Gwiazdki nad Massachusetts - Roma J. Fiszer - ebook + audiobook

Gwiazdki nad Massachusetts ebook

Roma J. Fiszer

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Między Korynną i Jerzym – dwiema okaleczonymi duszami, które doskonale się rozumieją –zaczyna iskrzyć i rozkwita miłość.

Młodzi po długim pobycie u przyjaciół w kaszubskiej chacie nad jeziorem wyruszają do Krakowa. On, chcąc być bliżej ukochanej, rezygnuje z pracy w gdyńskim szpitalu i podejmuje pracę w sanatorium w Rabce. Ona nie posiada się ze szczęścia, bo razem z mężczyzną w jej mieszkanku pojawiają się wreszcie kwiaty, muzyka, a potem długie upojne wieczory i noce.

Coraz bardziej w sobie zakochani zaczynają snuć plany na przyszłość.

Niezapowiedziana wizyta Korynny w Rabce zmienia wszystko...

Co takiego się stało, że Korynna zdecydowała się na ucieczkę z Krakowa? Co zrobi Jerzy?

Czy zbliżające się święta Bożego Narodzenia i ślub przyjaciół, pomogą obojgu w ponownym odnalezieniu się?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 320

Oceny
4,3 (26 ocen)
12
10
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
juliakwit

Dobrze spędzony czas

przytulna i wciągająca
00
Empaga

Nie oderwiesz się od lektury

piękna historia. polecam 👍
00
kobierskawies

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka, gorąco polecam
00
osirmina

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna, ciepła kontynuacja Chaty nad jeziorem
00

Popularność




Rozdział 1.

1.

Korynna z oczami błysz­czą­cymi ze wzru­sze­nia naresz­cie wsia­dła do samo­chodu Jerzego.

– Mogła­bym tutaj zamiesz­kać na stałe… – wyszep­tała, odwra­ca­jąc się w stronę chaty, gdzie przed gan­kiem stała wsparta o ramię Pawła jej przy­ja­ciółka Vanessa.

Prze­słała jej jesz­cze jed­nego buziaka, a kiedy auto ruszyło, machała nie­stru­dze­nie, póki tamta nie znik­nęła jej z oczu. Dopiero wtedy odwró­ciła się w kie­runku jazdy i głę­boko wes­tchnęła. Jerzemu wydało się, że dziew­czyna chce coś powie­dzieć, ale ona wpa­try­wała się w szosę i mil­czała.

– Naprawdę ty, kra­ku­ska z dziada pra­dziada, wytrzy­ma­ła­byś tutaj? – spy­tał po chwili, zer­ka­jąc na nią.

– A czy coś mnie tam trzyma? – Naj­pierw omio­tła wzro­kiem połu­dniowe niebo, pod któ­rym gdzieś daleko leżał Kra­ków, a dopiero potem spoj­rzała na kie­rowcę.

– Wyda­wało mi się, że masz tam dom, pracę, przy­ja­ciół… – zaczął wyli­czać.

– Twoje pierw­sze słowa wszystko wyja­śniają – prze­rwała mu mach­nię­ciem dłoni. – Wyda­wało ci się – zacy­to­wała go i poki­wała głową.

– Ale jed­nak…

– Posłu­chaj, Jerzy. Kocham Kra­ków, to oczy­wi­ste, ale tak naprawdę nikogo bli­skiego tam nie mam… Nikogo od serca – uści­śliła, akcen­tu­jąc ostat­nie słowa. – Jedna cio­cia to mało… Cho­ciaż co do cioci, to jest w tym ciut mojej winy – przy­znała. – Tutaj to co innego. – Odwró­ciła się raz jesz­cze w kie­runku leśnej drogi, z któ­rej przed chwilą wyje­chali na asfal­tową szosę. – Muszę sobie wszystko dokład­nie prze­my­śleć.

– Ale prze­cież wyzna­łaś mi na wzgó­rzu, że w two­ich pla­nach…

– Tak, Jerzy. W moich pla­nach jesteś rów­nież ty! – weszła mu zde­cy­do­wa­nie w słowo. – Dla­tego dzi­siaj jadę z tobą. – Nie­ocze­ki­wa­nie dla niego mru­gnęła.

– A gdy­bym nie jechał na połu­dnie?

– Nie mam poję­cia – odparła, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Choć prze­cież podobno wybra­łeś ten kie­ru­nek ze względu na mnie. – Uśmiech­nęła się zadzior­nie. – Posłu­chaj, kochany… – zaczęła, ale zawie­siła głos, widząc jego zdzi­wie­nie. – Nie mogę tak do cie­bie mówić?

– Możesz, tylko nikt wcze­śniej tak do mnie nie mówił… A nie, bab­cia – zaśmiał się cicho.

– Kochany Jerzy… – wzno­wiła z uśmie­chem Korynna, ale ponow­nie prze­rwała i dotknęła ręką jego dłoni spo­czy­wa­ją­cej na kie­row­nicy, po czym spo­waż­niała. – Spę­dzi­łam przy Vanes­sie, w Gdyni i tutaj w lesie nad jezio­rem, pra­wie mie­siąc. Wcze­śniej przez cztery dni gości­łam ją w Kra­ko­wie. Poko­cha­łam ją… Jest dla mnie jak sio­stra. A potem ta kata­strofa… Wszystko w grun­cie rze­czy stało się przeze mnie. Mogłam jej wtedy nie wypusz­czać – powie­działa nagle łamią­cym się gło­sem.

Jerzy przy­ha­mo­wał i zatrzy­mał się na pobo­czu. Odwró­cił się do dziew­czyny i wpa­trzył w jej twarz.

– Korynno – rzekł cie­pło. – Nie możesz się tak zadrę­czać. Przy niej byłaś twarda… W każ­dym razie taka jak trzeba – popra­wił swoją ocenę. – Gdy­by­śmy zawsze byli w sta­nie prze­wi­dzieć wszystko, co się może wyda­rzyć, to na Ziemi pano­wałby raj. To nie była twoja wina. – Pogła­dził jej dłoń. – W miło­ści w spo­sób natu­ralny kie­ru­jemy się emo­cjami, bra­kuje nam dystansu, nale­ży­tej oceny sytu­acji. A lepiej wziąć trzy razy głę­boki oddech, zasta­no­wić się przed uczy­nie­niem jakie­go­kol­wiek kroku… Zresztą wydaje mi się, że ty byś tak pochop­nie jak ona nie postą­piła. Jesteś inna, bar­dziej racjo­nalna. – Objął ją ramie­niem.

– Tak sądzisz?

– Czuję to jako męż­czy­zna, ale też jako facho­wiec – dodał z mru­gnię­ciem, żeby się roz­ch­mu­rzyła.

Udało się, uśmiech­nęła się przez łzy. W jego dło­niach bły­ska­wicz­nie zna­la­zła się chu­s­teczka. Roz­po­starł ją i otarł deli­kat­nie jej oczy. Po chwili Korynna, trzy­ma­jąc tka­ninę, z podzi­wem wpa­try­wała się w jej zapra­so­wane kanty.

– Jak ty to robisz?

– Tak się nauczy­łem – odparł, wzru­sza­jąc ramio­nami.

– Jesteś zawsze… taki nie­na­ganny – wypa­liła. Teraz ona go roz­śmie­szyła.

– Twoje imię, Korynna… – pogła­dził pal­cem jej poli­czek – …jest jak szum gór­skiego potoku w pro­mie­niach poran­nego słońca. – Uśmiech­nął się i poca­ło­wał ją.

– Zapa­mię­ta­łeś, jak bar­dzo mi się spodo­bał twój pierw­szy komen­tarz do mojego imie­nia, kiedy pozna­li­śmy się w szpi­talu. Powtó­rzy­łeś go. Jesteś taki dobry i… kochany – zakoń­czyła ciszej i poca­ło­wała go w usta.

Odwza­jem­nił poca­łu­nek, a po chwili wró­cił do pozy­cji kie­rowcy i spoj­rzaw­szy przy­tom­niej na zegar umiesz­czony na pul­pi­cie, głę­boko wes­tchnął.

– Cała Pol­ska przed nami, a marzy mi się… – To mówiąc, wpa­trzył się w jej twarz.

– Mnie też się to marzy, Jerzy. Bar­dzo bym chciała zasnąć i obu­dzić się przy tobie – szep­nęła. – Nie tak jak na wzgó­rzu nad jezio­rem, cho­ciaż też było cudow­nie – dodała, prze­chy­la­jąc zalot­nie głowę.

Jerzy powtór­nie głę­boko wes­tchnął. Zdą­żył poznać jej nagłe zmiany nastroju i nawet je polu­bił.

– Te same fale, więc mamy podobne myśli – rzekł, ponow­nie zwra­ca­jąc się przo­dem do dziew­czyny. – Szpi­talna sala Vanessy, gdzie spo­tka­li­śmy się przy jej łóżku, two­ich kilka słów o sobie, nie­zwy­kle komu­ni­ka­tyw­nych i szcze­rych. Byłem nimi praw­dzi­wie zasko­czony, bo to rzadki dar.

– Ina­czej nie potra­fię.

– Teraz już wiem, tro­chę pozna­łem cię i tam, i w tutej­szym lesie, cha­cie nad jezio­rem. – Zer­k­nął w lusterko wsteczne. – Wiesz, wtedy w Gdyni mia­łem wra­że­nie, jak­by­śmy znali się już wcze­śniej i nie­ocze­ki­wa­nie spo­tkali ponow­nie.

