukłeś?!
– Wyślizgnęła mi się taka żółta filiżanka.
– A Jadzia ją tak lubiła… – Felcia pokręciła głową. – Niezdara z ciebie.
– Pierwszy raz coś stłukłem!
– E tam…
*
Kiedy Jadzia, Kasia i Eliza dotarły do pensjonatu, okazało się, że lewa połowa twarzy Franciszki jest dziwnie wykrzywiona, a w lewej ręce i lewej nodze straciła czucie. Leżała już na łóżku i spoglądała na przybyłe, jakby je chciała przeprosić za kłopot.
– To udar – rzuciła krótko Jadzia. – Boże.
– Zatoczyłam się – próbowała niewyraźnie wyjaśnić Franciszka.
– Nie męcz się, babciu, i leż spokojnie – poprosiła ją Jadzia.
Kiedy przyjechała karetka, lekarz szybko potwierdził jej przypuszczenia co do udaru, a po obdukcji zasugerował, że chora powinna pojechać do szpitala na pełne badania oraz w celu określenia odpowiedniej terapii. Chociaż mówienie sprawiało babci wielką trudność, zaczęła oponować, że w jej wieku żaden szpital niczego już nie zmieni.
– Doktorze, na pewno nie dzisiaj – dodała przytomnie, choć niewyraźnie.
Ten rad nie rad wypisał niezbędne leki i karetka odjechała.
Jadzia z bólem zaakceptowała decyzję Franciszki, biorąc na siebie odpowiedzialność za opiekę nad nią. Od tej chwili nie dopuszczała nikogo z personelu pensjonatu do babci, wszystko robiąc przy niej sama. Po kilku dniach zasypiała na stojąco ze zmęczenia. Tylko kiedy odwiedzała je Eliza, która uważała Franciszkę za swoją drugą babcię, Jadzia siadała na chwilę w fotelu. Wspólnie spędziły przy niej kilka nocy.
W przedostatni weekend października umówiły się na kolejną noc. Akurat wówczas Franciszka spała spokojnie. One szeptały do siebie otulone pledami, siedząc w fotelach, od czasu do czasu zerkając na nią. Babcia przebudziła się około trzeciej nad ranem. Z trudnością uśmiechnęła się połową twarzy do Jadzi i Elizy, które dojrzała w świetle przyciemnionej lampy.
– Cieszę się… że jesteście… obie – odezwała się z przerwami przytomnie. Kobiety poderwały się i przyklękły obok łóżka. Jadzia zwilżyła wodą usta babci. – Idę już… do Antoniego… – wyszeptała niewyraźnie Franciszka. – Jest mi… dobrze. – Na prawej połowie jej twarzy pojawił się grymas uśmiechu. – Do zobacze… – Nie dokończyła, głęboko westchnęła, a jej głowa opadła na bok.
Jadzia zaczęła się tulić do babcinych rąk, całować je, a Eliza stała, nie potrafiąc wydusić z siebie słowa ani wykonać żadnego gestu. Miała wrażenie, że jej całe ciało wypełniło się ołowiem. Po jakimś czasie opanowała się, na siłę podniosła Jadzię z kolan, a potem, szlochając, przez kilkanaście minut, stały wtulone w siebie. Wreszcie do Jadzi dotarło, że należy coś zrobić zgodnie z procedurami obowiązującymi w pensjonacie w takich okolicznościach.
*
Jadzię prowadził za trumną Max, obok szła poważna Eliza, trzymając dzieci za rączki. Od kaplicy do grobu, w którym Franciszka miała zostać pochowana obok Antoniego, było niedaleko. Orszak zatrzymał się przy zielonym podeście nad otwartą mogiłą. Spoczęła na nim trumna. Po modlitwie księdza w rękach Jadzi pojawiła się kartka z przygotowaną mową pogrzebową. Mówiła jednak z pamięci – być może taki sam był tekst na kartce, lecz ani razu na nią nie spojrzała. Nie było chyba nikogo z mieszkańców siedliska, kogo by jej słowa nie wzruszyły.
Stypa odbyła się w salonie Anny. Obiad spożywano w ciszy. Rozmowy rozpoczęły się dopiero podczas podwieczorku. Obok Jadzi siedziała Eliza. W milczeniu przysłuchiwała się toczonym rozmowom, a dopiero po pewnym czasie odważyła się coś powiedzieć. Na początku wspomniała swoje pierwsze spotkanie z Franciszką i Antonim w czerwcu dwa tysiące pierwszego roku w ich domu na Kamiennej Górze. Potem przeszła do innych zdarzeń z pięcioletniego okresu zamieszkiwania u nich jako studentka. Jadzia przy pierwszych słowach Elizy włączyła leżący przy jej nakryciu dyktafon.
– Dzisiaj też? – spytała Eliza.
– Przecież wiesz, że mało mam wspomnień związanych z dziadkami, więc myślę, że nie odmówisz mi uwiecznienia i twoich dzisiejszych słów.
– Jak chcesz – zgodziła się Eliza.
– Bardzo chcę. – Jadzia złapała ją za rękę. – Bo musicie wiedzieć, że kiedy tylko przyjechałam tutaj, zaraz go sobie kupiłam. – Dotknęła palcem dyktafonu. – Dziadek Antoni tak mi podpowiedział. – Uśmiechnęła się lekko. – Baterie wytrzymują ponad dwieście godzin pracy ciągłej, a jego pamięć wystarcza na osiemset godzin nagrywanych rozmów – pochwaliła się. – Potem zgrywam je na komputer i w wolnych chwilach odsłuchuję. Może kiedyś na podstawie tych materiałów napiszę książkę?
– Znakomity pomysł – pochwaliła Anna.
Jadzia podziękowała jej skinieniem głowy.
– Eliza często wspominała różne zdarzenia z czasów mieszkania na Kamiennej Górze – wróciła do swoich wcześniejszych słów i pogładziła dłoń przyjaciółki. – Była jakby ich pamięcią zewnętrzną. – Uśmiechnęła się blado, spoglądając po obecnych. – Byli szczęśliwi podczas jej opowiadań, a potem jeszcze długo w noc opowiadali mi o niej. Nie o sobie.
– Jeśli chcesz, to dzisiaj ci zdradzę, jakie było ich ulubione ciasto. Może być…? – Eliza się zawahała.
– Jak najbardziej.
– Franciszka i Antoni kochali wypieki z Lipowej, jak nazywali cukiernię Arkadię. – Na większości twarzy pojawiły się uśmiechy. – Darzyli ją ogromnym sentymentem. Była dla nich świadkiem przypominającym wspólnie przeżyte długie lata. Czekali na ciastka stamtąd, dla nich potrafili trochę nagiąć swoje sztywne reguły żywieniowe. Ich słodkie zachcianki często zmuszały mnie do zmiany studenckich planów. Stąd i ja polubiłam tam bywać. Nie bez powodu także Matylda i Zygmunt Gronowski zakochali się w pączkach z Lipowej – wtrąciła – a i na dzisiaj Maksio przywiózł stamtąd trochę pyszności. – Spojrzała najpierw na męża, a potem na patery z ciastkami. – Bywało, że urywałam się z jakichś ćwiczeń, bo nie lubili zbyt późno pić kawy. Kiedy przychodziłam z Lipowej, zawsze bacznie wpatrywali się w papier zdejmowany z kartonika, zaglądając do niego, czy na pewno są ich ulubione stefanki, eklery, a chyba najbardziej cieszyli się w listopadowe dni z rogali marcińskich.
– Pamiętam, przywiozłaś je kiedyś – potwierdziła Jadzia.
– Wkrótce święto niepodległości, więc znowu je przywiozę.
– Ale dziadkowie już ich z nami nie zjedzą… – Jadzia posmutniała.
– W Poznaniu stefanki najczęściej kroi się w trójkąty – wtrąciła Anna, sięgając po miodowy torcik z Lipowej. – Mają bardzo podobny smak, ale tam – spojrzała w kierunku południa – warstwy robią ciut cieńsze. Przepraszam, wracaj, Elizka, do wspomnień.
– Tego, Jadziu, jeszcze ci nie opowiadałam, ale rozmowy z dziadkami tematycznie powiązane z drugą wojną światową czy w ogóle z historią, a także… z Maxem rozpoczęły się od kupna odtwarzacza filmów DVD. Właśnie tamtego dnia babcia wyjaśniła mi, że w kościółku na Świętojańskiej są dwie kapliczki: świętego Antoniego i świętego Judy Tadeusza. Pierwszy, o czym doskonale wiecie, jest patronem zagubionych… – Pokiwała głową i na moment zamilkła, zwilżając językiem wysuszone wargi i przełykając ślinę. – Drugi jest od spraw beznadziejnych. Powiedziała mi wówczas o nich, gdyż pierwszy raz na głos wyznałam jej, że zdarza mi się wspominać Maxa i to ze względu na niego chcę na DVD oglądać współczesne filmy wojenne. – Spojrzała na męża. – Bardzo często potem zachodziłam do obu kapliczek, aż go sobie… wymodliłam.
Wzruszony Max przesłał jej całusa.
– O tym rzeczywiście nigdy nie słyszałam. Ależ to piękne! – zachwyciła się Jadzia. – A co z tymi filmami?
– Kiedy przyszłam z odtwarzaczem do domu, najpierw rozmawiałam w kuchni z Franciszką, ale Antoni ze stołowego dosłyszał nasze głosy i przyszedł do nas. Kiedy wyjaśniłam raz jeszcze, po co mi odtwarzacz, spytał wprost, czy chcę z tych filmów dowiedzieć się, jak jest gdzieś tam Maxowi?
Wzrok małżonków znowu się spotkał. Max pokręcił głową, żeby o tym za dużo nie opowiadała, a Eliza skinęła powiekami.
