Owoc miłości - Roma J. Fiszer - ebook + audiobook

Owoc miłości ebook

Roma J. Fiszer

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Eliza i Max wracają do Parchowa po odzyskaniu przez Interpol klejnotów babci Anny.

Przed nimi czas decyzji w sprawie ślubu, zarządzania willą w Gdyni i pracy Elizy na uczelni. Do tego Max chce wrócić do swojego dawnego nazwiska. A Felicja Skierka ogłasza, że młodzi odziedziczą po niej gospodarstwo „Iskierka”, czym wzburza rodzinę.

Tymczasem Zenek Korycki z Wawelu pokazuje im nieznany list królowej Marysieńki opisujący złoty wisiorek. Matylda, przyjaciółka Elizy z uczelni, prosi ją o pomoc w przygotowaniach i wyjazd na konferencję do Kopenhagi. Eliza wybiera się tam z Maxem i na zdjęciach klejnotów ze skarbca królewskiego w Rosenborg Slot zauważa broszę duńskiej królowej, łudząco podobną do wisiorka królowej Marysieńki...

A co ze ślubem, podróżą poślubną i… owocami ich miłości?! Jak młodzi pogodzą dodatkowe wyzwania z własnymi planami?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 344

Oceny
4,5 (21 ocen)
14
4
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jolnow

Z braku laku…

Niestety mam wrażenie, ze kolejny tom co raz słabszy. Do tego wersja audiobooka bardzo nienaturalnie czytana
00
Monika830316

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00

Popularność




Pigwówka

W stronę Fel­ci­nej werandy dobiegł pośpieszny tupot stóp. Anna, Fel­cia i Kaśka, dopi­ja­jące przy stole kawę, spoj­rzały w kie­runku alejki. Po chwili na szczy­cie scho­dów poja­wili się Eliza i Max. Oboje lekko zasa­pani, ale miny mieli roz­ba­wione.

– Coś się stało, że wró­ci­li­ście? – zain­te­re­so­wała się Anna.

– I dla­czego lecie­li­ście jak wariaci?! – dodała Fel­cia. Obie star­sze panie poki­wały gło­wami na znak zgody.

– Niby doro­śli, a jak dzieci – rzu­ciła Kaśka, wzru­sza­jąc ramio­nami.

Mło­dzi opa­dli na krze­sła, z któ­rych pode­rwali się kil­ka­na­ście minut temu.

– Pod­ję­li­śmy ważną decy­zję! – wykrzyk­nęła po chwili Eliza, wyrów­naw­szy nieco oddech.

– Pod­ję­li­śmy… – zawtó­ro­wał dud­nią­cym basem Max, ale nie dokoń­czył, bo kobiety przy stole zasło­niły sobie uszy.

– Mak­siu, nie strasz senio­rów! – zachi­cho­tała Eliza.

– To ja niby jestem seniorką?! – obu­rzyła się Kaśka, mama Elizy.

– Oj tam, oj tam. – Fel­cia zaraź­li­wie zaśmiała się gło­śno.

– Wkrótce nią będziesz – dorzu­ciła Anna z uśmie­chem od ucha do ucha.

Kaśka po sło­wach matki już szy­ko­wała się do ripo­sty.

– Kiedy zosta­niesz bab­cią, to od razu przej­dziesz do kate­go­rii senio­rek – ubie­gła ją Fel­cia i ze sto­ic­kim spo­ko­jem splo­tła dło­nie na brzu­chu.

– Bab­cią?! – zawo­łała Kaśka i wpa­trzyła się w córkę z popło­chem w oczach.

– Jak przyj­dzie na to czas, mamuś, to ci powiem. Zawsze ci wszystko mówię. – Eliza uśmiech­nęła się jak nie­wi­niątko. – Prze­cież my jesz­cze ślubu nie mamy… chyba. – Prze­nio­sła wzrok na Maxa, który w odpo­wie­dzi wyszcze­rzył zęby.

– No tak, ślubu nie macie – potwier­dziła nieco już roz­luź­niona Kaśka i wzru­szyła ramio­nami.

– A wra­ca­jąc do senio­rek… – przy­po­mniała sobie Eliza, po czym mru­gnęła – …Max mi kie­dyś mówił, że jeśli ktoś odzywa się do ofi­ce­rów i żoł­nie­rzy niż­szych rangą, to zwraca się do nich, uży­wa­jąc tytułu naj­star­szego stop­niem, stąd ci senio­rzy. Tak jest zgod­nie z regu­la­mi­nem! – dodała, patrząc prze­kor­nie na matkę.

– Eliza ma rację! – przy­tak­nął Max.

– Czyli co się stało, dzieci, że przy­bie­gli­ście z powro­tem do nas? – wró­ciła do pierw­szego pyta­nia Anna, nie zwra­ca­jąc uwagi na dyle­maty Kasi.

– Mak­sio miał rację – oświad­czyła Eliza i spoj­rzała na niego przy­mil­nie. – Ślub odbę­dzie się w Boże Naro­dze­nie!

Jej rado­sne spoj­rze­nie prze­bie­gło po twa­rzach kobiet i zatrzy­mało się znowu na Mak­sie.

– Nie wytrzy­ma­cie do Wiel­ka­nocy? – zacie­ka­wiła się Kaśka i znowu podejrz­li­wie omio­tła wzro­kiem kibić córki.

– Mak­sio mi przy­po­mniał, że ślub na Wiel­ka­noc już wcze­śniej zare­zer­wo­wała sobie Wika, więc nie będziemy robić kumu­la­cji. Zresztą chcemy być na jej ślu­bie, a ona na naszym. Poza tym my mamy dłuż­szy staż, więc nie wypada, żeby młodsi nas wyprze­dzili. – Eliza po ostat­nich sło­wach zachi­cho­tała.

– Jak to dłuż­szy staż?! – Kaśka przy­mru­żyła oczy. – Prze­cież od zeszłej nocy świę­to­jań­skiej minęło dopiero… – zaczęła liczyć mie­siące na pal­cach, mam­ro­cząc pod nosem.

– A poprzed­nie pięć lat nie jesteś łaskawa, mamuś, doli­czyć?! – prze­rwała jej córka.

– Ale prze­cież…

– A poza tym, kochana kuzy­neczko – zwró­cił się do Kaśki, dud­niąc, Max – lata wojny liczą się do stażu podwój­nie!

– A tego mi nie mówi­łeś. – Eliza prze­wró­ciła oczami i wtu­liła się w niego.

– Max ma rację – skwi­to­wała poważ­nym tonem Fel­cia, choć w jej oczach zabły­sły ogniki roz­ba­wie­nia. – Miło­ści czasu wojny są naj­trwal­sze i tak będzie z wami.

– No prze­cież! – Max objął Elizę. – W ogóle cze­kają nas tu… – rzu­cił wzro­kiem w kie­runku wozowni – …i tam… – jego palec wska­zał na wschód, w stronę Gdyni – …cudowne siel­skie lata. – Poca­ło­wał narze­czoną.

– Mój ty srebrny ryce­rzu. – Eliza pogła­dziła jego czu­prynę prze­ty­kaną tu i ówdzie sre­brzy­stymi nit­kami i przy­mknęła powieki.

– Jak słodko, srebrny ryce­rzu – powtó­rzyła za nią echem Fel­cia. – Wie­cie co?! – Wypro­sto­wała się nagle, a jej spoj­rze­nie prze­wę­dro­wało po twa­rzach sie­dzą­cych przy stole. – To trzeba uczcić! Kasiu, ty już wiesz, co i gdzie stoi, prawda?

– A która z nich będzie naj­bar­dziej odpo­wied­nia? – spy­tała Kaśka, prze­chy­la­jąc zabaw­nie głowę.

– Przy­nieś pigwówkę! – zaor­dy­no­wała po krót­kim zasta­no­wie­niu Fel­cia. – Ją, jak wie­cie, naj­le­piej jest spo­ży­wać przy suchym kaszlu, prze­zię­bie­niu, gry­pie i jesien­nym prze­si­le­niu, ale oprócz tego – rozej­rzała się wokół z szel­mow­skim uśmie­chem – jest naj­bar­dziej odpo­wied­nia na spe­cjalne oka­zje, a taka tra­fiła nam się dzi­siaj!

– Ale czy zeszło­roczna będzie już dobra? – spy­tała z powąt­pie­wa­niem Anna.

– Zostały jesz­cze dwie butelki tej sprzed dwóch lat – uspo­ko­iła ją Fel­cia, pod­no­sząc swój kości­sty palec. – Znaj­dziesz je, Kasiu, na naj­niż­szej półce za zasłonką, za butel­kami z żurem – wyja­śniła. – A ponie­waż zro­biło się tak faj­nie – zatrze­po­tała powie­kami – to poto­wa­rzy­szę też Mak­siowi i popro­szę o małą czarną.

Siorb­nęła ze swo­jego dużego kubka resztki poprzed­niej kawy.

– Wypi­jesz jesz­cze jedną?! – zdzi­wiła się Anna.

– Kie­dyś wypi­ja­łam dzien­nie nawet trzy sza­tany, a ten był dopiero pierw­szy. – Fel­cia prze­su­nęła opróż­niony kubek w kie­runku brzegu stołu.

– Kto chce jesz­cze?! – Eliza pode­rwała się i się­gnęła po tacę leżącą na rat­ta­no­wym sto­liku pod drugą ścianą werandy.

– To może w takim razie ja też wypiję – zawa­hała się Anna. – Osta­tecz­nie nie co dzień tra­fiają się tak miłe wie­ści.

– Mamuś, ale ty przy swo­ich sko­kach ciśnie­nia – pró­bo­wała zaopo­no­wać Kaśka.

– Dzi­siaj nie piły­śmy poran­nej, bo przed śnia­da­niem poszły­śmy na grzyby – zachi­cho­tała Anna. – Trzeba więc nad­ro­bić!

– A ja też mogę liczyć? – dopy­tał ciszej niż zwy­kle Max.

– No jasne! Zresztą wszy­scy będą pić kawę dzięki tobie! Zro­bić ci w twoim…

– …garnku?! – dokoń­czył za Elizę Max i uśmiech­nął się sze­roko.