– Tak pięk­nych i zara­zem bez­tro­skich dni jak te w cha­cie Pawła i Vanessy nie spę­dzi­łam od bar­dzo dawna. Ona zdro­wie­jąca to raz, a po dru­gie ty. – Dotknęła pal­cami jego dłoni. – Wiem, że masz w Rabce wszystko umó­wione i musisz tam być pierw­szego paź­dzier­nika, ale… czy mógł­byś zostać u mnie na pozo­stałe dni?

Spoj­rzała w jego oczy. Jerzy z wra­że­nia prze­łknął ślinę.

– Na wszelki wypa­dek… zare­zer­wo­wa­łem sobie hotel w pobliżu Głów­nego Rynku, bo z two­jej roz­mowy z Vanessą zro­zu­mia­łem, że miesz­kasz nie­da­leko – odparł na raty i wymi­ja­jąco.

– Tak, mój dom jest tuż obok, na Kle­pa­rzu.

– Nie śmiej się, ale nazwa Kle­parz nic mi nie mówi. To zna­czy sły­sza­łem ją kie­dyś. Jako dzie­ciak byłem na szkol­nej wycieczce w Kra­ko­wie, a potem jakoś ni­gdy nie udało mi się tam wró­cić jako doro­słemu czło­wie­kowi. – Uśmiech­nął się prze­pra­sza­jąco.

– Moje miesz­ka­nie nie ma gwiaz­dek jak hotel, który sobie zare­zer­wo­wa­łeś, ale gdyby to ci nie prze­szka­dzało…

– Ono ma jedną gwiazdkę, i to tę naj­cen­niej­szą. Cie­bie… – Jerzy znowu obda­rzył ją cału­sem.

– Ale twoja rezer­wa­cja…

– Zaraz z niej zre­zy­gnuję.

– Co prawda stan­dard mojego miesz­ka­nia jest dość lichy. Bar­dzo się zdzi­wisz – powie­działa z lek­kim ocią­ga­niem.

– Ze słów Vanessy zro­zu­mia­łem, że pięk­nie miesz­kasz.

– Ow­szem, powie­działa tak, ale to ocena malarki, artystki, która podzi­wiała inne ele­menty niż funk­cjo­nal­ność czy nowo­cze­sność.

– Jeśli mnie przyj­miesz, to sam oce­nię.

– Zosta­wi­łam w nim bała­gan – dodała z zawsty­dzoną miną. – Sko­pane łóżko, nie­umyta szklanka…

– Na pewno wszystko mi się spodoba. – Mach­nął ręką. – Ja też tak czę­sto u sie­bie zosta­wia­łem.

Teraz Korynna go poca­ło­wała.

– W takim razie ruszajmy, bo ja tak zrzę­dzić mogę jesz­cze długo – powie­działa po chwili. – Masz obmy­śloną trasę?

Ski­nął głową, bły­ska­wicz­nie musnął ustami jej poli­czek, nabrał powie­trza w płuca i po chwili wyje­chał znów na szosę. Uśmiech­nięta Korynna wpa­try­wała się, jak samo­chód nabiera pręd­ko­ści.

– Kiedy nie mogły­ście się odkleić z Vanessą, zdą­ży­łem wszystko wpi­sać, a potem raz jesz­cze sko­ry­go­wać – wyja­śnił po chwili sprawę trasy, wska­zu­jąc na ekran nawi­ga­cji.

– Sko­ry­go­wać?!

– Bo nie lubię jeź­dzić auto­stra­dami – wyja­śnił. – Naj­pierw więc wpi­sa­łem jedne mia­sta, a potem tro­chę zmie­ni­łem. Możesz spoj­rzeć i oce­nić. – Wska­zał wzro­kiem na wyświe­tlaną mapkę. – Kiedy zatrzy­mamy się na dru­gie śnia­da­nie czy kawę, mogę jesz­cze raz sko­ry­go­wać, zwłasz­cza że teraz na końcu trasy muszę wpi­sać Kle­parz. – Mru­gnął. – I wtedy zre­zy­gnuję z rezer­wa­cji hotelu… o ile się nie wyco­fasz – dodał.

– Niczego bym już nie zmie­niała na tra­sie – ode­zwała się Korynna po dłuż­szej chwili wpa­try­wa­nia się w nawi­ga­cję. – Tylko Kle­parz obo­wiąz­kowo trzeba dopi­sać. A to się moi sąsie­dzi zdzi­wią, kiedy cię zoba­czą – prych­nęła po chwili zabaw­nie.

– Dla­czego?

– Bo rzadko tam kogoś przy­pro­wa­dzam.

– Rzadko? – pod­chwy­cił.

– Mówiąc pre­cy­zyj­nie… ni­gdy.

– Ni­gdy?!

– No tak. To prze­cież jedyna moja enklawa. – Poki­wała głową z poważną miną. – Tylko raz zro­bi­łam wyją­tek.

– Raz?! A któż był tym szczę­śliw­cem?

– Zosia, która oka­zała się Vanessą. – Korynna się uśmiech­nęła.

– Opo­wia­da­łaś tro­chę o waszym wcze­śniej­szym cza­to­wa­niu. Praw­dziwe z was artystki.

– Z tych sean­sów tylko tro­chę ci zdra­dzi­łam, ale wię­cej nie pró­buj ode mnie wycią­gać! W Kra­ko­wie nazy­wała mnie naj­czę­ściej… Emilką.

– Twoje imię z czatu arty­stów też zapa­mię­ta­łem, bo na wzgó­rzu nad jezio­rem… – prze­wró­cił oczami – …zdra­dzi­łaś mi, że na dru­gie masz Kle­men­tyna, po babci, a imię Emi­lia wybra­łaś sobie przy bierz­mo­wa­niu – przy­po­mniał.

– To cud­nie, że wszystko tak dobrze pamię­tasz – potwier­dziła.

– Zapa­mię­ta­łem też pseu­do­nim Gbur1. – Jerzy zer­k­nął na nią zabaw­nie.

– Z początku myśla­łam, że cho­dzi tu o cha­rak­ter Pawła – zachi­cho­tała. – Wów­czas nie zna­łam innego zna­cze­nia słowa „gbur” – dodała. – Wygod­nie się jedzie, a wła­ści­wie pły­nie – zmie­niła temat. – Co to jest? – Dotknęła pal­cem kolo­ro­wego ekranu.

– Ekran odtwa­rza­cza, kon­sola – wyja­śnił.

– Cho­dzi mi o markę samo­chodu.

– Aaa… samo­chód! Audik… Wła­ści­wie to jedyna rzecz, jaką mam – dopo­wie­dział. – Wszystko inne… – Mach­nął dło­nią.

– Ale jed­nak masz! Vanessa ma także wła­snego srebr­nego ptaka, a ja tylko nama­lo­wa­łam wio­senne ptaki obsia­da­jące drzewa na Plan­tach.

– Mówiła, że to śliczny obraz.

– Był, bo już go nie mam. Sprze­da­łam przy Bar­ba­ka­nie – wes­tchnęła. – Dobrze, że cho­ciaż zro­bi­łam fotkę. Ona za to nama­lo­wała i poda­ro­wała mi Świa­tła Mas­sa­chu­setts. To jest dopiero cudo. – Ski­nęła głową w kie­runku tyl­nego sie­dze­nia, gdzie leżał obraz od przy­ja­ciółki owi­nięty w płótno i dodat­kowo zabez­pie­czony kocem.

– To prawda, jest piękny – potwier­dził.

– Pamię­tam, jak w pierw­szym dniu malo­wa­nia go Vanessę wprost zelek­try­zo­wały trzy czer­wone świa­tełka na masz­tach odgro­mo­wych przy cha­cie, nazwała je gwiazd­kami. Dopiero potem sobie uświa­do­mi­łam, że ona już wcze­śniej musiała mie­wać prze­bły­ski powrotu peł­nej świa­do­mo­ści.

– Tak musiało być. To były fale. – Jerzy pomógł sobie gestem. – Przy­pływy i odpływy.

– Pamię­tam, jak ude­rzyły mnie jej pew­ność ruchów pędzla, sta­bil­ność ręki, siła i zde­cy­do­wa­nie. A w ostat­nim dniu malo­wa­nia obrazu, gdy w zapa­da­ją­cej sza­rówce zapa­liły się świa­tła w cha­cie, ją znowu poru­szyły czer­wone gwiazdki, które po chwili roz­bły­sły nad tym ich wła­snym „Mas­sa­chu­setts”. Uwierz mi, to było miste­rium. Obej­rzała się na mnie, zamru­gała, a po chwili nało­żyła czer­wień na gwiazdki, wpa­trzyła się w obraz, jesz­cze dotknęła go pędz­lem i zło­żyła pod­pis. A potem odwró­ciła się do mnie i powie­działa: „Jest twój”.

– Ale musiała jesz­cze minąć cała doba, nim nam się ujaw­niła. Ja się co prawda domy­śla­łem, że tak będzie.

