Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Eliza i Max wracają do Parchowa po odzyskaniu przez Interpol klejnotów babci Anny.
Przed nimi czas decyzji w sprawie ślubu, zarządzania willą w Gdyni i pracy Elizy na uczelni. Do tego Max chce wrócić do swojego dawnego nazwiska. A Felicja Skierka ogłasza, że młodzi odziedziczą po niej gospodarstwo „Iskierka”, czym wzburza rodzinę.
Tymczasem Zenek Korycki z Wawelu pokazuje im nieznany list królowej Marysieńki opisujący złoty wisiorek. Matylda, przyjaciółka Elizy z uczelni, prosi ją o pomoc w przygotowaniach i wyjazd na konferencję do Kopenhagi. Eliza wybiera się tam z Maxem i na zdjęciach klejnotów ze skarbca królewskiego w Rosenborg Slot zauważa broszę duńskiej królowej, łudząco podobną do wisiorka królowej Marysieńki...
A co ze ślubem, podróżą poślubną i… owocami ich miłości?! Jak młodzi pogodzą dodatkowe wyzwania z własnymi planami?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 344
W stronę Felcinej werandy dobiegł pośpieszny tupot stóp. Anna, Felcia i Kaśka, dopijające przy stole kawę, spojrzały w kierunku alejki. Po chwili na szczycie schodów pojawili się Eliza i Max. Oboje lekko zasapani, ale miny mieli rozbawione.
– Coś się stało, że wróciliście? – zainteresowała się Anna.
– I dlaczego lecieliście jak wariaci?! – dodała Felcia. Obie starsze panie pokiwały głowami na znak zgody.
– Niby dorośli, a jak dzieci – rzuciła Kaśka, wzruszając ramionami.
Młodzi opadli na krzesła, z których poderwali się kilkanaście minut temu.
– Podjęliśmy ważną decyzję! – wykrzyknęła po chwili Eliza, wyrównawszy nieco oddech.
– Podjęliśmy… – zawtórował dudniącym basem Max, ale nie dokończył, bo kobiety przy stole zasłoniły sobie uszy.
– Maksiu, nie strasz seniorów! – zachichotała Eliza.
– To ja niby jestem seniorką?! – oburzyła się Kaśka, mama Elizy.
– Oj tam, oj tam. – Felcia zaraźliwie zaśmiała się głośno.
– Wkrótce nią będziesz – dorzuciła Anna z uśmiechem od ucha do ucha.
Kaśka po słowach matki już szykowała się do riposty.
– Kiedy zostaniesz babcią, to od razu przejdziesz do kategorii seniorek – ubiegła ją Felcia i ze stoickim spokojem splotła dłonie na brzuchu.
– Babcią?! – zawołała Kaśka i wpatrzyła się w córkę z popłochem w oczach.
– Jak przyjdzie na to czas, mamuś, to ci powiem. Zawsze ci wszystko mówię. – Eliza uśmiechnęła się jak niewiniątko. – Przecież my jeszcze ślubu nie mamy… chyba. – Przeniosła wzrok na Maxa, który w odpowiedzi wyszczerzył zęby.
– No tak, ślubu nie macie – potwierdziła nieco już rozluźniona Kaśka i wzruszyła ramionami.
– A wracając do seniorek… – przypomniała sobie Eliza, po czym mrugnęła – …Max mi kiedyś mówił, że jeśli ktoś odzywa się do oficerów i żołnierzy niższych rangą, to zwraca się do nich, używając tytułu najstarszego stopniem, stąd ci seniorzy. Tak jest zgodnie z regulaminem! – dodała, patrząc przekornie na matkę.
– Eliza ma rację! – przytaknął Max.
– Czyli co się stało, dzieci, że przybiegliście z powrotem do nas? – wróciła do pierwszego pytania Anna, nie zwracając uwagi na dylematy Kasi.
– Maksio miał rację – oświadczyła Eliza i spojrzała na niego przymilnie. – Ślub odbędzie się w Boże Narodzenie!
Jej radosne spojrzenie przebiegło po twarzach kobiet i zatrzymało się znowu na Maksie.
– Nie wytrzymacie do Wielkanocy? – zaciekawiła się Kaśka i znowu podejrzliwie omiotła wzrokiem kibić córki.
– Maksio mi przypomniał, że ślub na Wielkanoc już wcześniej zarezerwowała sobie Wika, więc nie będziemy robić kumulacji. Zresztą chcemy być na jej ślubie, a ona na naszym. Poza tym my mamy dłuższy staż, więc nie wypada, żeby młodsi nas wyprzedzili. – Eliza po ostatnich słowach zachichotała.
– Jak to dłuższy staż?! – Kaśka przymrużyła oczy. – Przecież od zeszłej nocy świętojańskiej minęło dopiero… – zaczęła liczyć miesiące na palcach, mamrocząc pod nosem.
– A poprzednie pięć lat nie jesteś łaskawa, mamuś, doliczyć?! – przerwała jej córka.
– Ale przecież…
– A poza tym, kochana kuzyneczko – zwrócił się do Kaśki, dudniąc, Max – lata wojny liczą się do stażu podwójnie!
– A tego mi nie mówiłeś. – Eliza przewróciła oczami i wtuliła się w niego.
– Max ma rację – skwitowała poważnym tonem Felcia, choć w jej oczach zabłysły ogniki rozbawienia. – Miłości czasu wojny są najtrwalsze i tak będzie z wami.
– No przecież! – Max objął Elizę. – W ogóle czekają nas tu… – rzucił wzrokiem w kierunku wozowni – …i tam… – jego palec wskazał na wschód, w stronę Gdyni – …cudowne sielskie lata. – Pocałował narzeczoną.
– Mój ty srebrny rycerzu. – Eliza pogładziła jego czuprynę przetykaną tu i ówdzie srebrzystymi nitkami i przymknęła powieki.
– Jak słodko, srebrny rycerzu – powtórzyła za nią echem Felcia. – Wiecie co?! – Wyprostowała się nagle, a jej spojrzenie przewędrowało po twarzach siedzących przy stole. – To trzeba uczcić! Kasiu, ty już wiesz, co i gdzie stoi, prawda?
– A która z nich będzie najbardziej odpowiednia? – spytała Kaśka, przechylając zabawnie głowę.
– Przynieś pigwówkę! – zaordynowała po krótkim zastanowieniu Felcia. – Ją, jak wiecie, najlepiej jest spożywać przy suchym kaszlu, przeziębieniu, grypie i jesiennym przesileniu, ale oprócz tego – rozejrzała się wokół z szelmowskim uśmiechem – jest najbardziej odpowiednia na specjalne okazje, a taka trafiła nam się dzisiaj!
– Ale czy zeszłoroczna będzie już dobra? – spytała z powątpiewaniem Anna.
– Zostały jeszcze dwie butelki tej sprzed dwóch lat – uspokoiła ją Felcia, podnosząc swój kościsty palec. – Znajdziesz je, Kasiu, na najniższej półce za zasłonką, za butelkami z żurem – wyjaśniła. – A ponieważ zrobiło się tak fajnie – zatrzepotała powiekami – to potowarzyszę też Maksiowi i poproszę o małą czarną.
Siorbnęła ze swojego dużego kubka resztki poprzedniej kawy.
– Wypijesz jeszcze jedną?! – zdziwiła się Anna.
– Kiedyś wypijałam dziennie nawet trzy szatany, a ten był dopiero pierwszy. – Felcia przesunęła opróżniony kubek w kierunku brzegu stołu.
– Kto chce jeszcze?! – Eliza poderwała się i sięgnęła po tacę leżącą na rattanowym stoliku pod drugą ścianą werandy.
– To może w takim razie ja też wypiję – zawahała się Anna. – Ostatecznie nie co dzień trafiają się tak miłe wieści.
– Mamuś, ale ty przy swoich skokach ciśnienia – próbowała zaoponować Kaśka.
– Dzisiaj nie piłyśmy porannej, bo przed śniadaniem poszłyśmy na grzyby – zachichotała Anna. – Trzeba więc nadrobić!
– A ja też mogę liczyć? – dopytał ciszej niż zwykle Max.
– No jasne! Zresztą wszyscy będą pić kawę dzięki tobie! Zrobić ci w twoim…
– …garnku?! – dokończył za Elizę Max i uśmiechnął się szeroko.
