Klejnoty miłości - Roma J. Fiszer - ebook + audiobook

Klejnoty miłości ebook

Roma J. Fiszer

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Max i Eliza nie potrafią zdefiniować uczucia, które ich łączy. Starają się być ze sobą jak najwięcej, ale większość czasu zabiera sprawa kuferka z wiśniowego drewna, który Max przywiózł z Ameryki jako spadek dla Anny. Zawiera on cenne klejnoty i stare dokumenty sięgające czasów Kazimierza Wielkiego, odnoszące się do przypisywanego królowi romansu z Esterą Małach. Anna uznaje, że zawartość kuferka należy uznać za polski skarb narodowy i decyduje się przekazać go do Państwowych Zbiorów Sztuki na Wawelu aktem darowizny. Podczas przewożenia skarbu z Gdańska do Krakowa samochód wynajętej przez bank firmy ochroniarskiej ulega katastrofie. Przewożone w jego sejfie skarby znikają. Wkrótce rozpoczyna się śledztwo.

W oczekiwaniu na jego wyniki Eliza, dla której są to ostatnie wakacje przed rozpoczęciem pracy, wyjeżdża z Maxem na wycieczkę do Francji. Problem klejnotów na chwilę dla nich znika. Są tylko oni, ich uczucie i cudowne zamki w dolinie Loary. Co z tego wyniknie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 462

Oceny
4,8 (25 ocen)
20
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Noc po cięż­kim dniu

Ledwo Eliza uło­żyła się wygod­nie w łóżku i zamknęła oczy, roz­dzwo­niła się komórka.

– Że też musia­łam o niej zapo­mnieć – mruk­nęła. – Kto i czego jesz­cze chce? Mało to się naga­da­li­śmy? Prze­cież już po trze­ciej! – gde­rała, idąc w kie­runku para­petu, skąd raz po raz docho­dziła ści­szona melo­dia dzwonka, któ­rym od wielu lat nie­zmien­nie był motyw z filmu Most na rzece Kwai.

Spoj­rzała na ekran: Jan Werra. O kur­czę! Pomy­śla­ła­bym o wszyst­kich, tylko nie o nim!

– Halooo… – ode­zwała się słodko mimo zasko­cze­nia.

– Czy u cie­bie cza­sem nie ma Mak­sia? – usły­szała w słu­chawce, podobny w tonie, sło­dziutki głos Feli­cji Skierki.

– Ależ Fel­ciu! – wypa­liła z lek­kim obu­rze­niem; z roz­pędu rozej­rzała się jed­nak po ciem­nym pokoju, lecz zaraz puk­nęła się w czoło.

– A bo to ni­gdy nie wia­domo… – rzu­ciła Fel­cia, chi­cho­cząc.

– No wiesz!

– Ej tam, nie zapie­raj się, że jakby co, to…

– To któż to wie… – prze­rwała jej Eliza i wresz­cie się roze­śmiała. – Ale o co, Fel­ciu, cho­dzi? Zapo­mnia­łaś mu powie­dzieć dobra­noc?

– No wła­śnie. Wszy­scy są w swo­ich poko­jach, może już nawet śpią, a tylko jego nie ma.

– A skąd o tym wiesz?

– Bo Jan widział go, jak wycho­dził przez bramę, ale nie wró­cił. Prze­cież wiesz, jak mamy.

– Może jed­nak wró­cił jakąś dziurą, poszedł do sie­bie i chra­pie. Miał prze­cież ciężki dzień.

– W moim pło­cie nie ma żad­nych dziur! – zape­rzyła się Fel­cia. – Wszy­scy mie­li­śmy ciężki dzień – dodała już spo­koj­niej, wra­ca­jąc do sprawy. – Jan cze­kał tro­chę na niego na weran­dzie, ale Max nie wró­cił.

– Kur­czę, i co teraz?

– No, to ja się pytam… Nawia­sem mówiąc, muszę też sobie spra­wić taki dinks do dzwo­nie­nia. – Eliza usły­szała odda­la­jący się nieco głos Felci, po czym dobie­gło ją dziwne stu­ko­ta­nie.

– Fel­ciu? Jesteś tam? – spy­tała zdzi­wiona.

– Jestem, jestem. Zawsze bym cię miała pod ręką – zaśmiała się Fel­cia. – Podzi­wia­łam kolo­rową szybkę tele­fonu, napis: Eliza, podoba mi się to.

– Ależ z cie­bie modelka! No ale co z tym Maxem?!

– Ano wła­śnie, bo zaga­du­jesz mnie…

– Ja?!

– To nie ja zadzwo­ni­łam, ale Jan naci­snął mi w tym pude­łeczku cie­bie… Czyli nie wiesz, gdzie jest Mak­sio? Żeby tylko mu się nic…

– Fel­ciu, nie strasz mnie! – Eliza weszła jej ostro w słowo. – Zaraz pójdę go poszu­kać!

– A może Jan by poszedł z tobą? – dopy­tała Fel­cia, zie­wa­jąc, jakby nagle stra­ciła zain­te­re­so­wa­nie wywo­ła­nym przez sie­bie tema­tem.

– Dam sobie radę. Spa­cer o świ­cie dobrze mi zrobi – odparła Eliza, przy­bli­ża­jąc głowę do okna.

– Chyba przed świ­tem – rzu­ciła przy­tom­nie Fel­cia i zachi­cho­tała.

– Z czego się śmie­jesz?

– Że sprze­da­łam pro­blem i teraz mogę iść spać.

– Aleś ty zołza.

– Wiem i dobrze mi z tym – przy­znała Fel­cia i znowu zachi­cho­tała. – Cza­sami tylko Jan narzeka.

Eliza usły­szała w tle głos Jana Werry.

– Fel­ciu, nie zdra­dzaj tajem­nic alkowy!

A potem ripo­stę Felci:

– Alkowy-srowy.

Teraz Eliza się roze­śmiała.

– Dobrze, to śpij­cie już. Jakby co, to przy­ślę ese­mesa, że zna­la­złam go. Ruszam.

– To dobra­noc, Elizka.

– Jakie dobra­noc, Fel­ciu?! Prze­cież ja idę w świat, a nie do łóżka!

– Skoro idziesz w świat, to cho­ciaż mnie powiedz dobra­noc. – Fel­cia znowu zachi­cho­tała.

– Dobra­noc i tobie, i Janowi – odrze­kła roz­ba­wiona Eliza, któ­rej oczy nie prze­sta­wały pene­tro­wać sza­rówki za oknem. Dosły­szała jesz­cze kilka nie­zro­zu­mia­łych słów Jana Werry, w słu­chawce coś zachro­bo­tało i komórka zamil­kła.

Dokąd on mógł pójść? – spy­tała sie­bie bez­gło­śnie, wciąż spo­glą­da­jąc przez okno.

Cho­ciaż noc świę­to­jań­ska miała się z wolna ku koń­cowi, lampy na tere­nie sie­dli­ska Kolo­nii Sołacz, nazwa­nego tak przez jej bab­cię Annę, jesz­cze się świe­ciły.

Eliza rzu­ciła komórkę na łóżko, zwią­zała włosy w kitkę, szybko wsko­czyła w dres i teni­sówki, scho­wała komórkę do kie­szeni, a potem się­gnęła do szu­flady po latarkę i po kilku chwi­lach cichego stą­pa­nia po scho­dach była już na zewnątrz. Ruszyła w kie­runku bramy.

Dokąd on mógł pójść?

Chyba jej głowa i nogi już znały odpo­wiedź, bo tuż za bramą ruszyła w stronę stawu w doli­nie. Parę razy kiw­nęła głową na znak zgody z decy­zjami swo­jego ste­row­nika i orga­nów wyko­naw­czych. Uśmiech­nęła się, ale zaraz spo­waż­niała, bo mimo wszystko o tak póź­nej porze dawno sama nie cho­dziła. Co innego zresztą spa­ce­ro­wać nocą po uli­cach w mie­ście, a co innego błą­kać się po łąkach i bez­dro­żach. Na moment włą­czyła latarkę, ale po chwili oce­niła, że to zbędne, bo z powo­dze­niem prze­bi­jała sza­rówkę wzro­kiem. Zer­k­nęła w lewo na teren sąsia­du­ją­cego z ich sie­dli­skiem gospo­dar­stwa agro­tu­ry­stycz­nego Iskierka. Tam wczo­raj odbyło się tra­dy­cyjne ogni­sko roz­po­czy­na­jące sezon letni, na które z roku na rok przy­by­wało coraz wię­cej uczest­ni­ków. Teraz świa­tła we wszyst­kich oknach domo­stwa Felci i w budyn­kach, w któ­rych spali jej agro­tu­ry­styczni goście, były poga­szone. Pew­nie jesz­cze kilka minut temu w Felci alko­wie-sro­wie lampka się świe­ciła. Eliza zachi­cho­tała i skie­ro­wała wzrok przed sie­bie. Został jesz­cze do prze­kro­cze­nia asfalt szosy, kawa­łek łąki i będzie na dnie doliny.

Wró­ciła myślami do pierw­szych minut po pół­nocy, kiedy skoń­czyło się ogni­sko. Po nim w kuchni Felci Skierki odbyło się zupeł­nie nie­pla­no­wane spo­tka­nie rodzinne przy opusz­czo­nych żalu­zjach i zamknię­tych drzwiach. Ależ tam buzo­wały emo­cje! Głów­nymi boha­te­rami taj­nego kon­wen­ty­klu byli: jej bab­cia, Anna Nagen­gast-Pra­wosz, oraz Max Bonko, syn jej odna­le­zio­nego kilka lat temu przy­rod­niego brata Władka Zalew­skiego z Chi­cago. Wła­dek został adop­to­wany przez przy­braną matkę Anny, Kry­stynę Zalew­ską, która przed drugą wojną świa­tową miesz­kała tutaj pod lasem. Kry­sia, wkrótce po poża­rze gospo­dar­stwa i tra­gicz­nej śmierci męża Bronka oraz przy­bra­nej córki Basi, latem 1938 roku, wyje­chała zroz­pa­czona do Ame­ryki.

Eliza obej­rzała się w kie­runku sto­ją­cej pod lasem szy­kow­nej, zbu­do­wa­nej z bali, chaty Dzie­dzi­ców, nie­da­leko miej­sca stra­wio­nych nie­gdyś przez pożar zabu­do­wań Zalew­skich. Tam rów­nież okna były ciemne. Wszy­scy po ogni­sku i taj­nym spo­tka­niu poszli spać, tylko ja spa­ce­ruję, bo Max się gdzieś zapo­dział! Max trzy­dzie­ści lat temu uro­dził się jako Julian Zalew­ski, ale po stu­diach zmie­nił nazwi­sko na Max Bonko, bo tamto nie paso­wało mu do pla­no­wa­nego biz­nesu.