– A tytuł, z któ­rym wystrze­liła zaraz na początku malo­wa­nia, pierw­szego dnia: Świa­tła Mas­sa­chu­setts, spra­wił, że aż prze­szły mnie ciarki. – Korynna poma­chała ręką przed oczami. – Myśla­łam, że zamieni go potem na Gwiazdki nad Mas­sa­chu­setts, ale trzy­mała się pierw­szej nazwy. Dobrze zapa­mię­tała, co maluje.

– To prawda. Wydaje mi się, że oba tytuły tego obrazu byłyby odpo­wied­nie. – Jerzy poki­wał głową. – Obie jeste­ście artyst­kami i obie cudow­nie malu­je­cie.

– Prze­cież moich obra­zów jesz­cze nie widzia­łeś.

– Na pewno mi się spodo­bają.

– Mam ich jesz­cze tro­chę nie­sprze­da­nych, ale muszę to robić… – urwała, nie koń­cząc myśli, i spo­waż­niała. – Jakiej muzyki słu­chasz w samo­cho­dzie? – zmie­niła temat, roz­glą­da­jąc się po wnę­trzu, jakby cze­goś szu­kała. – Nie widzę płyt.

– Mam kilka w waliz­kach albo w kuferku. – Mach­nął za sie­bie kciu­kiem. – Kie­dyś mia­łem wię­cej, ale odkąd zaczą­łem zmie­niać mia­sta i szpi­tale, część płyt poroz­da­wa­łem, a resztę zosta­wi­łem… – Jego głos zawisł w powie­trzu. Jerzy dziw­nie zer­k­nął na Korynnę.

– Byłej narze­czo­nej?

– Nie jej, ale w tam­tym miesz­ka­niu. Wzią­łem tylko doku­menty, naj­cen­niej­sze oso­bi­ste pamiątki, ubra­nia i tro­chę ksią­żek – wyja­śnił, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Jak wiesz, Paweł zro­bił mi pre­zent w postaci pięk­nego kuferka z oku­ciami. – Uśmiech­nął się.

– To prze­cież nie kufe­rek, a ogromny kufer!

– Ale jaki piękny! Intar­sje, oku­cia, zamknię­cie! – zachwy­cił się. – Zrobi mi jesz­cze inne, żebym miał na kolejne prze­pro­wadzki… – Uniósł zabaw­nie brew.

– Chyba Rabka będzie już twoim ostat­nim przy­stan­kiem. Nie uwa­żasz, że tak powinno się stać? – Spoj­rzała na niego pyta­jąco.

– Może miesz­ka­jąc i pra­cu­jąc bli­sko cie­bie, będę miał więk­sze szczę­ście niż dotąd?

– W kwe­stii pracy musisz zacząć myśleć bar­dziej pozy­tyw­nie – rze­kła zde­cy­do­wa­nym tonem Korynna. – No nic, zaraz roz­we­selę cię muzyką. – Uśmiech­nęła się, się­ga­jąc do swo­jej kolo­ro­wej torby. Wyjęła z niej pla­sti­kowe pudełko z płytą CD. – Gdzie ją wło­żyć? Aha, widzę. – Po chwili na ekra­nie wyświe­tliła się lista utwo­rów. – Nie będę wybie­rać, niech lecą po kolei, bo raczej nie znam daw­nych wło­skich pio­sen­ka­rzy – stwier­dziła po chwili wpa­try­wa­nia się w nazwi­ska arty­stów i tytuły pio­se­nek. – Vanessa mówiła mi, że kiedy jedzie swoim sre­brzy­stym pta­kiem, to czę­sto ją potem boli gar­dło.

– Ma nie­szczelne okna? – zdzi­wił się Jerzy.

– Tak gło­śno śpiewa! – Zaśmiała się.

Roz­le­gła się pierw­sza pio­senka. Oka­zało się nią Volare, znany jesz­cze i obec­nie prze­bój. Przy nim roz­ko­ły­sali się oboje. Jerzy tro­chę fał­szo­wał, ale to nie prze­szka­dzało im w dobrej zaba­wie.

– Dome­nico Modu­gno – odczy­tała Korynna z ekranu kon­soli, gdy skoń­czyła się pio­senka. – Jego nazwi­sko koja­rzę.

– Widzia­łem go kie­dyś w tele­wi­zji. Nosił cha­rak­te­ry­styczny wąsik. Rozu­miem nawet słowa pio­senki.

– O czym jest?

– O lata­niu, śpie­wa­niu, malo­wa­niu, księ­życu, słońcu… i błę­kit­nych oczach. Jak twoje.

– O błę­kit­nych oczach?! Dla­czego wcze­śniej tego nie wie­dzia­łam? Cudowna pio­senka, zda­rzało mi się ją sły­szeć, ale od teraz sta­nie się moim hym­nem! – Pod­nio­sła kciuk.

– Hym­nem?

– Pio­senką na dzień dobry, na poprawę humoru, no wiesz. Tobie też się podoba?

– Bar­dzo.

Korynna zaj­rzała w twarz Jerzego.

– Ale przed­tem nie odpo­wie­dzia­łeś mi, jakiej słu­chasz muzyki.

– W samo­cho­dzie nie­zmien­nie jed­nej sta­cji: RMF muzyka kla­syczna. Pusz­czają tam wszystko to, co lubię. Mówi­łem ci kie­dyś, że jestem fanem muzyki poważ­nej, cho­ciaż Paw­łowi zdra­dzi­łem ciut wię­cej.

– Zdra­dzi­łeś?!

– Roz­ma­wia­li­śmy… o kufer­kach, jego cudow­nej cha­cie, która ma duszę, o mojej pracy, pier­ścionku dla Vanessy… I tak jakoś wyszło.

– To prawda, tam jest nie­spo­ty­kana aura – potwier­dziła opi­nię o cha­cie Pawła. – Każ­dego ranka budzi­łam się jak nowo naro­dzona. W domu tak mi się nie udaje. – Potrzą­snęła głową. – A kiedy jeź­dzi­łeś z… – zawie­siła głos, uśmie­cha­jąc się nie­pew­nie – …to czego słu­cha­li­ście?

– To naprawdę nie jest cie­kawe. – Pokrę­cił głową, chcąc się wyłgać od odpo­wie­dzi.

– To było już ostat­nie pyta­nie o nią, cho­ciaż wła­ści­wie doty­czy cie­bie – zawa­hała się. – Bo jeśli ule­ga­łeś – unio­sła brew – to zna­czy, że…

– Ule­ga­łem, Korynno – nie pozwo­lił jej brnąć w przy­pusz­cze­nia – choć z dru­giej strony, to nie­wiele zna­czy.

– Na ile cię pozna­łam, nie wydaje mi się to do cie­bie podobne – oce­niła.

– Pew­nie tak, ale dla świę­tego spo­koju nie opo­no­wa­łem, kiedy ona po wej­ściu do auta natych­miast prze­łą­czała radio na TOK FM. Nie tyle robiła to dla muzyki, ile dla poli­tycz­nej papla­niny. Głów­nie z tego wła­śnie względu nie lubię tej sta­cji. Stąd kiedy jeż­dżę sam, nie­zmien­nie słu­cham muzycz­nego RMF-u, bo tam są tylko krót­kie wia­do­mo­ści, a potem już tylko muzyka i muzyka.

– Ja nie­zbyt inte­re­suję się poli­tyką, oby­wam się nawet bez dzien­ni­ków tele­wi­zyj­nych, ale gdy­bym wtedy nie włą­czyła tele­wi­zora, nie dowie­dzia­ła­bym się o kata­stro­fie pociągu… – Korynna przy­mknęła oczy.

– Przy­pad­kiem znowu dowie­dzie­li­śmy się cze­goś nowego o sobie – ode­zwał się po chwili ciszy Jerzy. – Lubię z tobą roz­ma­wiać, bo wciąż odkry­wam kolejne obszary spoza medy­cyny, o któ­rych zapo­mnia­łem, że w ogóle ist­nieją. – Spoj­rzeli po sobie. – Włącz w takim razie ponow­nie tę rado­sną muzykę Vanessy – popro­sił.

Korynna ski­nęła głową i naci­snęła przy­cisk play w odtwa­rza­czu. Po chwili roz­le­gła się kolejna pio­senka.

– Gianni Morandi In Ginoc­chio da Te – odczy­tała Korynna, kale­cząc język wło­ski. Uśmiech­nęła się, a razem z nią Jerzy. – Ależ on prze­żywa – powie­działa cicho, wska­zu­jąc na odtwa­rzacz. – O czym śpiewa ten cały… Gianni?

– Że klę­czy przed dziew­czyną, a wła­ści­wie – Jerzy zmarsz­czył czoło i uniósł palec – oświad­cza, że wróci do niej na kola­nach. Będzie cało­wał ją po rękach, pro­sił o wyba­cze­nie. Wyznaje, że nie ist­nieją dla niego inne dziew­czyny, tylko ona – dodał po wsłu­cha­niu się w dal­sze słowa. – To tak ogól­nie, bo ja tylko… no wiesz. – Mru­gnął.

– Mia­łeś język wło­ski na stu­diach?

– Spodo­bała mi się łacina, zresztą ona na medy­cy­nie jest nie­zbędna, więc doło­ży­łem sobie wło­ski, który z niej wyewo­lu­ował. Po roku zre­zy­gno­wa­łem jed­nak z niego ze względu na coraz więk­szą liczbę zali­czeń, semi­na­riów, egza­mi­nów z przed­mio­tów medycz­nych. Zaczęło mi zwy­czaj­nie bra­ko­wać czasu.