– Zanim obejrzałam tamtego wieczoru pierwszy film Mission: Impossible… to oczywiście nie jest film z wojennego cyklu… – wtrąciła – dowiedziałam się, w jaki sposób Antoni i Franciszka się poznali, zakochali, pobrali i jak wyglądały pierwsze dni sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku w Warszawie. Jak wyglądała Rzeź Woli – uzupełniła ciszej i spoważniała – a także o ciąży Franciszki, ich obawach o własne życie, wreszcie o wydostaniu się cudem ze zrównanego z ziemią centrum miasta. Było też o Herlingu-Grudzińskim i o cytacie z jego książki Inny świat z dwieście trzydziestej pierwszej strony, który Antoni mi wówczas pokazał. Teraz sprawdzimy moją pamięć. – Eliza uniosła zabawnie brwi, po czym podrapała się palcem po skroni. – Chyba brzmi tak: Myślę z przerażeniem i głębokim wstydem o Europie przedzielonej na pół Bugiem, w której po jednej stronie miliony niewolników sowieckich modliły się o wyzwolenie z rąk armii hitlerowskiej, a po drugiej miliony niedopalonych ofiar niemieckich obozów koncentracyjnych pokładały ostatnią nadzieję w Armii Czerwonej… – Spojrzała wokół i nabrała powietrza, by mówić dalej.
– Mnie też go kiedyś pokazał… – Jadzia weszła Elizie w słowo – a potem bardzo długo płakałam.
Głosy w salonie ucichły i na kilkanaście sekund zapadła cisza jak makiem zasiał.
– Muszę tę książkę koniecznie przeczytać – odezwała się raptem Jagódka.
– Jest na górze w drugiej szafie na najwyższej półce po lewej stronie. Ma biały, lekko zniszczony grzbiet – wyszeptała na bezdechu Felcia, wskazując kościstym palcem na sufit.
Wzruszona Kasia przytuliła córkę.
– Żeby dokończyć o mojej pierwszej z dziadkami tak bliskiej rozmowie, dodam, że Antoni pokazał mi wtedy także fragment jakiegoś starego artykułu o generale Pattonie, w którym ten wspomniał słowa generała Andersa odnoszące się do ich rozmowy w Afryce w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku. – Chrząknęła. – He told me, laughing, that if his corps got in between a German and Russian army, they would have difficulty in deciding which they wanted to fight the most. – Eliza pomimo stypy i podniosłego tematu uśmiechnęła się na moment, ale szybko spoważniała. – Przepraszam cię, Jadziu.
– Fragment tej gazety dziadek pokazał mi krótko po moim przyjeździe do Parchowa. W trakcie czytania tej książki też dużo płakałam. – Jadzia przymknęła na chwilę powieki. – Masz, Elizo, nieprawdopodobną pamięć – rzekła po chwili. – Zawsze cię podziwiałam, ale dzisiaj to już dałaś prawdziwy koncert.
– Taka jest, wszystko mi zapamięta – rzucił Max cicho i zachichotał.
– Mamusiu, ja z twoich słów po angielsku niewiele zrozumiałem – odezwał się Jaś, a Gosia potwierdziła podniesieniem palca.
– Sekundę, już tłumaczę. – Eliza zmarszczyła czoło. – Powiedział mi ze śmiechem, że jeżeli jego wojska dostaną się pomiędzy armię niemiecką a rosyjską, to nie będą mogli się zdecydować, z kim bardziej chcą walczyć.
– Teraz rozumiem, co ten generał powiedział, ale nadal nie wiem, co w tym śmiesznego.
– Wytłumaczę wam w domku na dobranoc. Może być? – Smyki skinęły głowami. – Tego dnia, zanim poszłam do siebie i wreszcie obejrzałam film, było jeszcze kilka innych interesujących wątków w mojej rozmowie z Franciszką i Antonim. – Eliza wróciła do tematu. – Wtedy to pokochałam ich jak swoich najprawdziwszych dziadków. – Przygarnęła Jadzię. – Żeby zakończyć ten wątek, wspomnę jeszcze, że pierwszym filmem, takim z prawdziwie Maxowej serii… – zawiesiła głos i spojrzała na niego, a on jak wcześniej pokręcił głową – zdradzę tylko jego tytuł! – zastrzegła. – To był film o amerykańskich rangersach: Helikopter w ogniu. Już więcej ani słowa na ten temat nie powiem. – Potrząsnęła głową.
– To ja go muszę koniecznie obejrzeć. – Jadzia spojrzała na przyjaciółkę.
– Wciąż wszystkie twoje filmy przechowuję jak relikwie – odezwał się znienacka dotąd milczący Henryk Dziedzic.
– Wciąż…?! Ale po co? – spytała Eliza, nie dowierzając. – Przecież minęło już prawie dwanaście lat!
– Bo są znakomite i wciąż w niezłym stanie. – Henryk swoim zwyczajem podkręcił wąsa. – Przekażę je zatem w komplecie pani Jadwidze. Odtwarzacz już starawy, ale też działa. Tytuły pozostałych filmów również pamiętam: Czas Apokalipsy, Pluton, Byliśmy żołnierzami, Ocalić Jessicę Lynch, Zielone berety, Amerykańscy chłopcy i Jarhead. Żołnierz piechoty morskiej – wymieniał tytuły wolno, a Max tylko kręcił głową.
– Domyślam się, że nie są łatwe, ale dzięki nim będę mogła zrozumieć, o czym rozmawiałaś z dziadkami. Dziękuję! – Spojrzenie Jadzi przebiegło po twarzach Elizy, Henryka i Maxa. – Aha! Obiecałam sobie, że zakomunikuję wam coś, jak tylko będę mogła najszybciej, a dzisiaj trafia mi się dobra okazja – powiedziała podniosłym tonem. – Podjęłam decyzję, że wszystkie książki dziadków… – zawiesiła głos, a jej wzrok zatrzymał się na Maksie i siedzącej obok Elizie – należą od dzisiaj do was. – Wskazała ich kolejno palcem.
– Ależ, Jadziu! Tak nie można! – zaprotestowała Eliza.
– Tak trzeba, choć jest jeden warunek.
– Co to za warunek?
– Jeśli kiedykolwiek będę chciała, to pożyczycie mi poza kolejnością dowolną z nich, nawet gdyby któreś z was akurat ją czytało.
– Jesteś niesamowita… a czy ty, Jadziu, zgodziłabyś się, żeby ten księgozbiór połączyć ze zbiorem Felci? – Eliza spojrzała na Macieja i siedzącą obok niego Felcię. – Zgodzicie się? – Złożyła ręce jak do modlitwy.
– Czy się zgodzimy, mamo? – Maciej spojrzał na Felcię i poprawił na nosie lenonki.
– W życiu! – odparła twardo Felcia, zrobiwszy groźną minę. – W życiu… nie pomyślałabym… że taki zaszczyt może spotkać nas i nasze książki – dodała radosnym głosem, wywołując uśmiechy na twarzach pozostałych uczestników stypy.
– Ja tak właśnie wolę, kiedy wszyscy nie są tacy spięci – wyznała Jadzia.
Podwieczorek ze wspomnieniami o Franciszce i Antonim przeciągnął się do wieczora. Jadzia nie wyłączyła dyktafonu także podczas kolacji.
Domyślałam się tego już wczoraj po południu – powiedziała smętnym głosem Eliza, kiedy jej dłoń wyczuła gorące czoła najpierw Małgosi, a po chwili Jasia. – Zostaniecie dzisiaj w domu – postanowiła.
– Dzisiaj nie mogę – jęknął Jaś.
– Proszę?! Przecież czasami mówisz, że byłoby warto…
– Czasami tak – wszedł jej w słowo syn – ale dzisiaj mamy zajęcia z Gabi.
– Gabi, Gabi… Chcecie zarazić całą klasę?!
– To by było całkiem fajne, bo nie musielibyśmy nadrabiać zaległości – zachichotała Gosia, po czym chwycił ją kaszel i spoważniała. – Szczypią mnie trochę migdałki – wyznała. – W nocy musiałam popijać wodą.
– Tą zimną? – Eliza wskazała na butelkę stojącą na szafce córki.
– Przecież to temperatura pokojowa, zawsze tak mówisz. A miałam cię budzić?
– Zaraz, a dlaczego zajęcia z Gabi są w poniedziałek? – Eliza spytała syna, przysiadając na łóżku Gosi, po czym zajrzała jej do gardła. – No tak, masz anginę. – Westchnęła.
– W ubiegłym tygodniu pani Gabi była chora, więc dzisiaj mieliśmy nadrobić tamte zajęcia – wyjaśnił Jaś, kiedy mama po chwili i jemu zajrzała w gardło.
– Tak samo – rzuciła krótko. – Dzisiaj tata będzie lekarzem dyżurnym.
– Tata?!
– Tak, tata, bo ja mam naradę i już nie uda mi się jej odwołać.
– A lekarstwa? Skąd tata będzie wiedział, co i kiedy ma nam podać?
– W te klocki jest lepszy ode mnie, a poza tym wszystko uzgodni z panią doktor.
– No tak, doktor Krysia przyjeżdża do pensjonatu zawsze w poniedziałki – przypomniała sobie Gosia.
– Może na chwilę odwiedzi was też Jagódka…
– A nie zarazimy jej?
– Ona miała anginę dwa tygodnie temu, a wczoraj słyszałam, że dzisiaj jedzie do szkoły na późniejszą godzinę. Raczej nic jej nie grozi.
– Podsłuchałem, że smyki są chore – rzucił od progu Max, kończąc wcierać w policzki wodę kolońską.
– Ano niestety. – Pokręciła nosem Eliza. – Będziesz musiał się nimi opiekować.