– Dosta­niesz w swoim garnku, ale eks­tra­sowo także w świą­tecz­nej fili­żance, dzi­ku­sie – odparła wesoło dziew­czyna i poka­zała kciuk.

Po kilku minu­tach na stole stały już paru­jące odświętne fili­żanki, „gar­nek”, czyli brzu­chaty kubek Maxa, a także pigwówka w karafce, kie­liszki i pół­mi­sek z cia­stem, ku któ­remu zgod­nie pofru­nęły dło­nie wszyst­kich sie­dzą­cych przy stole.

– Nie ma to, Fel­ciu, jak twoja droż­dżówka – ode­zwała się po chwili Anna.

– A toast, żar­łoki? – Kaśka roze­śmiała się w głos i wska­zała na ponow­nie napeł­nione kie­liszki.

– To o mnie już wszy­scy zapo­mnieli? – roz­legł się z progu sieni głos Jana Werry, który wkro­czył na werandę z paru­jącą fili­żanką. – Dotarł do mnie jakiś gwar z kuchni, ale nie spraw­dza­łem, bo chcia­łem dokoń­czyć zapi­sy­waną myśl. Kiedy tam zaj­rza­łem, było już pusto, ale drzwiczki od kre­densu zostały uchy­lone… – jego zawsze rumiana twarz zwró­ciła się w stronę Felci – …i od razu zorien­to­wa­łem się w spra­wie. Kie­li­szek też sobie przy­nio­słem. – Wycią­gnął go z kie­szeni koszuli.

– No, toś mnie, Janku, zasko­czył! I to miło! – pochwa­liła swo­jego męża, nie męża Fel­cia. – Usiądź przy mło­dych. – Wska­zała mu miej­sce głową.

– Czyli oka­zja zwią­zana z nimi? – Jan zer­k­nął na twa­rze Elizy i Maxa.

– Będziemy sobie ślu­bo­wać na Boże Naro­dze­nie – wyszep­tała Eliza.

– Tylko żad­nych kuli­gów! – zakrzyk­nął nie­ocze­ki­wa­nie Jan, aż wszy­scy drgnęli.

– Masz rację, ale nie strasz dzieci. – Fel­cia pogro­ziła mu pal­cem.

– No więc skoro tak – Jan Werra otak­so­wał Elizę wzro­kiem, wzru­szył ramio­nami, a potem spoj­rzał na sto­jący przed nią kie­li­szek z bursz­ty­nową nalewką – to go rekwi­ruję.

Wycią­gnął rękę, ale Eliza zatrzy­mała ją swoją dło­nią.

– Mogę wypić. Na pewno – uśmiech­nęła się.

– To w takim razie – się­gnął po karafkę i napeł­nił przy­nie­siony przez sie­bie kie­li­szek nalewką – jestem gotów – rzekł, a jego rado­sne spoj­rze­nie prze­mie­ściło się wokół stołu. Pod­niósł kie­li­szek.

– A toast? – spy­tała Fel­cia.

– To nie było jesz­cze?! – Jan się zakło­po­tał.

– Cze­kamy, aż ty go wygło­sisz – odrze­kła z nie­zmą­co­nym spo­ko­jem Fel­cia, a pozo­stali poki­wali gło­wami.

– Ja?! No dobrze… powiem wam coś. Elizo i Mak­sie! – zaczął po chwili pod­nio­słym tonem i wstał. – Kiedy dotar­łem wresz­cie na to wzgó­rze pełne słońca… – Głos mu się dziw­nie zała­mał. Dla odwró­ce­nia uwagi zro­bił krok w kie­runku wej­ścia na werandę, uda­jąc, że spo­gląda na wzgó­rze i dolinę.

– Janie! – przy­wo­łała go do porządku Fel­cia. – Kochany Janku – powtó­rzyła nieco mil­szym tonem. – Wtedy nam wszyst­kim się wyda­wało, że tutaj jest już kom­plet… – pocią­gnęła zaczęty przez niego toast.

– Wła­śnie, dzię­kuję za pod­po­wiedź – spoj­rze­nie Jana wró­ciło nad stół – i kiedy nam wszyst­kim się wyda­wało, że tutaj jest już kom­plet – powtó­rzył – przy­był długo wycze­ki­wany przez naszą księż­niczkę Elizę – zer­k­nął na nią z uśmie­chem – ogromny wysre­brzony rycerz. Z początku nie­wiele wska­zy­wało na to, że poza tajemną misją zwią­zaną z kufer­kiem z wiśnio­wego drewna pojawi się jesz­cze inna, chyba nawet waż­niej­sza.

Eliza po tych sło­wach wtu­liła się w Maxa.

– Ale moje oczy i Fel­cine także – Anna pod­nio­sła nie­śmiało palec – i Anny rów­nież, więc nasze oczy doj­rzały w zapa­da­ją­cych wów­czas ciem­no­ściach dziwne bły­ski prze­miesz­cza­jące się mię­dzy oczami mło­dych, a nasze zmy­sły zare­je­stro­wały dziwne flu­idy, które oboje gene­ro­wali. Były one tak silne, że ich ener­gia przy­ćmiła nawet blask pło­mieni ogni­ska, a także świa­tło fajer­wer­ków świę­to­jań­skich. Potem nastą­piło tajne spo­tka­nie w kuchni… – przy­ci­szył głos i zer­k­nął w kie­runku sieni domu – …pod­czas któ­rego iskry mię­dzy wami było widać już gołym okiem. A jesz­cze potem, długo po pół­nocy, coś was pocią­gnęło do świą­tyni duma­nia – uśmiech­nął się do mło­dych, prze­no­sząc wzrok na dolinę ze sta­wem. – A o poranku, w trak­cie śnia­da­nia, któ­rego głów­nym daniem była jajecz­nica z bocz­kiem…

– Jajecz­nica na boczku! – popra­wiła go Fel­cia.

– Słusz­nie, biło od was świa­tło szczę­ścia, jakby nagle słońce wstało po zachod­niej stro­nie nieba. Każdy następny dzień z wami był coraz pięk­niej­szy, aż nad­szedł dzi­siej­szy… – zawie­sił głos, bo doj­rzał, że Eliza z bły­skiem w oczach unio­sła dłoń z pier­ścion­kiem. – Oczy­wi­ście, po dro­dze były oświad­czyny Maxa w Doli­nie Loary, potem powtó­rzone spe­cjal­nie dla nas – uzu­peł­nił – po któ­rych mło­dzi się pozna­wali, aż wresz­cie doj­rzeli do dzi­siej­szej decy­zji.

Zatrzy­mał się i głę­boko ode­tchnął.

– Czyli, jak rozu­miem, już możemy wypić – znie­cier­pli­wiła się tą przy­długą mową Feli­cja i pod­nio­sła kie­li­szek.

– Fel­ciu, jesz­cze moment – powstrzy­mał ją Jan Werra, pokrę­cił głową, i choć to wyda­wało się pra­wie nie­moż­liwe, jesz­cze bar­dziej pokra­śniał. – Kochana Elizo, kochany Mak­sie, przyj­mu­jemy z rado­ścią waszą dekla­ra­cję o ter­mi­nie ślubu, wytrwaj­cie w tej decy­zji, przy­go­to­wuj­cie się wewnętrz­nie do tego dnia, a o resztę my zadbamy. Na zdro­wie!

Ręce z kie­lisz­kami wypeł­nio­nymi bursz­ty­nową nalewką powę­dro­wały ponad stół, dało się sły­szeć lek­kie stuk­nię­cia szkła, po czym toast został speł­niony z rado­ścią. Max sko­rzy­stał z oka­zji i soczy­ście wyca­ło­wał narze­czoną.

– A nie będzie wam żal – Kaśka zwró­ciła się do córki – że nie da się popa­ra­do­wać po ślu­bie po wsi?

– Nasza miłość roz­grzeje gru­dniową aurę na tyle, że wokół nasta­nie maj albo czer­wiec – roz­po­częła pom­pa­tycz­nie Eliza, ale zakoń­czyła chi­cho­tem. – Nie­któ­rzy kie­dyś musieli się tro­chę masko­wać – zer­k­nęła na matkę – ale ja – pod­nio­sła palec – nie muszę. Co prawda też byli­śmy na Mull of Kin­tyre, ale jakoś nie tra­fiło nam się podob­nie.

– Ty, ty, ty! – Pogro­ziła jej na niby matka, ale zaraz prze­wró­ciła oczami, co dla wszyst­kich było aż nadto czy­telne, że wciąż rado­śnie wspo­mina wycieczkę z Macie­jem do Szko­cji sprzed pra­wie czte­rech lat.

– Orkie­stra dudzia­rzy nie masze­ro­wała dla nas brze­giem morza – rzu­ciła z uda­wa­nym żalem Eliza. – Nie mie­li­śmy też szczę­ścia obej­rzeć wschodu słońca, ale budząc się co ranka, mia­łam inną roz­rywkę.

– Jaką? – zain­te­re­so­wała się Fel­cia.

– Tylko bez szcze­gó­łów! – zastrze­gła bab­cia Anna, uśmie­cha­jąc się sze­roko. Nie wie­dzieć czemu Kaśka się nabur­mu­szyła.

– Każ­dego ranka, gdy tylko otwo­rzy­łam oczy, podzi­wia­łam swój pier­ścio­nek na tle ciem­nego zaro­stu mojego ryce­rza. – Eliza pogła­dziła poli­czek Maxa dło­nią. Na jej ser­decz­nym palcu lśnił pier­ścio­nek zarę­czy­nowy. – A kiedy się budził, wtedy…

– Tylko bez szcze­gó­łów! – prze­rwała jej Kaśka.

– Robi­li­śmy razem… śnia­da­nie! – zawo­łała roz­ba­wiona Eliza. – Kie­dyś znowu tam poje­dziemy.

– Ale wtedy Ken­draw albo Hedley czy kto tam będzie wła­ści­cie­lem tego wiej­skiego domku muszą spra­wić sobie nieco więk­szy samo­chód, bo jed­nak mini mor­ris jest zbyt mały jak na moje nogi – zaśmiał się tubal­nie Max, aż wszy­scy zasło­nili sobie uszy.