– Jasne. A ja uczy­łam się wyłącz­nie angiel­skiego, i to tylko tyle, ile było trzeba. Wola­łam malo­wać niż dukać słówka. Ale mimo to jakoś się doga­duję z anglo­ję­zycz­nymi klien­tami, kiedy poja­wiają się przy murach czy przy Bar­ba­ka­nie i mają ochotę coś ode mnie kupić – wyja­śniła z uśmie­chem.

– I to jest naj­waż­niej­sze. A dokąd wyjeż­dża­łaś za gra­nicę, bo o tym jakoś nie udało nam się roz­ma­wiać?

– Tury­stycz­nie ni­gdzie. – Wzru­szyła ramio­nami. – Jedy­nie na ple­nery z uczelni, a i to tylko na Węgry, bo nasz opie­kun miał tam zna­jo­mego.

– To przy­naj­mniej pozna­łaś tro­chę ten ich zakrę­cony język.

– Węgier­ski nie ma nic z naszej sło­wiań­skiej melo­dyj­no­ści, jest wręcz szorstki. Mnie ciut śmie­szył, bo zawsze wyda­wało mi się, że oni kolejne słowa wymy­ślają na pocze­ka­niu. – Uśmiech­nęła się sze­roko. – Ale zapa­mię­ta­łam chyba naj­waż­niej­sze ich słowo: egészségedre! – wykrzyk­nęła i zaraź­li­wie się roze­śmiała w głos.

– Jasne. Na zdro­wie! – dołą­czył śmie­chem Jerzy. – Nie byłem tam, ale ten toast znam, bo w trak­cie stu­diów spo­ty­ka­li­śmy się ze stu­den­tami medy­cyny z Węgier. Fajne czasy i fajni ludzie.

– Węgrzy są bar­dzo pozy­tyw­nie nasta­wieni do życia.

– Tak ich wła­śnie zapa­mię­ta­łem.

Potem w prze­strzeni auta roz­brzmie­wały kolejno prze­boje innych daw­nych gwiazd wło­skiej pio­senki. Powta­rzały się takie nazwi­ska jak Pep­pino di Capri, Mina, Toto Cotu­gno, Al Bano z Rominą Power, Eros Ramaz­zotti, Adriano Celen­tano czy Rita Pavone, prze­ry­wane wymianą myśli na kan­wie tema­tów pio­se­nek. Naj­dłuż­sza dys­ku­sja poto­czyła się wokół pio­senki Umberta Toz­ziego zaty­tu­ło­wa­nej Ti amo. Począt­kowo Jerzy wzbra­niał się tłu­ma­czyć jej słowa, ale Koryn­nie udało się go zachę­cić.

– No dobrze. Sama chcia­łaś – zachi­cho­tał. – Prosi ją, wojow­nik z papieru, o prze­ba­cze­nie, ale też o to, by przy­go­to­wała do spa­nia lnianą pościel, a wcze­śniej podała białe wino, które zro­biła pod jego nie­obec­ność.

– A co on w tym cza­sie robił? Gdzie był? – Korynna prze­chy­liła głowę.

– No… gdzieś na pewno. – Ponow­nie zachi­cho­tał Jerzy. – Ze słów pio­senki nie wynika gdzie, jed­nak wraca do niej.

– Łaskawca. Tak naj­le­piej. Poszedł sobie z kom­pa­nami popić albo na ksiuty, a teraz głodny i zmę­czony wraca.

– Ze słów zro­zu­mia­łem, że aku­rat jest pierw­szy maja, święto. – Jerzy mru­gnął.

– I wła­śnie dla­tego liczy na lep­sze jedze­nie?

– Kto wie? Ale na początku oświad­czył, że jeśli ona rzuci monetą i wyj­dzie reszka, to trudno, odej­dzie, zgo­dzi się na roz­sta­nie.

– A więc sprawę miło­ści chce uza­leż­nić od rzutu monetą?!

– Dla­tego naj­pierw powie­dział, że ją kocha, a dopiero potem było o mone­cie.

– Dla mnie to zwy­kły szan­taż emo­cjo­nalny. Tak nie wolno. – Korynna pokrę­ciła głową. – A co było na końcu? – zacie­ka­wiła się, gdy wybrzmiały ostat­nie słowa i dźwięki muzyki.

– Że chce przy niej spać snem dziecka i prosi, by swoją złość prze­mie­niła w spo­kój i w suk­nię ze świa­tła.

– O! I jesz­cze drań sta­wia warunki. A gdzie prze­pro­siny?

– Obie­cuje, że przy niej zaśnie jak dziecko i będzie śnił o… koni­kach.

– Ona się uro­biła, cze­ka­jąc na niego, a on zaśnie i będzie śnił. A do tego jesz­cze o koni­kach! Gno­jek! – Zama­chała ręką.

– Ale cały czas jej wyznaje Ti amo, kocham cię. – Jerzy poki­wał głową. – Poza tym uwiel­bia, kiedy ona pra­su­jąc, śpiewa.

– I jesz­cze to! Kobieta ma zacho­wać olim­pij­ski spo­kój przy pracy, bo łaskawca wró­cił.

– Ale zapew­nia, że ją kocha… na pewno tak mocno jak nikt inny.

– Ech… – Mach­nęła ręka Korynna uba­wiona toczoną roz­mową. – Skąd wiesz, że poczu­łam się głodna? – zmie­niła temat, widząc, że już od jakie­goś czasu wpa­try­wał się uważ­nie w tablice przy dro­dze, aż wresz­cie wyszu­kał wzro­kiem jakiś zajazd i zado­wo­lony zje­chał na par­king przed nim.

– Bo też zgłod­nia­łem. Resztki ener­gii wyssało mi tłu­ma­cze­nie tek­stu o prze­ży­ciach boha­tera pio­senki. Tozzi opo­wia­dał histo­rię z wła­snego życia i wcale nie musiało być tak jed­no­stron­nie, naj­pew­niej co nieco prze­mil­czał.

– Ale to wykom­bi­no­wa­łeś już sam, prawda? – Spoj­rzała na niego badaw­czo, kiedy usie­dli przy sto­liku.

– To prawda, zmy­śli­łem – przy­znał. – Choć sądzę, że mógł coś zjeść poza domem, bo u niej liczył tylko na białe wino.

– Krótko mówiąc, chciał się dopić i pójść spać! Jak praw­dziwy facet – fuk­nęła, ale zaraz się uśmiech­nęła.

– A ty byś jak wolała?

– Nie lubię męż­czyzn piją­cych dla sportu. – Wzru­szyła ramio­nami.

– Znasz takich?

– W każ­dym śro­do­wi­sku są tacy. Wśród mala­rzy także.

– Ale oso­bi­ście pozna­łaś takich?

– Obser­wo­wa­łam i to wystar­czy. – Pokrę­ciła głową.

– Wiesz, pierw­szy raz zda­rzyło mi się słu­chać pio­senki, żeby na bie­żąco ana­li­zo­wać jej słowa.

W mię­dzy­cza­sie zdą­żyli zamó­wić obiad, a kel­nerka szybko przy­nio­sła dania.

– I jakie wnio­ski z tej ana­lizy? – spy­tała, zabie­ra­jąc się do jedze­nia.

– Roz­mowa o tek­stach pio­se­nek to cał­kiem fajna zabawa. Można wza­jem­nie sporo się dowie­dzieć o poglą­dach na wiele życio­wych spraw. A czy masz deskę do pra­so­wa­nia? – zachi­cho­tał.

– Po two­ich reak­cjach wnio­skuję, że dzi­siaj podob­nie jak ja polu­bi­łeś wło­ską muzykę roz­ryw­kową.

– Nie­które z tych pio­se­nek już kie­dyś wyła­pa­łem z eteru – uśmiech­nięty Jerzy rozej­rzał się zabaw­nie wokół – ale cały ten zestaw Vanessy jest naprawdę super. Może nawet zro­bię sobie jego kopię?

– Musisz, bo płyta zosta­nie u mnie, ale cza­sami… może posłu­chamy też razem, kto wie? – Korynna kokie­te­ryj­nie prze­chy­liła głowę.

– Liczę na wiele wspól­nych jazd – odparł Jerzy – ale co innego cze­kać na Volare, które może się gdzieś poja­wić w pro­gra­mie radio­wym, a co innego wło­żyć płytę i czło­wiek auto­ma­tycz­nie wie, że będzie miał dobry humor! Kie­dyś potra­fi­łem kopio­wać płyty, bo w sumie to nic trud­nego, więc pew­nie mi się uda. Jak dotąd jecha­li­śmy dobrze, więc krótko po dwu­dzie­stej będziemy w Kra­ko­wie. – Spoj­rzał na zega­rek.

– Skoro tak, to żad­nych zaku­pów po dro­dze nie będę robiła, a kola­cję zjemy gdzieś przy rynku. Może być?

– Samo miej­sce, zna­czy kra­kow­ski rynek, to dosko­nały wybór – ucie­szył się.

– A wie­dzia­łeś, że w Kra­ko­wie jest pięć ryn­ków?

– Pięć?!

– My zjemy kola­cję przy Rynku Głów­nym, ale są jesz­cze rynki: Kle­par­ski, czyli mój, Dęb­nicki, Pod­gór­ski i Mały Rynek na tyłach kościoła Mariac­kiego. Wszystko ci pokażę – obie­cała, spo­glą­da­jąc na niego wesoło, na co odpo­wie­dział sze­ro­kim uśmie­chem.