– Dam radę. Nie martw się. – Max pogładził żonę po policzku. – Zaraz skontaktuję się z Krystyną. – Spojrzał przez okno i powiedział: – O, na parking przed chwilą przyjechał jakiś samochód.
– O, choinka! – Poderwała się Eliza. – Pewnie przyjechał Gronowski, żeby pogadać z Maćkiem, a przy okazji sprawdzić, czy nie potrzebuję pomocy. To ja już pędzę… – Cmoknęła Maxa w policzek. – A wy we wszystkim słuchajcie taty! – rzuciła do dzieci na odchodnym.
– Wiadomo – odezwał się Jaś, a Gosia pokiwała głową.
– Kto pierwszy idzie do łazienki? – spytał Max. Syn bez słów nałożył kapcie i ruszył powoli w stronę korytarza. – To ja, Gosiu, idę zadzwonić do pani doktor, potem przyniosę wam śniadanie, więc niech Jaś po umyciu kładzie się na powrót do łóżka.
– Czyli cały czas będziemy leżeć?
– Przy anginie jest to absolutnie konieczne i może potrwać nawet kilka dni. Oczywiście, zobaczymy, co powie pani doktor.
Nim minęła godzina, kiedy dzieci akurat kończyły jeść śniadanie, w ich domu pojawiła się lekarka. Przez chwilę ogrzewała stetoskop pocierając nim o rękaw, potem dokładnie osłuchała smyki, zajrzała im w gardła, kazała powiedzieć „a-a-a”, zmierzyła temperaturę i pokiwała głową.
– Klasyczna angina. Ręka Elizy działa jak najlepszy termometr. – Pochwaliła ją za podaną telefonicznie temperaturę trzydziestu ośmiu stopni potwierdzoną przed chwilą elektronicznym termometrem. – Dzisiaj wieczorem byłoby już znacznie gorzej. Niestety, muszę przepisać antybiotyk, bo z anginą nie ma żartów.
Wyjęła z torby dwie buteleczki i dwa opakowania witamin i postawiła na stoliku.
– Coś jeszcze trzeba będzie dokupić w aptece? – spytał Max.
– Ewentualnie maść Vicka czy olejek kamforowy, a także pastylki do ssania. Sądzę, że temperatura nie będzie im już rosnąć, więc na jej zbicie nic już nie trzeba.
– Jakby co Eliza na pewno ma coś w apteczce.
– Znając jej zapobiegliwość, też tak sądzę. – Lekarka się uśmiechnęła. – Będziecie musieli co najmniej pięć dni porządnie się wygrzać w łóżkach – zwróciła się do dzieci. – Tylko bez żadnego komputera! – Jej wzrok poszybował w kierunku laptopa na biurku Jasia, bo dostrzegła, że chłopak zdążył tam zerknąć.
– Słyszeliście?! – zadudnił Max; dzieci pokornie skinęły głowami. – Tabletów też nie będzie – dodał po chwili ciszej, a pani Krystyna pokazała mu kciuk.
– Tak czułem – jęknął Jaś, a Małgosia znowu tylko skinęła głową.
Po wyjściu lekarki i zażyciu przez dzieci lekarstw w progu pokoju pojawiła się Jagódka. Rozmowa zeszła na to, co smyki mogą robić, żeby się nie nudzić. Jagódka zaproponowała ściągnięcie jakiegoś filmu z sieci i wyświetlenie go w salonie w telewizorze.
– Smyki obachutają się kołdrami i będzie git – rozwinęła swój pomysł i uśmiechnęła się zadowolona, że rozwiązała Maxowi problem. – Pamiętam, że zeszłego lata podobał wam się serial Pan Samochodzik i templariusze1, więc może warto go powtórzyć? – Popatrzyła na dziecięce twarzyczki rozpromienione jej słowami.
– Na razie nie będzie żadnego oglądania telewizji ani wychodzenia z łóżka – skontrował ją Max.
Buzie smyków posmutniały.
– A już myślałam… – zaczęła Małgosia, ale Max kategorycznie pokręcił głową. – To co będziemy robić? Może jednak obejrzymy coś na komputerze? – Spojrzała na biurko brata.
– Słyszeliście?! Pani doktor zabroniła, zresztą gdyby Eliza tutaj wpadła. – Max zarechotał i zamachał ramionami.
– Ale cykor – zachichotała Jagódka.
– I do tego pantoflarz! – uzupełnił jej słowa Max i powtórnie zadudnił śmiechem, wzbudzając też uśmiech dzieci. – Będziemy coś czytać.
– Czytać? – Gosia prychnęła lekceważąco.
– To znaczy ja będę wam czytał.
– Bajeczki jak czasami mamusia?
– Tyle że chyba wszystkie zostały już przeczytane. – Max obrzucił spojrzeniem ich regalik z książkami.
– Mogłabym przynieść jakąś książkę – zaproponowała Jagódka.
– A masz coś odpowiedniego?
– Wszystko, co mam na półkach, już jest dla nich odpowiednie. – Przewróciła oczami dziewczyna. – Mogę też przynieść coś z biblioteki Felci… z zasobów Maciusia. – Uśmiechnęła się rozkosznie na wspomnienie o ojcu.
– Jakiego Maciusia? – spytała Gosia.
– No wiesz… – Jagódka zatrzepotała rzęsami.
– Naszego dziadka profesora?!
– Mhm. Czasami mówię tak o tacie, ale tylko w żartach. Kiedy miał kilkanaście lat, jak ja dzisiaj, to Felcia co rusz kupowała mu ciekawe książki – wyjaśniła Jagódka.
– Aha, czyli okazuje się, że dziadek też był dzieckiem. – Małgosia zachichotała, zasłaniając usta kołdrą.
– Bingo! Są tam książki Szklarskiego z serii przygód Tomka Wilmowskiego, kilka książek Niziurskiego, widziałam też Winnetou, Hrabiego Monte Christo… naprawdę jest tam sporo fajnych pozycji.
– A jest może Pan Samochodzik i templariusze? – rzucił Jaś.
– Ale po co mielibyście to czytać, skoro już znacie treść z serialu? – zdziwiła się Jagódka.
– Pewne rzeczy w filmie nie były dla mnie jasne – wyjaśnił Jaś.
– No właśnie – zgodziła się Gosia po chwili zastanowienia.
– Na przykład które?
– Te, których nie potrafiłaś nam wtedy wyjaśnić, a mówiłaś, że w książce są na pewno opisane. Choćby o zakonach rycerskich innych niż Krzyżacy.
– Pamiętam. Znalazłam w niej pewne wyjaśnienia… Grzebałam też w internecie, ale resztę dopowie wam Maksio.
– Ja?! – zdziwił się. – A skąd ja mogę wiedzieć, o czym myślał autor? Raczej nie mam takiej wiedzy.
– Bez przesady. Jak traficie na coś, co nie będzie dla smyków jasne, możesz robić przerwy i szukać w tablecie. Choćby o joannitach, templariuszach czy kawalerach mieczowych, o Bafomecie albo wielkich mistrzach Krzyżaków – wyliczyła Jagódka.
– Właśnie o te sprawy wtedy cię pytaliśmy. – Przypomniał sobie Jaś. – Ale o Bafomecie…? Nie pamiętam.
– A nie, to było z innej książki Nienackiego, zagalopowałam się.
– Ale pytaliśmy też o zamek w Malborku… no i o to, gdzie leży Miłkokuk – uzupełniła Gosia.
– A ja wtedy na niektóre wasze pytania nie byłam w stanie odpowiedzieć. Teraz już wiem więcej.
Głowa Maxa podczas rozmowy dzieci kręciła się raz w jedną, raz w drugą stronę.
– Niby jasne, o czym mówicie, ale wygląda na to, że to moje czytanie będzie trwało i trwało. – Poczochrał się po czuprynie. – W Malborku nie byłem… a ten Miłkotłuk… – Zarżał.
– Mnie się podoba, że tata musi wciąż być z nami. Będzie wesoło, więc angina szybko minie. – Jaś zaskoczył swoją opinią, a Małgosia wyciągnęła na chwilę piąstkę spod kołdry i pokazała kciuk.
– Potraficie mnie podejść. – Max pogroził im na niby. – Coś o templariuszach kiedyś czytałem, choćby w Kodzie Leonarda da Vinci. – Rzucił okiem na Jagódkę, która skinęła twierdząco głową. – Książki, o której rozmawiacie, nie znałem, ale zgadzam się, Jagódko, że muszę czytać im coś ciekawego, bo tylko wówczas będą leżeć spokojnie.
– No, to w takim razie muszę po nią pójść. Zaraz wracam.
Jagódka obróciła się na pięcie i zniknęła. Po dziesięciu minutach wróciła ubrana jak do szkoły.
– A ty co, uciekasz? – zdziwił się Max. – Zostawisz mnie samego na froncie?
– A mało już zrobiłam? Dzięki mnie masz co czytać. – Podała mu książkę. – W międzyczasie zadzwoniła mama i powiedziała, że musi natychmiast jechać do Bytowa, więc trafiła mi się okazja.
– Książka nie jest wcale taka cienka. – Max kolejny raz podrapał się po czuprynie.
– Nie przesadzaj, nie ma nawet trzystu stron. A gdyby wybór padł na Hrabiego Monte Christo albo Winetou, to dopiero wtedy, Maksiu, miałbyś zagwozdkę.
– Niby tak… No dobrze, pędź już, bo mi smyki rozpaskudzisz. – Max mrugnął.
– Trzymajcie się w takim razie i słuchajcie taty. – Jagódka pomachała dzieciakom od drzwi i zniknęła w korytarzu.
– Teraz dam wam pastylki do ssania i możemy zacząć czytanie. Potrzebuje jeszcze które pójść…? – Nie dokończył, ale wskazał głową w kierunku toalety.