– Dostaniesz w swoim garnku, ale ekstrasowo także w świątecznej filiżance, dzikusie – odparła wesoło dziewczyna i pokazała kciuk.
Po kilku minutach na stole stały już parujące odświętne filiżanki, „garnek”, czyli brzuchaty kubek Maxa, a także pigwówka w karafce, kieliszki i półmisek z ciastem, ku któremu zgodnie pofrunęły dłonie wszystkich siedzących przy stole.
– Nie ma to, Felciu, jak twoja drożdżówka – odezwała się po chwili Anna.
– A toast, żarłoki? – Kaśka roześmiała się w głos i wskazała na ponownie napełnione kieliszki.
– To o mnie już wszyscy zapomnieli? – rozległ się z progu sieni głos Jana Werry, który wkroczył na werandę z parującą filiżanką. – Dotarł do mnie jakiś gwar z kuchni, ale nie sprawdzałem, bo chciałem dokończyć zapisywaną myśl. Kiedy tam zajrzałem, było już pusto, ale drzwiczki od kredensu zostały uchylone… – jego zawsze rumiana twarz zwróciła się w stronę Felci – …i od razu zorientowałem się w sprawie. Kieliszek też sobie przyniosłem. – Wyciągnął go z kieszeni koszuli.
– No, toś mnie, Janku, zaskoczył! I to miło! – pochwaliła swojego męża, nie męża Felcia. – Usiądź przy młodych. – Wskazała mu miejsce głową.
– Czyli okazja związana z nimi? – Jan zerknął na twarze Elizy i Maxa.
– Będziemy sobie ślubować na Boże Narodzenie – wyszeptała Eliza.
– Tylko żadnych kuligów! – zakrzyknął nieoczekiwanie Jan, aż wszyscy drgnęli.
– Masz rację, ale nie strasz dzieci. – Felcia pogroziła mu palcem.
– No więc skoro tak – Jan Werra otaksował Elizę wzrokiem, wzruszył ramionami, a potem spojrzał na stojący przed nią kieliszek z bursztynową nalewką – to go rekwiruję.
Wyciągnął rękę, ale Eliza zatrzymała ją swoją dłonią.
– Mogę wypić. Na pewno – uśmiechnęła się.
– To w takim razie – sięgnął po karafkę i napełnił przyniesiony przez siebie kieliszek nalewką – jestem gotów – rzekł, a jego radosne spojrzenie przemieściło się wokół stołu. Podniósł kieliszek.
– A toast? – spytała Felcia.
– To nie było jeszcze?! – Jan się zakłopotał.
– Czekamy, aż ty go wygłosisz – odrzekła z niezmąconym spokojem Felcia, a pozostali pokiwali głowami.
– Ja?! No dobrze… powiem wam coś. Elizo i Maksie! – zaczął po chwili podniosłym tonem i wstał. – Kiedy dotarłem wreszcie na to wzgórze pełne słońca… – Głos mu się dziwnie załamał. Dla odwrócenia uwagi zrobił krok w kierunku wejścia na werandę, udając, że spogląda na wzgórze i dolinę.
– Janie! – przywołała go do porządku Felcia. – Kochany Janku – powtórzyła nieco milszym tonem. – Wtedy nam wszystkim się wydawało, że tutaj jest już komplet… – pociągnęła zaczęty przez niego toast.
– Właśnie, dziękuję za podpowiedź – spojrzenie Jana wróciło nad stół – i kiedy nam wszystkim się wydawało, że tutaj jest już komplet – powtórzył – przybył długo wyczekiwany przez naszą księżniczkę Elizę – zerknął na nią z uśmiechem – ogromny wysrebrzony rycerz. Z początku niewiele wskazywało na to, że poza tajemną misją związaną z kuferkiem z wiśniowego drewna pojawi się jeszcze inna, chyba nawet ważniejsza.
Eliza po tych słowach wtuliła się w Maxa.
– Ale moje oczy i Felcine także – Anna podniosła nieśmiało palec – i Anny również, więc nasze oczy dojrzały w zapadających wówczas ciemnościach dziwne błyski przemieszczające się między oczami młodych, a nasze zmysły zarejestrowały dziwne fluidy, które oboje generowali. Były one tak silne, że ich energia przyćmiła nawet blask płomieni ogniska, a także światło fajerwerków świętojańskich. Potem nastąpiło tajne spotkanie w kuchni… – przyciszył głos i zerknął w kierunku sieni domu – …podczas którego iskry między wami było widać już gołym okiem. A jeszcze potem, długo po północy, coś was pociągnęło do świątyni dumania – uśmiechnął się do młodych, przenosząc wzrok na dolinę ze stawem. – A o poranku, w trakcie śniadania, którego głównym daniem była jajecznica z boczkiem…
– Jajecznica na boczku! – poprawiła go Felcia.
– Słusznie, biło od was światło szczęścia, jakby nagle słońce wstało po zachodniej stronie nieba. Każdy następny dzień z wami był coraz piękniejszy, aż nadszedł dzisiejszy… – zawiesił głos, bo dojrzał, że Eliza z błyskiem w oczach uniosła dłoń z pierścionkiem. – Oczywiście, po drodze były oświadczyny Maxa w Dolinie Loary, potem powtórzone specjalnie dla nas – uzupełnił – po których młodzi się poznawali, aż wreszcie dojrzeli do dzisiejszej decyzji.
Zatrzymał się i głęboko odetchnął.
– Czyli, jak rozumiem, już możemy wypić – zniecierpliwiła się tą przydługą mową Felicja i podniosła kieliszek.
– Felciu, jeszcze moment – powstrzymał ją Jan Werra, pokręcił głową, i choć to wydawało się prawie niemożliwe, jeszcze bardziej pokraśniał. – Kochana Elizo, kochany Maksie, przyjmujemy z radością waszą deklarację o terminie ślubu, wytrwajcie w tej decyzji, przygotowujcie się wewnętrznie do tego dnia, a o resztę my zadbamy. Na zdrowie!
Ręce z kieliszkami wypełnionymi bursztynową nalewką powędrowały ponad stół, dało się słyszeć lekkie stuknięcia szkła, po czym toast został spełniony z radością. Max skorzystał z okazji i soczyście wycałował narzeczoną.
– A nie będzie wam żal – Kaśka zwróciła się do córki – że nie da się poparadować po ślubie po wsi?
– Nasza miłość rozgrzeje grudniową aurę na tyle, że wokół nastanie maj albo czerwiec – rozpoczęła pompatycznie Eliza, ale zakończyła chichotem. – Niektórzy kiedyś musieli się trochę maskować – zerknęła na matkę – ale ja – podniosła palec – nie muszę. Co prawda też byliśmy na Mull of Kintyre, ale jakoś nie trafiło nam się podobnie.
– Ty, ty, ty! – Pogroziła jej na niby matka, ale zaraz przewróciła oczami, co dla wszystkich było aż nadto czytelne, że wciąż radośnie wspomina wycieczkę z Maciejem do Szkocji sprzed prawie czterech lat.
– Orkiestra dudziarzy nie maszerowała dla nas brzegiem morza – rzuciła z udawanym żalem Eliza. – Nie mieliśmy też szczęścia obejrzeć wschodu słońca, ale budząc się co ranka, miałam inną rozrywkę.
– Jaką? – zainteresowała się Felcia.
– Tylko bez szczegółów! – zastrzegła babcia Anna, uśmiechając się szeroko. Nie wiedzieć czemu Kaśka się naburmuszyła.
– Każdego ranka, gdy tylko otworzyłam oczy, podziwiałam swój pierścionek na tle ciemnego zarostu mojego rycerza. – Eliza pogładziła policzek Maxa dłonią. Na jej serdecznym palcu lśnił pierścionek zaręczynowy. – A kiedy się budził, wtedy…
– Tylko bez szczegółów! – przerwała jej Kaśka.
– Robiliśmy razem… śniadanie! – zawołała rozbawiona Eliza. – Kiedyś znowu tam pojedziemy.
– Ale wtedy Kendraw albo Hedley czy kto tam będzie właścicielem tego wiejskiego domku muszą sprawić sobie nieco większy samochód, bo jednak mini morris jest zbyt mały jak na moje nogi – zaśmiał się tubalnie Max, aż wszyscy zasłonili sobie uszy.