– Sły­sza­łem, jak Vanessa chwa­liła cię za zna­jo­mość Wawelu, innych zabyt­ków mia­sta, nawet kop­ców – przy­po­mniał sobie.

– Na nie też się wybie­rzemy. Pod­czas pierw­szego two­jego pobytu zro­bimy tylko ogólny prze­gląd Kra­kowa, to zna­czy objazd po mie­ście z krót­kimi przy­stan­kami. Ukła­dam to sobie w tle – pod­su­mo­wała Korynna, a jej palec zawi­ro­wał nad głową.

– A Wawel kiedy?

– Na Wawel pój­dziemy wiele razy, ale na począ­tek wybie­rzemy się do kate­dry. Tam prze­cież bije źró­dło naszych dzie­jów – pod­kre­śliła poważ­nym tonem.

– Wspo­mi­na­łaś pod­czas spa­ce­rów po lesie, a także wcze­śniej w Gdyni, o tacie i dziadku. Dobrze, że mia­łaś takich nauczy­cieli.

– Cza­sami bar­dzo mi ich bra­kuje. – Korynna wes­tchnęła smutno.

Jerzy dotknął jej dłoni, a ona pod­nio­sła na niego swoje sza­fi­rowe oczy i blado się uśmiech­nęła.

– Sma­ko­wał mi obiad – rzu­ciła nagle i obli­zała się z prze­sadą.

– A mówi­łem ci, że sam potra­fię i lubię pich­cić?

– Nie było dotąd oka­zji. Ale cie­szę się z tego. Super! Ja też coś nie­coś umiem, choć moż­li­wo­ści mam raczej słabe.

– Moż­li­wo­ści?! One są i tu, i tu. – Jerzy wska­zał kolejno na głowę i ręce.

– Cho­dziło mi o moż­li­wo­ści sprzę­towe, że tak je nazwę. Mam małą dwu­pal­ni­kową kuchenkę bez pie­kar­nika. – Korynna się skrzy­wiła. – Kiedy była u mnie Vanessa, posta­no­wi­ły­śmy w dniu przed jej wyjaz­dem zro­bić wspól­nie wege­ta­riań­ski obiad. Poszły­śmy na zakupy na mój Rynek Kle­par­ski i wró­ci­ły­śmy z koszy­kiem wyła­do­wa­nym warzy­wami. Ona kie­ro­wała całą akcją, bo ma do goto­wa­nia jed­nak lep­szy dryg.

– I co zro­bi­ły­ście?

– Leczo. – Obli­zała się.

– Uwiel­biam. Cza­sami robi­łem sobie pseu­do­le­czo z podwójną por­cją pod­su­sza­nej kieł­basy. – Mru­gnął. – Żeby było bar­dziej tre­ściwe.

– Też bym tak potra­fiła. – Mach­nęła ręką, chi­cho­cząc. – Przy oka­zji opo­wie­działa mi, jak się robi na przy­kład ragù alla bolo­gnese – dodała, kale­cząc język wło­ski. – Zapi­sa­łam kilka poda­nych prze­pi­sów w zeszy­cie i mia­łam pró­bo­wać po jej wyjeź­dzie, ale nie­stety. – Spo­waż­niała.

– Ważne, że je masz – pocie­szył ją. – Jeśli pozwo­lisz, to może razem coś zro­bimy?

– Poważ­nie?! Chciał­byś ze mną kroić pomi­dory, cebulę czy paprykę albo stać przy kuchni?

– Zawsze roz­po­czy­na­łem kuchenną pracę od zje­dze­nia kilku pla­ster­ków kieł­basy, żeby mieć siłę, a potem już szło. – Puścił do niej oko. – Lubię robić zakupy, ow­szem. – Poki­wał głową, gdy spoj­rzała na niego z nie­do­wie­rza­niem. – Roz­róż­niam warzywa i owoce, nie­które mięsa, a nawet rodzaje maka­ro­nów. Mój aka­de­micki nauczy­ciel wło­skiego Pie­tro z Medio­lanu opo­wia­dał nam sze­roko o nich. Spa­ghetti to długi maka­ron nitki, taglia­telle to maka­ron wstążki, fusilli to świ­derki, penne to z kolei rurki – nabrał powie­trza w płuca – con­chi­glioni to muszle, a pap­par­delle to sze­ro­kie wstążki – wymie­niał coraz bar­dziej roz­ba­wiony.

– Dobrze to wszystko wie­dzieć. Ja wtedy zapi­sa­łam sobie mię­dzy innymi prze­pis Vanessy na lasa­gne bolo­gnese.

– Gdzieś kie­dyś jadłem laza­nię, ale zro­biona samemu w domu to dopiero musi być cymes. – Prze­wró­cił oczami.

– Tylko do niej potrzebny jest pie­kar­nik, a jak mówi­łam… u mnie jest dwu­pal­ni­kowa kuchenka. – Wzru­szyła ramio­nami.

– Nie martw się. Zaczniemy od leczo, a potem się zoba­czy. – Jerzy uśmiech­nął się roz­bra­ja­jąco.

– Przy jedze­niu o jedze­niu… – Korynna omio­tła wzro­kiem talerz, z któ­rego szybko zni­kała por­cja obia­dowa. – W swoim gro­nie na ogół roz­ma­wiamy o far­bach, płót­nach i takich tam.

– A z kolei u mnie o wyrost­kach, ner­wo­bó­lach albo poła­ma­nych koń­czy­nach. – Jerzy stłu­mił śmiech. – Jed­nak roz­mowy o pio­sen­kach czy jedze­niu są lep­sze.

– Chyba masz rację. – Korynna dopiła ze szklanki kom­pot i wytarła ser­wetką usta. – Możemy, Jerzy, ruszać.

– A kawa? Mówi­łaś wcze­śniej, że też wypi­jemy…

– Zatrzy­mamy się jesz­cze gdzieś za godzinę, może dwie, teraz i tak bym nie zmie­ściła – weszła mu w słowo, wska­zu­jąc bez żenady na brzuch.

– Pew­nie masz rację, jedziemy.

Wkrótce znowu słu­chali wło­skiej muzyki. Jerzy opo­wia­dał, o czym są pio­senki, cza­sami zmie­niali temat, a przed dotar­ciem na Śląsk zro­bili sobie kawowy przy­sta­nek w nie­wiel­kim zajeź­dzie o wystroju myśliw­skim.

– Ten aku­rat znam, więc wiem na pewno, że ci się spodoba – powie­dział, kiedy ruszyli z par­kingu w kie­runku drzwi wej­ścio­wych. – Kie­dyś jecha­łem ze Szcze­cina busem na kon­fe­ren­cję do Kato­wic i tutaj się zatrzy­ma­li­śmy.

Zamó­wili po kawałku szar­lotki, bo kel­nerka pochwa­liła się, że przed momen­tem przy­wie­ziono świeże cia­sto.

– Przy­tyję – zażar­to­wała Korynna.

– Oj tam. – Uśmiech­nął się. – A nie wiesz cza­sem, czy w pobliżu two­jego domu jest jakiś strze­żony par­king?

– Jest, ale to aż ze dwie­ście metrów – odparła po chwili waha­nia. – Tyle że tam może być drogo.

– Kilka zło­tych wię­cej mogę zapła­cić, byle sen był spo­kojny – odparł, spo­glą­da­jąc na nią prze­cią­gle.

– Teraz znowu zaczy­nam się dener­wo­wać bała­ga­nem, jaki zosta­wi­łam w domu – rze­kła, spusz­cza­jąc wzrok. Jerzy pogła­dził parę razy jej dłoń, aż się na powrót uśmiech­nęła.

– Cią­gle mam w pamięci nasze wspólne opa­la­nie się na kocu – powie­dział, by roz­pro­szyć stre­su­jące ją myśli.

– Mia­łeś wtedy mocno roz­grzany tors… – Spoj­rzała na niego śmie­lej.

– A ty wyjąt­kowo smaczne usta – odpo­wie­dział z roman­tycz­nym wes­tchnie­niem.

– Mówmy lepiej o kawie albo o muzyce – zaśmiała się, ale jej palce musnęły jego dłoń. – O rany – zanie­po­ko­iła się nagle – czy Vanessa nas na tym kocu nie podej­rzała? Albo ktoś inny?

– Wzgó­rze, na które się wdra­pa­li­śmy, leży powy­żej wszyst­kich oko­licz­nych domostw, a z innych wzgórz trzeba by chyba użyć woj­sko­wych lor­net. – Zachi­cho­tał. – Wcze­śniej zdą­ży­łem doko­nać lustra­cji przed­pola – zaśmiał się cicho.

– Ty sza­ta­nie. – Pogro­ziła mu roz­ba­wiona tą wymianą zdań.

– Jesteś, Korynno… – Jego oczy i tembr głosu wska­zy­wały, że ma zamiar powie­dzieć coś wyjąt­ko­wego.

– Nie teraz, Jerzy – popro­siła go cicho. – Zostaw to na wie­czór. Ja też cze­kam. – Jej oczy błysz­czały.

W odpo­wie­dzi deli­kat­nie uści­snął jej dłoń.

Rozdział 2.

2.