– Może Hedley zostawi nam wów­czas swo­jego śliw­ko­wego rolls-royce’a? – Mru­gnęła Eliza.

– Wróćmy jed­nak do tematu. Jak sobie wyobra­ża­cie wasz ślub? – spy­tała Kaśka.

– Jak?! – Eliza wzru­szyła ramio­nami i rozej­rzała się wokół. – Jan mówił, że my mamy tylko przy­go­to­wać się wewnętrz­nie, a o resztę wy zadba­cie. Czy coś źle zro­zu­mia­łam?

– Wszystko zro­zu­mia­łaś jak trzeba! – Ude­rzył się w piersi Jan Werra. – Moja w tym głowa, żeby wszystko było jak należy, ale myślę, że kie­dyś mi jed­nak zdra­dzisz, co i jak byś chciała.

– Ślub mamy i Maćka był piękny, babci z Ryszar­dem cudowny, więc jest z czego czer­pać pomy­sły. – Prze­wró­ciła oczami Eliza. – Naj­waż­niej­sze już wiem i to się nie zmieni… – Spoj­rzała na Maxa.

– Czyli jed­nak masz jakieś marze­nie albo nawet macie już wspólne usta­le­nia, co? – spy­tała bab­cia.

– I to klu­czowe! – Eliza pod­nio­sła palec i wtu­liła się w narze­czo­nego.

– A zdra­dzisz je nam? – spró­bo­wała dociec bab­cia.

Wszyst­kie spoj­rze­nia skie­ro­wały się na mło­dych.

– Wam? Zawsze! – prych­nęła dziew­czyna. – Umó­wi­li­śmy się z Mak­siem, że… – zawie­siła głos i teraz jej spoj­rze­nie prze­bie­gło wokół stołu – …nie mamy żad­nych istot­nych wyma­gań oprócz jed­nego… – znowu zawie­siła głos – …chcemy wziąć ślub i już!

Wpa­trzyła się maśla­nymi oczami w wybranka, który ją poca­ło­wał i mocno przy­tu­lił.

– Coś takiego! Co za skrom­ność! – Roz­anie­lona bab­cia zło­żyła dło­nie.

– Moja krew – zachi­cho­tała Fel­cia, choć uci­szyła się, widząc kry­tyczne spoj­rze­nie pokra­śnia­łego Jana.

– Może Mak­sio zdąży zała­twić sobie oby­wa­tel­stwo? – zasta­no­wiła się Eliza, muska­jąc poli­czek Maxa. – Ja go kocham jako Maxa Bonko, ale on koniecz­nie chce zostać Julia­nem Zalew­skim – dodała.

– Chcę i kropka – potwier­dził kate­go­rycz­nie Max.

– Ależ Kry­sia byłaby z cie­bie dumna – rzu­ciła z nabo­żeń­stwem Fel­cia, skła­da­jąc dło­nie.

– A czy to się da zała­twić tak od ręki? – zain­te­re­so­wał się Jan Werra.

– Tro­chę czasu do grud­nia zostało – zauwa­żyła Kaśka.

– Poju­trze wybie­rzemy się do Gdań­ska, żeby to wszystko dokład­nie spraw­dzić. Jesz­cze dzi­siaj pora­dzimy się Ryszarda, który na pewno pod­po­wie nam coś kon­kret­nego.

– O! I to jest słuszna myśl. Jak to dobrze, że mamy nadwor­nego praw­nika – zgo­dziła się Anna.

Po połu­dniu oka­zało się, że uzy­ska­nie oby­wa­tel­stwa wcale nie jest takie pro­ste. Trzeba przy­go­to­wać spe­cjalny wnio­sek i dołą­czyć do niego nie­zbędne doku­menty w prze­kła­dzie tłu­ma­cza przy­się­głego. Kom­plet doku­men­tów należy zło­żyć w urzę­dzie woje­wódz­kim, a oby­wa­tel­stwo nadaje pre­zy­dent RP. Ryszard stwier­dził, że obec­nie czas ocze­ki­wa­nia wynosi ponad rok. A do Gdań­ska warto poje­chać dopiero za kilka dni po uzy­ska­niu przy­się­głego tłu­ma­cze­nia.

Max wyglą­dał na zmar­twio­nego.

– W Sta­nach Zjed­no­czo­nych ta pro­ce­dura nie trwa kró­cej – zauwa­żył Ryszard. – Spójrz na to w ten spo­sób, że Eliza będzie szczę­śliw­sza, jeśli pod­czas ślubu będziesz jesz­cze Maxem Bonko, a wysta­wie­nie doku­men­tów z nowym, a wła­ści­wie sta­rym rodo­wym nazwi­skiem zała­twisz, kiedy przyj­dzie na to czas. Trudno – pod­su­mo­wał, roz­kła­da­jąc ręce.

Dopiero w kolej­nym tygo­dniu Max mógł poje­chać do urzędu woje­wódz­kiego w Gdań­sku, aby tam zło­żyć wnio­sek o nada­nie pol­skiego oby­wa­tel­stwa. Wybrali się razem z Elizą, bo ona, korzy­sta­jąc ze zło­tej jesieni, zapra­gnęła pospa­ce­ro­wać uro­czymi ulicz­kami Nowego Mia­sta, wysłu­chać caril­lo­nów wygry­wa­nych z wieży ratu­szo­wej, a może też wypić kawę i zjeść cia­steczko w oko­licy Dworu Artusa. Zapar­ko­wali na Targu Węglo­wym i ruszyli powoli do kom­pleksu urzędu woje­wódz­kiego przy ulicy Oko­po­wej. Po zała­twie­niu sprawy wra­cali w kie­runku Dłu­giego Targu. Mija­jąc oka­zały budy­nek komendy woje­wódz­kiej poli­cji, Max nagle przy­po­mniał sobie, że jakiś czas temu obie­cał nad­ko­mi­sa­rzowi Mak­sy­mi­lia­nowi Pie­try­dze odwie­dziny.

– Nie pognie­wasz się, Elizo, jeśli korzy­sta­jąc z oka­zji, wpadnę do niego na kilka, może kil­ka­na­ście minut? – spy­tał zakło­po­tany, wska­zu­jąc na wiel­kie drzwi wej­ściowe do gma­chu.

– Hm… ale nie dłu­żej niż na pół godziny. Myślę, że tyle czasu zaj­mie mi zaj­rze­nie do kilku skle­pi­ków, które i tak by cię nie cie­ka­wiły – odparła, uśmie­cha­jąc się pod nosem.

– Obie­cuję, że na ile się da, skrócę pobyt u niego – odparł Max, zado­wo­lony z jej zgody.

– Pró­buj, ale jakby co, znaj­dziesz mnie gdzieś w oko­li­cach fon­tanny Nep­tuna. Ode­zwij się.

Max uca­ło­wał narze­czoną. Ona odpro­wa­dziła go wzro­kiem do drzwi, a potem ruszyła w kie­runku Zło­tej Bramy.

Jak Max z Maxem

Po wej­ściu do biura prze­pu­stek Max zdzi­wił się, że sie­dzący za szybą dyżurny po poda­niu mu doku­mentu, zaj­rze­niu w kom­pu­ter i prze­wer­to­wa­niu swo­ich nota­tek zamie­nił powi­talny uśmiech na poważną minę.

– Pro­szę na chwilę usiąść, muszę spraw­dzić, czy komen­dant jest teraz wolny.

– Ale ja nie idę do komen­danta, tylko tak jak mówi­łem, do nad­ko­mi­sa­rza Pie­trygi. Musiał mnie pan z kimś pomy­lić.

Funk­cjo­na­riusz nie odpo­wie­dział, tylko odszedł z bez­prze­wo­do­wym tele­fo­nem w głąb dyżurki. Kiedy skoń­czył roz­mowę, wró­cił do okienka.

– Za dzie­sięć minut przyj­dzie po pana funk­cjo­na­riusz – rzu­cił krótko i zde­cy­do­wa­nym ruchem ręki wska­zał na rząd krze­seł w pocze­kalni.

Max wzru­szył ramio­nami. Poli­cja. Tutaj też może być prze­cież bała­gan. Spo­czął na jed­nym z krze­seł i napi­sał ese­mesa do Ryszarda, że wnio­sek o nada­nie oby­wa­tel­stwa został zło­żony, a teraz jest w odwie­dzi­nach u Pie­trygi.

– Ładne mi odwie­dziny – mruk­nął do sie­bie pod nosem. Po chwili komórka ode­zwała się sygna­łem przy­cho­dzą­cej wia­do­mo­ści.

Pozdrów ode mnie nad­ko­mi­sa­rza.:)

Po kilku minu­tach ocze­ki­wa­nia dyżurny wychy­lił się zza szyby i przy­wo­łał go.

– Funk­cjo­na­riusz czeka na pana po dru­giej stro­nie drzwi. Oto prze­pustka, którą pro­szę przy­cze­pić sobie w widocz­nym miej­scu do odzieży. Popro­szę jesz­cze o wyłą­cze­nie komórki i pozo­sta­wie­nie jej u mnie w depo­zy­cie.

Max posłusz­nie wyłą­czył tele­fon i podał dyżur­nemu, ten wło­żył go do pojem­nika na biurku, wrę­cza­jąc mu w zamian żeton z numer­kiem prze­gródki, w któ­rej go umie­ścił. Max przy­cze­pił pla­sti­kową prze­pustkę spe­cjal­nym klip­sem do gór­nej kie­szeni kurtki.

– Tylko pro­szę nie zgu­bić żetonu od komórki, bo nie wydam jej panu z powro­tem. – Dyżurny ostrzegł.

Max ski­nął głową na znak, że zro­zu­miał tę infor­ma­cję.

Od mato­wych drzwi do wnę­trza komendy doszedł go dźwięk elek­tro­ma­gnesu. Pchnął je lekko. Po dru­giej ich stro­nie cze­kał na niego uzbro­jony funk­cjo­na­riusz.