Wró­ciła do prze­wi­ja­ją­cego się przed chwilą w jej gło­wie filmu. Basia nie zgi­nęła wów­czas w pło­mie­niach palą­cego się zboża, jak myśleli miesz­kańcy wsi, stra­żacy i poli­cja. Została zna­le­ziona na łące w pobliżu stawu, obok prze­wró­co­nego wózka, przez Jutkę Nagen­gast i Jana Bart­ko­wiaka, mło­dych narze­czo­nych z Pozna­nia, prze­jeż­dża­ją­cych aku­rat samo­cho­dem pobli­ską drogą. To musiało być gdzieś tutaj. Eliza zatrzy­mała się tuż po prze­kro­cze­niu asfal­to­wej dzi­siaj drogi, żeby przyj­rzeć się opa­da­ją­cej dosyć stromo ścieżce pomię­dzy łąkami. Z Basią na spa­ce­rze byli wów­czas Tade­usz, nasto­letni syn Józefy Kuszer z Gdyni, będą­cej bio­lo­giczną matką Basi, oraz mała sąsiadka Zalew­skich, Fel­cia Skierka. Nie­szczę­ście przy­nio­sła krótka, ale gwał­towna burza. Pio­run ude­rzył w zabu­do­wa­nia Zalew­skich, a potem ogień prze­niósł się rap­tow­nie na pola. Dzie­cia­ków usi­łu­ją­cych wdra­pać się z wóz­kiem z powro­tem pod górę, do domu, zaata­ko­wała pod­czas strasz­li­wej nawał­nicy fala ognia pło­ną­cego zboża. Prze­mok­nięta i prze­ra­żona Fel­cia prze­wró­ciła się i skrę­ciła kostkę. Tade­usz zatrzy­mał na chwilę wózek i cof­nął się, żeby jej pomóc. Podmuch nawał­nicy zako­ły­sał wów­czas wóz­kiem, który zaczął się toczyć w dół. Tade­usz, dźwi­ga­jąc Fel­cię pod górę, wal­czył z poża­rem i śli­ską drogą, aż wresz­cie sam wyczer­pany padł bez świa­do­mo­ści. Ich oboje, popa­rzo­nych i pod­tru­tych dymem, odna­leźli miesz­kańcy wsi na ścieżce prze­ci­na­ją­cej spa­lone pola. Kiedy natra­fiono także na wózek małej Basi, w jego pobliżu ani ni­gdzie indziej wzdłuż ścieżki pośród spa­lo­nych zbóż jej samej nie było. Uznano, że kru­szynkę pochło­nął żywioł, koń­cząc jej krótki żywot. Ponie­waż zna­le­zione przez narze­czo­nych z Pozna­nia nie­mowlę było popa­rzone i miało trud­no­ści z oddy­cha­niem, Jan i Jutka popę­dzili z małą do szpi­tala w Byto­wie, który leżał wów­czas w Rze­szy i nosił nazwę Bütow. Jutka, by nie wcho­dzić w zbyt­nie wyja­śnie­nia, podała tam, że dziecko jest jej córką i ma na imię Anna. Zamie­rzali wró­cić następ­nego dnia do Par­chowa, by zna­leźć rodzinę małej, ale nie­mowlę musiało jesz­cze przez pewien czas zostać w szpi­talu. Kiedy mogli wresz­cie przy­je­chać do wsi, oka­zało się, że po około dwóch mie­sią­cach matka dziecka, Kry­styna Zalew­ska, zdą­żyła odpły­nąć „Bato­rym” do Sta­nów Zjed­no­czo­nych…

Eliza popa­trzyła wokół i i się prze­że­gnała. Dotknęła pal­cami sre­brzy­stych kro­pli rosy na tra­wie. Dobrze, że jest tutaj ścieżka, pomy­ślała, wra­ca­jąc do teraź­niej­szo­ści, bo teni­sówki już by się nada­wały do wykrę­ca­nia. Ruszyła dalej.

Max przy­był nie­ocze­ki­wa­nie poprzed­niego dnia do Par­chowa z Chi­cago, via War­szawa, z tajną misją, i tej wła­śnie spra­wie było poświę­cone rodzinne spo­tka­nie w Fel­ci­nej kuchni. Przy ogrom­nym stole zasie­dli gospo­da­rze, czyli Fel­cia i Jan Werra, który był jej mężem i nie mężem, ale nie­wąt­pli­wie ojcem Macieja, pro­fe­sora Uni­wer­sy­tetu Gdań­skiego, bab­cia Elizy, Anna, i jej aktu­alny mąż, nota­riusz Ryszard z Bytowa, Kasia, córka Anny, a matka Elizy, mąż Kasi Maciej, syn Felci i Jana, a także Tade­usz Kuszer i jego żona Julianna. Emo­cje rosły z każdą chwilą. Max wycią­gnął naj­pierw z nie­wiel­kiego nese­serka paku­nek owi­nięty zie­lo­nym suk­nem, a następ­nie książkę Król chło­pów Józefa Igna­cego Kra­szew­skiego. Wszy­scy, a naj­bar­dziej żona Tade­usza, bab­cia Jul­cia, dzi­wili się czy­ta­nym przez niego frag­men­tom, które dzięki kolo­ro­wym zakład­kom szybko odnaj­dy­wał w tek­ście. Cytaty doty­czyły związku miło­snego kochli­wego króla Kazi­mie­rza Wiel­kiego z Esterą Małach, znaną z pięk­no­ści Żydówką miesz­ka­jącą w Opocz­nie. Kiedy Max prze­czy­tał ostatni frag­ment, doty­czący śmierci króla i powrotu zała­ma­nej Estery do rodzin­nego Opoczna, z kosz­tow­no­ściami zapi­sa­nymi jej przez króla ostat­nim roz­po­rzą­dze­niem, odsło­nił zie­lone sukno. Oka­zało się, że skry­wało ono cudow­nie inkru­sto­wany mały kufe­rek z wiśnio­wego drewna, w któ­rym na Annę cze­kały listy od jej bio­lo­gicz­nego ojca, Nicho­lasa Neu­bau­era, tudzież dro­go­cenne klej­noty, które po nim odzie­dzi­czyła. W tym momen­cie emo­cje się­gnęły zenitu. Docho­dziła trze­cia, kiedy wszy­scy wresz­cie roze­szli się do sie­bie.

Eliza wes­tchnęła. Bab­cia pew­nie poło­żyła się, ale raczej nie śpi, pomy­ślała i odwró­ciła się na chwilę w stronę sie­dli­ska. Może nawet tego nie była w sta­nie uczy­nić, lecz sie­dzi po ciemku w fotelu i myśli, trzy­ma­jąc kufe­rek na kola­nach. Ma o czym. Taka histo­ria, taki skarb! Złoty pier­ścień z ogrom­nym rubi­nem i gruby złoty łań­cuch z olbrzy­mim sza­fi­rem.

Wytę­żyła wzrok. Do stawu miała już nie­da­leko. Sta­rała się iść cicho, cho­ciaż cza­sami trza­snął jakiś nadep­nięty nie­opatrz­nie patyk albo szur­nął kamyk spod pode­szwy jej teni­sówki. Wkrótce zama­ja­czyła postać Maxa sie­dzą­cego na ławce przy sta­wie. Czyli, tak jak podej­rze­wała, wybrał Fel­ciną świą­ty­nię duma­nia. Posta­no­wiła zasko­czyć go zaj­ściem od tyłu. Pochy­liła się nieco i kocim kro­kiem skie­ro­wała za nie­wy­so­kie krzaki, umoż­li­wia­jące kon­spi­ra­cję. Po kilku minu­tach zoba­czyła cał­kiem wyraź­nie jego sze­ro­kie bary. Wciąż sta­rała się stą­pać cicho. Jakież było jej zasko­cze­nie, kiedy nie zdą­żyła jesz­cze dobrze dotknąć jego ramie­nia, a już jego silna dłoń uwię­ziła jej rękę. Odwró­cił się powoli w jej stronę.

– Bawisz się w pod­chody? Dla­czego nie śpisz? – spy­tał jak gdyby ni­gdy nic. Poluź­nił uchwyt dłoni i przy­cią­gnął Elizę na ławkę obok sie­bie.

– Zauwa­ży­łeś mnie? – spy­tała zdu­miona.

– Nie, bo wpa­try­wa­łem się w staw, ale sły­sza­łem, że coś… prze­pra­szam, ktoś idzie. Jakaś deli­katna istota, sta­ra­jąca się iść cicho, ale jak dla mnie było to i tak dosta­tecz­nie gło­śno – odparł.

– Sły­sza­łeś moje kroki? Poważ­nie? A tak się sta­ra­łam!

– Mam muzyczny słuch. – Max, lekko dud­niąc, zachi­cho­tał. – Pamię­tasz, że opo­wia­da­łem ci o nim pięć lat temu. – Ski­nęła głową. – Tam… – jego palec wska­zu­jący powę­dro­wał w kie­runku połu­dnia, co miało pew­nie ozna­czać Pół­wy­sep Arab­ski czy sze­rzej Bli­ski Wschód – …słuch wyostrzył mi się jesz­cze bar­dziej. A w ogóle to dla­czego cho­dzisz sama po nocy? – zmie­nił temat.

– Fel­cia zadzwo­niła, że nie wró­ci­łeś, i kazała mi pójść cie­bie szu­kać – wyrzu­ciła na jed­nym wde­chu; powa­chlo­wała się dło­nią przed oczami i opu­ściła niżej zamek w blu­zie dresu, bo z emo­cji zro­biło jej się cie­pło.

– Fel­cia zadzwo­niła i kazała mnie szu­kać?!

– No, spy­tała, czy nie ma cie­bie u mnie. Rozej­rza­łam się i nie było cię – uśmiech­nęła się, uno­sząc brew, i wzru­szyła ramio­nami. – Czyli tak jakby kazała mi pójść cie­bie szu­kać.

– Dobre… – Na twa­rzy Maxa poja­wił się uśmiech. – A skąd jej się to wzięło?

– Pew­nie razem z Janem tak się nakrę­cili. On zauwa­żył, że wysze­dłeś za bramę, cze­kał tro­chę na weran­dzie, poszedł spraw­dzić, czy nie ma cię w two­ich poko­jach w wozowni, a potem opo­wie­dział o wszyst­kim Felci.

– Jacy kochani… – powie­dział Max cicho.

Objął Elizę i przy­tu­lił. Pod­dała się temu bez­wied­nie. Spo­glą­dali w mil­cze­niu ponad sta­wem, nad któ­rym uno­siła się cienka war­stwa mgły, w kie­runku wschod­niego stoku wzgó­rza. Wła­śnie poja­wiła się nad nim różo­wo­żółta poświata, znak, że słońce się już budzi po tej naj­krót­szej nocy w roku. W pra­wie abso­lutną ciszę wdarł się klan­gor żurawi docho­dzący gdzieś z głębi doliny.

– Czy to były…? – Max spoj­rzał pyta­jąco na Elizę.

– Żura­wie – odparła, nie dając mu dokoń­czyć. – Też ich nie sły­sza­łam od roku.

– Pierw­szy raz w życiu usły­sza­łem je tutaj pięć lat temu – rzekł melan­cho­lij­nie. – Ależ to jest przej­mu­jące i piękne. U nas w Chi­cago tego nie ma. – Pokrę­cił głową.

– Masz szansę słu­chać do woli ich woła­nia – zaczęła Eliza, ale tym razem Max unie­moż­li­wił jej wypo­wie­dze­nie dal­szych słów, kła­dąc na jej ustach, na moment, swoją olbrzy­mią dłoń.

– Nie kończ tej myśli – popro­sił. – Wła­śnie ta sprawa nie dała mi wczo­raj, a wła­ści­wie dzi­siaj, poło­żyć się spać. Wola­łem przyjść tutaj, niż wier­cić się nie wia­domo ile czasu w łóżku – wyja­śnił, wpa­tru­jąc się w oczy Elizy. Ona też nie spusz­czała z niego wzroku.

– Ale prze­cież zako­mu­ni­ko­wa­łeś wszyst­kim pod­czas ogni­ska, a potem w kuchni, że zosta­jesz w Par­cho­wie.

– No wła­śnie, powie­dzia­łem to, ale póź­niej naszły mnie wąt­pli­wo­ści, czy nie zde­kla­ro­wa­łem się zbyt pochop­nie, cho­ciaż pokoje w sta­rej wozowni Felci są prze­piękne, i czuję się tam jak w praw­dzi­wym domu – tłu­ma­czył, pró­bu­jąc się lekko uśmiech­nąć.

Znowu, tak jak wczo­raj, dostrze­gła w oczach Maxa, pomimo uśmie­chu, wyraz melan­cho­lii. W pierw­szych pro­mie­niach słońca w jego wło­sach bły­skały srebrne nitki. Pogła­dziła je z czu­ło­ścią, a potem jej palce spły­nęły na jego poli­czek. Ciemny zarost dra­pał jesz­cze bar­dziej niż wczo­raj pod­czas powi­ta­nia w Sulę­czy­nie.