W Kra­ko­wie udało im się zna­leźć miej­sce na strze­żo­nym par­kingu, o któ­rym wspo­mniała Korynna. Kiedy weszli na podwó­rze jej domu obju­czeni baga­żami, Jerzy doj­rzał na ogrom­nym drew­nia­nym bal­ko­nie, cią­gną­cym się wzdłuż trzech boków kamie­nicy, zarys kilku postaci. Były widoczne w świe­tle pada­ją­cym z okien wycho­dzą­cych na gale­rię.

– Cześć, Kora! Witaj, Kolo­rowa! Uuu! Gdzieś ty była cały mie­siąc! – dobie­gły z róż­nych kie­run­ków głosy powi­ta­nia.

– Dobry wie­czór – posta­no­wił ode­zwać się gło­śno Jerzy.

– Witamy dżen­tel­mena! Dobry wie­czór! – usły­szał odpo­wie­dzi.

Skło­nił głowę w kie­runku jarzą­cych się na gale­rii papie­ro­sów.

– Witam wszyst­kich! – Pod­nió­sł­szy rękę, ode­zwała się lekko spe­szona dziew­czyna.

Po chwili klucz Korynny zachro­bo­tał w zamku, otwo­rzyła drzwi na oścież i weszli do miesz­ka­nia.

– Czu­jesz? – spy­tała, zapa­liw­szy świa­tło i wcią­ga­jąc z prze­sadą w płuca powie­trze. – Mie­siąc nie­wie­trzone – odpo­wie­działa sama sobie.

– U babci w Kosza­li­nie było podob­nie. To urok sta­rego budow­nic­twa, ale mnie się dobrze koja­rzy – sko­men­to­wał Jerzy, sta­wia­jąc na pod­ło­dze bagaże. – O! Jaki ele­gancki zestaw! – pochwa­lił, ogar­nia­jąc wzro­kiem sofę i dwa fotele.

– Podo­bają ci się?!

– Od razu widać, że wygodne. Teraz takich już nie robią. – Pod­szedł i pokle­pał sie­dzi­ska.

– Zupeł­nie jak­bym sły­szała Vanessę.

– Ale ja z nią o żad­nych szcze­gó­łach wypo­sa­że­nia two­jego miesz­ka­nia nie roz­ma­wia­łem – zaprze­czył, jakby się bro­nił. – Sły­sza­łem tylko jej opi­nię, że faj­nie miesz­kasz. Głosy docho­dzące z gale­rii przed chwilą powie­działy mi też, że jesteś tutaj lubiana.

– Swo­ich sąsia­dów też bar­dzo lubię, bo jak nie ich, to kogo?

– Masz rację. Sąsia­dów trudno sobie wybrać. O, podobny bufet mieli moi dziad­ko­wie… – Wpa­trzył się w ory­gi­nalny mebel sprzed lat, a po chwili pod­szedł do niego i dotknął pal­cami błysz­czą­cej lakie­rem nad­stawki. – Zegar też może na nim był, ale na pewno nie z zie­loną tar­czą. Od razu widać, że jesteś artystką, skoro taki wybra­łaś. Gra­tu­luję. – Poki­wał głową z uzna­niem.

– Wszystko to mam… raczej z musu, nawet tę wielką szafę.

– Ona też kom­po­nuje się tu zna­ko­mi­cie – oce­nił, obra­ca­jąc się wokół.

– Za to okrą­gły stół zawsze lubi­łam. – Korynna popra­wiła na jego bla­cie wyszy­waną ser­wetę. – Uwiel­bia­łam przy nim jeść maliny ze śmie­taną, które bab­cia kupo­wała na Sta­rym Kle­pa­rzu. Szklankę jed­nak zdą­ży­łam wsta­wić do umy­walki, a nie zosta­wi­łam na stole. – Uśmiech­nęła się, bo ta kon­sta­ta­cja plus pochwały usły­szane z ust Jerzego popra­wiły znacz­nie jej humor.

– Może kuchenna część salo­niku jest nie­wielka, ale teraz wszy­scy urzą­dzają pokoje z anek­sem kuchen­nym. Twój salon według mnie ma duszę.

– W zasa­dzie wszystko tu zostało w spadku po dziad­kach, więc mój udział…

– Co ty mówisz, Korynno! Twój udział jest ogromny, decy­du­jący! Prze­cież sama posta­no­wi­łaś zosta­wić piękne i funk­cjo­nalne meble, które ide­al­nie tu pasują. Teraz wszy­scy naj­pierw usu­wają poprzed­nie meble, nazy­wa­jąc je sta­rymi gra­tami, a prze­cież one mają duszę. – Rozej­rzał się raz jesz­cze z uwagą po salo­niku. – Nie­które nowe meble to dopiero są niefunk­cjo­nalne graty. I jesz­cze każą pła­cić za nie ogromne pie­nią­dze.

– Cie­szę się, że ci się tu podoba. – Musnęła war­gami jego poli­czek. – Tam jest drugi pokój. – Wska­zała na uchy­lone drzwi. – W nim śpię i… maluję, a w przed­po­koju… Nie zdą­ży­łeś pew­nie dostrzec, za kotarą są jesz­cze jedne drzwi. – Odwró­ciła się w tamtą stronę. – Skry­wają pomiesz­cze­nie, wnękę, gdzie znaj­dują się dodat­kowa duża szafa i drzwi do małej ubi­ka­cji z prysz­ni­cem. To jest ta jedyna rzecz, którą udało mi się tutaj zmie­nić, bo ina­czej musia­ła­bym cho­dzić do łaźni miej­skiej.

– Czy mogę tam zer­k­nąć? – Nie cze­ka­jąc na pozwo­le­nie, ruszył w kie­runku przed­po­koju.

– Dobrze, idź, a ja tym­cza­sem ogarnę łóżko.

Wkrótce spo­tkali się z powro­tem w salo­nie.

– Wszystko roz­wią­za­łaś ide­al­nie. – Znowu ją pochwa­lił. – Pomy­śla­łaś nawet o gniazdku przy lustrze. Będę miał gdzie pod­łą­czyć maszynkę do gole­nia.

– Jesteś łobuz. – Pogro­ziła mu, ale on ją przy­gar­nął i mocno poca­ło­wał.

– Pocze­kaj! – Odsko­czyła od niego. – Nie opu­ści­łam żalu­zji! – Wska­zała na okno wycho­dzące na gale­rię. – Na pewno ktoś nas widział – jęk­nęła.

– Skoro oni są jak rodzina… – Uniósł zabaw­nie brew.

– Tego nie powie­dzia­łam, tyle tylko, że lubię ich wszyst­kich.

Kiedy opu­ściła żalu­zję, wtu­liła się w niego mocno i soczy­ście poca­ło­wała. Jego ręce roz­bie­gły się po jej ciele.

– Wiesz co, Jerzy? – prze­rwała mu karesy, wyzwa­la­jąc się z jego ramion. – Pro­po­nuję naj­pierw spa­cer na Rynek Główny, bo spę­dzi­li­śmy pra­wie cały dzień na sie­dząco. Popra­wię tylko tro­chę buźkę, a potem ty. – Wska­zała w kie­runku przed­po­koju i podała mu przy­nie­siony z dru­giego pokoju ręcz­nik.

– A ja w mię­dzy­cza­sie mogę zer­k­nąć tam? – Spoj­rzał w stronę jej sypialni.

– Pod warun­kiem że to będzie tylko rzu­ce­nie okiem. – Mru­gnęła i ruszyła do łazienki.

Kiedy Korynna znik­nęła w przed­po­koju, spoj­rze­nie Jerzego na moment skie­ro­wało się w stronę naroż­nika salonu, w któ­rym urzą­dzona była kuch­nia. Spoj­rzał na ścianę z szaf­kami i zle­wo­zmy­wa­kiem oraz małą dwu­pal­ni­kową kuchenkę gazową sto­jącą na kamien­nym bla­cie jed­nej z sza­fek. Palce jego dłoni prze­ma­sze­ro­wały po niej. Oce­nił bły­ska­wicz­nie, że czte­ro­pal­ni­kowa duża kuchenka z pie­kar­ni­kiem zmie­ści­łaby się na jej miej­scu, a obok lodówki dałoby się wygo­spo­da­ro­wać miej­sce na tamtą szafkę z dodat­kową nad­stawką. Poki­wał głową.

Teraz dopiero sze­rzej uchy­lił drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia i sta­nął w jego progu. Na twa­rzy poja­wił mu się sze­roki uśmiech. Ujrzał pokój urzą­dzony w tona­cji biało-lawen­do­wej, z dużym mał­żeń­skim łóż­kiem o drew­nia­nym wez­gło­wiu. Pod­szedł do niego i prze­su­nął po nim pal­cami. Uznał, że Korynna sama poma­lo­wała stare łóżko farbą akry­lową. Spryt­nie, przy tym tech­nicz­nie bez zarzutu. Podob­nie zro­biła pew­nie z pozo­sta­łym wypo­sa­że­niem pokoju. Uśmiech­nął się. Bar­dzo mu się wszystko podo­bało. Mały sto­lik z lustrem i zgrab­nym krze­słem, płytka, choć sze­roka bie­liź­niarka zaj­mu­jąca znaczną część ściany, roz­sta­wione w pobliżu okna w naroż­niku pokoju szta­lugi malar­skie, cie­kawe obrazki na ścia­nach. Bez­wied­nie naci­snął dło­nią mate­rac łóżka i pode­rwał ją jak opa­rzony. Zer­k­nął w kie­runku drzwi i wyco­fał się pod nie. Oparty o fra­mugę znowu się uśmiech­nął. Po chwili poczuł na ramie­niu dłoń Korynny.