– Pro­szę za mną – rzu­cił do Maxa z poważną miną.

„O kur­czę!”, pomy­ślał Max. Ruszył za mun­du­ro­wym, który w mil­cze­niu dotarł do klatki scho­do­wej, wdra­pał się scho­dami na pierw­sze pię­tro i poszedł w głąb dłu­giego kory­ta­rza. Wresz­cie zatrzy­mał się przed jaki­miś drzwiami i zapu­kał. Max prze­czy­tał z tabliczki: Adiu­tant Komen­danta. Po chwili zna­leźli się w jego pokoju.

– Panie aspi­ran­cie, mel­duję dopro­wa­dze­nie pana Maxa Bonko – zamel­do­wał eskor­tu­jący go poli­cjant, odczy­tu­jąc z kartki nazwi­sko.

– Dzię­kuję. Pro­szę odma­sze­ro­wać – odparł adiu­tant.

Max przy­po­mniał sobie, że iden­tyczne dys­tynk­cje jak adiu­tant nosił aspi­rant Mate­usz Kohnke, który pół­tora roku temu przy­je­chał z Zawadą do Par­chowa po kra­dzieży klej­no­tów Anny, a w lipcu tego roku już jako funk­cjo­na­riu­sza Inter­polu spo­tkał go na uli­cach Genewy.

– Komen­dant koń­czy pod­pi­sy­wa­nie doku­men­tów. Cze­kam na sygnał, że mogę pana do niego wpro­wa­dzić – rzekł poważ­nym tonem adiu­tant, wska­zu­jąc na kolo­rowe lampki sygna­li­za­cyjne na biurku. – Może pan usiąść. – Wska­zał na krze­sło obok drzwi.

Max ski­nął głową, przy­siadł na krze­śle i wpa­trzył się w lampki. Adiu­tant, nie zwra­ca­jąc na gościa uwagi, wypeł­niał jakieś doku­menty. Po kilku minu­tach na biurku mignęła lampka w kolo­rze zie­lo­nym.

– Komen­dant jest już wolny. – Adiu­tant wstał zza biurka, zapu­kał do drzwi, po czym je otwo­rzył.

– Dzień dobry – powie­dział cicho Max, wcho­dząc do gabi­netu. W głębi doj­rzał sie­dzą­cego za biur­kiem szpa­ko­wa­tego poli­cjanta z dys­tynk­cjami nad­in­spek­tora. Tam­ten pod­niósł na wcho­dzącego wzrok i tylko lekko ski­nął głową.

– Panie komen­dan­cie, pan Max Bonko – zaanon­so­wał służ­bi­ście adiu­tant.

– Pro­szę podejść bli­żej – ode­zwał się po chwili pra­wie suro­wym tonem komen­dant, wska­zu­jąc adiu­tan­towi gestem, że może odejść.

Max zauwa­żył, że komen­dant tak­suje go prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem.

O co tutaj cho­dzi? – zdą­żył jesz­cze pomy­śleć. Kiedy dotarł do biurka komen­danta, tam­ten nie­ocze­ki­wa­nie wstał.

– Będąc cza­sowo zamel­do­wa­nym w Pol­sce – rzekł po chwili naj­waż­niej­szy poli­cjant w tutej­szej komen­dzie suchym, ofi­cjal­nym tonem – naru­szył pan pod­czas pobytu w Szwaj­ca­rii tam­tej­sze, ale i pol­skie prawo, bio­rąc udział w jakichś kry­mi­nal­nych pora­chun­kach. Mamy w tej spra­wie mel­dunki. – Z poważną miną wska­zał na bor­dową teczkę leżącą przed nim.

Max miał wra­że­nie, że w jego oczach doj­rzał błysk kłó­cący się z powagą.

– Jestem prze­ko­nany, że są to nie­praw­dziwe infor­ma­cje… – zaopo­no­wał twardo, wcho­dząc w zapro­po­no­waną przez komen­danta grę, ale ten jakby nie sły­szał jego słów, tylko pod­szedł do drew­nia­nej ściany i wyko­nał gest przy­wo­łu­jący przy­by­łego do sie­bie.

Po chwili chwy­cił obu­rącz za dwie gałki wysta­jące ze ściany i ener­gicz­nie odcią­gnął je na boki. Za roz­su­wa­nymi drzwiami uka­zała się nie­wielka sala odpraw, w któ­rej Max doj­rzał za maho­nio­wym sto­łem kil­ku­na­stu poli­cjan­tów. Na stole stały ter­mosy, fili­żanki, tale­rzyki, ciastka i owoce. Wyraz twa­rzy komen­danta zła­god­niał, wycią­gnął do Maxa rękę i się przed­sta­wił.

– Nad­in­spek­tor Baszta. Jacek Baszta – powtó­rzył i uśmiech­nął się sze­roko.

Max potra­fił zacho­wy­wać kamienną twarz i trzy­mać nerwy na wodzy w o wiele trud­niej­szych sytu­acjach na Bli­skim i nieco dal­szym Wscho­dzie, już od dyżurki zresztą wyczu­wał, że coś tu się dzi­siaj „odgrywa”, ale po sło­wach komen­danta omal nie par­sk­nął śmie­chem. Uzmy­sło­wił sobie, że nie­da­leko stąd, wśród pozo­sta­ło­ści murów Sta­rego Mia­sta, stoi ni mniej ni wię­cej, tylko baszta… Jacek.

– Pano­wie… – komen­dant wyko­nał kilka nie­sko­or­dy­no­wa­nych ruchów dło­nią – …oto nasz współ­pra­cow­nik z lip­co­wej akcji w Szwaj­ca­rii i Fran­cji, pan Max Bonko!

Dobrzy są, więc o to tutaj cho­dziło. Max nie musiał się wysi­lać, żeby się sze­roko uśmiech­nąć. Funk­cjo­na­riu­sze wstali i przy­wi­tali gościa grom­kimi okla­skami. Wśród poli­cjan­tów Max doj­rzał Mak­sy­mi­liana Pie­trygę, daw­nego szefa Tomka Zawady, reje­stru­jąc, że nosi pagony o nieco innych dys­tynk­cjach niż ostat­nim razem. Na prośbę komen­danta Max obszedł stół dookoła, żeby przy­wi­tać się ze wszyst­kimi, jak się oka­zało, sze­fami komó­rek komendy. Kiedy skoń­czył tę dziwną mar­szrutę, pod­czas któ­rej wysłu­chał licz­nych słów gra­tu­la­cji, nad­in­spek­tor Baszta wska­zał mu miej­sce obok sie­bie i zachę­cił do poczę­stunku. Pocze­kał, aż gość napełni sobie fili­żankę kawą, i chrząk­nął.

– Panie Mak­sie Bonko – ode­zwał się. – Prze­pra­szam pana za być może nieco stre­su­jący for­tel w postaci przy­wi­ta­nia, jakie przy­go­to­wa­li­śmy na dzi­siaj. Miało to być coś na podo­bień­stwo tego, co Zagłoba z Ketlin­giem zafun­do­wali Woło­dy­jow­skiemu, ale muszę wam, pano­wie, powie­dzieć, że naszemu gościowi nawet brew nie drgnęła – rzekł z uzna­niem, wska­zu­jąc na Maxa. – Uro­dzony z niego poli­cjant albo funk­cjo­na­riusz Inter­polu. A taki niby nie­po­zorny… – Roz­ło­żył teatral­nie ręce. Poli­cjanci huk­nęli salwą śmie­chu. – Pię­cio­letni udział w woj­nie na Bli­skim Wscho­dzie był dla niego zna­ko­mitą szkołą, a opra­co­wany prze­zeń spo­sób odzy­ska­nia klej­no­tów to praw­dziwy maj­stersz­tyk. Oczy­wi­ście roz­pi­sał go na nuty nasz Mak­sio – wska­zał na Pie­trygę – dzięki czemu mógł zre­ali­zo­wać go bez pudła w pla­cówce Inter­polu Tomek Zawada. Obaj, o czym wie­cie od wczo­raj, w uzna­niu tych doko­nań zostali awan­so­wani na wyż­szy sto­pień. A pan Max Bonko? Co z nim?! – Komicz­nie zawie­sił głos. – No cóż, cisi boha­te­ro­wie na ogół pozo­stają cisi, ale coś udało się i dla pana zała­twić – uśmiech­nął się. – Oto dyplom uzna­nia, któ­rym może się pan chwa­lić rodzi­nie i zacho­wać nas w miłej, mam nadzieję, pamięci – chrząk­nął i otwo­rzył bor­dową teczkę, w któ­rej miały znaj­do­wać się mel­dunki ze Szwaj­ca­rii o nie­wła­ści­wej posta­wie oby­wa­tel­skiej gościa, i poka­zał wszyst­kim ele­gancki dyplom z biało-czer­wo­nym węży­kiem wokół.

PanuMaxowi Bonko

w dowód uzna­nia za ofiarny udział

w akcji odzy­ska­nia dóbr naro­do­wych

wraz z życze­niami owoc­nego pobytu w Pol­sce

– prze­czy­tał. – Dyplom pod­pi­sali komen­dant główny poli­cji, a także kie­row­nic­two muzeum na Wawelu.

Raz jesz­cze pod­niósł doku­ment, po czym wrę­czył go Maxowi razem ze skó­rzaną bor­dową teczką.

– Na służ­bie poli­cja nie pije, ale dzi­siaj jest sytu­acja wyjąt­kowa, więc przy­chy­li­łem się do pro­po­zy­cji naszego Mak­sia Pie­trygi.

Do sali odpraw wkro­czył adiu­tant komen­danta z tacą wypeł­nioną kie­lisz­kami szam­pana. Nastą­pił toast, po czym wszy­scy usie­dli. Zza stołu pod­niósł się Mak­sy­mi­lian Pie­tryga, już pod­in­spek­tor poli­cji.

– Razem z kole­żeń­stwem przy­go­to­wa­li­śmy naszemu miłemu gościowi, a wła­ści­wie kole­dze drobny upo­mi­nek, żeby mógł wspo­mi­nać wspólne doko­na­nia, myśleć pozy­tyw­nie o pol­skiej poli­cji oraz przy­stroić sobie ważny mebel w miesz­ka­niu.