– Byliśmy tam zaraz po śniadaniu. – Jaś odpowiedział za siebie i siostrę.
Po chwili Max przysunął sobie fotel spod biurka Jasia bliżej obu łóżek, chrząknął i zaczął czytać.
Pod koniec czerwca, w samo południe, gwałtownie zaterkotał dzwonek przy moich drzwiach. Niechętnie wstałem od biurka, przy którym ślęczałem nad zawiłymi dziejami zakonu templariuszy, otworzyłem drzwi i napotkałem sympatyczne i miłe memu sercu twarze trzech harcerzy: Tella, Wiewiórki i Sokolego Oka.
– Panie Tomaszu! Panie Samochodzik! – wołali jeden przez drugiego. – Szykuje się nowa przygoda, prawda?
– Ale zaraz, zaraz! – przerwała mu córka. – Przecież na początku filmu Pan Samochodzik i harcerze jadą szosą jego amfibią! Czy Jagódka na pewno przyniosła właściwą książkę?
– No właśnie – przyznał Jaś. – Coś tu jest nie tak.
Max pokazał im tytułową okładkę książki. Zdobiła ją grafika zamku na planie krzyża o biało-czerwonych barwach, na dole widniał duży tytuł powieści, a na górze imię i nazwisko autora.
– Chyba to jest ta książka… Co prawda nigdy wcześniej jej nie widziałem, ale dlaczego jest inaczej niż w filmie? – spytał Jaś, wciąż nie kryjąc wątpliwości.
– Bardzo często bywa tak, że scenariusz filmu, jego fabuła, nie pokrywają się z tekstem książki, na której podstawie powstał. Ale poczekajcie, jeszcze coś sprawdzę. – Na tablecie któregoś ze smyków wpisał jakiś tekst i po chwili się uśmiechnął. – Nienacki jest autorem także scenariusza serialu, który oglądaliście rok temu, więc na pewno wszystko się zgadza. Składa się z pięciu odcinków i w całości trwa dwie godziny i czterdzieści minut – wtrącił. – Wracając do początku filmu, pewnie chciał, żeby zaczęło się bardziej interesująco. Film rządzi się swoimi prawami, ale na pewno wkrótce wszystko się wyjaśni. Zwróćcie mi uwagę, kiedy pojadą amfibią tą drogą jak na filmie. – Mrugnął do córki.
– Na pewno cię wtedy zatrzymam. – Uśmiechnęła się Małgosia.
Max poprawił się w fotelu i znowu chrząknął.
Ich twarze wyrażały ogromne zaaferowanie. Nie zapytali nawet, czy mam czas na rozmowę. Wpakowali się do pokoju, obsiedli fotele.
– I co pan na to? Co pan na to, panie Tomaszu? – pytał Wilhelm Tell, wymachując gazetą. Zrobiłem zdziwioną minę.
– Jeszcze nie czytałem dzisiejszej prasy.
– To niech pan czyta! Szykuje się przygoda! Nowa wyprawa po złote runo! – Znowu wołali jeden przez drugiego. I wetknęli mi do rąk przyniesioną gazetę.
– Ale ja mam bardzo pilne zajęcie… – broniłem się.
Podnieśli ogromny wrzask:
– Panie Tomaszu, co się stało?! Nie chce pan szukać przygód? Już ma pan dosyć odniesionych triumfów? A może pan się lęka nowej przygody? Przecież chyba nie zrezygnujemy ze skarbów templariuszy?
Max przerwał na chwilę i uśmiechnął się do dzieci.
– Zaczyna mi się ta książka podobać.
I potoczyło się. Max czytał, od czasu do czasu przerywał, szukał czegoś w internecie, wyjaśniał dzieciom. Po godzinie pokroił im owoce, a potem znowu dał pastylki do ssania. Czytał, aż dzieciom zaczęły się zamykać oczy.
– Teraz przerwiemy, wy się prześpijcie, ja wypiję w salonie kawę, a w razie czego zawołajcie mnie. – Zmierzył im temperaturę. – Ciut poniżej trzydziestu ośmiu stopni, więc nie jest źle.
Smyki uśmiechnęły się do ojca, on poprawił im jaśki, otulił kołderkami i wyszedł do salonu. Podczas picia kawy przypomniał sobie, że w trakcie jedynego urlopu, jaki udało mu się spędzić w czasie wojny w rodzinnym domu w Chicago, kupił książkę Dana Browna Kod Leonarda da Vinci, o której wspomniał Jagódce, a pamiętał w ojca biblioteczce książkę, która wówczas przybliżyła mu nieco problematykę templariuszy i innych zakonów rycerskich.
Może ojciec mi ją przyśle? – pomyślał.
Uśmiechnął się do własnych myśli, bo jak na jawie ujrzał zdziwienie Elizy, kiedy położy na stoliku książkę Richarda Barbera The Knight and Chivalry2. Podobała mu się jej okładka, którą kojarzył z lasem Sherwood zapamiętanym z filmu o Robin Hoodzie.
Po chwili pisał już maila do ojca, bo przypomniał sobie, że już dawno miał wysłać rodzicom zdjęcia zniszczeń spowodowanych sierpniowym huraganem, a także najnowsze fotki odnowionego parku w siedlisku oraz aktualne podobizny członków rodziny. Kiedy Eliza wpadła na chwilę do wozowni sprawdzić, jak sobie daje radę z dziećmi, zdziwiła się, widząc obok jego kubka książkę Nienackiego.
– To im czytasz?! – zdziwiła się. Max położył palec na ustach. – Mogłeś wybrać którąś z ich tegorocznych lektur – dodała ciszej.
– Tak im się spodobało, że w ogóle będę coś czytał, więc na myślenie o czymkolwiek innym nie było czasu. Tytuł książki wymyślił Jaś, a Jagódka ją przyniosła ze swojej biblioteczki. Pomysł z jakąś lekturą nie wpadł mi do głowy. – Wzruszył ramionami. – Może jeszcze zdążymy i ją przeczytać, bo to ma być pięć dni leżenia. Teraz śpią.
– No dobrze, nie zmieniaj już książki. Później zajmę się lekturami. – Uśmiechnęła się. – Co Krysia powiedziała o anginie?
Max zrelacjonował przebieg wizyty lekarki, wymienił przepisane lekarstwa i przekazał pochwałę dotyczącą trafności oceniania przez Elizę temperatury.
– Niektóre mamy mają do tego rękę – rzekła ze skromną miną. Max pocałował ją. – U mnie wszyscy zadowoleni. – Po chwili wskazała na stodołę. – Zygmunt przywiózł z Lipowej trzydzieści pączków, więc moje ciasto drożdżowe chwilowo nie ma wzięcia.
– To potem sam je wchłonę… – Max zasłonił sobie usta, by nie zarechotać, i znacząco spojrzał w stronę korytarza.
*
Kilka dni po zakończeniu przez dzieci kurowania anginy, przed wozownią pojawił się kurier na motocyklu z przesyłką dla Maxa. Eliza była bardzo zdziwiona, kiedy po rozpakowaniu ujrzała na stoliku jakąś książkę, ale jeszcze bardziej zdziwiło ją nieoczekiwane podniecenie Maxa. Omiotła więc wzrokiem tytuł i nazwisko autora.
– Chyba tego Richarda Barbera Felcia ma coś w swojej biblioteczce – rzuciła prawie obojętnym tonem. – Miałam nadzieję, że sprowadziłeś mi czekoladki Lindta.
– Że co?! A masz na imię Chiara? – Zarżał jak to on. – Przecież wiesz, że wciągnąłem się w sprawę templariuszy… – zmienił szybko temat, wskazując na tomik.
– Widzę, że już od jakiegoś czasu leży tam kilka książek. – Spojrzenie Elizy objęło na moment półkę pod telewizorem.
– Cały czas je przeglądam, więc jeszcze trochę poleżą. Obiecałem smykom wyjaśnienie kilku spraw z Pana Samochodzika związanych z zakonami rycerskimi, ale jeszcze wszystkiego nie wiem.
– A co tam trzeba wyjaśniać? – Eliza prychnęła lekceważąco.
– Bagatelizujesz ich zainteresowania?
– Maksiu. Książka, którą dostałeś, w tym ci nie pomoże. Kupiłeś ją sobie?
– Tata mi przysłał, pochodzi z jego zasobów. – Z dumą zadarł nos. – Jak nie pomoże?! Nie znasz jej, a wypowiadasz się, jakbyś już ją czytała.
– Skąd wiesz, że jej nie znam?
Max zaniemówił, po czym przełknął ślinę. Po chwili otworzył na pierwszej stronie i wskazał na miejsce i rok wydania książki. „Published by Charles Scribner’s Sons, New York, 1970”.
– A widzisz! – zatriumfował.
– Co mam widzieć? Książki są drukowane i wydawane na całym świecie, cóż w tym dziwnego, że także w jakimś Nowym Jorku. Według ciebie miałam się zdziwić, że i tam jest jakieś wydawnictwo? – Zaśmiała się.
– Scribner to nie jest jakieś tam… wydawnictwo. Chodzi mi o to, że ta książka jest u nas dopiero od kilku chwil, więc nie mogłaś jej czytać. Wiele potrafisz, ale czytać bez podnoszenia książki do oczu, a do tego w tak krótkim czasie, raczej jeszcze nie. – Max zarechotał. – Na pewno bym wcześniej zauważył.
– Maksiu kochany. Przeglądałam ją kilka lat temu na strychu u Felci. – Eliza machnęła ręką za siebie. – Zajęło mi to kilkanaście minut i stwierdziłam, że są w niej same komunały.