– I co? – spy­tała cicho.

– Praw­dziwa z cie­bie artystka. Jestem pewien, że sama tutaj wszystko wycza­ro­wa­łaś.

– Zro­bi­łam to przez jeden week­end, choć wcze­śniej zasta­na­wia­łam się przez ponad pół roku.

– Praw­dziwa mistrzyni. – Pogra­tu­lo­wał cału­sem.

Teraz mógł otak­so­wać ją wzro­kiem. Zamie­niła dżinsy na kolo­rową spód­nicę, do tego czer­wona bluzka z dużym dekol­tem. Popra­wiła ucze­sa­nie i użyła moc­niej­szej szminki niż na trasę. Wyglą­dała i pach­niała uro­czo.

– Daj mi pięć minut, też się nieco… popra­wię. – Mru­gnął i skie­ro­wał się w stronę swo­jej torby. Po chwili ruszył do łazienki.

Po pię­ciu minu­tach scho­dzili scho­dami na podwó­rze. Na gale­rii było jesz­cze kilka postaci z jarzą­cymi się papie­ro­sami, ale tym razem nikt się do nich nie ode­zwał.

– Prze­żyli coś na miarę szoku poznaw­czego – szep­nęła Korynna, chi­cho­cząc, kiedy wyszli na ulicę.

Wsu­nęła rękę pod ramię Jerzego, który natych­miast deli­kat­nie obtu­lił jej dłoń.

– Tak się cie­szę, że podoba ci się mój dom – rzu­ciła, zer­ka­jąc za sie­bie.

– Przy­tulne i wysma­ko­wane miesz­kanko. – Posta­no­wił raz jesz­cze ją pochwa­lić. – Chciał­bym mieć takie – wes­tchnął głę­boko.

– Możesz u mnie bywać, kiedy tylko zechcesz.

– Jesteś, Korynno, cudowna.

Kola­cję zje­dli w restau­ra­cji U Wie­rzynka. Jerzy po wcze­śniej­szym nastro­jo­wym spa­ce­rze wokół Rynku Głów­nego i wysłu­cha­niu opo­wie­ści o tym lokalu, się­ga­ją­cych cza­sów Kazi­mie­rza Wiel­kiego i zna­nej uczty, nie chciał już sły­szeć o innym miej­scu. Koryn­nie spodo­bał się jego wybór, cho­ciaż wolała tanie knajpki, w któ­rych bywała ze swoją bohemą.

Wra­ca­jąc na Kro­wo­der­ską, zatrzy­mali się obok Bar­ba­kanu. Tutaj Korynna też dała upust swo­jej wie­dzy.

– To był tylko wstęp, jutro dokoń­czymy. – Uśmiech­nęła się.

– Jesteś jak ency­klo­pe­dia, Wiki­pe­dia i czte­ro­to­mowa histo­ria… w jed­nym. Mam ją, ale auto­rów nie pamię­tam. – Wzru­szył ramio­nami. – Jestem w szoku, kocha­nie.

Po przyj­ściu do domu Korynna zapa­rzyła her­batę.

– Trzeba naj­pierw spa­lić tłusz­czyk, bo po Wie­rzynku zro­bi­li­śmy jed­nak za krótki spa­cer.

– Z przy­jem­no­ścią się napiję.

– Te fili­żanki i tale­rzyki bab­cia odzie­dzi­czyła po swo­jej mamie – oznaj­miła, poda­jąc her­batę.

– Jesz­cze ni­gdy nie widzia­łem malun­ków gołębi w gniaz­dach na por­ce­la­nie.

– Takie piękne rze­czy można zna­leźć tylko w Kra­ko­wie.

– I tak ty jesteś naj­pięk­niej­sza. – Jerzy poca­ło­wał ją.

– Naj­pierw odszedł dzia­dek. – Po chwili mil­cze­nia ode­zwała się nie­spo­dzie­wa­nie Korynna. Jerzy głę­boko wes­tchnął i pogła­dził jej rękę. Czuł, że dziew­czyna będzie chciała mu opo­wie­dzieć coś o swo­jej rodzi­nie, ski­nął więc głową, zachę­ca­jąc ją do mówie­nia. – Bab­cia długo pła­kała, ale kiedy po pogrze­bie wpro­wa­dzi­łam się do niej, skoń­czyła swoje smutki jak nożem uciął. Znowu miała się kim zaj­mo­wać. Opo­wia­dała mi dużo o dziadka zale­tach, ale też o przy­wa­rach, na ogół miała humor. Wie­dzia­łam jed­nak, że to maska. Dosta­wała coraz sil­niej­sze lekar­stwa na serce, nie chciała się poło­żyć do szpi­tala. Moja mama i jej sio­stra nie potra­fiły jej prze­ko­nać. Odwie­dzała nas jej lekarka, któ­rej za to eks­tra pła­ciły, ale bab­cia w oczach sła­bła. Chyba chciała znów się połą­czyć z dziad­kiem. Wyje­cha­łam na trzy­dniowy ple­ner nad Zalew Czorsz­tyń­ski. Dru­giego dnia rano zadzwo­niła mama, że bab­cia nie żyje. Wró­ci­łam więc do Kra­kowa. Pogrzeb, smu­tek. Potem krą­ży­łam mię­dzy miesz­ka­niem rodzi­ców a tym. Tutaj wszystko zostało jak za życia dziad­ków. Te meble, ciemne tapety w kwiaty na ścia­nach. W łazience prysz­nic, który roz­wi­jało się tylko do kąpieli, a potem trzeba było wycie­rać do sucha lam­pe­rie, posadzkę i ubi­ka­cję. Wszy­scy im radzili ina­czej, ale dziad­ko­wie byli uparci. Im to wystar­czało.

– Ty za to zro­bi­łaś z łazienki dzieło sztuki.

– Potra­fisz chwa­lić, ale w tych gaba­ry­tach wię­cej się nie dało.

– Przyj­rza­łem się dokład­nie i na pewno nie zro­bił­bym ina­czej.

– Po śmierci babci zosta­wa­łam tu cza­sem na noc, żeby nie tłuc się noc­nym tram­wa­jem do Mistrze­jo­wic. Zresztą miesz­ka­nie było już wcze­śniej zapi­sane na mnie. Sprze­da­wa­łam obrazy, malo­wa­łam na Plan­tach czy gdzieś tam… Stąd mia­łam bli­żej ze szta­lu­gami. Cza­sami jakaś impreza ze zna­jo­mymi, no wiesz…

– W tych knajp­kach, które poka­zy­wa­łaś?

– Prze­waż­nie tam, ale też na Kazi­mie­rzu. Lubię tamto miej­sce za jego nie­po­wta­rzalny kli­mat i kle­zmer­ską muzykę.

– Poka­żesz mi?

– Zapla­no­wa­łam, że pój­dziemy tam na jedną z kola­cji.

– Jak pięk­nie.

– Kiedy tutaj zosta­wa­łam na noc, też korzy­sta­łam z tego prysz­nica – wró­ciła do tematu łazienki – ale co dwa, trzy dni jeź­dzi­łam do rodzi­ców porząd­nie się wyką­pać, umyć włosy, odkar­mić. – Zachi­cho­tała, jed­nak po chwili spo­waż­niała i przy­mknęła oczy. – Byłam tutaj, kiedy zadzwo­niła do mnie poli­cja o wypadku rodzi­ców. Tata miał w komórce wpi­sany numer tele­fonu do mnie jako ICE1. Mama miała wpi­sane podob­nie. Ja też mam wciąż zapi­sane ich numery. To taka pamiątka.

Jerzy pochwy­cił jej dłoń w swoje ręce. Podzię­ko­wała spoj­rze­niem.

– Strasz­nie ich śmierć prze­ży­łam. Wspo­ma­gała mnie cio­cia Ela, sio­stra mamy, a jesz­cze bar­dziej jej mąż, wujek, bo wszę­dzie mnie woził. Że też w taką pogodę wybrali się wtedy w trasę – rzu­ciła i na chwilę zamil­kła.

– Ni­gdy nie wiemy, co, gdzie i kiedy może nam się przy­da­rzyć – powie­dział cicho.