Ruszył w stronę Maxa z ele­ganc­kim drew­nia­nym pudeł­kiem, a przy nim uchy­lił jego wieczko. Wewnątrz uka­zała się rzeź­biona figurka husa­rza na koniu. Max wpa­trzył się w nią w zdu­mie­niu.

– To na pewno dla mnie?! – zdzi­wił się.

– Tak, Mak­siu – uśmiech­nął się Mak­sy­mi­lian Pie­tryga, po czym wrę­czył gościowi upo­mi­nek i spon­ta­nicz­nie wyca­ło­wał go z dubel­tówki, nie dając mu moż­li­wo­ści wyboru.

– Jak Max z Maxem – spu­en­to­wał komen­dant Baszta.

– W środku pudełka jest wygra­we­ro­wana tabliczka, żebyś nie musiał się zasta­na­wiać, z jakiej oka­zji husarz tra­fił do cie­bie – dodał Pie­tryga. – Po kawie wezmę cię na chwilę do mnie – szep­nął Maxowi do ucha, a ten ski­nął głową.

Po kil­ku­na­stu minu­tach spo­tka­nie się zakoń­czyło. Pod­in­spek­tor Pie­tryga zabrał Maxa do swo­jego gabi­netu.

– Prawdę mówiąc, wyko­rzy­sta­łem już cały pół­go­dzinny limit zwol­nie­nia, jaki mi dała Eliza, a teraz nawet nie mam jak jej zawia­do­mić, że jesz­cze będzie musiała chwilę pocze­kać – wyja­wił po dro­dze Max, który naj­pierw spoj­rzał na zega­rek, a następ­nie pokle­pał się po kie­sze­niach, demon­stru­jąc, że nie ma tele­fonu.

– Zaraz wyślesz jej ese­mesa albo zadzwo­nisz – odparł Pie­tryga, poda­jąc mu swój tele­fon.

Max po wej­ściu do gabi­netu szybko wystu­kał do Elizy wia­do­mość. Po chwili przy­szła od niej odpo­wiedź, że jesz­cze ma kilka skle­pów do odwie­dze­nia, więc mu wyba­cza. Max poka­zał odpo­wiedź pod­in­spek­to­rowi.

– Ludzka jest ta twoja pani. – Ten mru­gnął. – No dobrze, żeby­śmy nie pod­pa­dli jej jesz­cze bar­dziej, prze­cho­dzę do rze­czy. Potrze­buję zastępcy, a jed­no­cze­śnie szefa jed­nej ze swo­ich komó­rek. Pro­po­nuję ci to sta­no­wi­sko. Co ty na to?! Albo pocze­kaj!

Pod­szedł do szafki, w któ­rej – jak to Max zapa­mię­tał z poprzed­niego spo­tka­nia – prze­cho­wy­wał kie­liszki, a może i alko­hol. Wyjął koniak Courvo­isier i dwa kie­liszki. Wlał do nich po odro­bi­nie alko­holu. Podał jeden Maxowi. – Zaczę­li­śmy nie­for­mal­nie mówić sobie po imie­niu, a to jest nie­zgodne z naszą sło­wiań­ską pro­ce­durą. – Mru­gnął. – Możesz mi mówić Mak­siu – uśmiech­nął się od ucha do ucha.

– A ty mnie… iden­tycz­nie – odparł uśmiech­nięty Max.

Stuk­nęli się kie­lisz­kami, opróż­nili je, wyca­ło­wali się raz jesz­cze z dubel­tówki, po czym Pie­tryga zamknął kie­liszki w szafce.

– Wra­cajmy do sprawy – rzu­cił, kiedy usie­dli za sto­łem. – No więc jak? Słu­cham cię, Mak­siu.

– Widzę, że jed­nak naci­skasz mnie na poważ­nie, a ja obie­ca­łem Eli­zie, że będę się trzy­mał z daleka od for­ma­cji mun­du­ro­wych.

– Nie musisz cho­dzić w mun­du­rze.

– Prze­cież wiesz, że nie o to cho­dzi.

– Wszystko można zor­ga­ni­zo­wać tak, żeby nie bolało i nie kom­pli­ko­wało życia naszym kobie­tom.

– Jesteś, Mak­siu, uparty, jak widzę.

– Jestem i zaraz użyję jesz­cze jed­nego argu­mentu.

Pie­tryga prze­niósł lap­top z biurka na stół, po czym zdjął kurtkę mun­duru i kra­wat i odwie­sił je na krze­sło po prze­ciw­nej stro­nie stołu. Max zmarsz­czył czoło. Na ścia­nie za sobą Pie­tryga odwró­cił wiszącą tam mapę Pol­ski na drugą stronę. Oczom Maxa uka­zał się egzo­tyczny kurort z pal­mami nad cudow­nie lazu­rową wodą w base­nie i z oce­anem w oddali.

– To jest sprzęt do roz­mów jaw­nych – dotknął lap­topa – a jed­no­cze­śnie nad­zwy­czaj­nie spe­cjal­nych, nato­miast na ścia­nie za mną masko­wa­nie ope­ra­cyjne – uśmiech­nął się. – Liche, ale zawsze. – Klik­nął ikonę Skype’a, a po chwili wybrał z listy roz­mówców abo­nenta ukry­tego pod nazwą Akwin z awa­ta­rem męż­czy­zny z brodą o sku­pio­nej twa­rzy. Roz­legł się sygnał wywo­ła­nia. – Domy­ślasz się, kto się kryje za tym awa­ta­rem?

– Znam tylko jed­nego Toma­sza god­nego tej nazwy.

– Jesteś, Mak­sie, jesz­cze lep­szy, niż mi się wyda­wało. Cha­peau bas!

– To nie było trudne. – Max wzru­szył ramio­nami.

– Przy­suń się bli­żej, żebyś był widoczny w kame­rze.

Po chwili na ekra­nie poja­wiła się uśmiech­nięta twarz Tomka Zawady.

– Jak miło! – wykrzyk­nął ura­do­wany. – Tra­fiła mi się para Mak­sów! Gram dalej!

– Witaj, Tom – rzu­cił Pie­tryga.

– Cześć, Tomku – przy­wi­tał się Max.

– Musisz, Tom, powie­dzieć Maxowi to, o czym mówi­łeś mi wczo­raj – popro­sił Pie­tryga.

– Max, posłu­chaj. W Gene­wie, a potem w Mon­treux mi się nie udało, ale może dzi­siaj będę miał wię­cej szczę­ścia. Pro­szę cię, dołącz do naszej ekipy.

– Tomku. Przed chwilą Mak­sio mnie zasko­czył, a ja sobie dopiero w trak­cie łącze­nia z tobą uzmy­sło­wi­łem jesz­cze waż­niej­szą prze­szkodę. Aż dziw, że wy na to nie wpa­dli­ście, a ja zapo­mnia­łem.

– Coś krę­cisz, ale powiedz, co to takiego? – Tomasz uśmiech­nął się i pogro­ził Maxowi pal­cem.

– Czy wie­cie, że dopiero dzi­siaj zło­ży­łem wnio­sek o pol­skie oby­wa­tel­stwo?! Będę się nazy­wał Julian Zalew­ski.

– No nie! – wykrzyk­nął Tomasz Zawada i z wra­że­nia odchy­lił się nie­bez­piecz­nie na krze­śle.

– To chwi­lowo koń­czy naszą dal­szą roz­mowę na temat two­jej pracy u nas, nie­stety – uzu­peł­nił zre­zy­gno­wa­nym gło­sem pod­in­spek­tor Pie­tryga.

– Masz rację, Mak­sio, na jakiś czas musimy o naszym pomy­śle zapo­mnieć – dodał po chwili mil­cze­nia Tomasz Zawada.

– Powi­nie­neś zostać uka­rany, a nie nagro­dzony dyplo­mem, za to, że zba­ła­mu­ci­łeś ponad rok! – rzekł z uda­wa­nym obu­rze­niem Pie­tryga. – Ale że nawet ja zapo­mnia­łem o takiej istot­nej spra­wie?! – Pokrę­cił głową. – Powiedz mi tylko, po co ta zabawa z tym… całym Zalew­skim? – dopy­tał po chwili. – Masz takie fajne poli­cyjne nazwi­sko.

– Chcę wró­cić do korzeni. Robię to głów­nie dla Elizy.

– Dla Elizy, dla Elizy. Straszne ziółko ta Eliza. Wzięła cię pod pan­to­fel, a służby tracą, przy­naj­mniej na razie, takiego fachowca!

– Bar­dzo fajny ten pan­to­fel – zaśmiał się Max.

– Ale przy­naj­mniej potwierdź, że zosta­jesz w tym miej­scu, gdzie się pozna­li­śmy – popro­sił Zawada.

– Tak, zostaję, a nawet wra­stam – zachi­cho­tał Max. – Faj­nie by było, gdy­by­ście obaj mogli tra­fić, oczy­wi­ście ze swo­imi połów­kami, pod moją strze­chę w święta Bożego Naro­dze­nia, a naj­bar­dziej w dru­gie z nich, no i oczy­wi­ście zostać na popra­winy.

– To Eliza nie ma cię dosyć?! – Z kom­pu­tera doszedł śmiech Toma­sza. – Pozdrów ją ode mnie.

– Dzię­kuję, pozdro­wię. Więc jak, mogę na was, pano­wie, liczyć?

– Pla­no­wa­łem kilka dni spę­dzić z moją Olą, ale skoro naci­skasz. – Znowu zaśmiał się Tomasz.

– A pani Anna wciąż mnie nie lubi? – dopy­tał Pie­tryga, robiąc dziwną minę.

– Ona o tam­tym Pie­try­dze dawno zapo­mniała – zażar­to­wał Max. – Obaj już nale­ży­cie do jej wzor­ców pol­skiego poli­cjanta.

– No, no, no. Teraz to dałeś czadu – powie­dział pod­in­spek­tor Pie­tryga.

– To nie ja, tylko bab­cia mojej Elizy. Wspa­niała kobieta.