– Wciąż się nie ogo­li­łem – wyja­śnił nie­py­tany. – Przed ogni­skiem zro­bi­łem sobie tylko lodo­waty prysz­nic, żeby się otrzeź­wić.

– Wiem, że prze­cież nie było czasu… – Eliza spró­bo­wała go uspra­wie­dli­wić.

– Czas był, ale nie chcia­łem go tra­cić na sie­bie. Szybko więc wró­ci­łem, żeby móc na cie­bie patrzeć – szep­nął.

Sil­nym ramie­niem przy­cią­gnął Elizę. Pod­dała się temu. Przy­mknęła oczy. Po chwili poczuła na powie­kach jego usta. Nie otwie­ra­jąc oczu, unio­sła nieco wyżej głowę, a wów­czas na ustach poczuła nie­śmiały dotyk jego drżą­cych warg. Szarp­nęła się. Odchy­liła lekko głowę, żeby spoj­rzeć na jego twarz. Wpa­try­wał się w nią inten­syw­nie, a jego usta wciąż nieco drżały. Prze­cią­gnęła koniusz­kiem języka po swo­ich war­gach, które nie wie­dzieć czemu zro­biły się nagle suche.

– Co to było? – posta­no­wiła po chwili spy­tać, choć dobrze wie­działa, co to było, i gdyby zde­cy­do­wał się jed­nak moc­niej ją poca­ło­wać, pod­da­łaby się temu.

– Musia­łem cię posma­ko­wać, Elizo. Marzy­łem o tym od kilku lat – odparł pro­sto z mostu; nagle usta prze­stały mu drżeć, a na twa­rzy poja­wił się nie­wy­mu­szony uśmiech.

– Ale jak to tak? Zupeł­nie… bez powodu? – spy­tała Eliza, prze­chy­la­jąc nieco głowę. Przy­mru­żyła powieki.

– A to, że myśla­łem o tobie w każ­dej wol­nej chwili przez kilka lat, to nie jest wystar­cza­jący powód? – spy­tał, pod­czas gdy w oczach poja­wiła mu się znowu melan­cho­lia.

– Mówi­łam ci wczo­raj, że też o tobie myśla­łam…

– I żeby sobie w tym pomóc, oglą­da­łaś te straszne filmy, takie zupeł­nie nie dla kobiet, dziew­czyn – wszedł jej w słowo. – Jeśli dobrze zapa­mię­ta­łem ich tytuły, obej­rza­łaś: Czas Apo­ka­lipsy… Heli­kop­ter w ogniu… Plu­ton… – zaczął wymie­niać z prze­rwami, a ona przy­mknęła oczy – …Byli­śmy żoł­nie­rzami… Oca­lić Jes­sicę Lynch… Zie­lone berety… – cią­gnął; Eliza cały czas miała przy­mknięte oczy i przy­ta­ki­wała głową. – A cał­kiem nie­dawno obej­rza­łaś jesz­cze dwa: Ame­ry­kań­scy chłopcy i Jar­head. Żoł­nierz pie­choty mor­skiej. To są wszystko straszne filmy.

– Tak, po pro­stu musia­łam – odparła cicho, ale twardo, już z otwar­tymi oczami. – Chcia­łam wie­dzieć, jak tam tobie może być – uzu­peł­niła, wpa­tru­jąc się mocno w jego oczy. – Byłam prze­ra­żona… ale ty… dzięki Bogu, jed­nak wró­ci­łeś – wyszep­tała, led­wie powstrzy­mu­jąc łzy.

Wciąż wpa­try­wała się w jego twarz i poły­sku­jące srebrne nitki we wło­sach. Wierz­chem dłoni gła­dziła go po policzku. Jej twarz powoli zbli­żała się do jego twa­rzy. Teraz ona dotknęła deli­kat­nie war­gami jego ust, ale nie cof­nęła ich jak kilka chwil wcze­śniej. Przy­ci­snęła je moc­niej, a za moment z całej siły. Połą­czyli się w dłu­gim i gwał­tow­nym poca­łunku. Pierw­szy ock­nął się Max.

– Elizo, co to było?

– Nie wiem. Zupeł­nie nie wiem. – Jej poli­czek przy­warł do jego policzka. – Nie mogłam się powstrzy­mać.

– Ale tak… zupeł­nie bez powodu? – Max powtó­rzył wcze­śniej­sze pyta­nie Elizy.

– A te wszyst­kie filmy… łzy w cza­sie ich trwa­nia czy po nich, bie­ga­nie do kościółka na Świę­to­jań­ską i moje modli­twy do Świę­tego Anto­niego i Świę­tego Judy Tade­usza o twoje zdro­wie i szczę­śliwy powrót? Jakiś powód mia­łam, cho­ciaż… ten poca­łu­nek… też był tro­chę na kre­dyt – wyja­śniła poważ­nym tonem, jed­nak po ostat­nich sło­wach uśmiech­nęła się lekko. – Też bar­dzo chcia­łam cię spró­bo­wać.

– Wszystko potra­fisz pre­cy­zyj­nie wyja­śnić.

– Wszystko nie, ale to aku­rat jakoś się udało. – Znowu musnęła ustami jego wargi.

– W takim razie teraz ja ci coś opo­wiem…

– Jeśli to ma być o mnie – wpa­trzyła się w jego oczy; on potwier­dził ruchem powiek – to pro­szę, dzi­siaj nie mów nic wię­cej. Pocze­kajmy… Wola­ła­bym za to usły­szeć o two­ich wąt­pli­wo­ściach co do pozo­sta­nia na stałe w Par­cho­wie.

Poki­wała głową, widząc nie­do­wie­rza­nie w jego oczach.

– Po tych nie­wielu minu­tach roz­mowy z tobą – zaczął po chwili namy­słu, ale szybko zawie­sił głos, a jego silne dło­nie pochwy­ciły deli­kat­nie jej ramiona i odsu­nęły ją nieco; wpa­try­wał się zachłan­nie w jej twarz, oczy, usta, uszy, szyję, włosy… jego wzrok opa­dał coraz niżej, aż poczuła go na swo­ich pier­siach, led­wie okry­tych pod dre­sem luźną koszulką w czer­wone serca. – Jesteś bar­dzo – w jego oczach Eliza dostrze­gła wesołe figliki – kształtna i cie­plutka – zachi­cho­tał.

Eliza klep­nęła go dło­nią w tors.

Tak­so­wał ją wzro­kiem bez żad­nych zaha­mo­wań.

– Kiedy się obję­li­śmy, poczu­łem cię jesz­cze dokład­niej niż wczo­raj – uśmiech­nął się, zaglą­da­jąc bez żenady za dekolt jej noc­nej koszulki. – Powtó­rzę to, co wczo­raj – mru­gnął nie­spo­dzie­wa­nie. – Tu jest okej, ale na plec­kach i bio­drach tro­chę tłusz­czyku by się przy­dało.

– Ja też powtó­rzę ci to, co wczo­raj. Jesteś zbe­reź­nik!

Pogro­ziła mu pal­cem, ale on zła­pał jej dłoń w locie i przy­ci­snął do ust; spoj­rzała na niego bacz­nie.

– Tak mi z tobą dobrze – odpa­ro­wał z prze­lot­nym uśmie­chem i poca­ło­wał ją w czoło, a potem jego usta ponow­nie zbłą­dziły na jej powieki. Eliza bez­wied­nie przy­warła do niego; oddy­chali głę­boko. Po chwili ock­nęła się.

– Wyślę do Felci ese­mesa – zmie­niła rap­tow­nie temat i, nie cze­ka­jąc na reak­cję Maxa, szyb­kim tań­cem pal­ców wybrała na tele­fo­nie kon­takt: Jan Werra i napi­sała kilka słów.

Po wysła­niu wia­do­mo­ści prze­nio­sła wzrok na Maxa.

– Mnie też było… jest dobrze z tobą, ale… – zaczęła kolejną myśl, zawie­sza­jąc głos.

Max zmarsz­czył czoło, poczo­chrał się po czu­pry­nie i spoj­rzał nie­pew­nie na Elizę, jakby chciał coś powie­dzieć, ale ona go znowu ubie­gła.

– Wra­ca­jąc raz jesz­cze do poca­łunku, był tro­chę na kre­dyt, bo cię bar­dzo lubię, dawno cię nie widzia­łam i… tęsk­ni­łam. Wczo­raj ci powie­dzia­łam, że zupeł­nie nie wiem dla­czego, ale dzi­siaj już myślę ina­czej.

– A jak?

– No, ina­czej… – Eliza zawie­siła głos i kokie­te­ryj­nie prze­chy­liła głowę – ale chyba na razie ci tego nie zdra­dzę. Muszę przed­tem coś jesz­cze spraw­dzić.

– Pięć lat się nie widzie­li­śmy, tęsk­ni­li­śmy, a ty musisz jesz­cze coś spraw­dzić? – żach­nął się.

– Jestem dziwna. Wiem. Cza­sami sama sie­bie nie rozu­miem…

Jej wzrok odpły­nął w kie­runku wzgó­rza peł­nego zabu­do­wań gospo­dar­stwa Felci i sie­dli­ska jej babci Anny, wyłu­ski­wa­nych kolejno z sza­rówki przez budzące się słońce.

– Za dwie godziny sta­nie się znowu wzgó­rzem peł­nym słońca – oznaj­miła z uśmie­chem na twa­rzy.

Zapa­dła długa cisza. Wzrok obojga śle­dził pięk­no­ści budzą­cego się dnia, a ich słuch wyła­wiał coraz to nowe odgłosy przy­rody.

– Czy to, co masz spraw­dzić, ma coś wspól­nego z Igo­rem? – prze­rwał wresz­cie ciszę Max i spoj­rzał badaw­czo na Elizę.

– Igor… to fan­ta­styczny przy­ja­ciel. – Jej wzrok wolno spły­nął ze wzgó­rza i zatrzy­mał się na twa­rzy Maxa. – Muszę ci się przy­znać, że kocham go… jak przy­ja­ciela – dokoń­czyła po krót­kiej prze­rwie.

– To może jed­nak słusz­nie zasta­na­wia­łem się, czy zostać?

Mie­rzyli się wzro­kiem.

– Nie jestem już z Igo­rem, ale muszę sobie dać pewien czas… karen­cji – powie­działa na raty, a po ostat­nim sło­wie deli­kat­nie wzru­szyła ramio­nami.

– Chyba cię rozu­miem. Wydaje mi się, że chcesz tak jak ja…

– Chcę być może tego samego co ty, po pro­stu pra­gnę, żeby­śmy się lepiej poznali – weszła mu w słowo. – Nie chcę już nikogo tak skrzyw­dzić jak jego – wyszep­tała, jej twarz posmut­niała, mocno zaci­snęła powieki.

Ponow­nie zamil­kli. Max cze­kał, aż twarz Elizy wypo­go­dzi się tro­chę. Pod­nio­sła wresz­cie powieki i znowu wpa­trzyła się w niego.

– Ja mam tylko jedno serce, a ty masz ich tak wiele – powie­dział Max wolno i cicho; nie potra­fił ukryć swo­jego głod­nego wzroku, któ­rym nie­ustan­nie omia­tał jej luźną koszulkę w czer­wone ser­duszka, z kry­ją­cym się pod nią zary­sem jej jędr­nych piersi; wes­tchnął głę­boko. – Cze­ka­łem tyle lat, więc chyba pocze­kam jesz­cze tro­chę. Czy powi­nie­nem jed­nak wyje­chać?!

– Abso­lut­nie! Prze­cież chcę cię jak naj­le­piej poznać! Ty także musisz mnie dobrze poznać. Skoro mamy…

Olbrzy­mia dłoń Maxa przy­sło­niła deli­kat­nie usta Elizy.