– Komunały?! Eliza! Jak możesz! – Max się zapowietrzył. – Zaraz, zaraz. – Oprzytomniał. – Ona ma tę samą książkę, na pewno?
– Jeśli już, to taką samą, ale to tylko polszczyzna. – Mrugnęła. – Ma jej tłumaczenie. Wiesz, w Polsce mieszka jednak kilka osób, które potrafią mówić, czytać i pisać po angielsku… i to ze zrozumieniem. – Zawiesiła głos, uśmiechnęła się, a po chwili spoważniała.
– Całkiem zgłupiałem. – Max spuścił powietrze. – Przepraszam… A nie mogłaś mi powiedzieć, że taka książka u was jest?
– U was? – odparła przeciągle i pokręciła głową. Max ją cmoknął w policzek. – Niby skąd mogłam wiedzieć, że czegoś takiego poszukujesz? A przecież, mój ty detektywie, wystarczyło wejść na górę – jej ręka znowu wskazała chatę Felci – otworzyć odpowiednią szafę i wszystko byłoby jasne.
– Ale przecież…
– A poza tym chyba po coś masz ten swój szybki komputer, internet, wystarczyło wpisać hasło Richard Barber. – Mówiąc to, przysunęła laptop Maxa do siebie, wpisała nazwisko, a na ekranie pojawiła się strona Wikipedii z danymi pisarza w języku polskim. – Widzisz? Są tu wydane u nas jego książki… Na pierwszej pozycji masz tę swoją The Knight and Chivalry; to jej tłumaczenie na język polski z dwa tysiące czternastego roku w dwóch częściach: Od wojownika do rycerza, Rycerstwo i zakony rycerskie – przeczytała na głos i odwróciła ekran w jego stronę. – Na pewno trzymałam w rękach drugą część. W Przedmowie do poprzedniego wydania, którą autor zamieścił, rozzłościło mnie już pierwsze zdanie. – Machnęła ręką. – Napisał, że zanim ta książka ukazała się na rynku, nie zajmowano się jeszcze na poważnie rycerstwem w historii kontynentu europejskiego… Te słowa są skandaliczne i obrażające inteligencję czytelników!
– Czy musiałaś aż tak ostro?!
– W takiej sprawie musiałam, znasz mnie. Po książkę Felci oczywiście pójdziesz, byś się utwierdził, że dobrze jego słowa zapamiętałam, a polski tłumacz należycie wykonał swoją robotę, ale dopiero po kawie. Teraz ci natomiast przypomnę, że dziadek Mikołaj, Ryszard i ich przyjaciele od turniejów rycerskich znacznie wcześniej zajmowali się tym tematem na poważnie, a książek o takiej tematyce w Polsce nie brakowało – spuentowała i sięgnęła po ciasteczko. – Przecież wiesz o tym z moich i Ryszarda opowiadań – dodała z pełną buzią.
– Ale może tu chodzi wyłącznie o publikacje naukowe? – Max położył dłoń na książce, którą kilkanaście minut wcześniej rozpakował.
– Nie masz co na siłę szukać usprawiedliwień. W każdym razie poświęciłam wówczas czas na przejrzenie rozdziału dotyczącego Krzyżaków i byłam zdegustowana, że w bibliografii nie ma ani jednej pozycji autora pochodzącego z Polski. Przecież Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie – wypowiedziała pełną ich nazwę z ironią w głosie – miał tutaj swoją stolicę, potem państwo świeckie, prawda? I polscy autorzy pisali o nich książki już przed wojną, a może i wcześniej. Za to przywołane są oczywiście prace jakichś Niemców czy też Francuzów i Anglików, choć ci ostatni znali zakon wyłącznie ze słyszenia i dawnych kronik. Dla mnie jest to nie do przyjęcia. Zastanawiam się, co ciebie w niej kiedyś zainteresowało, że aż postanowiłeś ją mieć u siebie? – Obrzuciła książkę złym spojrzeniem. – Masz przecież u nas kroniki Długosza, Dzierzwy, jest też chociażby znakomite przedwojenne opracowanie Zajączkowskiego o Krzyżakach3, który opisuje w nim ich rycerskie zachowanie choćby podczas rzezi mieszkańców Gdańska w tysiąc trzysta ósmym roku.
– Rzezi…?!
– W różnych miejscach podawane są różne liczby dotyczące skutków podstępnego napadu Krzyżaków na miasto – wskazała na komputer – ale na pewno było co najmniej kilkaset ofiar.
– Tego epizodu nie znałem.
– Nie znałeś… – Niezadowolona Eliza potrząsnęła głową. – Jest na górze wiele książek z dawnych czasów i autorów współczesnych, ale także w księgozbiorze Antoniego.
– Widzę, że nie masz dzisiaj humoru, malutka.
– Bo jeśli chcesz na podstawie takiej akurat książki tłumaczyć coś moim dzieciom, to nie ma na to mojej zgody – oświadczyła nieoczekiwanie poważnym tonem.
– A to nie są także moje dzieci? – odparował Max.
W salonie zapadła cisza. Oboje, ciężko oddychając, mierzyli się wzrokiem.
– Elizuś, kochanie. Pierwszy raz coś nas poróżniło… i to nie na żarty – odezwał się wreszcie Max.
– Kiedyś musiał być ten pierwszy raz – burknęła ze złością.
– Ale przecież to nie jest żadna istotna sprawa. Rozmawiamy, malutka, tylko o książkach.
– Książki… historia to bardzo istotna sprawa! Od początku nie spodobał mi się ten cały Pan Samochodzik. Oj, nie spodobał – dodała po chwili.
– A oglądałaś ten film?
– Oglądałam. Wtedy nawet mi się podobał, ale obok był dziadek Mikołaj, który wszystko mi na bieżąco wyjaśniał.
– Smykom też się spodobał film, teraz książka, coś im już powiedziałem w czasie czytania, więc oczekują ode mnie dalszych wyjaśnień.
– W takim razie chcę dokładnie wiedzieć, co będziesz im mówił.
– Proszę?! – Max z wrażenia wbił się w poduszki fotela.
– One muszą najpierw poznać mój punkt widzenia – powiedziała Eliza z nagłą chrypką. Zaschło jej w gardle, popiła kawą.
– Twój punkt widzenia? – Max czuł się coraz bardziej skołowany.
– Maksiu, proszę cię, nie drąż. Tak chcę, bo zanim twoje żarna przemielą na moją modłę treści książek o tym zakonie… – machnęła ręką w kierunku półki pod telewizorem – pamiętaj, że to są nasze dzieci, ale przede wszystkim małe Polaczątka, które muszą poznać najpierw mój punkt widzenia, do którego dochodziłam przez długie lata, a kiedy dorosną, mogą zacząć go weryfikować, poszukiwać czegoś innego. Nie sprzeciwiaj się mi.
– Ale to nie jest zgodne z wolnością dyskusji…
– Max, ale to są dzieci. Tu się urodziły, tutaj wychowują i muszą poznać…
– Już wiem, twój punkt widzenia. – Westchnął głęboko. Przesiadł się na sofę i przytulił żonę. Pocałował ją we włosy, a potem jego usta zbłądziły na oczy. – Jakoś tak tu… słono. To łzy? Płaczesz? – Zajrzał jej w twarz.
– Jeszcze nie, ale to było ode mnie silniejsze – odparła drżącym głosem.
– Niby tylko książka, niby tylko historia… Boże, kiedy wreszcie ciebie zrozumiem, dokładnie poznam?
– Dużo już się nauczyłeś, ale ja nieustannie się zmieniam, więc to nie do końca twoja wina. Choć bardzo się staram, to jednak na wiele spraw nie mam wpływu. Staję się zasadnicza, nieustępliwa w poglądach. Wiem, że tak się dzieje, to samo ze mnie wyłazi. Proszę cię, zrozum mnie.
– Będę próbował.
– Ty musisz mnie zrozumieć! – Zesztywniała. – Ja bez ciebie nie mogłabym żyć!
– Przecież powiedziałem…
– …powiedziałeś, że będziesz próbował – powtórzyła jego słowa. – Ty musisz! Rozumiesz?!
Max głęboko westchnął. Nagle telefon Elizy odezwał się melodią Mostu na rzece Kwai. Zamknęła oczy, ale po trzecim sygnale sięgnęła po aparat i spojrzała na ekran.
– Vanessa – rzuciła i dwa razy głęboko odetchnęła. – Halo? Witaj, przyjaciółko. Jak się czujesz? – Wstała i ruszyła w kierunku schodów.
Max po chwili przestał słyszeć rozmowę. Zamyślił się.
Tuż po rozmowie Elizy z Vanessą dodzwoniła się do niej przejęta Gabi. Po kilkunastu minutach, rzuciwszy tylko słowo wyjaśnienia mężowi, Eliza popędziła w stronę Nakli, wstępując po drodze do parchowskich delikatesów i kwiaciarni. Kiedy zaparkowała pod domem Gabi, przyjaciółka stała już w drzwiach wejściowych.
– A te kwiaty? Po co?
– Należy ci się. To twój… wasz wielki dzień. – Eliza wycałowała gospodynię.
– A ja się tak boję, co powie Sławek… Zuzka, Ala.
– A wcześniej coś im mówiłaś?
– No co ty! Byłam przestraszona, a w poprzednim tygodniu wręcz przerażona. Dlatego wzięłam wcześniej chorobowe, ale takie wiesz, bez lekarza.
– Nie dziwię ci się.
– No dobrze, wchodź do środka, nie stójmy w progu.
Eliza powiesiła kurtkę na wieszaku, zdjęła buty i ruszyła za Gabi. Po kilku minutach siedziały w salonie przy herbacie.
– Listopad, a ty przywiozłaś takie piękne kwiaty. – Gabi dopiero teraz uważniej wpatrzyła się w kolorową wiązankę, którą wstawiła do wazonu.