– Może Hedley zostawi nam wówczas swojego śliwkowego rolls-royce’a? – Mrugnęła Eliza.
– Wróćmy jednak do tematu. Jak sobie wyobrażacie wasz ślub? – spytała Kaśka.
– Jak?! – Eliza wzruszyła ramionami i rozejrzała się wokół. – Jan mówił, że my mamy tylko przygotować się wewnętrznie, a o resztę wy zadbacie. Czy coś źle zrozumiałam?
– Wszystko zrozumiałaś jak trzeba! – Uderzył się w piersi Jan Werra. – Moja w tym głowa, żeby wszystko było jak należy, ale myślę, że kiedyś mi jednak zdradzisz, co i jak byś chciała.
– Ślub mamy i Maćka był piękny, babci z Ryszardem cudowny, więc jest z czego czerpać pomysły. – Przewróciła oczami Eliza. – Najważniejsze już wiem i to się nie zmieni… – Spojrzała na Maxa.
– Czyli jednak masz jakieś marzenie albo nawet macie już wspólne ustalenia, co? – spytała babcia.
– I to kluczowe! – Eliza podniosła palec i wtuliła się w narzeczonego.
– A zdradzisz je nam? – spróbowała dociec babcia.
Wszystkie spojrzenia skierowały się na młodych.
– Wam? Zawsze! – prychnęła dziewczyna. – Umówiliśmy się z Maksiem, że… – zawiesiła głos i teraz jej spojrzenie przebiegło wokół stołu – …nie mamy żadnych istotnych wymagań oprócz jednego… – znowu zawiesiła głos – …chcemy wziąć ślub i już!
Wpatrzyła się maślanymi oczami w wybranka, który ją pocałował i mocno przytulił.
– Coś takiego! Co za skromność! – Rozanielona babcia złożyła dłonie.
– Moja krew – zachichotała Felcia, choć uciszyła się, widząc krytyczne spojrzenie pokraśniałego Jana.
– Może Maksio zdąży załatwić sobie obywatelstwo? – zastanowiła się Eliza, muskając policzek Maxa. – Ja go kocham jako Maxa Bonko, ale on koniecznie chce zostać Julianem Zalewskim – dodała.
– Chcę i kropka – potwierdził kategorycznie Max.
– Ależ Krysia byłaby z ciebie dumna – rzuciła z nabożeństwem Felcia, składając dłonie.
– A czy to się da załatwić tak od ręki? – zainteresował się Jan Werra.
– Trochę czasu do grudnia zostało – zauważyła Kaśka.
– Pojutrze wybierzemy się do Gdańska, żeby to wszystko dokładnie sprawdzić. Jeszcze dzisiaj poradzimy się Ryszarda, który na pewno podpowie nam coś konkretnego.
– O! I to jest słuszna myśl. Jak to dobrze, że mamy nadwornego prawnika – zgodziła się Anna.
Po południu okazało się, że uzyskanie obywatelstwa wcale nie jest takie proste. Trzeba przygotować specjalny wniosek i dołączyć do niego niezbędne dokumenty w przekładzie tłumacza przysięgłego. Komplet dokumentów należy złożyć w urzędzie wojewódzkim, a obywatelstwo nadaje prezydent RP. Ryszard stwierdził, że obecnie czas oczekiwania wynosi ponad rok. A do Gdańska warto pojechać dopiero za kilka dni po uzyskaniu przysięgłego tłumaczenia.
Max wyglądał na zmartwionego.
– W Stanach Zjednoczonych ta procedura nie trwa krócej – zauważył Ryszard. – Spójrz na to w ten sposób, że Eliza będzie szczęśliwsza, jeśli podczas ślubu będziesz jeszcze Maxem Bonko, a wystawienie dokumentów z nowym, a właściwie starym rodowym nazwiskiem załatwisz, kiedy przyjdzie na to czas. Trudno – podsumował, rozkładając ręce.
Dopiero w kolejnym tygodniu Max mógł pojechać do urzędu wojewódzkiego w Gdańsku, aby tam złożyć wniosek o nadanie polskiego obywatelstwa. Wybrali się razem z Elizą, bo ona, korzystając ze złotej jesieni, zapragnęła pospacerować uroczymi uliczkami Nowego Miasta, wysłuchać carillonów wygrywanych z wieży ratuszowej, a może też wypić kawę i zjeść ciasteczko w okolicy Dworu Artusa. Zaparkowali na Targu Węglowym i ruszyli powoli do kompleksu urzędu wojewódzkiego przy ulicy Okopowej. Po załatwieniu sprawy wracali w kierunku Długiego Targu. Mijając okazały budynek komendy wojewódzkiej policji, Max nagle przypomniał sobie, że jakiś czas temu obiecał nadkomisarzowi Maksymilianowi Pietrydze odwiedziny.
– Nie pogniewasz się, Elizo, jeśli korzystając z okazji, wpadnę do niego na kilka, może kilkanaście minut? – spytał zakłopotany, wskazując na wielkie drzwi wejściowe do gmachu.
– Hm… ale nie dłużej niż na pół godziny. Myślę, że tyle czasu zajmie mi zajrzenie do kilku sklepików, które i tak by cię nie ciekawiły – odparła, uśmiechając się pod nosem.
– Obiecuję, że na ile się da, skrócę pobyt u niego – odparł Max, zadowolony z jej zgody.
– Próbuj, ale jakby co, znajdziesz mnie gdzieś w okolicach fontanny Neptuna. Odezwij się.
Max ucałował narzeczoną. Ona odprowadziła go wzrokiem do drzwi, a potem ruszyła w kierunku Złotej Bramy.
Po wejściu do biura przepustek Max zdziwił się, że siedzący za szybą dyżurny po podaniu mu dokumentu, zajrzeniu w komputer i przewertowaniu swoich notatek zamienił powitalny uśmiech na poważną minę.
– Proszę na chwilę usiąść, muszę sprawdzić, czy komendant jest teraz wolny.
– Ale ja nie idę do komendanta, tylko tak jak mówiłem, do nadkomisarza Pietrygi. Musiał mnie pan z kimś pomylić.
Funkcjonariusz nie odpowiedział, tylko odszedł z bezprzewodowym telefonem w głąb dyżurki. Kiedy skończył rozmowę, wrócił do okienka.
– Za dziesięć minut przyjdzie po pana funkcjonariusz – rzucił krótko i zdecydowanym ruchem ręki wskazał na rząd krzeseł w poczekalni.
Max wzruszył ramionami. Policja. Tutaj też może być przecież bałagan. Spoczął na jednym z krzeseł i napisał esemesa do Ryszarda, że wniosek o nadanie obywatelstwa został złożony, a teraz jest w odwiedzinach u Pietrygi.
– Ładne mi odwiedziny – mruknął do siebie pod nosem. Po chwili komórka odezwała się sygnałem przychodzącej wiadomości.
Pozdrów ode mnie nadkomisarza.:)
Po kilku minutach oczekiwania dyżurny wychylił się zza szyby i przywołał go.
– Funkcjonariusz czeka na pana po drugiej stronie drzwi. Oto przepustka, którą proszę przyczepić sobie w widocznym miejscu do odzieży. Poproszę jeszcze o wyłączenie komórki i pozostawienie jej u mnie w depozycie.
Max posłusznie wyłączył telefon i podał dyżurnemu, ten włożył go do pojemnika na biurku, wręczając mu w zamian żeton z numerkiem przegródki, w której go umieścił. Max przyczepił plastikową przepustkę specjalnym klipsem do górnej kieszeni kurtki.
– Tylko proszę nie zgubić żetonu od komórki, bo nie wydam jej panu z powrotem. – Dyżurny ostrzegł.
Max skinął głową na znak, że zrozumiał tę informację.
Od matowych drzwi do wnętrza komendy doszedł go dźwięk elektromagnesu. Pchnął je lekko. Po drugiej ich stronie czekał na niego uzbrojony funkcjonariusz.
– Proszę za mną – rzucił do Maxa z poważną miną.