– Dobrze, zostanę, ale pro­szę cię, już nic wię­cej nie mów… albo mów – dorzu­cił i uśmiech­nął się. – Opo­wiedz mi, co się działo od czasu mojego kil­ku­dnio­wego tutaj pobytu z ojcem we wrze­śniu dwa tysiące pierw­szego roku, bo nie wszystko udało mi się z róż­nych wczo­raj­szych rela­cji połą­czyć, a także wyja­śnij mi, kto jest kim, bo nie wszyst­kich potra­fię dobrze ziden­ty­fi­ko­wać – popro­sił; Eliza uśmiech­nęła się.

– Jeśli tak chcesz, to w porządku.

Zamy­śliła się, aż zmarsz­czyła czoło. Jej usta kolejny raz musnęły usta Maxa, któ­rego oczy jak za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki powe­se­lały. Eliza popra­wiła się wygod­niej na ławce. Max zapro­sił ją gestem, żeby oparła się o niego. Uśmiech­nęła się rado­śnie i wtu­liła głowę pod jego pachę.

– Nie było cię pięć lat, tyle ile zabrały mi stu­dia – zaczęła. – Skoń­czy­łam bio­lo­gię morza, oczy­wi­ście razem z Wiką, zosta­ły­śmy pry­mu­skami. Czy wiesz, że my jeste­śmy rodziną, jakby kuzyn­kami?! – pra­wie wykrzyk­nęła, prze­krę­ca­jąc głowę, aby spoj­rzeć Maxowi w twarz; ten zmarsz­czył brwi.

– Wiem tylko tyle, że ona tak jak ty, bab­cia i twoja mama podob­nie mruży oczy – przy­po­mniał sobie.

– Też… ale po pierw­sze, bab­cia bar­dzo kocha Lubę, sio­strę ojca Wiki, Olka, z którą zna się od połowy lat sześć­dzie­sią­tych. Są jak kuzynki. Rozu­miesz?! Dzwo­nią do sie­bie czę­sto, może Luba nawet tutaj wpad­nie latem. Była tan­cerką w ope­rze poznań­skiej, podob­nie jak jej brat Jerzy, a z kolei jej mąż Andrzej to zna­ko­mity bas w tej samej ope­rze.

– A tym­cza­sem tato Wiki poszedł do woj­ska – wtrą­cił Max, mru­ga­jąc.

– Masz dobrą pamięć! Drugi ich brat był maszy­ni­stą loko­mo­tyw spa­li­no­wych po tech­ni­kum kole­jo­wym. Dzie­wię­cioro rodzeń­stwa, pośród któ­rego tylko ci dwaj nie uczyli się muzyki jak pozo­stali. Część z nich wystę­po­wała w ope­rze, a inni na róż­nych sce­nach.

– Dzie­wię­cioro! Ja dzię­kuję! Piękna histo­ria… – Max pogła­skał Elizę po wło­sach.

– Tato Wiki raz wystą­pił na estra­dzie razem z resztą rodzeń­stwa, kiedy miał osiem lat. Nie­któ­rzy tań­czyli, wszy­scy śpie­wali, dekla­mo­wali, a on zaśpie­wał solo Głę­boką stu­dzienkę. Po dru­giej zwrotce coś zaczęło go giglać po łyd­kach i, krztu­sząc się ze śmie­chu, uciekł ze sceny. Potem jesz­cze kilka razy wystą­pił na estra­dzie, gdy był har­ce­rzem, a raz nawet wygrał gitarę. No… pra­wie… – zachi­cho­tała cicho.

– Jak to, pra­wie?

– Bo to się uro­dziło tylko w jego gło­wie. – Eliza wzru­szyła ramio­nami. – Skła­mał i naj­gor­sze było to, że musiał odśpie­wać przed rodziną Walen­tyna twist, którą to pio­senką niby wygrał tę gitarę. Nie lubił jej, ale zaśpie­wał.

– To nie mógł zaśpie­wać cze­goś, co lubił?

– Nie było czasu. Wszy­scy sie­dzieli przy pod­wie­czorku, kiedy on wró­cił i zełgał, że wygrał w kon­kur­sie. Trudno powie­dzieć, czy uwie­rzyli mu, ale cze­kali, co dalej wymy­śli. A ponie­waż to działo się na gorąco, on był cały w ner­wach i tylko ten jeden tytuł przy­szedł mu do głowy. Kiedy gitary nie przy­no­sił do domu przez kilka dni, bo niby woźny zgu­bił klu­cze od szafki, gdzie była scho­wana, mama poszła do szkoły z pre­ten­sjami i wszystko się wydało. – Eliza mach­nęła dło­nią. – Od tam­tej pory prze­ży­wał traumę, cho­ciaż… od kilku lat ma gitarę i zna już kilka chwy­tów. – Zanio­sła się gło­śnym śmie­chem.

– No, to może kie­dyś przyj­dzie czas jego kariery – rzu­cił roz­ba­wiony Max.

– Ma w sobie coś z arty­sty, choćby to, że potrafi cie­ka­wie mówić. Lubię go słu­chać. Ale wra­ca­jąc do tego, że z Wiką jeste­śmy rodziną… – klep­nęła się w czoło – …Tade­usz, jej dzia­dek, oka­zał się przy­rod­nim bra­tem mojej babci, więc tak czy owak jeste­śmy rodziną.

– No jasne. To wszystko wyja­śnia. Wika też jest piękną i mądrą kobietą – przy­znał Max i pogła­dził Elizę po policzku.

– A do tego bar­dzo ją kocham! – powie­działa z naci­skiem Eliza i prze­wró­ciła oczami. – Jakby co, to bym sko­czyła za nią w ogień. – Objęła się ramio­nami.

– Pięk­nie mieć taką przy­ja­ciółkę – powie­dział Max z nutą melan­cho­lii w gło­sie.

– Też znaj­dziesz tutaj przy­ja­ciół.

Eliza pod­nio­sła na niego oczy i pogła­dziła pal­cami jego szorstki, nie­ogo­lony poli­czek.

– Pew­nie znajdę… – Max wzru­szył ramio­nami.

– Teraz Mary­sia i Adam – rzu­ciła Eliza, ale po chwili zama­chała dło­nią przed swoją twa­rzą. – Co prawda naj­pierw wzięła ślub z Klau­sem. Piękna to była uro­czy­stość. – Przy­mknęła oczy. – Potem on poje­chał ostatni raz swoim wyglan­co­wa­nym har­leyem do Bytowa, do nowego wła­ści­ciela moto­cy­kla. Oka­zało się, że to była przed­ostat­nia jego podróż w życiu… – prze­rwała. – Adam i Ryszard wyszy­ko­wali mu piękny pogrzeb, ostat­nią podróż, że dru­giego takiego w Par­cho­wie długo nie będzie…

Na kilka chwil zamil­kła.

– Po pogrze­bie Adam cały czas opie­ko­wał się Mary­sią, bo wcze­śniej bar­dzo zaprzy­jaź­nił się z Klau­sem i obie­cał mu, co prawda to było przy kie­li­chu, że zawsze może na niego liczyć, i to w każ­dej sytu­acji. Dotrzy­my­wał słowa danego przy­ja­cie­lowi. Był praw­dzi­wym anio­łem stró­żem jego rodziny, nawet ura­to­wał Joasię spod lodu w Mau­szu. Sam o mało co wów­czas nie stra­cił życia. Razem z Joasią leżeli w szpi­talu w Byto­wie i wtedy Mary­sia i on zbli­żyli się do sie­bie. Wresz­cie zauwa­żyła go, bo wcze­śniej żyła tylko traumą po mężu. No i stało się, zako­chali się w sobie, cho­ciaż Miłosz długo pro­wa­dził z Ada­mem wojnę z zazdro­ści o ojca. Wresz­cie syn Marysi wydo­ro­ślał i zaak­cep­to­wał Adama, który rze­czy­wi­ście jest tak wspa­niały, jak głosi jego nazwi­sko.

– Ale histo­ria. Szkoda Klausa, wów­czas bar­dzo go polu­bi­łem, ale Adam też jest fan­ta­styczny. Nie mogła Mary­sia lepiej tra­fić. Jej dzieci roz­kwi­tły, cudow­nie muzy­kują.

– Arty­styczną duszę mają wła­śnie po Klau­sie i dzięki temu ni­gdy swo­jego ojca nie zapo­mną – powie­działa Eliza i przy­mknęła oczy.

Max wpa­try­wał się w jej twarz. Deli­kat­nie gła­dził pal­cami jej poli­czek, spo­glą­da­jąc z uśmie­chem na koszulkę w czer­wone ser­duszka, a kiedy ta zsu­nęła się z ramie­nia, odsła­nia­jąc nieco jej prawą pierś, prze­wró­cił oczami.

– Wygod­nie ci? – spy­tał.

– Bar­dzo – szep­nęła Eliza. – Sły­szysz skow­ronki i… Bóg wie jesz­cze jakie ptaszki?

– Tak, sły­szę szcze­gól­nie te dru­gie – zachi­cho­tał cicho Max.

Eliza lekko się pode­rwała, przy oka­zji spo­strze­ga­jąc jego wzrok. Szybko popra­wiła ramiączko koszulki.

– Dla­czego nic mi nie powie­dzia­łeś?

– Mnie tam natura nie prze­szka­dza – zachi­cho­tał ponow­nie.

– Ty… – zaczęła Eliza.

– …zbe­reź­niku – dokoń­czył za nią Max.

Skwi­to­wała to sze­ro­kim uśmie­chem i muśnię­ciem ustami jego warg. Objął ją mocno, a po chwili Eliza znowu uło­żyła się wygod­nie w poprzed­niej pozy­cji.

– Mama zako­chała się w Maćku…

– Moja kuzy­neczka Kasiula! – pisnął Max, zupeł­nie jak nie on.

– No tak, twoja kuzy­neczka, a moja maminka… – Eliza prze­wró­ciła oczami. – Było mię­dzy nimi róż­nie, bo Maciek musiał naj­pierw wyro­snąć z krót­kich spode­nek – mru­gnęła, zer­ka­jąc mu w twarz.

– Ja dzię­kuję! Wy chyba wszyst­kie trzy takie jeste­ście! Czy ja też noszę krót­kie spodenki?

– Nie. Ty nie – zaprze­czyła.

– A skąd możesz o tym wie­dzieć? – zain­te­re­so­wał się.

– Byłeś na dłu­giej woj­nie, w róż­nych trud­nych warun­kach, więc musia­łeś nosić dłu­gie spodnie – stwier­dziła z prze­ko­na­niem, spo­glą­da­jąc na jego twarz.

– A gdy­bym tam nie był?

– Nosił­byś dalej krót­kie, tak jak pięć lat temu, kiedy przy­je­cha­łeś do nas z ojcem.

– Ty zawsze mówisz ludziom takie rze­czy pro­sto w oczy?

– Sta­ram się, cho­ciaż cza­sami oszczę­dzam roz­mów­ców – uśmiech­nęła się.

– Czyli ist­nieje podej­rze­nie, że nie zawsze mówisz wszystko.

– W twoim przy­padku nic takiego nie nastąpi. Obie­ca­łam sobie, ba, przy­rze­kłam to przed świę­tymi figu­rami i obra­zami. Takiego słowa się nie łamie – wyja­śniła Eliza i usia­dła pro­sto.

Wpa­try­wała się przez chwilę z powagą w twarz Maxa. Potem zbli­żyła wargi do jego ust. Wpiła się w nie i przy­mknęła oczy. Objął ją z całej siły i trzy­mał, aż Eliza musiała wyrwać mu się z objęć z braku tchu.

– Oszczędź mnie, pro­szę – wyszep­tała po chwili, łapiąc jesz­cze ustami powie­trze i roz­ma­so­wu­jąc ramiona i piersi ze zbo­lałą miną.

– Przy­rze­kam. To był ostatni raz, teraz już będę zawsze uwa­żał, bo chcę, żeby star­czyło mi cie­bie na długo. Na bar­dzo długo.

Eliza po tych sło­wach pochwy­ciła jego twarz w swoje nie­wiel­kie dło­nie, wpa­tru­jąc się w jego oczy z czu­ło­ścią.