– I o tak ogrom­nym sercu! – pod­kre­ślił Pie­tryga. – A była już na Wawelu?!

– W ogóle tak, ale z pro­fe­sor Zamoj­ską się roz­mi­nęły, bo tamta miała urlop. Zresztą tro­chę boi się jej pod­stępu.

– Pod­stępu?!

– Że poje­dzie skrom­nie, z potrzeby serca, a ta przy­go­tuje tabun dzien­ni­ka­rzy z apa­ra­tami, mikro­fo­nami…

– Rozu­miem. Zawsze jest takie nie­bez­pie­czeń­stwo. Na pewno jed­nak się doga­da­cie.

– Doga­damy się, ale teraz jeśli w ogóle ma dojść do mojego ślubu, to muszę już lecieć na Długi Targ.

– No tak, masz rację, bo już zaczą­łem się zasta­na­wiać, jaką kre­ację zafun­do­wać Oli – roze­śmiał się Tomasz Zawada. – A gdyby cię Eliza odrzu­ciła, wyda­tek poszedłby na marne.

– Faj­nie się z wami żar­tuje – Max poka­zał kciuk Toma­szowi i Mak­sy­mi­lia­nowi – ale już będę pędził.

– To trzy­maj się, Tom – rzu­cił Pie­tryga

– Do miłego – odparł Tomasz i się roz­łą­czył.

– Jadę do Lyonu w przy­szłym tygo­dniu. Biorę ze sobą żonę, bo u Toma­sza będzie Ola i pój­dziemy razem do opery.

– Do opery?!

– A myśla­łeś, że poli­cjanci nie lubią opery? Ola jest zna­ko­mi­tym sopra­nem, zain­fe­ko­wała operą moją żonę, ona mnie i tak jakoś poszło.

– Ale faj­nie! Muszę opo­wie­dzieć babci. Całe życie pra­co­wała w ope­rze w Pozna­niu!

– Kolejny temat, przy któ­rym mogli­by­śmy się zapo­mnieć – uśmiech­nął się Pie­tryga.

– Ze mnie słaby jest jesz­cze part­ner do roz­mów w tym tema­cie, ale Eliza od dawna ostrzy sobie na mnie ząbki.

– No dobrze. Nie wyga­niam cię, ale skoro masz lek­cje opery przed sobą, ślub i tak dalej… to musisz pędzić.

Pie­tryga bły­ska­wicz­nie zało­żył kra­wat i mary­narkę, a po chwili już odpro­wa­dzał Maxa do biura prze­pu­stek.

– Chce pan dostać z powro­tem swoją komórkę?! – spy­tał funk­cjo­na­riusz zza szyby, odbie­ra­jąc od Maxa prze­pustkę. Ten pogrze­bał ręką w kie­szeni i wycią­gnął z niej żeton.

Po chwili dłu­gim kro­kiem ruszył w kie­runku Dworu Artusa, gdyż ode­brał ese­mesa, że za pięć minut Eliza też pla­nuje tam dotrzeć.

Drugi Man­hat­tan?!

Eliza i Max przy­je­chali do willi na Kamien­nej Górze w Gdyni w samo połu­dnie. Naj­pierw zajęli się sprzą­ta­niem nie­za­ję­tych przez let­ni­ków pokoi. Kiedy się z tym upo­rali, zaj­rzeli do „jesien­nych” gości bywa­ją­cych u Fran­ciszki i Anto­niego od ponad dwu­dzie­stu lat, a potem odwie­dzili kolej­nych, nieco kró­cej tu bywa­ją­cych, ale też już dzie­siąty raz. Z kolei zwe­ry­fi­ko­wali plan zaję­cia pokoi, który z pie­czo­ło­wi­to­ścią wykre­ślał rok­rocz­nie w dużym zeszy­cie Antoni, odbyli roz­mowy tele­fo­niczne z kolej­nymi let­ni­kami mają­cymi przy­być tutaj w ciągu naj­bliż­szego mie­siąca.

– A co byś powie­dział na obiad w Cen­trum Gemini1? – rzu­ciła Eliza, gdy przy­sie­dli w fote­lach, żeby odsap­nąć i pomy­śleć, co dalej.

– Obiad? W Gemini?! – Zmarsz­czył czoło. – Gdzieś już sły­sza­łem tę nazwę.

– Tylko sły­sza­łeś? – Pokrę­ciła głową. – Przy­po­mnij sobie – zachę­ciła go, ale po chwili pod­po­wie­działa, wska­zu­jąc pal­cem w kie­runku portu i Skweru Kościuszki.

– Ach, w tam­tym Gemini! – przy­po­mniał sobie. – Czy tam jest par­king? – spy­tał.

– Jest, ale myślę, że nie poje­dziemy samo­cho­dem, tylko zro­bimy sobie spa­cer. To prze­cież jest z górki – zaśmiała się.

– Ty pyrko! Z górki? A kto póź­niej wej­dzie z powro­tem po scho­dach?

– Jasne, że ty, i jesz­cze od połowy mnie wnie­siesz. – Znowu poka­zała zęby w uśmie­chu. – Przy­po­mniała mi się pierw­sza wycieczka rowe­rami z Kasiulą nad Mausz. Tam też miało być z górki.

– Ale tam prze­cież jest z górki.

– Tyle że potem trzeba wró­cić pod górkę.

– E tam, takie tam górki. – Mach­nął lek­ce­wa­żąco dło­nią Max.

– Szcze­gól­nie po kilku kąpie­lach, dłu­gim opa­la­niu, kiedy czło­wiek jest osła­biony słoń­cem, a jeden z rowe­rów na doda­tek się zepsuł.

– Upsss.

– Gdy jecha­ły­śmy w dół nad jezioro, mijał nas Stach Janik i prze­strze­gał przed powro­tem. Powie­dzia­ły­śmy mu, że taka górka to pikuś, że nawet w Pozna­niu są więk­sze. A pod­czas drogi powrot­nej znowu nas spo­tkał, no i myśmy ledwo lazły, bo jeden z rowe­rów, jak mówi­łam, zepsuł się. Zabrał nas, sie­dzia­łam na jakichś śru­bach, a może to była Kasiula – zachi­cho­tała. – Opo­wia­dał fajne kawały, a potem napra­wił oba rowery i wię­cej awa­rie nam się nie przy­tra­fiały.

– Cały Stach. A wra­ca­jąc do obiadu, nie lepiej zjeść go tu w Pano­ra­mie?

– Przez pół­tora roku wszyst­kie ważne obiady jedli­śmy w tej restau­ra­cji, a może tylko raz w Bara­ku­dzie…

– W tej… pasku­dzie? – wszedł jej w słowo Max i teraz on się zaśmiał.

– Wielka rzecz, musia­łeś tro­chę pocze­kać na jedze­nie i zaraz paskuda.

– A pamię­tasz, jaki wtedy byłem głodny?

– Pamię­tam bar­dzo dobrze, ale jesz­cze lepiej, że kiedy poja­dłeś, to w ocze­ki­wa­niu na rachu­nek pra­wie przy­sną­łeś. – Znowu zachi­cho­tała.

– A z jakiej oka­zji jest dzi­siej­szy ważny obiad?

– Po obie­dzie pój­dziemy na spa­cer i opo­wiem ci, za co kocham Gdy­nię.

– Kie­dyś opo­wie­dzia­łaś mi o Pozna­niu, a dzi­siaj będzie o Gdyni?

– Tak mam, że kocham oba mia­sta, jak nie wiem co. – Objęła się i zako­ły­sała ramio­nami. – Bar­dzo chcia­łam tutaj stu­dio­wać, a potem zako­cha­łam się w Gdyni bez pamięci, wresz­cie przy­szła ochota na pracę tutaj i miesz­ka­nie. Poza tym jestem szczę­śliwa, bo jesteś przy mnie – szep­nęła i przy­tu­liła się do Maxa.

– Lubię słu­chać two­ich opo­wie­ści… tyle że ja już po Gdyni tro­chę prze­cież spa­ce­ro­wa­łem.

– W poszu­ki­wa­niu mebli, a to się nie liczy. Zali­czy­łeś kilo­me­try, ale nie­wiele się dowie­dzia­łeś o mie­ście.

– Bar­dzo dużo! Wiem już chyba wszystko, gdzie i co można kupić do wypo­sa­że­nia miesz­ka­nia.

– Jasne, to ważne… nie zapo­mi­naj tych miejsc, bo pew­nie nam się jesz­cze przy­da­dzą… – jej spoj­rze­nie skie­ro­wało się w stronę sufitu, nad któ­rym mie­ściły się wynaj­mo­wane let­ni­kom pokoje – ale teraz mi cho­dzi o inne sprawy. – Poło­żyła dłoń na sercu.

– Już chyba wiem, co masz na myśli.

– Byli­śmy na Polance Redłow­skiej, pamię­tasz… – Wpa­trzyła się w niego prze­ni­kli­wie.

– Tam opo­wie­dzia­łem ci… o swo­jej woj­nie, malutka. – Objął ją i przy­tu­lił.

– A potem ja ci poka­za­łam inne miej­sca z duszą w tam­tej oko­licy.

– Wszyst­kie pamię­tam, niczego nie zapo­mnia­łem.

– Wiesz, w Gdyni nie ma takich zabyt­ków jak choćby w Pozna­niu. To sto­sun­kowo młode mia­sto…

– Wspo­mi­na­łaś kie­dyś o sta­rym kościele na Oksy­wiu – wszedł jej w słowo.

– Dobrze, że mi o nim przy­po­mnia­łeś. Na pewno tam jesz­cze poje­dziemy na dłu­żej. Szkoda, że nie z Anto­nim – powie­działa ze smutną miną.

– Może się jesz­cze zda­rzyć – pocie­szył ją.

– Masz rację. Może.

– Ale zaczę­li­śmy od obiadu! – przy­po­mniał.