– Kasia ma ciekawe kwiaty i jest bardzo dobrą florystką. – Eliza wskazała w kierunku Parchowa. – Pyta tylko, jaka okazja i jaki wiek. – Mrugnęła.
– I powiedziałaś jej?
– Wszystkiego nie, ale na pewno zauważyła, że ruszam w stronę Nakli, więc może się domyśli, u kogo stanie kołyska.
– Tak jej powiedziałaś? Jeszcze mi brakowało, żeby ludzie wzięli mnie na języki.
– Będziesz na ustach wszystkich… z zazdrości. – Podkreśliła Eliza. – Mama dostała kołyskę dla Jagódki, kiedy była znacznie starsza od ciebie. Powiedz, jak się czujesz, bo to jest najważniejsze.
– No cóż… ciąża! – Wciąż prawie przestraszona Gabi przykryła oczy dłońmi, ale po chwili na jej twarzy ukazał się uśmiech.
– I taka właśnie powinnaś być.
– Cieszę się, że zgodziłaś się przyjechać. Działasz na mnie pozytywnie i mobilizująco. Dzięki tobie może odważę się dzisiaj im wszystko powiedzieć. – Gabi rozejrzała się po salonie i przez chwilę popatrzyła w sufit.
– Tak trzeba! Sławek ze szczęścia… chyba… bo ja wiem, co zrobi?
– Jeszcze wczoraj mówił, że potrzebuje jakiegoś bodźca, żeby porąbać i poukładać drewno do kominka pod wiatą.
– Widzisz! Wszystko się przydaje. – Zachichotała Eliza.
– Musi to zrobić tutaj i u siebie. – Gabi wpatrzyła się w okno. – Kupił drewno do obu domów i czuję, że nie tylko z tego powodu ma rozdwojenie jaźni.
– Trochę go rozumiem. Nie jest co prawda poznaniakiem, ale na pewno ma poczucie gospodarności i konieczności oszczędzania.
– Dręczy go, że w jego domu jest do ogarnięcia problem nowoczesnego ogrzewania, choćby tak jak u nas. Można by wówczas ustawić tam temperaturę na dziesięć stopni. – Spojrzała w okno. – W każdym razie mamy istotny problem i musimy go jakoś ogarnąć.
– Tak czy owak, ciąża jest najważniejsza, a tamto rozwiążecie w międzyczasie. Porozmawiajcie z tatą, bo wydaje mi się, że on lubi takie wyzwania.
– Z tatą? Sama nie wiem. Rodzice niby się cieszą, że udało nam się odnaleźć, ale bacznie nam się przypatrują.
– To porozmawiajcie z nimi szczerze, o dziecku też.
– Póki sami nie ustalimy, jak to wszystko ma dalej wyglądać, póty rozmowa z nimi musi trochę…
– Poczekać? Nie odkładajcie jej, tym bardziej że pierwszy i najważniejszy krok, niejako wstęp do tej rozmowy, już uczyniliście. – Eliza wpatrzyła się w brzuch Gabi i uniosła brew.
– Jesteś niesamowita, ale pewnie masz rację. To na pewno przyspieszy, a może też ułatwi podjęcie jakichś decyzji.
– I dlatego nie odkładajcie rozmowy z nimi.
– Tak zrobimy, dzisiaj go przekonam.
– Powiedz mi, bo nigdy nie pytałam, czy jego dom powierzchniowo jest porównywalny z waszym? – Eliza rozejrzała się wokół.
– Tak. To jest zresztą ciekawy temat. Latem pomieszkiwaliśmy tam, a rodzice tu, więc oceniłam dokładnie, że tamten jest większy. Ma też garaż, który można nadbudować. To tylko taka moja obserwacja, kiedy Sławek był w pracy.
– Bo ja jestem szybka w takich analizach i wydaje mi się, że gdyby twoi rodzice przenieśli się do Nakli na stałe…
– Na stałe?!
– Czasami dobrze mieć dziadków pod ręką. Poza tym są na emeryturze, więc w Gdańsku nic ich nie trzyma.
– No, no, no. Ale pojechałaś. Tylko pamiętaj, że my przecież nie mamy ślubu!
– A widzisz. Znowu się na coś przydałam. Myślisz, że Sławek o tym nie myśli?
– O tym…? Może dlatego ma to rozdwojenie jaźni.
– Nie wykluczysz, póki nie porozmawiacie.
– Oj, zapowiada się poważna rozmowa. Co prawda niedawno wspominał o zaletach małżeństwa, wiesz, tak ogródkami – Gabi pomogła sobie serią gestów – ale akurat mama zadzwoniła, dziewczynki poprosiły o pomoc przy zrobieniu czegoś na prace ręczne i zapomniałam.
– To może teraz ty mu się oświadcz! – Eliza prawie wykrzyknęła.
– Mam mu się oświadczyć?
– Przecież to twój ukochany Sławek. A i dziewczynki by się ucieszyły. Krzysiek, tato Igora, ma na Kaszubach wielu znajomych księży, więc można gdzieś wziąć cichy ślub.
– Cichy ślub? A dlaczego cichy?
– Tak mi się powiedziało, ale można zrobić go bardzo głośnym. My w ramach prezentu damy salę, zespół, pokoje dla gości. Brać i nie wybrzydzać. – Eliza zaśmiała się w głos.
– Coś takiego! Do głowy by mi nie przyszło, że tak się potoczy nasza rozmowa. Sądziłam, że porozmawiamy o niemowlaczku, becikach… no wiesz. A tu spod palca takie rewolucyjne pomysły. – Gabi ukryła policzki w dłoniach. – Ależ mi wszystko pulsuje. Lekarz mówił, żebym się niczym nie denerwowała.
– To są zdrowe emocje, Gabuniu. Od czegoś są przyjaciółki.
Oczy Gabi wypełniły się łzami. Pozwoliła im spłynąć po policzkach i dopiero po chwili je otarła.
– Dawno się tak nie wzruszyłam. Jesteś cudowna. I za co to wszystko?
Eliza przesiadła się do niej na sofę i objęła ją.
– Jesteś po prostu taka jak my. Pasujesz do nas. Chodząca dobroć. I nadszedł wreszcie czas, żebyś wszystko ogarnęła po swojemu.
– Takie wielkie zmiany! – Gabi spojrzała w okno w stronę domu Sławka. – Tam jest większa kuchnia – powiedziała nagle. – Jest z niej bezpośredni widok na jezioro, a umywalka znajduje się przy oknie. Po drugiej stronie jest niewielki skwerek, ale maleństwo może się bawić w piaskownicy. – Rozmarzyła się.
– No widzisz? Już ci się wszystko układa.
– Zaraz się wezmę do obiadu, zakręcę też babkę, w domu będzie zapach prawie jak podczas świąt. – Gabi się rozpromieniła.
– Chwilę przed rozmową z tobą skończyłam gadać z Vanessą. – Eliza spojrzała na swój telefon.
– I co u niej?
– Już jest na ostatnich nogach. Dopytywała, jak to było u mnie z rodzeniem.
– Ale przecież mąż Kory jest lekarzem, więc skąd to pytanie?
– Owszem, jest lekarzem, ale pediatrą, a nie ginekologiem. Chyba o tym pomyślałaś, prawda?
– Dokładnie. A ty jak rodziłaś?
– U nas w wozowni, na pięterku.
– Co ty mówisz?! To prawie zabrzmiało jak… w stajence na sianku. – Gabi pierwszy raz podczas wizyty Elizy roześmiała się w głos, aż zasłoniła sobie dłonią usta.
– I taka właśnie masz być. A wracając do rodzenia, mamy w Parchowie, jakby co, zaprzyjaźnioną położną, Renatę.
– Położną? Chcę! No jasne.
– Nie będziesz musiała nigdzie jeździć, ona sama cię nawiedzi. A kiedy wypada poród?
– Lekarz wyliczył, że to będą ostatnie dni czerwca.
– Ale pięknie!
– Zuzkę też urodziłam latem. Do zimy była już niezłym pulpetem.
– Nie powiedziałaś mi jeszcze, co to będzie? – Palec Elizy wycelował w brzuch Gabi.
– Jeszcze za wcześnie, żeby wiedzieć, ale wolałabym dziewczynkę, bo wiem, jak wygląda jej obsługa. – Gabi mrugnęła.
– Z chłopakiem też nie jest źle. – Eliza machnęła ręką.
– Ojej, nie poczęstowałam cię choćby twoją czekoladką, bo ja nawet ptiberów nie mam, tak się ostatnio zapuściłam. – Gabi omiotła wzrokiem swój barek, po czym sięgnęła po bombonierę, z którą przyjechała przyjaciółka.
– Zostaw dla swoich. Ja i tak już pędzę. Trzymaj się, głowa do góry. Jakby potrzeba było jakiejś pomocy przy rąbaniu drewna albo projektowaniu czy zakładaniu ogrzewania w domu Sławka, dajcie znać. U nas fachowców wielu i tylko czekają na strzał.
Eliza poderwała się, wyściskała zaskoczoną Gabi i ruszyła w kierunku przedpokoju.
– Ale tylko tyle? Myślałam, że trochę dłużej porozmawiamy. Dokąd się tak spieszysz?
– Gabuś, masz naprawdę wiele spraw na głowie, więc nie ma sensu, żebym ci zakłócała myślenie, przygotowanie się do powrotu dziewczynek ze szkoły, a Sławka z pracy.
– Zanim one wrócą, mam jeszcze ze dwie godziny, a potem…
– To tyle co nic. – Eliza, kucając w sieni, stęknęła przy nakładaniu butów. – Zobaczyłam cię, widzę, że wszystko jest okej, teraz tylko musisz sama zrobić sobie w głowie porządek.