– To jest także… moje marze­nie – wyszep­tała.

Objęli się znów czule, a Max uczy­nił to naj­de­li­kat­niej.

– Choć­byś mnie teraz wyga­niała, nie wyjadę stąd – zade­kla­ro­wał po chwili.

– Zasta­nów się, potra­fię być zoł­zo­wata… jak Fel­cia – mru­gnęła i zachi­cho­tała.

– Fel­cia? Ten anioł czy anie­lica?

– Mam aniel­ską zoł­zo­wa­tość po niej, cho­ciaż bab­cia i mama też potra­fią być zoł­zo­wate – zaśmiała się znowu i cmok­nęła Maxa deli­kat­nie w usta, mosz­cząc się na jego tor­sie jak wcze­śniej.

– Potem docze­ka­li­śmy się ślubu Kasiuli i Maćka – wró­ciła jak gdyby nic do opo­wie­ści – na świat przy­szła Jagódka, a w mię­dzy­cza­sie spro­wa­dzili się tutaj Dzie­dzi­co­wie.

– A skąd oni się wzięli?

– Mama kie­dyś ich poznała, pro­wa­dzili zajazd na Kuja­wach, potem odwie­dzała ich czę­sto, gdy jej wycieczka prze­bie­gała w pobliżu. A ów zajazd nabyli dzięki wygra­nemu przez Hen­ryka milio­nowi w toto­lotka. Wspa­niała restau­ra­cja, kilka pokoi hote­lo­wych i sami też tam miesz­kali. Zajazd nazy­wał się Zie­lony Dwór, a obok niego był prze­piękny park. Potem go stra­cili, ale teraz Hen­ryk tutaj się wyżywa.

– Ale jak to się stało, że stra­cili zajazd?

– To długa histo­ria; zna­leźli się potom­ko­wie nie­gdy­siej­szych wła­ści­cieli, zresztą niech szcze­góły opo­wie ci pan Hen­ryk. Na pewno czeka na tę chwilę z przy­jem­no­ścią.

– No tak. Sam jestem cie­kaw jego domu z bali, podob­nego do tra­per­skich chat budo­wa­nych nie­gdyś na Dzi­kim Zacho­dzie.

– Potem Hen­ryk i Adam pro­jek­to­wali i budo­wali sie­dli­sko babci. – Ramię Elizy zato­czyło łuk. – Adam odpo­wia­dał za szcze­góły pro­jek­tów budow­la­nych, a ponie­waż Hen­ryk to wizjo­ner, więc wziął na sie­bie naj­pierw wymy­śle­nie kon­cep­cji cało­ści, żeby paso­wało do Fel­ci­nej Iskierki. To jest archi­tekt kra­jo­brazu, tak się nazywa jego fach, i jest w nim praw­dzi­wym mistrzem.

– Moim zda­niem cudow­nie wszystko zostało skom­po­no­wane. Dopiero dzi­siaj obej­rzę sobie w szcze­gó­łach.

– Daj się popro­wa­dzić i wyka­zać Hen­ry­kowi. Zoba­czysz, z jaką pasją będzie ci opo­wia­dał o każ­dym detalu. Zapo­mina, gdzie jest, kim jest, i prawi, i prawi.

– I pod­kręca wąsa.

– A także wzdy­cha, prze­wraca oczami, mówi po sta­ro­pol­sku, sar­macku, a do kobiet zawsze z naj­wyż­szą aten­cją. Gra Sar­matę, co ja mówię, on po pro­stu nim jest, czyli sobą. Kochany nasz Hen­ryk. Teraz mieszka, tak jak zawsze marzył, w drew­nia­nej wło­ściań­skiej cha­cie. Admi­ni­struje tym wszyst­kim, zarzą­dza, pie­lę­gnuje, kon­ser­wuje. – Eliza znowu wycią­gnęła ramię w kie­runku Kolo­nii Sołacz. – Bez niego byłoby ciężko, cho­ciaż ma szczę­ście, i my także, bo tra­fił tutaj na Sta­cha Janika, który potrafi razem z nim zre­ali­zo­wać każdą wymy­śloną fana­be­rię. Zna­ko­mi­cie się uzu­peł­niają, roz­ma­wiają na skróty i śmieją się z nas, że czę­sto nie wiemy, o co cho­dzi.

– A jak… Diana? – spy­tał Max prze­cią­gle.

– Diana… – Eliza wes­tchnęła głę­boko. – Kiedy zoba­czy­łam ją pierw­szy raz w ich Zie­lo­nym Dwo­rze, onie­mia­łam z zachwytu. Wyglą­dała jak praw­dziwa bogini łowów Diana. Ubrana w sty­li­zo­wany myśliw­ski strój, na gło­wie miała malutki zie­lony kape­lu­sik z piór­kiem. Raz za razem poka­zy­wała w uśmie­chu dołki na policz­kach, tak jakby uru­cha­miała je jakimś ukry­tym przy­ci­skiem.

– Jest piękna, i tyle też widzę – sko­men­to­wał opis Diany Max – ale cho­dzi mi raczej o to, co z nią?

– Koń­czy stu­dia w Słup­sku.

– Ale cho­dzi mi jesz­cze o coś innego. No wiesz – powie­dział Max i z naci­skiem spoj­rzał na Elizę.

– Nie powin­nam ci o tym mówić, ale sam pew­nie zauwa­żysz. Wiem od jakie­goś czasu, cho­ciaż Diana mi tego ni­gdy nie zdra­dziła, że kocha się w Igo­rze.

– Wczo­raj ze zdzi­wie­niem oglą­da­łem jej występ pod­czas ogni­ska, więc już coś zauwa­ży­łem. Oce­ni­łem, że był on spe­cjal­nie dla niego, i zasta­na­wia­łem się, dla­czego ona to tobie robi?

– Długo roz­wa­ża­łam, jak by jej pewne słowa powie­dzieć… – Eliza zamy­śliła się. – Od chwili kiedy się na to zde­cy­do­wa­łam, nie będę prze­szkodą na dro­dze, którą sobie wymy­śliła. Mało tego, będę jej kibi­co­wać, bo jest cudowna, a Igor jest dobrym czło­wie­kiem.

– Możesz tak spo­koj­nie o tym mówić?

– Mam nadzieję, że domy­ślasz się dla­czego… – Eliza zawie­siła głos i wtu­liła się w tors Maxa. Gła­skał ją deli­kat­nie po ple­cach. – Z początku myśla­łam, że pewne rze­czy same się ułożą, że Igor coś dostrzeże, ziry­tuje się na mnie, sam zre­zy­gnuje, ale on jest za dobry. Wszyst­kie moje złe zacho­wa­nia, gesty, a było ich nie­mało, wyba­czał. Wresz­cie powie­dzia­łam obojgu wprost, bo ina­czej byłoby to chore. Wiem, jestem zołza.

– Aku­rat w tej spra­wie uwa­żam, że postą­pi­łaś uczci­wie.

– Dla­tego że to doty­czy cie­bie?

– Nie, nie o to cho­dzi, a zresztą to trudna sprawa. Posta­ram się w takim razie…

Eliza zamknęła mu usta poca­łun­kiem. Kiedy wresz­cie odsu­nęli się od sie­bie, na jej twa­rzy poja­wił się deli­katny uśmiech.

– Sma­ku­jesz mi, bar­dzo, ale pro­szę cię, żebyś nie skła­dał żad­nych dekla­ra­cji. Zostawmy teraz sprawy swo­jemu bie­gowi.

– Dobrze. Masz rację. Opo­wiedz mi w takim razie o pozo­sta­łych oso­bach, pro­szę.

– No więc tak, nieco star­szy od Igora facet, ale do niego podobny – Eliza mru­gnęła – to Krzysz­tof, jego ojciec. Przy nim sie­działa Zuzanna, jego żona.

– Jasne…

– Star­sza pani na wózeczku to Ste­fa­nia Lew Szczo­dro­wicz, mama Ryszarda. Nie­wielka wzro­stem pulchna kobieta obok, w zło­tych oku­la­rach, to Elż­bieta, jej córka, a sio­stra Ryszarda. Jest kie­row­niczką biblio­teki na zamku w Byto­wie.

– Czyli możemy się tam z nią spo­ty­kać?

– A masz w pla­nie tam bywać?! – Eliza zer­k­nęła na twarz Maxa.

– Tak, bo chcę czy­tać dużo ksią­żek histo­rycz­nych.

– To jest pew­nie naj­le­piej wypo­sa­żona biblio­teka w pobliżu, a zresztą w zamku mają także biblio­tekę peda­go­giczną.

– A! To jesz­cze lepiej!

– Naj­pierw jed­nak radzę ci zapo­znać się z księ­go­zbio­rem Felci, w jej biblio­teczce na stry­chu – dodała, kiwa­jąc głową na widok jego powięk­szo­nych ze zdzi­wie­nia oczu. – Z dru­giej strony pani Ste­fa­nii sie­działy dwie panie Dumke. Ta drob­niej­sza to Sławka, eme­ry­to­wana nauczy­cielka języka nie­miec­kiego z Bytowa. Wspól­nie ze Ste­fa­nią, która była polo­nistką, uczyły w jed­nym liceum. Następna to Ger­truda, sio­stra przy­rod­nia Sławki. Dzięki babci spo­tkały się po roz­sta­niu, które nastą­piło dwa czy też trzy lata przed wojną.

– A ona skądś tutaj przy­je­chała?

– Miesz­kała cały czas w leżą­cych nie­da­leko Bytowa Stu­dzie­ni­cach. To długa, skom­pli­ko­wana i smutna histo­ria. Może bab­cia ci kie­dyś opo­wie. – Eliza zro­biła mar­kotną minę.

– Jasne – rzu­cił Max i pogła­dził ją po dłoni.

– Dodam jesz­cze, że panie: Ste­fa­nia, Sławka i Ger­truda od ostat­niej Gwiazdki też już miesz­kają w Kolo­nii Sołacz. – Eliza poki­wała głową, widząc lek­kie zdzi­wie­nie w oczach Maxa. – Obok Adama i Marysi sie­dzieli przy­ja­ciele Adama od pia­skow­nicy: Kon­rad i Woj­tek z żonami – wró­ciła po chwili do swo­jego prze­glądu. – Bra­ko­wało w ich gro­nie tylko Magdy o aksa­mit­nym gło­sie.

– A dla­czego bra­ko­wało? Co Magda ma z nimi wspól­nego?

– Magda była kie­dyś pra­cow­nicą w biu­rze archi­tek­to­nicz­nym Adama w Gdyni. Pozna­ły­śmy ją i całą resztę wspól­nie z mamą pod­czas naszego jedy­nego w życiu wyskoku do knajpy w Gdyni.

– Z Kasiulą wysko­czy­ły­ście na figo-fago?! – zarżał gło­śno Max.

– Cicho… poszły­śmy posłu­chać muzyki, a skoń­czyło się na tań­cach. Upojny wie­czór… – Eliza prze­wró­ciła oczami.

– O! Było pite?

– Nie w tym sen­sie upojny – Eliza mru­gnęła – cho­ciaż był także prze­pyszny tru­nek. Na bazie ciem­nego irlandz­kiego piwa z nie­wiel­kim dodat­kiem rumu i syropu klo­no­wego, zapra­wiony korze­niami. Prze­pis Adama. Pychota! No i naj­waż­niej­sze, cudowna zabawa do muzyki Old­fielda.

– Ty i piwo?! – Max pokrę­cił głową.

Eliza wydęła usta i unio­sła wyżej nos, co zostało skwi­to­wane uśmie­chem.

– A co do Old­fielda, wiem, że taki był… no jest – dodał, widząc zdzi­wie­nie w oczach Elizy – ale znam go słabo.

– Urzą­dzę ci jego kon­cert. Musisz znać to, co ja lubię.

Eliza wycią­gnęła dłoń w górę i pogła­dziła Maxa po szorst­kim policzku.

– Już się cie­szę.