– No wła­śnie, więc mnie nie zaga­duj – prych­nęła, a Max deli­kat­nie dotknął jej noska – bo ja też robię się głodna. Opo­wiem więc teraz o miej­scu… gdzie można dobrze zjeść – pod­kre­śliła, a Max prze­sad­nie się obli­zał. – Na początku Skweru Kościuszki stoi wspo­mniane Gemini, które mnie kie­dyś ocza­ro­wało. Funk­cjo­nalny obiekt, zawsze tam pełno ludzi. Oddany został rok przed moim tutaj przy­jaz­dem. Kiedy byłam w nim pierw­szy raz, mia­łam wra­że­nie, że jesz­cze pach­nie farbą. Ale mimo to ma duszę, wierz mi. Więc jak, idziemy?!

– Chyba nie mam wyj­ścia – rzu­cił Max i zer­k­nął za okno. – Dzi­siaj nie zanosi się na deszcz, a i chyba wiatr nie jest zbyt mocny, więc wie­czór będzie aku­rat na spa­cer.

– Tak, na jutro zapo­wia­dają pierw­szy jesienny sztorm. Lubi­łam z góry oglą­dać… – jej palec wska­zał na sufit, w stronę pokoju z bal­ko­nem, w któ­rym miesz­kała przez pięć lat stu­diów – …jak fale roz­bi­jają się o falo­chrony przy bul­wa­rze.

Po dzie­się­ciu minu­tach, trzy­ma­jąc się za ręce, scho­dzili po scho­dach w kie­runku teatru. Zatrzy­mali się dopiero na Skwe­rze Kościuszki w pobliżu tawerny Erin.

– To wła­śnie tutaj były­śmy z Kasiulą na tań­cach w pewien czerw­cowy wie­czór sześć lat temu, na zakoń­cze­nie naszego pierw­szego gdyń­skiego spa­ceru, na impre­zie o nazwie… Por­ts­mouth.

– Dziwna nazwa.

– To od tytułu jed­nego z utwo­rów Mike’a Old­fielda, a cha­rak­te­ry­styczne tańce do tej muzyki były główną atrak­cją wie­czoru. Przed­nia zabawa, a dostać się do środka zawsze było trudno.

– To było wtedy, kiedy Kasiula zawi­sła na Ada­mie, maj­ta­jąc w powie­trzu nóż­kami?

– Zapa­mię­ta­łeś.

– Zapa­mię­ta­łem, że cie­bie obści­ski­wał jakiś che­ru­bin…

– Nie­za­po­mniany wie­czór… – Eliza z prze­sadą prze­wró­ciła oczami. – Nie zazdrość. Ten che­ru­bin to tylko Bog­dan, ponoć bar­dzo dobry gra­fik. Pozna­ły­śmy wtedy wielu wspa­nia­łych ludzi, któ­rych też masz przy­jem­ność znać. Przede wszyst­kim Adam Wspa­niały. Kolo­nia Sołacz to prze­cież jego i Hen­ryka Dzie­dzica dzieło.

– No tak. Fajny gość.

– Madzia o aksa­mit­nym gło­sie, dzi­siej­sza połówka Antka Gryki.

– Ten to naprawdę tra­fił na skarb.

– Pozna­ły­śmy też Wojtka szan­ty­mena, który naj­chęt­niej by teraz nie wyjeż­dżał z Par­chowa.

– Wciąż powta­rza, że reali­zuje misję. Robi to dla pamięci przy­ja­ciela Klausa, z któ­rym znał się zbyt krótko, ale też dla par­chow­skich dzie­cia­ków. Jego zda­niem rzadko się zda­rza, żeby w jed­nym miej­scu tra­fiało się tyle talen­tów.

– Wła­śnie tam­tego wie­czoru w Eri­nie pozna­ły­śmy też Grega McLa­chlana i Susan O’Rourke. To był ich nie­za­po­mniany występ.

– Ja ich naj­bar­dziej wspo­mi­nam z Inve­ra­ray Castle, cho­ciaż pamię­tam ich też z doży­nek w Par­cho­wie przed wyjaz­dem na wojnę na Bli­skim Wscho­dzie.

– Tak, Mak­siu. – Zapa­trzyła się w jego oczy, pogła­dziła czu­prynę utkaną srebr­nymi nit­kami, wresz­cie oparła mu głowę na ramie­niu. – A wra­ca­jąc do Susan i Grega, wystę­po­wali wów­czas wśród swo­ich, u sie­bie, Susan śpie­wała po gaelicku, więc pieśń Mar­ble Halls brzmiała naj­do­sko­na­lej spo­śród wszyst­kich jej wyko­nań, ale śpiew i ubiór tutaj… – wska­zała na lokal – …długa zie­lona suk­nia i kaskady rudych wło­sów uję­tych nad czo­łem zie­loną opa­ską pozo­staną w mojej pamięci na zawsze.

– To może jed­nak wej­dziemy do tego Erina? – spy­tał Max.

– Przyj­dziemy innym razem. Cho­dzi mi po gło­wie, żeby wybrać się tutaj, jak Madzia i Antek odwie­dzą Pol­skę, zabie­rzemy też Kasiulę z Mać­kiem i oczy­wi­ście Mary­się z Ada­mem. Napi­jemy się znowu trunku, który tak ape­tycz­nie wtedy wła­śnie Adam zachwa­lał: ciemne irlandz­kie piwo z dodat­kiem rumu i syropu klo­no­wego, zapra­wione korze­niami. – Eliza obli­zała się prze­sad­nie.

– O! Zna­la­zła się spe­cja­listka od alko­holi!

– Czuję jego dosko­nały smak, ile­kroć przy­po­mnę sobie ów wie­czór.

– Czyli jest jesz­cze jeden argu­ment, żeby dzi­siaj tu wejść.

– Chyba trzy­li­tro­wego dzbanka byśmy jed­nak nie dali rady poko­nać, co? A takie tam ser­wują.

– No tak, tym argu­men­tem mnie prze­ko­na­łaś. Idźmy w takim razie tam, dokąd pro­po­nu­jesz. – Max odwró­cił się i spoj­rzał na obiekt po dru­giej stro­nie ulicy.

Eliza pokle­pała drew­nianą ścianę Erina i ruszyli wolno w kie­runku Gemini.

– Ale pamię­tam, że byli­śmy tam raz na kawie, co prawda na zewnątrz pod para­so­lami, a innym razem wysła­łaś mnie, kiedy byłaś prze­zię­biona, po cze­ko­ladki do takiej małej kafejki.

– Nazywa się Cze­ko­ladka Cafe. – Eliza przy­mknęła na chwilę oczy. – Wiesz, Mak­siu, kiedy cze­ka­łam na cie­bie w Gdyni – jej mała piąstka wci­snęła się w jego dużą dłoń – a ty byłeś gdzieś tam, i gdy nacho­dziła mnie chan­dra, tęsk­ni­łam za tobą, to naj­pierw odwie­dza­łam kapliczki świę­tych Judy Tade­usza i Anto­niego w kościółku na Świę­to­jań­skiej. – Jej spoj­rze­nie na chwilę podą­żyło w tam­tym kie­runku. – A potem bywało, że odwie­dza­łam tę kafejkę i zama­wia­łam sobie coś, co sło­dziło mi wnę­trze.

– Mia­łaś ciężko, malutka. Wiem. A potem wra­ca­łaś na górę… – Max odwró­cił się, wska­zu­jąc w kie­runku szczytu Kamien­nej Góry – i oglą­da­łaś te okropne filmy. Już ni­gdy cię nie zosta­wię samej. – Przy­tu­lił ją i poca­ło­wał.

– Och, Mak­siu, Mak­siu. Jak mi z tobą dobrze.

– A mnie jesz­cze lepiej.

Chwilę szli w mil­cze­niu, minęli fon­tannę, by po przej­ściu na drugą stronę ulicy zatrzy­mać się obok meta­lo­wej kolumny sto­ją­cej nie­da­leko wej­ścia do Gemini rekla­mu­ją­cej kom­pleks. Eliza uśmiech­nęła się do niej.

– Dla mnie to była i wciąż jest rakieta. – Mru­gnęła. – Kie­dyś wymy­śli­łam sobie, że wła­mię się do jej wnę­trza, odpalę sil­niki i polecę do cie­bie.

– A skąd byś wie­działa dokąd?

– Już ono by wyczuło. – Wska­zała na swoje serce. – Bez­prze­wo­dowo by się połą­czyło ze ste­row­ni­kiem cen­tral­nym rakiety i szuuu… byśmy sobie pole­cieli do cie­bie.

– Ależ wyobraź­nia.

– Osta­tecz­nie zawsze rezy­gno­wa­łam z lotu, dla­tego ona wciąż jesz­cze tu stoi. Mam lęk wyso­ko­ści i nie lubię huku, a przy star­cie rakiety sil­niki ponoć strasz­nie hała­sują.

– Okrop­nie. Czy wiesz, że raz byłem na przy­lądku Cana­ve­ral pod­czas startu waha­dłowca Colum­bia?

– O! To cie­kawe. Ni­gdy mi nie mówi­łeś!

– Eee, to stara histo­ria, sprzed pra­wie dzie­się­ciu lat. Ojciec zafun­do­wał mi wyjazd tam jako pre­zent za ukoń­cze­nie z dobrymi wyni­kami szkoły śred­niej. To było jesz­cze przed tym, zanim się tro­chę… „zepsu­łem”. – Max się wyszcze­rzył.

– Opo­wiedz mi o tym, póki nie weszli­śmy do środka. – Eliza chwy­ciła go za rękę.

– Ale tylko o Cana­ve­ral i waha­dłowcu Colum­bii, a nie o zepsu­ciu. – Zer­k­nął na nią z zabawną miną, a ona ski­nęła głową. – To był już jego dwu­dzie­sty piąty lot, a ostatni raz miał zabrać labo­ra­to­rium Spa­ce­lab. Pamię­tam, że lotem dowo­dził Richard A. Sear­foss, w skład załogi wcho­dziła jedna kobieta, Kath­ryn Patri­cia Hire, która była spe­cja­listką do spraw łącz­no­ści, a w tym locie wziął udział także James Pawel­czyk, Polak z pocho­dze­nia, spe­cja­li­sta neu­ro­fi­zjo­log. Wziął ze sobą pol­ską flagę naro­dową, którą po powro­cie prze­ka­zał waszemu pre­zy­den­towi.