– Jak ty to robisz, że jesteś taka poukładana?
– Praca, praca, praca. – Uśmiechnęła się Eliza, nakładając czapkę. – Tak naprawdę mam z tym ostatnio problemy, bo coraz bardziej mi się nie chce. Zamiast bardziej zająć się sprawami stacji nad Mauszem, muszę przekonywać niektórych domowników do historii.
– Do historii?! Przecież ten przedmiot zaczyna się dopiero w czwartej klasie. Czyżby w szkole smyków obowiązywał inny program?
– W domu była angina z czytaniem książek i nauką historii w tle, a domowy nauczyciel pobłądził.
Eliza wyściskała Gabi na do widzenia.
– Boże, jakimi ty skrótami operujesz! Jakoś się połapałam, że chodzi o Maxa, ale prawie wypadłam z zakrętu.
– Uściskaj księżniczki i przekaż serdeczności Sławkowi. Życzę wam wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia… do rozwiązania.
Eliza raz jeszcze cmoknęła Gabi w policzek, wyszła na zewnątrz i jeszcze raz pomachała przyjaciółce wyglądającej zza furtki.
– No i super! – rzuciła na głos, wsiadając do samochodu. – Więcej dziewczynek, mniej wojen! – Uśmiechnęła się. – A jak ja mam wygrać tę swoją wojnę? – Westchnęła głęboko.
Kiedy uruchomiła silnik, w radiu akurat płynęły słowa tytułowej piosenki z Czterech pancernych i psa. Podkręciła głośność i dołączyła pełnym głosem:
Deszcze niespokojne potargały sad,
a my na tej wojnie ładnych parę lat.
Do domu wrócimy, w piecu napalimy,
nakarmimy psa. Przed nocą zdążymy,
tylko zwyciężymy, a to ważna gra!
U nas wszystko jest podobnie… z wyjątkiem psa. – Uśmiechnęła się do siebie. Obiecaliśmy go smykom i coś z tym fantem trzeba zrobić. Pokiwała głową w rytm muzyki.
Co prawda do kwitnienia bzów mamy jeszcze pół roku, ale pies powinien być przedtem, skomentowała w myślach ostatnie słowa piosenki.
*
Kiedy wróciła do domu, Max wciąż siedział nad książką Barbera. Nawet kiedy przyszła do salonu, przynosząc dla obojga po jogurcie, nie podniósł oczu.
– Masz pozdrowienia od Gabi – rzuciła pomiędzy jedną a drugą łyżeczką.
– Dziękuję. – Prawie burknął.
– Gabi jest w ciąży.
– Że co?! – Zamknął książkę i nieoczekiwanie dla Elizy się rozpromienił.
– Ze Sławkiem… tak myślę – dodała, mierząc go wzrokiem.
– To miało zabrzmieć dowcipnie? – Max pokręcił głową, sięgnął po jogurt przeznaczony dla niego, w kilka chwil wchłonął całą zawartość i ponownie sięgnął po książkę.
Eliza znowu zajęła się swoim jogurtem, przy każdej łyżeczce przymykając z lubością oczy. Na chwilę odstawiła kubek na stolik i spojrzała na Maxa.
– Koniecznie chcesz mi udowodnić, że coś w niej jest. Nie patrz tak! Celowo tak powiedziałam, by zaakcentować, że informacje w niej zawarte są przeznaczone tylko dla doświadczonych czytelników doskonale znających historię stosunków polsko-krzyżackich, a właściwie nieustannych bojów – rzekła dobitnym tonem. – Nie nadaje się jako jedyne czy podstawowe źródło informacji o tamtych czasach. Z punktu widzenia naszej historii to były bardzo złe doświadczenia, które ciążą nam do dzisiaj. Efektem krucjat na Prusów, Galindów, Sambów, Żmudzinów, Litwinów i inne pogańskie ludy od Wisły po Zatokę Ryską, nie zapominając także o Pomorzu i Kaszubach, był zabór ich ziem – wyliczała poważnym tonem, po czym zniżywszy głos, dodała: – Rzeź tych, którzy nie chcieli zmienić wiary, urządzanie im życia nie po ichniemu. Taka jest historyczna prawda i żadne naukowe gadanie tego nie zmieni. – To mówiąc, wskazała na trzymaną przez męża książkę.
– Ale wówczas taki był trend! – Było go stać tylko na taką ripostę. – Krucjaty na pogańskie ludy były w tamtych czasach normalną sprawą.
– Ech… normalną sprawą. – Zrobiła złą minę. – Niektórym łatwo to powiedzieć, siedząc w salonie w fotelu. Gadasz zupełnie jak ten cały Barber. Bezrefleksyjnie. Nie dziw się, tak to wygląda. – Poprawiła się na sofie. – Tak zwani rycerze zakonnicy ruszyli nad Bałtyk, bo tutaj było łatwiej niż gdzieś tam, a i zdobycze były pewne, choć nie zawsze obywało się bez ofiar.
– Ale przecież kawalerowie mieczowi i Krzyżacy to ważne i zasłużone dla Europy zakony, a nie jacyś tam…
– Uwierz mi, że dla Słowian, Litwinów oraz Bałtów byli niechcianym i strasznym złem. Po załamaniu się krucjat na Bliski Wschód do papieża i świeckich władców dotarło, że w funkcjonowaniu zakonów, które tam przewodziły, było wiele nieprawidłowości, że tak się eufemistycznie wyrażę. Rola templariuszy czy joannitów początkowo miała być przecież inna. Mieli zajmować się głównie ochroną pątników podążających do Jerozolimy, a po jej zdobyciu ochroną Grobu Pańskiego i szpitalnictwem, a ich działalność poszła w całkiem innych kierunkach. Krucjaty były ogromnymi przedsięwzięciami, ale jak pewnie wiesz, wciąż zbyt mało docierało tam rycerstwa, chociaż wyruszali też królowie ze swoimi armiami. Siły Saladyna i innych wrogów chrześcijańskiego Królestwa Jerozolimy, które w międzyczasie powstało, były zbyt duże i wciąż się powiększały, więc pokonanie ich okazało się niemożliwe.
– Ale sama idea krucjat była słuszna. Tak mnie uczono w high school.
– Trudno nam to dzisiaj kwestionować… Historią krucjat zajmę się na poważnie na emeryturze. Nie śmiej się. Pamiętam ze szkoły, że było ich w sumie dziewięć.
– O aż tylu nie słyszałem, myślałem, że tylko trzy. – Max poczochrał się po jeżyku.
– A widzisz. Miałam w liceum dobrego profesora od historii, a dziadek Mikołaj, który też nieźle znał tę tematykę, potwierdził liczbę, stąd akurat to udało mi się zapamiętać. Ale, jeśli już, to nie chcę rozmawiać o tamtych krucjatach, a o tych prowadzonych na terenach pogańskich u wybrzeży Bałtyku.
– A w czym była różnica?
– Na Bliskim Wschodzie chodziło o wyzwolenie z rąk muzułmanów chrześcijańskiej Ziemi Świętej: Grobu Pańskiego, Jerozolimy, Betlejem… Papież wzywał do krucjat, więc rycerze i pielgrzymi nieustannie brali w nich udział. Na naszych ziemiach zaś chodziło o zaprowadzanie chrześcijaństwa siłą, pod przymusem. Tutejsi mieszkańcy nie zagrażali przecież krajom chrześcijańskim. Żyli swoim rytmem, mieli swoje dosyć dziwne wierzenia utrzymywane zgodnie z wielowiekową tradycją odziedziczoną po przodkach, uprawiali ziemię, polowali na zwierzęta, zajmowali się rybołówstwem, poszukiwaniem bursztynu… Nikomu tym nie szkodzili. Widzisz różnicę?
– Niby tak… Ale taki był wówczas trend.
– A ty znowu z tym trendem! Tak, to był trend przekonywania, a właściwie przymuszania ludzi ogniem i mieczem do chrześcijaństwa – stwierdziła gorzko Eliza. – Kto się zbyt mocno opierał, najczęściej ginął. Zapomniałeś już książkę o Karolu Wielkim? Połóż ją sobie też tam, i to na wierzchu – wskazała na półkę pod telewizorem – i wracaj co chwila do opisów, jak to za jego czasów zniszczono Sasów. Pamiętasz księcia Widukinda?
– No jasne, że pamiętam.
– Potem Sasi, to znaczy ci z nich, którzy przeżyli albo przeszli na stronę ciemiężców, kiedy wzięli górę w królestwie niemieckim, a potem cesarstwie, niszczyli Słowian w identyczny sposób, w jaki sami byli niszczeni przez Franków. Już kiedyś o tym rozmawialiśmy. To trwa nieprzerwanie do dzisiaj. Drang nach osten, zapomniałeś? Tylko że dziś nie chodzi o krzewienie chrześcijaństwa, bo Zachód praktycznie wyzbył się wiary, ale chodzi o Lebensraum, przestrzeń życiową dla nowej Rzeszy. Poczekaj, gdzieś tam leży mapka, którą dostałeś od Antoniego. – Wstała i chwilę pogrzebała pod telewizorem. – Jest. – Położyła przed Maxem mapkę z napisem Germany about the year 962 A.D. – To niemiecka mapa z tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego roku i tam, na terenie Pomeranii, znajdziesz napis: Conquered by Germany 995. Czyli że Pomorze nie było wcześniej ich. Jasne?!
– No nie, Elizka, zaczęliśmy przecież od rycerzy, zakonów, a ty teraz z grubej rury.