– W Eri­nie pozna­łam, ale bez żad­nych dal­szych kon­se­kwen­cji, Bog­dana, Ada­mo­wego gra­fika o wyglą­dzie che­ru­bina. Pięk­nie mi się z nim tań­czyło… – Eliza zro­biła maślane oczy. Max tylko z dez­apro­batą pokrę­cił głową. – Za to mama poszła na maksa – zachi­cho­tała.

– Mnie tam nie było! – rzu­cił już wesoło Max.

– Szkoda. – Eliza znowu pogła­dziła go pal­cami po policzku.

– Teraz już ja będę z tobą cho­dził na wszyst­kie tańce – zade­kla­ro­wał i pochy­lił się, żeby ją poca­ło­wać we włosy.

– Zoba­czymy, czy nie zapo­mnisz. Ja wszystko reje­struję. – Eliza pod­nio­sła palec wska­zu­jący.

– Po to przy­je­cha­łem do cie­bie, Elizo!

– Jesteś cudowny… – wyszep­tała.

Max nachy­lił się teraz do jej czoła, a po chwili jego usta zsu­nęły się na moment do jej warg.

– A wiesz, że wtedy widzia­łam po raz pierw­szy, jak mama się całuje?! Albo nie, kasuję to, zapo­mnia­łam się.

Eliza ska­so­wała poprzedni tekst, „wyma­zu­jąc” go ruchem palca po ustach.

– Nie, nie zga­dzam się! Dokończ. Tylko ten raz! – zakwi­lił ze śmie­chu Max; Eliza usia­dła i rozej­rzała się wokół.

– Tylko, cicho sza… – Poło­żyła palec na ustach. Max ski­nął głową. – Zro­biło mi się gorąco, jak to na tań­cach, a poza tym musia­łam pójść, no wiesz. – Max znowu ski­nął głową. – W holu zauwa­ży­łam, że przed pubem jakaś para się całuje. Cie­kaw­ska wyj­rza­łam. To była mama i… Adam!

– Oni?!

– Mama witała się z Kaszu­bami – zaśmiała się Eliza.

– I co dalej?

– Dalej nic nie było… z Ada­mem. Cho­ciaż jak jej to przy­po­mnia­łam następ­nego dnia w Kar­tu­zach obok rynku, to wygar­nęła mi, że też nie byłam święta, bo widziała, jak che­ru­bin ata­ko­wał moje… bie­duszki. – Wska­zała na swoje piersi. Wzrok Maxa opadł na nie i nie chciał wró­cić na swoje miej­sce. – Hej! Tutaj jestem! – Eliza klep­nęła go w ramię.

– To ktoś mógł doty­kać, a ja nie mogę nawet patrzeć?

– On to zro­bił bez mojej wie­dzy! To zna­czy bez pyta­nia – zachi­cho­tała Eliza.

– Jak to tak?

– Ej, w tańcu jego ręce błą­dziły to tu, to tam, i to było cał­kiem przy­jemne. Tak wła­śnie powie­dzia­łam mamie.

Dłoń Maxa wysu­nęła się nagle lekko do przodu i dotknęła deli­kat­nie piersi Elizy. Zamknęła oczy i zadrżała. Przy­tu­liła się do niego z całej siły. Połą­czył ich długi poca­łu­nek.

– Jesteś cudowna… – wyszep­tał, kiedy skoń­czyli. – I twoje… bie­duszki także. – Prze­wró­cił oczami.

– Ty… zbe­reź­niku! – Pogro­ziła mu ze śmie­chem. – Więc wra­ca­jąc do mojej opo­wie­ści, bra­ko­wało Magdy, ale ona jest teraz szczę­śliwa z Ant­kiem Gryką w Chi­cago.

– Będą mieli dzi­dziu­sia – uśmiech­nął się sze­roko Max.

– Są warci sie­bie. Dobrze, że Adam ją do nas ścią­gnął, kiedy Antek przy­je­chał w zastęp­stwie two­jego taty.

– Czyli z Magdą to było zaaran­żo­wane spo­tka­nie?! – zdzi­wił się Max.

– Antek chciał koniecz­nie poznać jakąś dziew­czynę stąd, coś jak pewien Austra­lij­czyk – zachi­cho­tała Eliza.

– Jaki Austra­lij­czyk?

– Muszę zna­leźć w naszej fil­mo­tece film Żona dla Austra­lij­czyka. Uśmie­jesz się.

– Już się cie­szę.

– Kasiula i Adam wymy­ślili mu Magdę i… bingo! Oboje wpa­trzyli się jak zahip­no­ty­zo­wani w sie­bie na dzień dobry i tak już zostało.

– Cały czas tak na sie­bie patrzą. A kiedy Madzia powie tym swoim aksa­mit­nym gło­sem choćby tylko: Antoś, pro­szę… to Antek zrobi wszystko, cokol­wiek by usły­szał po tym „pro­szę”. Wzor­cowa para.

– Szczę­ściu trzeba poma­gać i pie­lę­gno­wać je. – Eliza uśmiech­nęła się sze­roko. – Kie­dyś tra­fili na sie­bie Ludka i Artu­rek Gulew­scy – prze­rwała, bo Max zro­bił minę, jakby nie wie­dział, o kogo cho­dzi – ci, co wczo­raj byli w poma­rań­czo­wych, ale jak zwy­kle jed­na­ko­wych koszul­kach.

– Tacy tro­chę śmieszni – wtrą­cił Max.

– Śmieszni?! Bo jed­na­kowo się ubie­rają?! Są cudowni! Nie mogą się bez sie­bie obejść – pod­kre­śliła. – A do tego bar­dzo mądrzy, oczy­tani, uwiel­biają muzykę poważną, cho­ciaż – jak widzia­łeś – nie stro­nią od pio­se­nek ludo­wych. Także, jak na pewno zauwa­ży­łeś, sami muzy­kują.

– Przy­znaję, że pani Ludka pięk­nie gra na fle­cie.

– A Artu­rek na har­mo­nij­kach. Może któ­re­goś dnia nałoży swoją słynną kami­zelkę, w któ­rej wewnętrz­nych kie­szon­kach ma ich wiele. Dla róż­nych tona­cji – dodała.

– Coś takiego!

– Pan Zagór­ski, który sie­dział z żoną obok nich, gra z kolei pysz­nie na gita­rze. Wczo­raj nie grał, bo go lewa ręka rwie reu­ma­tycz­nie. Odgra­żał się, że niech mu się tylko tutaj roz­grzeje w słońcu, to dopiero nam zagra.

– Nie sły­sza­łem tego.

– Bo byłeś roz­ry­wany! Każdy chciał z tobą poroz­ma­wiać! Widzia­łeś dziadka Feliksa Kie­drow­skiego, który sie­dział przy dziadku Wiki? – spy­tała. Max potwier­dził ski­nie­niem głowy. – Poznali się z Tade­uszem latem trzy­dzie­stego ósmego roku jako czter­na­sto­letni chłopcy, a teraz po sześć­dzie­się­ciu trzech latach spo­tkali się znowu. Wciąż mają sobie coś do powie­dze­nia. Podob­nie jak Fel­cia z moją bab­cią.

– Roz­ma­wia­łem za to długo ze Sta­chem i jego żoną, a nawet chwilę z księ­dzem pro­bosz­czem – pochwa­lił się Max, mru­ga­jąc.

– No, to chyba zro­bi­li­śmy prze­gląd przy­ja­ciół oraz zna­jo­mych naszych i Felci, a także naj­waż­niej­szych gości. Jak wyglą­dała budowa sie­dli­ska, opo­wie ci pan Hen­ryk, a reszty… – Eliza mru­gnęła – …dowiesz się w mię­dzy­cza­sie.

Oboje wyglą­dali na tro­chę zmę­czo­nych. Objęli się i zapa­dło mil­cze­nie.

– Wiesz co, Elizka. Czuję się już głodny – po chwili ode­zwał się smęt­nie Max.

– Tak rano?

– Prze­cież docho­dzi szó­sta! – wykrzyk­nął Max, popa­trzyw­szy w niebo. – Ptaki śpie­wają od dawna, koguty już piały, psy poszcze­kują, od czasu do czasu sły­chać także ludzi. Już naj­wyż­szy czas, żeby coś zjeść. Daw­niej, w domu, tak rano bym nie zjadł, ale jak wyru­sza­li­śmy gdzieś…

Wycią­gnął rękę w kie­runku połu­dnia, ale kiedy zoba­czył spoj­rze­nie Elizy, zamilkł i mach­nął dło­nią, jakby to, co mówił, oka­zało się nagle nie­ważne.

– Już prze­cież wczo­raj wyja­śni­łem ci tę sprawę. – Eliza przy­tak­nęła. – Może kiedy tu tro­chę pobędę, to nauczę się jeść nor­mal­nie – dodał, pró­bu­jąc się uśmiech­nąć. – Mogła­byś tylko cza­sami mnie ostrze­gać.

– Piszę w takim razie do Felci – rzu­ciła Eliza, a jej palce roz­po­częły szybki taniec po kla­wia­tu­rze. Wysłała wia­do­mość.

Wkrótce przy­szła odpo­wiedź, którą Eliza prze­czy­tała na głos:

Tu Jan. Zapra­szamy na śnia­da­nie na godzinę szó­stą pięt­na­ście. W menu jajecz­nica na boczku.

– Coś takiego?! Czy Fel­cia czyta w moich myślach?! – Max pod­sko­czył na ławce.

– Ow­szem, ma zdol­no­ści prze­wi­dy­wa­nia, ale o jajecz­nicy, którą lubisz zjeść o świ­cie, zdą­ży­łam szep­nąć jej wczo­raj.

– Niby kiedy? – spy­tał z nie­do­wie­rza­niem Max.

– W tak zwa­nym… mię­dzy­cza­sie.

Eliza zaśmiała się w głos.

Ame­ry­kań­ska histo­ria Kry­styny

Dzień dobry, dziew­czynki – rzu­ciła weso­łym tonem Eliza, wkra­cza­jąc z uśmie­chem na ustach do salonu.

– Dzień dobry – odpo­wie­działa jej bab­cia Anna i poma­chała pal­cami.

– Dobry, dobry – rzu­ciła nie­zbyt entu­zja­stycz­nie Kaśka. – Nie myśla­łam, że potra­fisz tak długo pocią­gnąć ze spa­niem – dodała nieco kąśli­wie, omia­ta­jąc córkę kry­tycz­nym wzro­kiem.

– Oj tam, oj tam – zachi­cho­tała Eliza.

– Spóź­ni­łaś się. My już koń­czymy. – Kaśka wska­zała na pustą fili­żankę po kawie.

– Skoro koń­czy­cie, to wezmę sobie kawa­łek cia­sta i pójdę na mój tara­sik. – Eliza wska­zała pod­bród­kiem na otwarte drzwi, za któ­rymi sze­ro­kie, zada­szone schody się­gały traw­nika z nie­wiel­kim gazo­nem. – Popa­trzę na kwiaty, a może jesz­cze coś lub kogoś doj­rzę. – Prze­wró­ciła oczami.

– Myśla­łam, że jak byłaś kilka godzin sama… – ode­zwała się Anna, mie­rząc wnuczkę wzro­kiem, ale zawie­siła głos, widząc, że ta kręci głową na boki. – Nie byłaś sama? – dodała pyta­jąco, a po chwili prze­nio­sła wzrok z Elizy na Kaśkę.

– Tutaj byłam sama – odparła Eliza, wska­zu­jąc pal­cem na sufit – ale wcze­śniej… nie bar­dzo.

Poło­żyła na tale­rzyku drugi kawa­łek szar­lotki i wpa­trzyła się w niego łako­mie.

– Zupeł­nie jak kie­dyś na Soła­czu – skwi­to­wała ten widok bab­cia Anna, jakby nie sły­szała koń­co­wych słów wnuczki.

– I będę sie­dzieć i jeść ją na mojej weran­dzie, jak na Soła­czu – odparła Eliza, zer­ka­jąc na bab­cię, a jej kciuk wska­zał otwarte drzwi.