„O kurczę!”, pomyślał Max. Ruszył za mundurowym, który w milczeniu dotarł do klatki schodowej, wdrapał się schodami na pierwsze piętro i poszedł w głąb długiego korytarza. Wreszcie zatrzymał się przed jakimiś drzwiami i zapukał. Max przeczytał z tabliczki: Adiutant Komendanta. Po chwili znaleźli się w jego pokoju.
– Panie aspirancie, melduję doprowadzenie pana Maxa Bonko – zameldował eskortujący go policjant, odczytując z kartki nazwisko.
– Dziękuję. Proszę odmaszerować – odparł adiutant.
Max przypomniał sobie, że identyczne dystynkcje jak adiutant nosił aspirant Mateusz Kohnke, który półtora roku temu przyjechał z Zawadą do Parchowa po kradzieży klejnotów Anny, a w lipcu tego roku już jako funkcjonariusza Interpolu spotkał go na ulicach Genewy.
– Komendant kończy podpisywanie dokumentów. Czekam na sygnał, że mogę pana do niego wprowadzić – rzekł poważnym tonem adiutant, wskazując na kolorowe lampki sygnalizacyjne na biurku. – Może pan usiąść. – Wskazał na krzesło obok drzwi.
Max skinął głową, przysiadł na krześle i wpatrzył się w lampki. Adiutant, nie zwracając na gościa uwagi, wypełniał jakieś dokumenty. Po kilku minutach na biurku mignęła lampka w kolorze zielonym.
– Komendant jest już wolny. – Adiutant wstał zza biurka, zapukał do drzwi, po czym je otworzył.
– Dzień dobry – powiedział cicho Max, wchodząc do gabinetu. W głębi dojrzał siedzącego za biurkiem szpakowatego policjanta z dystynkcjami nadinspektora. Tamten podniósł na wchodzącego wzrok i tylko lekko skinął głową.
– Panie komendancie, pan Max Bonko – zaanonsował służbiście adiutant.
– Proszę podejść bliżej – odezwał się po chwili prawie surowym tonem komendant, wskazując adiutantowi gestem, że może odejść.
Max zauważył, że komendant taksuje go przenikliwym spojrzeniem.
O co tutaj chodzi? – zdążył jeszcze pomyśleć. Kiedy dotarł do biurka komendanta, tamten nieoczekiwanie wstał.
– Będąc czasowo zameldowanym w Polsce – rzekł po chwili najważniejszy policjant w tutejszej komendzie suchym, oficjalnym tonem – naruszył pan podczas pobytu w Szwajcarii tamtejsze, ale i polskie prawo, biorąc udział w jakichś kryminalnych porachunkach. Mamy w tej sprawie meldunki. – Z poważną miną wskazał na bordową teczkę leżącą przed nim.
Max miał wrażenie, że w jego oczach dojrzał błysk kłócący się z powagą.
– Jestem przekonany, że są to nieprawdziwe informacje… – zaoponował twardo, wchodząc w zaproponowaną przez komendanta grę, ale ten jakby nie słyszał jego słów, tylko podszedł do drewnianej ściany i wykonał gest przywołujący przybyłego do siebie.
Po chwili chwycił oburącz za dwie gałki wystające ze ściany i energicznie odciągnął je na boki. Za rozsuwanymi drzwiami ukazała się niewielka sala odpraw, w której Max dojrzał za mahoniowym stołem kilkunastu policjantów. Na stole stały termosy, filiżanki, talerzyki, ciastka i owoce. Wyraz twarzy komendanta złagodniał, wyciągnął do Maxa rękę i się przedstawił.
– Nadinspektor Baszta. Jacek Baszta – powtórzył i uśmiechnął się szeroko.
Max potrafił zachowywać kamienną twarz i trzymać nerwy na wodzy w o wiele trudniejszych sytuacjach na Bliskim i nieco dalszym Wschodzie, już od dyżurki zresztą wyczuwał, że coś tu się dzisiaj „odgrywa”, ale po słowach komendanta omal nie parsknął śmiechem. Uzmysłowił sobie, że niedaleko stąd, wśród pozostałości murów Starego Miasta, stoi ni mniej ni więcej, tylko baszta… Jacek.
– Panowie… – komendant wykonał kilka nieskoordynowanych ruchów dłonią – …oto nasz współpracownik z lipcowej akcji w Szwajcarii i Francji, pan Max Bonko!
Dobrzy są, więc o to tutaj chodziło. Max nie musiał się wysilać, żeby się szeroko uśmiechnąć. Funkcjonariusze wstali i przywitali gościa gromkimi oklaskami. Wśród policjantów Max dojrzał Maksymiliana Pietrygę, dawnego szefa Tomka Zawady, rejestrując, że nosi pagony o nieco innych dystynkcjach niż ostatnim razem. Na prośbę komendanta Max obszedł stół dookoła, żeby przywitać się ze wszystkimi, jak się okazało, szefami komórek komendy. Kiedy skończył tę dziwną marszrutę, podczas której wysłuchał licznych słów gratulacji, nadinspektor Baszta wskazał mu miejsce obok siebie i zachęcił do poczęstunku. Poczekał, aż gość napełni sobie filiżankę kawą, i chrząknął.
– Panie Maksie Bonko – odezwał się. – Przepraszam pana za być może nieco stresujący fortel w postaci przywitania, jakie przygotowaliśmy na dzisiaj. Miało to być coś na podobieństwo tego, co Zagłoba z Ketlingiem zafundowali Wołodyjowskiemu, ale muszę wam, panowie, powiedzieć, że naszemu gościowi nawet brew nie drgnęła – rzekł z uznaniem, wskazując na Maxa. – Urodzony z niego policjant albo funkcjonariusz Interpolu. A taki niby niepozorny… – Rozłożył teatralnie ręce. Policjanci huknęli salwą śmiechu. – Pięcioletni udział w wojnie na Bliskim Wschodzie był dla niego znakomitą szkołą, a opracowany przezeń sposób odzyskania klejnotów to prawdziwy majstersztyk. Oczywiście rozpisał go na nuty nasz Maksio – wskazał na Pietrygę – dzięki czemu mógł zrealizować go bez pudła w placówce Interpolu Tomek Zawada. Obaj, o czym wiecie od wczoraj, w uznaniu tych dokonań zostali awansowani na wyższy stopień. A pan Max Bonko? Co z nim?! – Komicznie zawiesił głos. – No cóż, cisi bohaterowie na ogół pozostają cisi, ale coś udało się i dla pana załatwić – uśmiechnął się. – Oto dyplom uznania, którym może się pan chwalić rodzinie i zachować nas w miłej, mam nadzieję, pamięci – chrząknął i otworzył bordową teczkę, w której miały znajdować się meldunki ze Szwajcarii o niewłaściwej postawie obywatelskiej gościa, i pokazał wszystkim elegancki dyplom z biało-czerwonym wężykiem wokół.
PanuMaxowi Bonko
w dowód uznania za ofiarny udział
w akcji odzyskania dóbr narodowych
wraz z życzeniami owocnego pobytu w Polsce
– przeczytał. – Dyplom podpisali komendant główny policji, a także kierownictwo muzeum na Wawelu.
Raz jeszcze podniósł dokument, po czym wręczył go Maxowi razem ze skórzaną bordową teczką.
– Na służbie policja nie pije, ale dzisiaj jest sytuacja wyjątkowa, więc przychyliłem się do propozycji naszego Maksia Pietrygi.
Do sali odpraw wkroczył adiutant komendanta z tacą wypełnioną kieliszkami szampana. Nastąpił toast, po czym wszyscy usiedli. Zza stołu podniósł się Maksymilian Pietryga, już podinspektor policji.
– Razem z koleżeństwem przygotowaliśmy naszemu miłemu gościowi, a właściwie koledze drobny upominek, żeby mógł wspominać wspólne dokonania, myśleć pozytywnie o polskiej policji oraz przystroić sobie ważny mebel w mieszkaniu.
Ruszył w stronę Maxa z eleganckim drewnianym pudełkiem, a przy nim uchylił jego wieczko. Wewnątrz ukazała się rzeźbiona figurka husarza na koniu. Max wpatrzył się w nią w zdumieniu.
– To na pewno dla mnie?! – zdziwił się.