– Waszemu?!

– No wiesz… – Max znowu wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu. – Wów­czas był nim Jaru­zel­ski. Byli­śmy dumni, że w kosmos pole­ciał astro­nauta o pol­skich korze­niach, ale zara­zem wście­kli, że Pol­ska ma aku­rat takiego pre­zy­denta.

– Naród go nie wybie­rał – skwi­to­wała krótko Eliza.

– Czyli jest jakieś wytłu­ma­cze­nie.

– Niby tak, ale mia­łeś, Mak­siu, opo­wie­dzieć o huku Colum­bii. Zapo­mnia­łeś? Prze­cież nie będziemy stać tutaj wiecz­nie. Stresz­czaj się.

– No więc naj­pierw poka­zał się dym, potem pło­mie­nie, a wresz­cie rakieta wyno­sząca Colum­bię zaczęła uno­sić się w górę. Raczej dostoj­nie, powoli, niż tak, szuuu…! – Pomógł sobie ręką, pod­no­sząc ją gwał­tow­nie.

– A huk?

– Prze­cież start ogląda się z dosyć daleka, więc hałasu pra­wie nie było sły­chać, ale mogę sobie wyobra­zić, że to brzmiało jakoś tak.

Max rozej­rzał się wokół, odsu­nął się od Elizy na krok i jak nie huk­nie. Eliza odru­chowo zasło­niła sobie uszy, a wszyst­kie osoby znaj­du­jące się przed Gemini sta­nęły jak wryte.

– Mak­siu, tak nie wolno.

– Miał być huk, ale to i tak nie w tej tona­cji. – Mach­nął ręką.

– Ni­gdy wię­cej tego nie rób, bo jesz­cze bla­chy na Gemini się pozwi­jają – uśmiech­nęła się. – Już pra­wie pomy­śla­łam, że to moja rakieta wystar­to­wała. – Zer­k­nęła na sta­lowy słup peł­niący w jej myślach taką wła­śnie funk­cję. – Wcho­dzimy do środka, koniec wygłu­pów. A, pocze­kaj chwilę… – Jej wypro­sto­wana ręka wska­zała wysoki gmach z dźwi­giem sto­jący za kom­plek­sem Gemini. – Tam trwa budowa jakie­goś Sea Towers2 – powie­działa pra­wie lek­ce­wa­żą­cym tonem – ale myślę, że popeł­niają błąd. Man­hat­tan jest już prze­cież w Nowym Jorku. Po co drugi?! Tak mówią Antoni i Fran­ciszka, któ­rzy prze­cież miesz­kają w Gdyni od zawsze.

– A tobie się ta budowa nie podoba?

– A tobie podoba?! Czy wiesz, że jesz­cze osiem­dzie­siąt lat temu tu wszę­dzie było morze? – Żeby to pod­kre­ślić, obró­ciła się wokół wła­snej osi. – Tam, gdzie teraz jest fon­tanna, także. Mama mi opo­wia­dała pod­czas pierw­szego spa­ceru po Gdyni, bo była zauro­czona albu­mem o tym mie­ście, który sobie spra­wiła, i w nim wyczy­tała, że wszyst­kie tereny, po któ­rych teraz spa­cerujemy, zostały utwo­rzone przez czło­wieka. Tu wszę­dzie zato­piono żel­be­towe skrzy­nie z pia­skiem. Cały teren od ulicy Waszyng­tona do nabrzeża został wypeł­niony pia­skiem pocho­dzą­cym z pogłę­bia­nia portu.

– Ale tamte budynki, bo to są dwie wieże, jak widzę, doda­dzą Gdyni wyglądu wiel­ko­miej­skiego!

– Mak­siu, mówi­łam już o Man­hat­ta­nie i nie zmie­nię zda­nia, zwłasz­cza że opie­ram się na opi­niach moich przy­szy­wa­nych dziad­ków. Prze­cież wiesz.

– Wiem, kocha­nie.

– Za to teatr podoba mi się bar­dzo. – Zwró­ciła się w jego kie­runku. – Byłam w nim na kilku przed­sta­wie­niach. Raz nawet z Fran­ciszką i Anto­nim. No dobrze, wcho­dzimy, prze­mó­wił głód.

Raz jesz­cze wska­zała na drzwi wej­ściowe do Gemini.

Zatrzy­mali się wewnątrz okrą­głego holu, pośród ludzi prze­miesz­cza­ją­cych się w róż­nych kie­run­kach.

– W mul­ti­ki­nie o nazwie Silver Screen jest osiem sal pro­jek­cyj­nych. – Wska­zała na prze­szklone wej­ście do szatni i kory­ta­rza pro­wa­dzą­cego do kina. – Byłam tu tylko na kilku fil­mach. – Mach­nęła ręką. – Po pra­wej stro­nie lokal, do któ­rego ni­gdy nie weszłam, więc chyba nie jest zbyt istotny. Jak wszę­dzie jedzonko, kawa, her­bata, no wiesz. Potem księ­gar­nia, sklep muzyczny, lubię go, a za nim…

– …twoja Cze­ko­ladka Cafe – ubiegł ją, patrząc na wej­ście do małego loka­liku z kil­koma sto­li­kami.

– Tak, to ona. Mniam, mniam, mniam… – Zro­biła roz­koszną minę. – Po dru­giej stro­nie sklep Cepe­lii. Lubimy do niego wcho­dzić z mamą, ale dobrze, że przy­jeż­dżała do mnie przez wszyst­kie lata stu­diów raczej rzadko, bo można w nim sporo wydać. – Mru­gnęła. – Nie pole­cam… no, chyba że mnie bar­dzo popro­sisz – powie­działa ze skromną minką.

– Chyba cię popro­szę, ale dopiero po jedzonku – stwier­dził Max.

Eliza ocho­czo się zgo­dziła, pocią­gnęła go za rękę i ruszyli dalej.

– Tutaj przyj­dziemy za chwilę zjeść obiad. – Wska­zała restau­ra­cję i kawiar­nię Coco u zbiegu kory­ta­rzy. – Sklep z zabaw­kami, jubi­ler i jesz­cze jedna księ­gar­nia, a tam dalej kolejna kawiar­nia. Dobrze to wszystko obmy­ślili. – Jej ramię zato­czyło łuk. – Teraz jesz­cze pię­tro. No, nie patrz tak, bo chcę ci poka­zać miej­sca, w któ­rych za tobą tęsk­ni­łam.

Max poca­ło­wał ją. Wkrótce przy­sie­dli na wygod­nych kana­pach, żeby wpa­trzyć się w świa­tła Basenu Pre­zy­denta, w któ­rym zaczęły się już odbi­jać por­towe latar­nie. Okręt muzeum „Bły­ska­wica”, oba wiel­kie żaglowce „Dar Pomo­rza” i „Dar Mło­dzieży” oraz sta­tek spa­ce­rowy „Monika” odpo­czy­wały po tru­dach dnia.

– Pięk­nie tu, domy­ślam się two­ich wspo­mnień, ale mój żołą­dek mówi… – ode­zwał się Max po kilku minu­tach wpa­try­wa­nia się w mil­cze­niu w port.

– Wyobra­żam sobie, co mówi, więc możesz mnie już zapro­sić – weszła mu w słowo.

W restau­ra­cji zna­leźli dwu­oso­bowy sto­lik z wygod­nymi skó­rza­nymi sie­dzi­skami. Naj­pierw krem z pie­cza­rek, na dru­gie danie owoce morza, pośród któ­rych kró­lo­wały chru­piące kre­wetki. Oboje zaja­dali z ape­ty­tem, popi­ja­jąc sokiem pomi­do­ro­wym.

– Czy dasz teraz radę zjeść coś cze­ko­la­do­wego? – spy­tał Max po wyj­ściu z lokalu.

– Póki nie zasną­łeś, chodźmy lepiej na spa­cer – zaśmiała się Eliza. – Może jesz­cze wró­cimy tu na kawę. Chcę ci prze­cież poka­zać kawa­łek mojej Gdyni.

Wol­nym kro­kiem przede­fi­lo­wali obok gma­chu admi­ra­li­cji, jak Eliza nazwała gmach Sztabu Mary­narki Wojen­nej, po czym wyszli na ulicę Dzie­sią­tego Lutego, która pre­zen­to­wała się wiel­ko­miej­sko w świe­tle lamp.

– Wiem, że tędy bie­ga­łeś po zakupy dla domu, i pew­nie nie widzia­łeś tu nic szcze­gól­nego, ale ja spa­ce­ro­wa­łam tutaj, kiedy… – nie dokoń­czyła, wpa­tru­jąc się w jego twarz.

– Wszystko wiem. Pró­buję to sobie wła­śnie wyobra­zić. Jak się oka­zuje, nie potrzeba wcale pod­czas takich spa­ce­rów spo­glą­dać na wieżę Eif­fla czy stą­pać po moście Wes­tchnień w Wene­cji albo moście Karola w Pra­dze.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Cen­trum Gemini – skró­towa nazwa Cen­trum Kul­tury i Roz­rywki otwar­tego latem 2000 roku. Obiekt obec­nie (czer­wiec 2022) już nie ist­nieje, został roze­brany na prze­ło­mie lat 2018/2019. Cen­trum Gemini było bar­dzo lubiane przez miesz­kań­ców Gdyni, gre­mial­nie przez nich odwie­dzane, i wielu trudno było się pogo­dzić z decy­zją jego roz­biórki, mimo że w tym samym miej­scu ma ponoć sta­nąć coś oka­zal­szego (Wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od autorki). [wróć]

Sea Towers – wie­lo­kon­dy­gna­cyjny kom­pleks apar­ta­men­towy z czę­ścią biu­rowo-usłu­gową, usy­tu­owany przy Nabrzeżu Pre­zy­denta w Gdyni. We wrze­śniu 2007 roku, kiedy podzi­wiają go Eliza i Max, budow­ni­czo­wie byli gotowi do wywie­sze­nia wie­chy, co nastą­piło nie­ba­wem 19 paź­dzier­nika. [wróć]