– Ale co to zna­czy… nie bar­dzo byłam sama? – zacie­ka­wiła się jed­nak poprzed­nią kwe­stią córki Kasia.

– Oo! Jaki refleks! – Eliza pod­nio­sła brew. – Dokład­nie to, co powie­dzia­łam – dodała, patrząc na matkę przy­mru­żo­nym okiem.

– A nie lepiej, dziecko, zjeść naj­pierw coś kon­kret­nego? – zapy­tała nie­spo­dzie­wa­nie bab­cia, zmie­nia­jąc temat.

– Jadłam na śnia­da­nie jajecz­nicę na boczku. – Eliza mach­nęła dło­nią.

– Kiedy, gdzie?! – zdu­miała się Kaśka.

– Gdzieś tak o szó­stej z minu­tami u Felci.

– W nocy?!

– Nie… bo w nocy… szu­ka­łam Maxa – odparła Eliza na raty.

– Nic nie rozu­miem… – Kaśki oczy zro­biły się ogromne.

– Coś ty powie­działa? – uzu­peł­niła słowa córki zdzi­wio­nym gło­sem bab­cia.

– Bo naj­pierw chwilę po trze­ciej zadzwo­nił tele­fon, że Max zagi­nął – zaczęła wyja­śniać Eliza.

– Co to zna­czy… zagi­nął? – prze­rwała jej prze­stra­szona Kaśka.

– Dziecko… – jęk­nęła bab­cia Anna i zała­mała ręce.

– Słu­chaj­cie, dziew­czynki, uważ­nie, a nie prze­szka­dzaj­cie – napo­mniała je Eliza. – Zadzwo­niła Fel­cia, że Max nie wró­cił ze spa­ceru po ogni­sku, więc poszłam go szu­kać.

– A nie bałaś się? – spy­tała Anna.

– To nie mogłaś mnie obu­dzić? – dodała Kaśka.

– Nie dadzą czło­wie­kowi nic powie­dzieć. – Eliza tup­nęła nogą i spoj­rzała na tale­rzyk, na któ­rym pod­sko­czyły kawałki szar­lotki. – Byłam po pro­stu pewna, że poszedł nad staw, więc nie było potrzeby brać ze sobą nikogo.

– Ach, do świą­tyni duma­nia? – prze­rwała jej wyraź­nie roz­luź­niona bab­cia.

– Wła­śnie tam. Chcia­łam go zasko­czyć, ale nie dał się – mru­gnęła. – Prze­sie­dzie­li­śmy wschód słońca, poroz­ma­wia­li­śmy sobie szcze­rze o tym i owym… – Eliza zro­biła maślane oczy – …a potem Fel­cia zapro­siła nas na jajecz­nicę. Ależ się obja­dłam! – wes­tchnęła, kle­piąc się po brzu­chu.

– Przy­szła tam po was?!

– Nie… – Eliza zaprze­czyła. – Jan przy­słał ese­mesa, że śnia­da­nie już pra­wie gotowe.

– Dziwne to wszystko – rze­kła, wzru­sza­jąc ramio­nami Kaśka.

– Bo Max zdra­dził mi przed­wczo­raj w Sulę­czy­nie tajem­nicę, że o świ­cie zawsze tak jadł, ale ja go odzwy­czaję! – Mina Elizy z roz­ba­wio­nej stała się poważna.

– A skąd o tym wie­działa Fel­cia? – dopy­tała po chwili mil­cze­nia Anna.

– Zdą­ży­łam jej szep­nąć.

– A co będzie, jeśli ty, w twoim mię­dzy­cza­sie, przy­zwy­cza­isz się do takiego jedze­nia? – pod­su­nęła jej Kaśka.

– Nie zna­cie mnie… – Eliza mach­nęła dło­nią. – A zresztą Max mi mówił, że powin­nam utyć to tu, to tam… cho­ciaż tutaj jest okej.

Mówiąc to, odchy­liła dekolt koszulki, omio­tła wzro­kiem swoje piersi i uśmiech­nęła się.

– A co on ma do two­ich piersi? – spy­tała prze­cią­gle Kaśka, przy­mru­ża­jąc oskar­ży­ciel­sko oczy.

– Ty się, mamuś, ciesz, że Max nie ma nic do piersi swo­jej kuzy­neczki – pisnęła roz­ba­wiona Eliza.

– Cel­nie – skwi­to­wała bab­cia i zakla­skała bez­gło­śnie.

– No… ale… – pró­bo­wała się bro­nić Kaśka.

– Zdolna jesteś, sia­daj – skwi­to­wała bab­cia, spo­glą­da­jąc na wnuczkę, i pokle­pała sie­dze­nie sto­ją­cego obok niej krze­sła.

– Dobrze – zgo­dziła się Eliza. – Jakby co, to stąd mam bli­żej do sala­terki. – Ogar­nęła ją łako­mym wzro­kiem. – A tak w ogóle… to niby mnie zna­cie, ale nie wie­cie, do czego jestem zdolna – powie­działa po chwili pała­szo­wa­nia w mil­cze­niu.

– Co ty nie powiesz?! – wyce­dziła Kaśka, znowu przy­mru­ża­jąc oczy.

– Po ostat­niej naszej noc­nej roz­mo­wie doszłam do wnio­sku, że rze­czy­wi­ście cza­sami potra­fisz mnie zasko­czyć. Dzi­siaj zresztą też – dodała Anna i teraz ona przy­mru­żyła oczy.

– A co byście powie­działy, jeśli w ramach odzwy­cza­ja­nia się od jedze­nia zjem sobie trzy kawałki szar­lotki i popiję lemo­niadą?! – Eliza się­gnęła po trzeci kawa­łek, wska­zała wzro­kiem na oszro­nioną butelkę sto­jącą na stole, podob­nie jak matka i bab­cia mru­żąc oczy.

Trzy podobne do sie­bie kobiety spo­glą­dały po sobie zza przy­mru­żo­nych powiek. Po chwili wszyst­kie jak na komendę roze­śmiały się.

– Naresz­cie, cór­cia, jesteś w domu! – zawo­łała rado­śnie Kaśka.

– Ja?! – Eliza wzru­szyła ramio­nami. – Też mi sen­sa­cja! Ważne, że Mak­sio wró­cił.

– Tak, Elizka ma rację. To chyba naj­waż­niej­sze. – Poki­wała głową Anna. – A co jesz­cze usta­li­li­ście? – Zaj­rzała w twarz wnuczki.

– Że musimy się dobrze poznać – odparła Eliza, napy­cha­jąc usta kolej­nym kęsem szar­lotki.

– I mnie to wystar­czy. Jeste­ście mądrzy. – Bab­cia Anna pogła­dziła Elizę po ramie­niu. – Rze­czy­wi­ście musisz tro­chę przy­tyć.

Eliza ski­nęła pod­bród­kiem.

– Ale o czym jesz­cze roz­ma­wia­li­ście? – spy­tała przy­mil­nie Kaśka, na co Eliza wzru­szyła ramio­nami, a bab­cia nie­znacz­nie pokrę­ciła głową.

– O żura­wiach, śpie­wa­ją­cych rano ptasz­kach i takie tam… – Eliza odparła wymi­ja­jąco i zmarsz­czyła czoło; w salo­nie nastała chwila ciszy. – Długo mu opo­wia­da­łam o tym, co tu się działo przez pięć lat i kto jest kim – dodała po chwili ugo­dowo. – O każ­dym kilka słów na spo­koj­nie, bo wczo­raj tutaj, czy potem na ogni­sku, tych infor­ma­cji było za dużo.

– I tak trzy­mał się dziel­nie – oce­niła Anna.

– A ty, bab­ciu, jak spa­łaś? – Eliza zmie­niła temat.

– W zasa­dzie nie spa­łam – odparła Anna mar­kot­nym tonem.

– No wła­śnie, mówi­łam Maxowi, że pew­nie sie­dzisz teraz w fotelu, trzy­masz na kola­nach kufe­rek i myślisz.

– Tak było! – potwier­dziła przy­pusz­cze­nie wnuczki bab­cia. – Ale zga­si­łam świa­tło i prze­krę­ci­łam klucz w drzwiach.

– A po co?! – zdzi­wiła się Eliza.

– Żeby, jakby co, nikt nie widział kuferka. Takie są w nim skarby… – Bab­cia przy­mknęła oczy. – Mam go cały czas przy sobie – szep­nęła i wska­zała wzro­kiem pod stół.

Eliza dopiero teraz zauwa­żyła, że bab­cia przy­ci­ska sto­pami swoją ulu­bioną bor­dową torbę, w któ­rej zapewne scho­wała wiśniowy kufe­rek kry­jący klej­noty Estery.

– Ale co, przez cały czas będziesz z nim cho­dziła?! – zdzi­wiła się Eliza.

– I to jest mój pro­blem – przy­znała, wzru­sza­jąc ramio­nami Anna. – Posta­no­wi­łam – ści­szyła głos i nachy­liła się nad sto­łem; Kaśka i Eliza też przy­bli­żyły głowy – popro­sić Hen­ryka o zamon­to­wa­nie w drzwiach, nie tylko moich, wszyst­kich, żeby nikt się nie dzi­wił, wkła­dek paten­to­wych. Trzeba zro­bić na razie choćby tylko to.

– I będziesz wciąż zamy­kać do sie­bie drzwi?!

– A mam wyj­ście?

– Prze­cież to jest… irra­cjo­nalne! – jęk­nęła Eliza.

– To samo mamie powie­dzia­łam – potwier­dziła, roz­kła­da­jąc dło­nie, Kaśka.

– Dziew­czynki, skup­cie się. Czy zda­je­cie sobie sprawę, ile to jest warte? – Wzrok Anny powę­dro­wał na moment w dół, na bor­dową torbę, po czym wró­cił do córki i wnuczki.

– No… sporo. – Eliza wydęła wargi. – Bo ja wiem?

– Prze­cież z ogrom­nego rubinu i wiel­kiego sza­firu można by zro­bić kil­ka­na­ście pier­ścion­ków, a ze złota zuży­tego na pier­ścień i gruby łań­cuch wiele ślub­nych obrą­czek – pod­po­wie­działa im Anna.

– Ale w związku z tym będziesz teraz przy­kuta do krze­sła, do swo­jego pokoju?! – Eliza wypro­sto­wała się i wbiła wzrok w bab­cię.

– To samo jej powie­dzia­łam – rze­kła z naci­skiem Kaśka, wzru­sza­jąc ramio­nami.

– To co mi pora­dzi­cie? – spy­tała nad­zwy­czaj spo­koj­nie bab­cia. – Tu nie cho­dzi prze­cież o scho­wa­nie… bo ja wiem – podra­pała się pal­cem po czole – pilota od kina domo­wego przed Jagódką albo kor­ko­ciągu…

– A wła­śnie, mamo, czy ty może scho­wa­łaś pilota? – Kaśki palec wyce­lo­wał w duży ekran. – Wczo­raj po połu­dniu chcia­łam Jagódce włą­czyć bajkę i nie mogłam go ni­gdzie zna­leźć.

– Ja?! – zdzi­wiła się Anna, ale po chwili, pod wpły­wem wwier­ca­ją­cego się w nią wzroku córki, zro­biła zawsty­dzoną minę. – Scho­wa­łam, ale nie pamię­tam gdzie. – Roz­ło­żyła ramiona.

– Nie pamię­tasz?!

– O! Przy­po­mnia­łam sobie! – ucie­szyła się nagle Anna. – Jest w sosjerce.

Teraz jej wska­zu­jący palec skie­ro­wał się w stronę bufetu.

– Ale tak prze­cież nie możesz robić! A jeśli kie­dyś sobie nie przy­po­mnisz?