– Tak, Maksiu – uśmiechnął się Maksymilian Pietryga, po czym wręczył gościowi upominek i spontanicznie wycałował go z dubeltówki, nie dając mu możliwości wyboru.
– Jak Max z Maxem – spuentował komendant Baszta.
– W środku pudełka jest wygrawerowana tabliczka, żebyś nie musiał się zastanawiać, z jakiej okazji husarz trafił do ciebie – dodał Pietryga. – Po kawie wezmę cię na chwilę do mnie – szepnął Maxowi do ucha, a ten skinął głową.
Po kilkunastu minutach spotkanie się zakończyło. Podinspektor Pietryga zabrał Maxa do swojego gabinetu.
– Prawdę mówiąc, wykorzystałem już cały półgodzinny limit zwolnienia, jaki mi dała Eliza, a teraz nawet nie mam jak jej zawiadomić, że jeszcze będzie musiała chwilę poczekać – wyjawił po drodze Max, który najpierw spojrzał na zegarek, a następnie poklepał się po kieszeniach, demonstrując, że nie ma telefonu.
– Zaraz wyślesz jej esemesa albo zadzwonisz – odparł Pietryga, podając mu swój telefon.
Max po wejściu do gabinetu szybko wystukał do Elizy wiadomość. Po chwili przyszła od niej odpowiedź, że jeszcze ma kilka sklepów do odwiedzenia, więc mu wybacza. Max pokazał odpowiedź podinspektorowi.
– Ludzka jest ta twoja pani. – Ten mrugnął. – No dobrze, żebyśmy nie podpadli jej jeszcze bardziej, przechodzę do rzeczy. Potrzebuję zastępcy, a jednocześnie szefa jednej ze swoich komórek. Proponuję ci to stanowisko. Co ty na to?! Albo poczekaj!
Podszedł do szafki, w której – jak to Max zapamiętał z poprzedniego spotkania – przechowywał kieliszki, a może i alkohol. Wyjął koniak Courvoisier i dwa kieliszki. Wlał do nich po odrobinie alkoholu. Podał jeden Maxowi. – Zaczęliśmy nieformalnie mówić sobie po imieniu, a to jest niezgodne z naszą słowiańską procedurą. – Mrugnął. – Możesz mi mówić Maksiu – uśmiechnął się od ucha do ucha.
– A ty mnie… identycznie – odparł uśmiechnięty Max.
Stuknęli się kieliszkami, opróżnili je, wycałowali się raz jeszcze z dubeltówki, po czym Pietryga zamknął kieliszki w szafce.
– Wracajmy do sprawy – rzucił, kiedy usiedli za stołem. – No więc jak? Słucham cię, Maksiu.
– Widzę, że jednak naciskasz mnie na poważnie, a ja obiecałem Elizie, że będę się trzymał z daleka od formacji mundurowych.
– Nie musisz chodzić w mundurze.
– Przecież wiesz, że nie o to chodzi.
– Wszystko można zorganizować tak, żeby nie bolało i nie komplikowało życia naszym kobietom.
– Jesteś, Maksiu, uparty, jak widzę.
– Jestem i zaraz użyję jeszcze jednego argumentu.
Pietryga przeniósł laptop z biurka na stół, po czym zdjął kurtkę munduru i krawat i odwiesił je na krzesło po przeciwnej stronie stołu. Max zmarszczył czoło. Na ścianie za sobą Pietryga odwrócił wiszącą tam mapę Polski na drugą stronę. Oczom Maxa ukazał się egzotyczny kurort z palmami nad cudownie lazurową wodą w basenie i z oceanem w oddali.
– To jest sprzęt do rozmów jawnych – dotknął laptopa – a jednocześnie nadzwyczajnie specjalnych, natomiast na ścianie za mną maskowanie operacyjne – uśmiechnął się. – Liche, ale zawsze. – Kliknął ikonę Skype’a, a po chwili wybrał z listy rozmówców abonenta ukrytego pod nazwą Akwin z awatarem mężczyzny z brodą o skupionej twarzy. Rozległ się sygnał wywołania. – Domyślasz się, kto się kryje za tym awatarem?
– Znam tylko jednego Tomasza godnego tej nazwy.
– Jesteś, Maksie, jeszcze lepszy, niż mi się wydawało. Chapeau bas!
– To nie było trudne. – Max wzruszył ramionami.
– Przysuń się bliżej, żebyś był widoczny w kamerze.
Po chwili na ekranie pojawiła się uśmiechnięta twarz Tomka Zawady.
– Jak miło! – wykrzyknął uradowany. – Trafiła mi się para Maksów! Gram dalej!
– Witaj, Tom – rzucił Pietryga.
– Cześć, Tomku – przywitał się Max.
– Musisz, Tom, powiedzieć Maxowi to, o czym mówiłeś mi wczoraj – poprosił Pietryga.
– Max, posłuchaj. W Genewie, a potem w Montreux mi się nie udało, ale może dzisiaj będę miał więcej szczęścia. Proszę cię, dołącz do naszej ekipy.
– Tomku. Przed chwilą Maksio mnie zaskoczył, a ja sobie dopiero w trakcie łączenia z tobą uzmysłowiłem jeszcze ważniejszą przeszkodę. Aż dziw, że wy na to nie wpadliście, a ja zapomniałem.
– Coś kręcisz, ale powiedz, co to takiego? – Tomasz uśmiechnął się i pogroził Maxowi palcem.
– Czy wiecie, że dopiero dzisiaj złożyłem wniosek o polskie obywatelstwo?! Będę się nazywał Julian Zalewski.
– No nie! – wykrzyknął Tomasz Zawada i z wrażenia odchylił się niebezpiecznie na krześle.
– To chwilowo kończy naszą dalszą rozmowę na temat twojej pracy u nas, niestety – uzupełnił zrezygnowanym głosem podinspektor Pietryga.
– Masz rację, Maksio, na jakiś czas musimy o naszym pomyśle zapomnieć – dodał po chwili milczenia Tomasz Zawada.
– Powinieneś zostać ukarany, a nie nagrodzony dyplomem, za to, że zbałamuciłeś ponad rok! – rzekł z udawanym oburzeniem Pietryga. – Ale że nawet ja zapomniałem o takiej istotnej sprawie?! – Pokręcił głową. – Powiedz mi tylko, po co ta zabawa z tym… całym Zalewskim? – dopytał po chwili. – Masz takie fajne policyjne nazwisko.
– Chcę wrócić do korzeni. Robię to głównie dla Elizy.
– Dla Elizy, dla Elizy. Straszne ziółko ta Eliza. Wzięła cię pod pantofel, a służby tracą, przynajmniej na razie, takiego fachowca!
– Bardzo fajny ten pantofel – zaśmiał się Max.
– Ale przynajmniej potwierdź, że zostajesz w tym miejscu, gdzie się poznaliśmy – poprosił Zawada.
– Tak, zostaję, a nawet wrastam – zachichotał Max. – Fajnie by było, gdybyście obaj mogli trafić, oczywiście ze swoimi połówkami, pod moją strzechę w święta Bożego Narodzenia, a najbardziej w drugie z nich, no i oczywiście zostać na poprawiny.
– To Eliza nie ma cię dosyć?! – Z komputera doszedł śmiech Tomasza. – Pozdrów ją ode mnie.
– Dziękuję, pozdrowię. Więc jak, mogę na was, panowie, liczyć?
– Planowałem kilka dni spędzić z moją Olą, ale skoro naciskasz. – Znowu zaśmiał się Tomasz.
– A pani Anna wciąż mnie nie lubi? – dopytał Pietryga, robiąc dziwną minę.
– Ona o tamtym Pietrydze dawno zapomniała – zażartował Max. – Obaj już należycie do jej wzorców polskiego policjanta.
– No, no, no. Teraz to dałeś czadu – powiedział podinspektor Pietryga.
– To nie ja, tylko babcia mojej Elizy. Wspaniała kobieta.
– I o tak ogromnym sercu! – podkreślił Pietryga. – A była już na Wawelu?!
– W ogóle tak, ale z profesor Zamojską się rozminęły, bo tamta miała urlop. Zresztą trochę boi się jej podstępu.
– Podstępu?!
– Że pojedzie skromnie, z potrzeby serca, a ta przygotuje tabun dziennikarzy z aparatami, mikrofonami…
– Rozumiem. Zawsze jest takie niebezpieczeństwo. Na pewno jednak się dogadacie.