– Bar­dzo tęsk­nię do taty, mojego nauczy­ciela, zresztą do obojga rodzi­ców. Szybko pod­ję­łam decy­zję, że nie chcę dalej miesz­kać w nowo­huc­kim miesz­ka­niu, w któ­rym spę­dzi­łam tyle lat w szczę­ściu. W tym cza­sie mia­łam do wyboru oba. Pew­nie by mnie przy­jęli na członka spół­dzielni, do któ­rej nale­żeli rodzice, bo prze­cież miesz­ka­łam tam od uro­dze­nia, byłam jedy­nym dziec­kiem. Miesz­ka­nie było loka­tor­skie, nie wła­sno­ściowe. Oni woleli kupić samo­chód niż wydać pie­nią­dze na wyku­pie­nie miesz­ka­nia. Ni­gdy nie mieli zbyt wiele, a nie chcieli się zapo­ży­czać. Kie­dyś mnie nawet o to spy­tali, a ja, podob­nie jak oni, wybra­łam auto. Dzięki temu tu i ówdzie w Pol­sce z nimi byłam, a rodzice ni­gdy nie żało­wali dla mnie na farby, szta­lugi, płótna i cały pozo­stały sprzęt do malo­wa­nia. Kiedy zgi­nęli, zre­zy­gno­wa­łam z tam­tego miesz­ka­nia, wyda­łam wszyst­kie posia­dane i poży­czone pie­nią­dze na wyre­mon­to­wa­nie tego, i teraz musi tak zostać. Bóg wie jak długo jesz­cze. Wszyst­kie meble z Nowej Huty sprze­da­łam, a pamiątki po nich mam w dużym kufrze, który wsta­wi­łam pod sto­lik z tele­wi­zo­rem. – Wska­zała na opa­sły zie­lony mebel. – Mam je na oku. Wycią­gnę­łam z niego tylko jedno zdję­cie, które zro­bi­li­śmy sobie z oka­zji ukoń­cze­nia przeze mnie osiem­na­stu lat – wes­tchnęła.

– Widzia­łem je, kiedy zaj­rza­łem wcze­śniej do two­jej sypialni. Wszy­scy tacy uśmiech­nięci, mło­dzi.

– Zdję­cie zostało zro­bione dzie­sięć lat temu.

– Rodzice byli bar­dzo mło­dzi, tak czy tak.

– Po ostat­niej ich dro­dze wciąż mia­łam chan­drę, tęsk­ni­łam za nimi. Rela­cje z cio­cią nieco się ochło­dziły, bo oka­zało się, że ostrzyła sobie zęby na to miesz­ka­nie dla córki, mojej kuzynki. Myśleli, że tamto spół­dziel­cze mamy wła­sno­ściowe, a moi rodzice ni­gdy ich nie wypro­wa­dzili z błędu. Kiedy im to wyja­śni­łam, cio­cia stała się pra­wie taka sama jak daw­niej. I to by było wła­ści­wie wszystko.

– Nie mia­łaś łatwo. – Jerzy ją poca­ło­wał, a Korynna wtu­liła się w niego mocno.

– Jesteś dobry, moje serce to czuje. Bądź ze mną, pro­szę.

– To jest to, Korynno, o czym naj­bar­dziej marzę.

Ich usta połą­czyły się w dłu­gim poca­łunku.

– Mam pro­po­zy­cję nie do odrzu­ce­nia – powie­działa cicho, gdy po chwili wpa­trzyli się w sie­bie głod­nymi oczami. – Tutaj przy­ga­simy świa­tło, u sie­bie zapalę małą lampkę i pościelę dla cie­bie poduszkę i jasiek, a ty idź… do łazienki, potem ja. – Wska­zała spoj­rze­niem na przed­po­kój.

Ruszył, oglą­da­jąc się na nią, ale ona kil­ka­kroć mach­nęła za nim dło­nią, jakby go popę­dzała. Po kil­ku­na­stu minu­tach wszedł odmie­niony do pokoju.

– Tam – rzu­ciła z uśmie­chem i wska­zała na drzwi do sypialni. – Zaj­mij mi dobre miej­sce. – Teraz ona skie­ro­wała się w stronę łazienki.

Jerzy naj­pierw sie­dział na łóżku od strony salonu. Po chwili zorien­to­wał się, że miej­sce dla niego przy­go­to­wała od strony okna, więc prze­siadł się na tę część. Usły­szał, jak pod oknami prze­je­chała dorożka. Uśmiech­nął się na mia­rowy stu­kot koń­skich kopyt po bruku. Wycią­gnął się na wznak i przy­krył tylko brzeż­kiem koł­dry. Wpa­try­wał się w drzwi. Korynna wbie­gła do sypialni na pal­cach, jak nimfa. Bły­ska­wicz­nie zga­siła lampkę przy łóżku i szybko scho­wała się pod koł­drę. Po kilku sekun­dach jej ramiona wysu­nęły się spod niej i zaczęły szu­kać jego ramion. Objęli się, a potem szybko odna­la­zły się ich usta. Oplo­tła go z całej siły nogami. Sypial­nia wypeł­niła się szme­rem szep­tów i zaklęć.

*

Pod­czas pierw­szej wycieczki na Wawel, kiedy już zwie­dzili kate­drę, oczy Jerzego chło­nęły wszyst­kie cuda, a uszy nie mogły się dość nasłu­chać tego, co miała o nich do powie­dze­nia Korynna. Naj­pierw świą­ty­nia, a potem pod­zie­mia.

– Kate­dra cze­kała na taką prze­wod­niczkę. Dobrze, że ni­gdy wcze­śniej tu nie przy­je­cha­łem. Mia­łaś rację, tutaj bije serce Pol­ski, naszej histo­rii. Dzię­kuję.

Nie mogła mu nie podzię­ko­wać poca­łun­kiem. Za widoku, a do tego na Wawelu z nikim się dotąd nie cało­wała.

– Boże! – ode­zwał się nagle dra­ma­tycz­nym gło­sem Jerzy. – Dopiero przed momen­tem dotarło do mnie, że dwu­dzie­sty ósmy, czyli data mojej roz­mowy w Rabce, wypada jutro! Pierw­szy paź­dzier­nika jest w sobotę. Jak ja to spraw­dza­łem!

Zła­pał się za głowę, Korynna zmar­twiała.

– I co teraz zro­bisz?

– Naj­le­piej powie­dzieć prawdę. Dzwo­nię.

Wziął głę­boki oddech i odszedł nieco na bok. Usiadł na murku.

Kiedy skoń­czył, zoba­czyła, że jest uśmiech­nięty.

– Sekre­tarka prze­łą­czyła mnie do dyrek­tora. Ma fajny głos i dobre uspo­so­bie­nie. Jemu też się coś pokrę­ciło, to zna­czy źle mu pod­po­wie­dziano.

– Ale poje­dziesz jed­nak jutro? – Posmut­niała.

– Umó­wi­łem się na roz­mowę w ponie­dzia­łek trze­ciego paź­dzier­nika. Możemy spę­dzić ze sobą jesz­cze cztery i pół dnia!

Korynna, nie bacząc na prze­chod­niów, raz jesz­cze mocno go poca­ło­wała.

Po powro­cie z Wawelu Jerzy popro­sił o moż­li­wość obej­rze­nia jej obra­zów. Wresz­cie sama się doli­czyła, że w domu ma ich aż szes­na­ście. Poroz­sta­wiała je wzdłuż ścian, mebli, a on spa­ce­ro­wał i podzi­wiał je kolejno jak w sali wysta­wo­wej. Musiała mu cza­sami wyja­śnić, jaki był jej zamiar, cho­ciaż w więk­szo­ści malo­wi­deł sam odga­dy­wał.

– Jesteś zna­ko­mitą malarką – pod­su­mo­wał. – Nie potra­fię nawet powie­dzieć, który podoba mi się naj­bar­dziej… bo wszyst­kie są piękne. Ten z kop­cami Wandy i Kraka, ze słoń­cem tuż nad hory­zon­tem jest chyba naj­bar­dziej tajem­ni­czy. Kocham cię! – Pode­rwał ją nagle i wyca­ło­wał. – Moja uko­chana jest artystką! – wrza­snął z całych sił.

– Ciszej – popro­siła.

Rozdział 3.

3.

Jerzy wyje­chał do Rabki w nie­dzielę po połu­dniu. Korynna, odpro­wa­dza­jąc go na par­king, zro­biła się mar­kotna. Kiedy na poże­gna­nie wyszep­tał jej do ucha, że w naj­bliż­szy week­end na pewno przy­je­dzie, roz­ch­mu­rzyła się nieco, wtu­liła w niego, uca­ło­wała ser­decz­nie, a potem macha­jąc ręką, szła kil­ka­dzie­siąt kro­ków za odjeż­dża­ją­cym samo­cho­dem. Gdy przed zakrę­tem raz jesz­cze bły­snął świa­tłami, głę­boko wes­tchnęła i powol­nym kro­kiem ruszyła w stronę domu.

Skon­sta­to­wała, że tych kilka ostat­nich dni było zupeł­nie innych niż cały czas dzie­lący ją od śmierci rodzi­ców. Śnia­da­nia, które przy­go­to­wy­wał, a wcze­śniej zakupy, po które wędro­wał na Rynek Kle­par­ski, wszystko to razem było czymś, co jej się ni­gdy tutaj nie zda­rzyło. Po jego wyj­ściu znów zasy­piała i budził ją dopiero chro­bot klu­cza w zamku. Potem wybie­rali się na mia­sto, gdzie opo­wia­dała mu o tutej­szych cudach, jak kie­dyś Vanes­sie. Wszystko go inte­re­so­wało, nie­ustan­nie zada­wał pyta­nia, choć cza­sami wyglą­dał, jakby miał już dosyć. Mimo to nie prze­ry­wała, cie­sząc się z obec­no­ści słu­cha­cza, i to takiego, który ją kocha! Ni­gdy nie miała tak cudow­nego gościa. Wes­tchnęła.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Gbur – na Kaszu­bach nazwa boga­tego chłopa, posia­da­ją­cego wła­sne duże gospo­dar­stwo (tzw. gbur­stwo). [wróć]