– A pamiętasz jeszcze wyjaśnienia Antoniego o Gott mit uns, dewizie Orderu Łabędzia przyjętej w tysiąc siedemset pierwszym roku za dewizę państwową Królestwa Prus, używaną do czterdziestego piątego roku w armii niemieckiej? Jeszcze do lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku znajdowała się na sprzączkach pasów policji Niemiec Zachodnich! – Eliza wyrzuciła to z siebie donośnie i się wyprostowała. – To nie są moje wymysły, pamiętasz jeszcze tamte rozmowy?
– Pamiętam, ale przecież chciałem tylko wyjaśnić smykom, że Krzyżacy…
– Maksiu, w taki sposób, to znaczy na podstawie tej książki… nie zgadzam się.
– Mam ich zacząć uczyć nienawiści?
– Że co proszę?! – Eliza zesztywniała. – Ja chcę ich uczyć nienawiści?! Panuj nad słowami, bo inaczej zabrniemy w ślepą uliczkę. Nauczanie dzieci trzeba zacząć od przekazania im faktów. Prawdy historycznej!
– A jaka jest twoim zdaniem prawda historyczna?
– Staram ci się od dawna to wyjaśnić, ale wciąż nie ogarniasz. Dziwię się, bo jeszcze całkiem niedawno, kiedy w większym gronie rozmawialiśmy o Słowianach, twoje opinie, choćby na temat epitafium Bolesława Chrobrego, były nieco inne. Myślałam więc…
– Ale tam była konkretna sprawa – wszedł jej w słowo Max. – Żałuję, że wówczas dano mi tak mało czasu, żebym mógł się rozwinąć. – Max zrobił komiczną minę.
– Możesz i teraz – rzekła po chwili pojednawczo Eliza. – Wtedy byłam z ciebie dumna, a Jan, Maciej i inni wręcz oniemieli.
– Naprawdę chcesz posłuchać, co na tamtą okazję jeszcze przygotowałem?
– No jasne.
Max zatarł ręce, sięgnął pod stolik po notatnik i teczkę związaną tasiemką, z której wyjął kilka luźnych kartek i niegrube spięte spinaczem opracowanie. Otworzył notatnik, zerknął na jakiś zapis i zaśmiał się bezgłośnie.
– Zanim zacznę mówić o Birkenmajerze, ciekaw jestem, czy wszyscy członkowie rodziny przeczytali już Rodowód Słowian Tomasza Kosińskiego. – Zachichotał. – Ja im książkę zgodnie ze swoją obietnicą już przekazałem!
– To zapytaj ich w sobotę podczas kawy u babci. Ona, a także Ryszard z pewnością się ucieszą, że wciąż interesujesz się sprawą.
– A pozostali?
– Sam sprawdzisz. – Eliza mrugnęła.
– Podejmę próbę – skwitował Max. – Wracam więc do sprawy epitafium. Ty jako stara pyrka…
– Tylko nie stara. – Rozśmieszona Eliza pogroziła mu palcem.
– …jako stara pyrka – Max powtórzył wcześniejszą frazę, powstrzymując uśmiech – możesz przypadkiem wiedzieć, że jeszcze w połowie osiemnastego wieku w nawie głównej katedry w Poznaniu znajdował się duży gotycki grobowiec Bolesława Chrobrego.
– Teraz już ciut o nim wiem, ale od dziadka nie dowiedziałam się nic na jego temat. – Eliza zrobiła smętną minę. – Wstyd mi, że kiedy oprowadzałam cię po katedrze, nie wspomniałam o nim ani słowa. Bezwiednie powtarzałam dziadkową opowieść.
– A dziadek Mikołaj miał o nim jakąś wiedzę?
– Pewnie tak, bo on wszystko wiedział, na wszystkim się znał – odpowiedziała markotnie. – Prawdopodobnie mógł wtedy uznać, że to dla mnie byłoby zbyt wiele jak na pierwsze spotkanie z piastowskimi władcami – dodała, machnąwszy ręką. – Jadąc z nim na Ostrów Tumski, już miałam w oczach Złotą Kaplicę, wiedziałam, kto jest w niej pochowany. Pokazał mi ją wcześniej w pięknym przedwojennym albumie… Ale kontynuuj.
– Na tamto nasze spotkanie, oprócz pracy o epitafium w wersji profesora Józefa Birkenmajera4, wydanej przed wojną w Poznaniu, przygotowałem również opracowanie dwojga współczesnych autorów5 – podał Elizie kilka wydrukowanych kartek – w którym znalazła się informacja o nowym przekładzie epitafium, a potem dołączyłem do tego pliku uzupełniające zapisy z Wikipedii o dawnym grobowcu Chrobrego i oczywiście o Złotej Kaplicy. Flamastrem podkreśliłem w tekście istotne fragmenty.
– A Birkenmajer wykładał w Poznaniu?
– Wydrukowałem sobie jego notę biograficzną.
Podał jej kolejne spięte kartki.
– Nie miałam zielonego pojęcia o jego twórczości! Strasznie tego dużo! – odezwała się po chwili. – O! Widzę, że przetłumaczył nawet Wyspę skarbów Stevensona, Małą księżniczkę Frances Hodgson Burnett, Przypadki Robinsona Crusoe Daniela Defoe czy Księgę dżungli Rudyarda Kiplinga. – Spojrzała na Maxa z niedowierzaniem. – W biblioteczce babci są przedwojenne wydania tych książek. Wiele razy zapraszała, żeby smyki też tam zaglądały. Ryszard chce powiększyć jej bibliotekę o swój księgozbiór.
– Czyli będziemy mieli w siedlisku dwie ogromne biblioteki! Wracając do Birkenmajera, będę chciał pościągać dla dzieci trochę jego wierszy, bo kilka czytałem i są interesujące, a może znajdę w antykwariatach jakieś wydania innych jego książek?
– Potem raz jeszcze na spokojnie o nim poczytam i może też pomyszkuję w internecie – zgodziła się Eliza i odłożyła plik.
Max podał jej kolejny plik, tym razem kilkunastostronicowy.
– Aha, to jest ta praca profesora o epitafium. – Rzuciła okiem na stronę tytułową, pokazując palcem stopkę. – Posnaniae, Drukarnia Uniwersytetu Poznańskiego. Na dobranoc spokojnie przeczytam całość, a teraz przejdźmy do najważniejszego – poprosiła, odkładając opracowanie na stolik i biorąc z powrotem kartki, które podał jej na początku rozmowy. Jej wzrok szybko przesuwał się po wersach tekstu.
Anonimowy utwór, określany jako Epitafium Bolesława Chrobrego, był umieszczony na gotyckim sarkofagu władcy w nawie głównej katedry poznańskiej. Grobowiec ten po połowie XVIII wieku (pomiędzy 1755 a 1766) przeniesiono do kaplicy bocznej, gdzie – w wyniku katastrofy budowlanej – w 1790 roku uległ zniszczeniu.
– Jak rozumiem, dalej są szczegóły. – Spojrzała na Maxa, a ten potwierdził skinieniem głowy. – Czyli nowy układ epitafium pochodzi z prac pani profesor Brygidy Kürbis – odezwała się wkrótce. – W księgozbiorze Antoniego są jej Studia nad Kroniką Wielkopolską. Na pewno kiedyś tę książkę przeglądałeś.
– Pewnie tak, ale pozwól, że teraz ja powiem kilka słów.
Max podał Elizie jej niedokończony jogurt wraz z łyżeczką. Ta jakby tylko na to czekała. Zanurzyła łyżeczkę w pojemniczku i przeniosła ją do ust, przymykając przy tym oczy. Max się uśmiechnął. Uwielbiał te jej misteria.
– Wydaje mi się, że tych dwoje autorów wydobyło niejako z zapomnienia opracowany przez panią profesor Kürbis tekst epitafium, i chwała im za to, choć z moją znajomością polszczyzny nie jestem w stanie ocenić, szczerze mówiąc, niuansów pomiędzy jej wersją a wersją Birkenmajera.
– Ale zauważasz, że są – pochwaliła. – I właśnie taka praca mi się podoba. Mógłbyś jeszcze popracować nad edycją informacji o Złotej Kaplicy i dawnym sarkofagu króla, wszystko wydrukować i oprawić, żeby nasze dzieci mogły z tego materiału też korzystać – skomentowała, spoglądając na kartki. – Nie trzeba będzie kiedyś latać po internecie.
– Może tak zrobię, bo przed sekundą przypomniałem sobie, że Paweł chwalił się przed latem, że on i Korynna mają w jednym paluszku profesjonalne edytowanie i drukowanie dokumentów. Pamiętasz, jakie piękne foldery przygotował, kiedy jechaliśmy w czerwcu do Chicago? Prawie jak te, które przywiozłaś sobie na pamiątkę z Doliny Loary.
– O widzisz! Lada dzień pewnie pojedziemy do nich, więc dograsz sprawę. – Eliza odstawiła na stół opróżniony pojemniczek po jogurcie. – Podobała mi się nasza rozmowa, bo wiele się dowiedziałam. Znowu jestem z ciebie dumna. – Pocałowała go.
– Poważnie? Szkoda, że nikt tego nie słyszał. – Max zrobił pocieszną minę.
– Powtórzę to w sobotę na głos podczas kawy.
– Ot tak, bez powodu?
– Już ja coś tam znajdę. – Eliza znowu obdarowała go całusem, a on tym razem odwzajemnił. – O takie podejście, jakie przed chwilą zaprezentowałeś, chodziło mi podczas nieszczęsnej rozmowy o Krzyżakach.
– Czyli co?
– Lubisz się droczyć.
– Lubię cię, kochanie, słuchać.
– Więc zacznij od podstaw z dochodzeniem prawdy o nich czy szerzej o zakonach rycerskich, tak jak zrobiłeś z epitafium. Wzorcowe podejście.
– Od podstaw?
– Czasami lepiej cofnąć się o krok.