– Dogadamy się, ale teraz jeśli w ogóle ma dojść do mojego ślubu, to muszę już lecieć na Długi Targ.
– No tak, masz rację, bo już zacząłem się zastanawiać, jaką kreację zafundować Oli – roześmiał się Tomasz Zawada. – A gdyby cię Eliza odrzuciła, wydatek poszedłby na marne.
– Fajnie się z wami żartuje – Max pokazał kciuk Tomaszowi i Maksymilianowi – ale już będę pędził.
– To trzymaj się, Tom – rzucił Pietryga
– Do miłego – odparł Tomasz i się rozłączył.
– Jadę do Lyonu w przyszłym tygodniu. Biorę ze sobą żonę, bo u Tomasza będzie Ola i pójdziemy razem do opery.
– Do opery?!
– A myślałeś, że policjanci nie lubią opery? Ola jest znakomitym sopranem, zainfekowała operą moją żonę, ona mnie i tak jakoś poszło.
– Ale fajnie! Muszę opowiedzieć babci. Całe życie pracowała w operze w Poznaniu!
– Kolejny temat, przy którym moglibyśmy się zapomnieć – uśmiechnął się Pietryga.
– Ze mnie słaby jest jeszcze partner do rozmów w tym temacie, ale Eliza od dawna ostrzy sobie na mnie ząbki.
– No dobrze. Nie wyganiam cię, ale skoro masz lekcje opery przed sobą, ślub i tak dalej… to musisz pędzić.
Pietryga błyskawicznie założył krawat i marynarkę, a po chwili już odprowadzał Maxa do biura przepustek.
– Chce pan dostać z powrotem swoją komórkę?! – spytał funkcjonariusz zza szyby, odbierając od Maxa przepustkę. Ten pogrzebał ręką w kieszeni i wyciągnął z niej żeton.
Po chwili długim krokiem ruszył w kierunku Dworu Artusa, gdyż odebrał esemesa, że za pięć minut Eliza też planuje tam dotrzeć.
Drugi Manhattan?!
Eliza i Max przyjechali do willi na Kamiennej Górze w Gdyni w samo południe. Najpierw zajęli się sprzątaniem niezajętych przez letników pokoi. Kiedy się z tym uporali, zajrzeli do „jesiennych” gości bywających u Franciszki i Antoniego od ponad dwudziestu lat, a potem odwiedzili kolejnych, nieco krócej tu bywających, ale też już dziesiąty raz. Z kolei zweryfikowali plan zajęcia pokoi, który z pieczołowitością wykreślał rokrocznie w dużym zeszycie Antoni, odbyli rozmowy telefoniczne z kolejnymi letnikami mającymi przybyć tutaj w ciągu najbliższego miesiąca.
– A co byś powiedział na obiad w Centrum Gemini1? – rzuciła Eliza, gdy przysiedli w fotelach, żeby odsapnąć i pomyśleć, co dalej.
– Obiad? W Gemini?! – Zmarszczył czoło. – Gdzieś już słyszałem tę nazwę.
– Tylko słyszałeś? – Pokręciła głową. – Przypomnij sobie – zachęciła go, ale po chwili podpowiedziała, wskazując palcem w kierunku portu i Skweru Kościuszki.
– Ach, w tamtym Gemini! – przypomniał sobie. – Czy tam jest parking? – spytał.
– Jest, ale myślę, że nie pojedziemy samochodem, tylko zrobimy sobie spacer. To przecież jest z górki – zaśmiała się.
– Ty pyrko! Z górki? A kto później wejdzie z powrotem po schodach?
– Jasne, że ty, i jeszcze od połowy mnie wniesiesz. – Znowu pokazała zęby w uśmiechu. – Przypomniała mi się pierwsza wycieczka rowerami z Kasiulą nad Mausz. Tam też miało być z górki.
– Ale tam przecież jest z górki.
– Tyle że potem trzeba wrócić pod górkę.
– E tam, takie tam górki. – Machnął lekceważąco dłonią Max.
– Szczególnie po kilku kąpielach, długim opalaniu, kiedy człowiek jest osłabiony słońcem, a jeden z rowerów na dodatek się zepsuł.
– Upsss.
– Gdy jechałyśmy w dół nad jezioro, mijał nas Stach Janik i przestrzegał przed powrotem. Powiedziałyśmy mu, że taka górka to pikuś, że nawet w Poznaniu są większe. A podczas drogi powrotnej znowu nas spotkał, no i myśmy ledwo lazły, bo jeden z rowerów, jak mówiłam, zepsuł się. Zabrał nas, siedziałam na jakichś śrubach, a może to była Kasiula – zachichotała. – Opowiadał fajne kawały, a potem naprawił oba rowery i więcej awarie nam się nie przytrafiały.
– Cały Stach. A wracając do obiadu, nie lepiej zjeść go tu w Panoramie?
– Przez półtora roku wszystkie ważne obiady jedliśmy w tej restauracji, a może tylko raz w Barakudzie…
– W tej… paskudzie? – wszedł jej w słowo Max i teraz on się zaśmiał.
– Wielka rzecz, musiałeś trochę poczekać na jedzenie i zaraz paskuda.
– A pamiętasz, jaki wtedy byłem głodny?
– Pamiętam bardzo dobrze, ale jeszcze lepiej, że kiedy pojadłeś, to w oczekiwaniu na rachunek prawie przysnąłeś. – Znowu zachichotała.
– A z jakiej okazji jest dzisiejszy ważny obiad?
– Po obiedzie pójdziemy na spacer i opowiem ci, za co kocham Gdynię.
– Kiedyś opowiedziałaś mi o Poznaniu, a dzisiaj będzie o Gdyni?
– Tak mam, że kocham oba miasta, jak nie wiem co. – Objęła się i zakołysała ramionami. – Bardzo chciałam tutaj studiować, a potem zakochałam się w Gdyni bez pamięci, wreszcie przyszła ochota na pracę tutaj i mieszkanie. Poza tym jestem szczęśliwa, bo jesteś przy mnie – szepnęła i przytuliła się do Maxa.
– Lubię słuchać twoich opowieści… tyle że ja już po Gdyni trochę przecież spacerowałem.
– W poszukiwaniu mebli, a to się nie liczy. Zaliczyłeś kilometry, ale niewiele się dowiedziałeś o mieście.
– Bardzo dużo! Wiem już chyba wszystko, gdzie i co można kupić do wyposażenia mieszkania.
– Jasne, to ważne… nie zapominaj tych miejsc, bo pewnie nam się jeszcze przydadzą… – jej spojrzenie skierowało się w stronę sufitu, nad którym mieściły się wynajmowane letnikom pokoje – ale teraz mi chodzi o inne sprawy. – Położyła dłoń na sercu.
– Już chyba wiem, co masz na myśli.
– Byliśmy na Polance Redłowskiej, pamiętasz… – Wpatrzyła się w niego przenikliwie.
– Tam opowiedziałem ci… o swojej wojnie, malutka. – Objął ją i przytulił.
– A potem ja ci pokazałam inne miejsca z duszą w tamtej okolicy.
– Wszystkie pamiętam, niczego nie zapomniałem.
– Wiesz, w Gdyni nie ma takich zabytków jak choćby w Poznaniu. To stosunkowo młode miasto…
– Wspominałaś kiedyś o starym kościele na Oksywiu – wszedł jej w słowo.
– Dobrze, że mi o nim przypomniałeś. Na pewno tam jeszcze pojedziemy na dłużej. Szkoda, że nie z Antonim – powiedziała ze smutną miną.
– Może się jeszcze zdarzyć – pocieszył ją.
– Masz rację. Może.
– Ale zaczęliśmy od obiadu! – przypomniał.
– No właśnie, więc mnie nie zagaduj – prychnęła, a Max delikatnie dotknął jej noska – bo ja też robię się głodna. Opowiem więc teraz o miejscu… gdzie można dobrze zjeść – podkreśliła, a Max przesadnie się oblizał. – Na początku Skweru Kościuszki stoi wspomniane Gemini, które mnie kiedyś oczarowało. Funkcjonalny obiekt, zawsze tam pełno ludzi. Oddany został rok przed moim tutaj przyjazdem. Kiedy byłam w nim pierwszy raz, miałam wrażenie, że jeszcze pachnie farbą. Ale mimo to ma duszę, wierz mi. Więc jak, idziemy?!
– Chyba nie mam wyjścia – rzucił Max i zerknął za okno. – Dzisiaj nie zanosi się na deszcz, a i chyba wiatr nie jest zbyt mocny, więc wieczór będzie akurat na spacer.
– Tak, na jutro zapowiadają pierwszy jesienny sztorm. Lubiłam z góry oglądać… – jej palec wskazał na sufit, w stronę pokoju z balkonem, w którym mieszkała przez pięć lat studiów – …jak fale rozbijają się o falochrony przy bulwarze.
Po dziesięciu minutach, trzymając się za ręce, schodzili po schodach w kierunku teatru. Zatrzymali się dopiero na Skwerze Kościuszki w pobliżu tawerny Erin.
– To właśnie tutaj byłyśmy z Kasiulą na tańcach w pewien czerwcowy wieczór sześć lat temu, na zakończenie naszego pierwszego gdyńskiego spaceru, na imprezie o nazwie… Portsmouth.
– Dziwna nazwa.
– To od tytułu jednego z utworów Mike’a Oldfielda, a charakterystyczne tańce do tej muzyki były główną atrakcją wieczoru. Przednia zabawa, a dostać się do środka zawsze było trudno.
– To było wtedy, kiedy Kasiula zawisła na Adamie, majtając w powietrzu nóżkami?
– Zapamiętałeś.
– Zapamiętałem, że ciebie obściskiwał jakiś cherubin…
– Niezapomniany wieczór… – Eliza z przesadą przewróciła oczami. – Nie zazdrość. Ten cherubin to tylko Bogdan, ponoć bardzo dobry grafik. Poznałyśmy wtedy wielu wspaniałych ludzi, których też masz przyjemność znać. Przede wszystkim Adam Wspaniały. Kolonia Sołacz to przecież jego i Henryka Dziedzica dzieło.
– No tak. Fajny gość.
– Madzia o aksamitnym głosie, dzisiejsza połówka Antka Gryki.
– Ten to naprawdę trafił na skarb.
– Poznałyśmy też Wojtka szantymena, który najchętniej by teraz nie wyjeżdżał z Parchowa.
– Wciąż powtarza, że realizuje misję. Robi to dla pamięci przyjaciela Klausa, z którym znał się zbyt krótko, ale też dla parchowskich dzieciaków. Jego zdaniem rzadko się zdarza, żeby w jednym miejscu trafiało się tyle talentów.
– Właśnie tamtego wieczoru w Erinie poznałyśmy też Grega McLachlana i Susan O’Rourke. To był ich niezapomniany występ.
– Ja ich najbardziej wspominam z Inveraray Castle, chociaż pamiętam ich też z dożynek w Parchowie przed wyjazdem na wojnę na Bliskim Wschodzie.
– Tak, Maksiu. – Zapatrzyła się w jego oczy, pogładziła czuprynę utkaną srebrnymi nitkami, wreszcie oparła mu głowę na ramieniu. – A wracając do Susan i Grega, występowali wówczas wśród swoich, u siebie, Susan śpiewała po gaelicku, więc pieśń Marble Halls brzmiała najdoskonalej spośród wszystkich jej wykonań, ale śpiew i ubiór tutaj… – wskazała na lokal – …długa zielona suknia i kaskady rudych włosów ujętych nad czołem zieloną opaską pozostaną w mojej pamięci na zawsze.
– To może jednak wejdziemy do tego Erina? – spytał Max.
– Przyjdziemy innym razem. Chodzi mi po głowie, żeby wybrać się tutaj, jak Madzia i Antek odwiedzą Polskę, zabierzemy też Kasiulę z Maćkiem i oczywiście Marysię z Adamem. Napijemy się znowu trunku, który tak apetycznie wtedy właśnie Adam zachwalał: ciemne irlandzkie piwo z dodatkiem rumu i syropu klonowego, zaprawione korzeniami. – Eliza oblizała się przesadnie.
– O! Znalazła się specjalistka od alkoholi!
– Czuję jego doskonały smak, ilekroć przypomnę sobie ów wieczór.
– Czyli jest jeszcze jeden argument, żeby dzisiaj tu wejść.
– Chyba trzylitrowego dzbanka byśmy jednak nie dali rady pokonać, co? A takie tam serwują.
– No tak, tym argumentem mnie przekonałaś. Idźmy w takim razie tam, dokąd proponujesz. – Max odwrócił się i spojrzał na obiekt po drugiej stronie ulicy.
Eliza poklepała drewnianą ścianę Erina i ruszyli wolno w kierunku Gemini.
– Ale pamiętam, że byliśmy tam raz na kawie, co prawda na zewnątrz pod parasolami, a innym razem wysłałaś mnie, kiedy byłaś przeziębiona, po czekoladki do takiej małej kafejki.
– Nazywa się Czekoladka Cafe. – Eliza przymknęła na chwilę oczy. – Wiesz, Maksiu, kiedy czekałam na ciebie w Gdyni – jej mała piąstka wcisnęła się w jego dużą dłoń – a ty byłeś gdzieś tam, i gdy nachodziła mnie chandra, tęskniłam za tobą, to najpierw odwiedzałam kapliczki świętych Judy Tadeusza i Antoniego w kościółku na Świętojańskiej. – Jej spojrzenie na chwilę podążyło w tamtym kierunku. – A potem bywało, że odwiedzałam tę kafejkę i zamawiałam sobie coś, co słodziło mi wnętrze.
– Miałaś ciężko, malutka. Wiem. A potem wracałaś na górę… – Max odwrócił się, wskazując w kierunku szczytu Kamiennej Góry – i oglądałaś te okropne filmy. Już nigdy cię nie zostawię samej. – Przytulił ją i pocałował.
– Och, Maksiu, Maksiu. Jak mi z tobą dobrze.
– A mnie jeszcze lepiej.
Chwilę szli w milczeniu, minęli fontannę, by po przejściu na drugą stronę ulicy zatrzymać się obok metalowej kolumny stojącej niedaleko wejścia do Gemini reklamującej kompleks. Eliza uśmiechnęła się do niej.
– Dla mnie to była i wciąż jest rakieta. – Mrugnęła. – Kiedyś wymyśliłam sobie, że włamię się do jej wnętrza, odpalę silniki i polecę do ciebie.
– A skąd byś wiedziała dokąd?
– Już ono by wyczuło. – Wskazała na swoje serce. – Bezprzewodowo by się połączyło ze sterownikiem centralnym rakiety i szuuu… byśmy sobie polecieli do ciebie.
– Ależ wyobraźnia.
– Ostatecznie zawsze rezygnowałam z lotu, dlatego ona wciąż jeszcze tu stoi. Mam lęk wysokości i nie lubię huku, a przy starcie rakiety silniki ponoć strasznie hałasują.
– Okropnie. Czy wiesz, że raz byłem na przylądku Canaveral podczas startu wahadłowca Columbia?
– O! To ciekawe. Nigdy mi nie mówiłeś!
– Eee, to stara historia, sprzed prawie dziesięciu lat. Ojciec zafundował mi wyjazd tam jako prezent za ukończenie z dobrymi wynikami szkoły średniej. To było jeszcze przed tym, zanim się trochę… „zepsułem”. – Max się wyszczerzył.
– Opowiedz mi o tym, póki nie weszliśmy do środka. – Eliza chwyciła go za rękę.
– Ale tylko o Canaveral i wahadłowcu Columbii, a nie o zepsuciu. – Zerknął na nią z zabawną miną, a ona skinęła głową. – To był już jego dwudziesty piąty lot, a ostatni raz miał zabrać laboratorium Spacelab. Pamiętam, że lotem dowodził Richard A. Searfoss, w skład załogi wchodziła jedna kobieta, Kathryn Patricia Hire, która była specjalistką do spraw łączności, a w tym locie wziął udział także James Pawelczyk, Polak z pochodzenia, specjalista neurofizjolog. Wziął ze sobą polską flagę narodową, którą po powrocie przekazał waszemu prezydentowi.
– Waszemu?!
– No wiesz… – Max znowu wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Wówczas był nim Jaruzelski. Byliśmy dumni, że w kosmos poleciał astronauta o polskich korzeniach, ale zarazem wściekli, że Polska ma akurat takiego prezydenta.
– Naród go nie wybierał – skwitowała krótko Eliza.
– Czyli jest jakieś wytłumaczenie.
– Niby tak, ale miałeś, Maksiu, opowiedzieć o huku Columbii. Zapomniałeś? Przecież nie będziemy stać tutaj wiecznie. Streszczaj się.
– No więc najpierw pokazał się dym, potem płomienie, a wreszcie rakieta wynosząca Columbię zaczęła unosić się w górę. Raczej dostojnie, powoli, niż tak, szuuu…! – Pomógł sobie ręką, podnosząc ją gwałtownie.
– A huk?
– Przecież start ogląda się z dosyć daleka, więc hałasu prawie nie było słychać, ale mogę sobie wyobrazić, że to brzmiało jakoś tak.
Max rozejrzał się wokół, odsunął się od Elizy na krok i jak nie huknie. Eliza odruchowo zasłoniła sobie uszy, a wszystkie osoby znajdujące się przed Gemini stanęły jak wryte.
– Maksiu, tak nie wolno.
– Miał być huk, ale to i tak nie w tej tonacji. – Machnął ręką.
– Nigdy więcej tego nie rób, bo jeszcze blachy na Gemini się pozwijają – uśmiechnęła się. – Już prawie pomyślałam, że to moja rakieta wystartowała. – Zerknęła na stalowy słup pełniący w jej myślach taką właśnie funkcję. – Wchodzimy do środka, koniec wygłupów. A, poczekaj chwilę… – Jej wyprostowana ręka wskazała wysoki gmach z dźwigiem stojący za kompleksem Gemini. – Tam trwa budowa jakiegoś Sea Towers2 – powiedziała prawie lekceważącym tonem – ale myślę, że popełniają błąd. Manhattan jest już przecież w Nowym Jorku. Po co drugi?! Tak mówią Antoni i Franciszka, którzy przecież mieszkają w Gdyni od zawsze.
– A tobie się ta budowa nie podoba?
– A tobie podoba?! Czy wiesz, że jeszcze osiemdziesiąt lat temu tu wszędzie było morze? – Żeby to podkreślić, obróciła się wokół własnej osi. – Tam, gdzie teraz jest fontanna, także. Mama mi opowiadała podczas pierwszego spaceru po Gdyni, bo była zauroczona albumem o tym mieście, który sobie sprawiła, i w nim wyczytała, że wszystkie tereny, po których teraz spacerujemy, zostały utworzone przez człowieka. Tu wszędzie zatopiono żelbetowe skrzynie z piaskiem. Cały teren od ulicy Waszyngtona do nabrzeża został wypełniony piaskiem pochodzącym z pogłębiania portu.
– Ale tamte budynki, bo to są dwie wieże, jak widzę, dodadzą Gdyni wyglądu wielkomiejskiego!
– Maksiu, mówiłam już o Manhattanie i nie zmienię zdania, zwłaszcza że opieram się na opiniach moich przyszywanych dziadków. Przecież wiesz.
– Wiem, kochanie.
– Za to teatr podoba mi się bardzo. – Zwróciła się w jego kierunku. – Byłam w nim na kilku przedstawieniach. Raz nawet z Franciszką i Antonim. No dobrze, wchodzimy, przemówił głód.
Raz jeszcze wskazała na drzwi wejściowe do Gemini.
Zatrzymali się wewnątrz okrągłego holu, pośród ludzi przemieszczających się w różnych kierunkach.
– W multikinie o nazwie Silver Screen jest osiem sal projekcyjnych. – Wskazała na przeszklone wejście do szatni i korytarza prowadzącego do kina. – Byłam tu tylko na kilku filmach. – Machnęła ręką. – Po prawej stronie lokal, do którego nigdy nie weszłam, więc chyba nie jest zbyt istotny. Jak wszędzie jedzonko, kawa, herbata, no wiesz. Potem księgarnia, sklep muzyczny, lubię go, a za nim…
– …twoja Czekoladka Cafe – ubiegł ją, patrząc na wejście do małego lokaliku z kilkoma stolikami.
– Tak, to ona. Mniam, mniam, mniam… – Zrobiła rozkoszną minę. – Po drugiej stronie sklep Cepelii. Lubimy do niego wchodzić z mamą, ale dobrze, że przyjeżdżała do mnie przez wszystkie lata studiów raczej rzadko, bo można w nim sporo wydać. – Mrugnęła. – Nie polecam… no, chyba że mnie bardzo poprosisz – powiedziała ze skromną minką.
– Chyba cię poproszę, ale dopiero po jedzonku – stwierdził Max.
Eliza ochoczo się zgodziła, pociągnęła go za rękę i ruszyli dalej.
– Tutaj przyjdziemy za chwilę zjeść obiad. – Wskazała restaurację i kawiarnię Coco u zbiegu korytarzy. – Sklep z zabawkami, jubiler i jeszcze jedna księgarnia, a tam dalej kolejna kawiarnia. Dobrze to wszystko obmyślili. – Jej ramię zatoczyło łuk. – Teraz jeszcze piętro. No, nie patrz tak, bo chcę ci pokazać miejsca, w których za tobą tęskniłam.
Max pocałował ją. Wkrótce przysiedli na wygodnych kanapach, żeby wpatrzyć się w światła Basenu Prezydenta, w którym zaczęły się już odbijać portowe latarnie. Okręt muzeum „Błyskawica”, oba wielkie żaglowce „Dar Pomorza” i „Dar Młodzieży” oraz statek spacerowy „Monika” odpoczywały po trudach dnia.
– Pięknie tu, domyślam się twoich wspomnień, ale mój żołądek mówi… – odezwał się Max po kilku minutach wpatrywania się w milczeniu w port.
– Wyobrażam sobie, co mówi, więc możesz mnie już zaprosić – weszła mu w słowo.
W restauracji znaleźli dwuosobowy stolik z wygodnymi skórzanymi siedziskami. Najpierw krem z pieczarek, na drugie danie owoce morza, pośród których królowały chrupiące krewetki. Oboje zajadali z apetytem, popijając sokiem pomidorowym.
– Czy dasz teraz radę zjeść coś czekoladowego? – spytał Max po wyjściu z lokalu.
– Póki nie zasnąłeś, chodźmy lepiej na spacer – zaśmiała się Eliza. – Może jeszcze wrócimy tu na kawę. Chcę ci przecież pokazać kawałek mojej Gdyni.
Wolnym krokiem przedefilowali obok gmachu admiralicji, jak Eliza nazwała gmach Sztabu Marynarki Wojennej, po czym wyszli na ulicę Dziesiątego Lutego, która prezentowała się wielkomiejsko w świetle lamp.
– Wiem, że tędy biegałeś po zakupy dla domu, i pewnie nie widziałeś tu nic szczególnego, ale ja spacerowałam tutaj, kiedy… – nie dokończyła, wpatrując się w jego twarz.
– Wszystko wiem. Próbuję to sobie właśnie wyobrazić. Jak się okazuje, nie potrzeba wcale podczas takich spacerów spoglądać na wieżę Eiffla czy stąpać po moście Westchnień w Wenecji albo moście Karola w Pradze.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Centrum Gemini – skrótowa nazwa Centrum Kultury i Rozrywki otwartego latem 2000 roku. Obiekt obecnie (czerwiec 2022) już nie istnieje, został rozebrany na przełomie lat 2018/2019. Centrum Gemini było bardzo lubiane przez mieszkańców Gdyni, gremialnie przez nich odwiedzane, i wielu trudno było się pogodzić z decyzją jego rozbiórki, mimo że w tym samym miejscu ma ponoć stanąć coś okazalszego (Wszystkie przypisy pochodzą od autorki). [wróć]
Sea Towers – wielokondygnacyjny kompleks apartamentowy z częścią biurowo-usługową, usytuowany przy Nabrzeżu Prezydenta w Gdyni. We wrześniu 2007 roku, kiedy podziwiają go Eliza i Max, budowniczowie byli gotowi do wywieszenia wiechy, co nastąpiło niebawem 19 października. [wróć]