– Skle­roza może cza­sami być przy­datna – odpo­wie­działa, uśmie­cha­jąc się znie­wa­la­jąco Anna. – Gdy­bym scho­wała kufe­rek, a zło­dzieje przy­szli go wykraść i nawet mnie tor­tu­ro­wali, chcąc ze mnie wydo­być tę tajem­nicę, to mogłoby się zda­rzyć, że nie przy­po­mnia­ła­bym sobie – zachi­cho­tała.

– Stro­isz sobie żarty – wyce­dziła Kaśka, marsz­cząc brwi.

– Tylko tro­chę. – Anna wzru­szyła ramio­nami.

– Trzeba więc zro­bić coś, żeby zara­dzić sytu­acji – ode­zwała się Eliza i dla pod­kre­śle­nia wagi swo­ich słów pod­nio­sła palec.

– Ale co?! – spy­tała bab­cia. – Cze­kam na wasze pomy­sły.

Jej wzrok prze­su­nął się kil­ka­krot­nie pomię­dzy twa­rzami wnuczki i córki.

– Nie zasta­na­wia­łam się. Nie mia­łam jesz­cze na to czasu – wyja­śniła Eliza.

– A ja musia­łam po śnia­da­niu poba­wić się tro­chę z Jagódką. Dobrze, że dzi­siaj jest Maciej i wziął ją nad Mausz, to może się tro­chę nad tym zasta­no­wię. Jak chcesz, to wezmę kufe­rek do sie­bie, żebyś mogła się cho­ciaż z godzinę zdrzem­nąć.

– Nie dam ci go, bo wtedy będę się jesz­cze bar­dziej stre­so­wać – odparła Anna. – Pójdę do sie­bie i fak­tycz­nie się zdrzemnę przy zamknię­tych drzwiach, ale wy na zmianę pil­nuj­cie mnie.

Jej wska­zu­jący palec wyce­lo­wał naj­pierw w Kaśkę, a potem w Elizę; obie ski­nęły gło­wami.

– No, wię­cej już nie zjem – rzu­ciła Eliza, wycie­ra­jąc usta ser­wetką. – Trzy kawałki to i tak nie­źle, co?

– Potra­fi­łaś kie­dyś wię­cej zjeść – uśmiech­nęła się bab­cia. Schy­liła się po swoją torbę i pod­nio­sła ją. Spoj­rzała badaw­czo na córkę i wnuczkę. – To która z was pierw­sza bie­rze dyżur? – spy­tała.

– Eliza, zacznij ty – zapro­po­no­wała Kaśka. – Ja muszę naj­pierw spraw­dzić, co się dzieje w kuchni, potem odpi­sać na wczo­raj­sze maile i gdzieś za godzinę przyjdę cię zmie­nić.

– Ale chcia­łam iść do… – zaczęła Eliza i wska­zała ręką w kie­runku zabu­do­wań Felci.

– To napisz mu, żeby przy­szedł do cie­bie – weszła jej w słowo Kaśka i szyb­kim kro­kiem ruszyła w kie­runku wyj­ścia z salonu.

– Okej – zgo­dziła się Eliza.

– To chodź, dziecko. Naprawdę muszę się zdrzem­nąć…

Anna gło­śno ziew­nęła i ruszyła w stronę holu, a Eliza podrep­tała posłusz­nie za nią.

*

Póź­nym wie­czo­rem w salo­nie Anny odbyło się kolejne rodzinne spo­tka­nie w iden­tycz­nym gro­nie jak ostat­niej nocy w kuchni Felci. Na stole przed gospo­dy­nią leżała bor­dowa tek­tu­rowa teczka z aktem nota­rial­nym, któ­rym Wła­dy­sław Zalew­ski, ojciec Maxa, zrzeka się na korzyść Anny Nagen­gast-Pra­wosz, praw do ojco­wi­zny w Par­cho­wie, a obok teczki stał wiśniowy rzeź­biony kufe­rek, bogato inkru­sto­wany mosią­dzem, z rączką z takie­goż metalu. W dziurce zamka spo­czy­wał zdo­biony mosiężny klu­czyk.

Anna unio­sła rączkę, wpa­trzyła się w meta­lową tabliczkę i pogła­dziła ją. Prze­czy­tała na głos wygra­we­ro­wany na niej tekst:

– Bar­bara Zalew­ska. Otwo­rzyć nie wcze­śniej niż w dniu jej osiem­na­stych uro­dzin. – Potem z uśmie­chem rozej­rzała się wokół i prze­krę­ciła klu­czyk. – Prze­czy­ta­łam dzi­siaj rano raz jesz­cze wszystko dokład­nie.

Wska­zała na bor­dową teczkę, a potem postu­kała pal­cem w wieczko kuferka.

– A my z Tadziem długo jesz­cze o tym wszyst­kim roz­ma­wia­li­śmy – pochwa­liła się bab­cia Jul­cia; Tade­usz potwier­dził to ski­nię­ciem głowy.

Poto­czyła się krótka roz­mowa na temat wczo­raj­szego spo­tka­nia, ale kiedy do salonu wkro­czyli wresz­cie, po uśpie­niu Jagódki, Kaśka i Maciej, Max wró­cił do dokoń­cze­nia ame­ry­kań­skiej histo­rii Kry­styny Zalew­skiej, którą roz­po­czął poprzed­niego wie­czoru.

– Bab­cia Kry­styna nie wyzbyła się jed­nak na zawsze pier­ście­nia otrzy­ma­nego od Nicho­lasa Neu­bau­era – zaczął, zawie­sił głos i rozej­rzał się wokół stołu – bo widzie­li­ście go wczo­raj w kuferku – pod­kre­ślił i uśmiech­nął się.

Anna nie­jako w odpo­wie­dzi unio­sła wieczko, wycią­gnęła z kuferka bar­wiony na zie­lono skó­rzany wore­czek zdo­biony złotą nicią. Roz­su­płała skó­rzany ścią­gacz zakoń­czony brą­zo­wymi kora­li­kami pokry­tymi złotą ple­cionką, a po chwili na jej palcu zalśnił pier­ścień z wiel­kim rubi­nem. Oczy Maxa roz­bły­sły wesoło.

– Za jego poradą oddała go w zastaw do dobrego lom­bardu. I cho­ciaż tro­chę na tym stra­ciła, sama nazy­wała ten pro­ce­der uczci­wym lichwiar­stwem.

Anna chwilę pokrę­ciła dło­nią, żeby raz jesz­cze dokład­nie obej­rzeć pier­ścień z każ­dej strony. Znowu jak wczo­raj oczy wszyst­kich wpa­trzyły się i w pier­ścień, i w nią. Po chwili podała klej­not Ryszar­dowi, a sama wycią­gnęła z woreczka złoty łań­cuch i z chrzę­stem poło­żyła przed sobą. Wpa­try­wała się teraz w niego, gła­dząc deli­kat­nie ogromny szma­ragd. Kiedy Ryszard prze­ka­zał pier­ścień sąsia­dowi, podała mu łań­cuch.

– Kie­dyś ist­niało inne poczu­cie piękna – sko­men­to­wał Ryszard, oglą­da­jąc trzy­many w dło­niach kosz­towny przed­miot. – Przede wszyst­kim musiał być ogromny kamień, no i dużo złota. Zasta­na­wia mnie tylko wciąż, skąd u Kry­styny wzięły się zdol­no­ści biz­ne­sowe, jak to się teraz mówi – cią­gnął. – Prze­cież nie miała ukoń­czo­nych żad­nych szkół han­dlo­wych czy eko­no­micz­nych, cho­ciaż w ochronce u sióstr udało jej się zdo­być wykształ­ce­nie śred­nie – dodał.

– Bab­cia też nie wie­działa, skąd jej się to brało, ale kie­dyś wspo­mniała, że wpływ na to mogły mieć geny – odparł Max. – Pamię­tała dosko­nale, że pocho­dziła z dobrego domu, zresztą, jak na tamte czasy, i tak miała dobre wykształ­ce­nie. Ponie­waż nie wszy­scy o tym wie­dzą, to uzu­peł­nię… – Rozej­rzał się wokół. – Naj­pierw bab­cia ukoń­czyła szkołę powszechną, a potem dzięki matce Flo­ren­ty­nie, która została prze­ło­żoną ochronki pod Kiel­cami, poszła do gim­na­zjum i wresz­cie do kie­lec­kiego liceum.

– Chyba miała wiele róż­nych talen­tów, mię­dzy innymi zdol­no­ści malar­skie – wtrą­ciła Anna. – Z jej pamięt­nika wynika, że matka Flo­ren­tyna pla­no­wała dla niej wła­śnie takie stu­dia, ale Kry­sia sama zre­zy­gno­wała, bo chciała być nie­ustan­nie bli­sko Bronka. Kochała go, mocno za nim tęsk­niła, myślę sobie nawet, że nie chciała się także wybić zbyt­nio ponad niego.

– Ni­gdy cze­goś podob­nego nie powie­działa, ale tak mogło być, cio­ciu – potwier­dził Max. – Kie­dyś zga­da­li­śmy się na ten temat z tatą i on podob­nie sądzi. Pod­czas naszego pobytu tutaj pięć lat temu nie było oka­zji wspo­mnieć o jej talen­tach malar­skich, ale w domu jest spora teczka z jej dzie­łami, a na ścia­nach wiszą trzy nary­so­wane przez nią obrazki – powie­dział Max. – Jeden wyko­nany ołów­kiem, a dwa kolo­rowe. Ten pierw­szy to duży rodzinny dom wśród łąk i ogrom­nych drzew, z jej naj­wcze­śniej­szych dzie­cię­cych wspo­mnień. Nama­lo­wała go wkrótce po otwar­ciu w Chi­cago pierw­szej ochronki. Drugi, już kolo­rowy, przed­sta­wia iden­tyczny dom, ale łąki i drzewa są już cudow­nie zie­lone. Jest tam rów­nież uśmiech­nięta mama w kolo­rowej sukience, nio­sąca pączki na dużym tale­rzu do sto­lika usta­wio­nego na traw­niku przed domem, a obok jed­nego z foteli tato w bia­łym ubra­niu pod­nosi ją, Kry­się, do góry. Twa­rze mamy i ojca są na tym obrazku rado­sne, ale jakby celowo lekko roz­myte. Mama ma roz­pusz­czone jasne wijące się włosy, błę­kitne oczy, a u taty widać wyraź­nie krót­kie wąsiki i mocne rumieńce na policz­kach. Kiedy spy­ta­łem ją, dla­czego aku­rat tak nama­lo­wała te twa­rze, odparła, że w isto­cie twa­rzy rodzi­ców nie może sobie przy­po­mnieć, cho­ciaż pamięta ich uśmie­chy. Co do taty… nie chciała nama­lo­wać bla­dych policz­ków i cieni pod oczami, które zapa­mię­tała z jego cho­roby, gdy widziała go po raz ostatni. Mam fotki w dobrej roz­dziel­czo­ści tych trzech obraz­ków, więc może gdzieś je wywo­łamy i zro­bimy w nieco więk­szym for­ma­cie – zapro­po­no­wał, spo­glą­da­jąc na Annę.

– Ależ to byłby piękny pre­zent! – zachwy­ciła się Anna. – A ten trzeci obra­zek, cóż na nim jest?

– Zabu­do­wa­nia Zalew­skich z wio­sny tysiąc dzie­więć­set trzy­dzie­stego siód­mego roku, z bocia­nami w gnieź­dzie na sto­dole, ale widać też na nich kawa­łek domu Felci – wyja­śnił Max.

Fel­cia i Anna zła­pały się za ręce. Tade­usz głę­boko prze­łknął ślinę, cmok­nął, a po chwili otarł chu­s­teczką oczy.

– Nie wie­rzę, że znowu zoba­czę to ich gospo­dar­stwo, a nawet nasz przed­wo­jenny dom – wyszep­tała Fel­cia. – Ja też bym chciała mieć te wszyst­kie obrazki.

– Zro­bimy w takim razie na wszelki wypa­dek pięć kom­ple­tów – rzu­cił Max i spoj­rzał na Elizę; ta ski­nęła głową. – Bab­cia wspo­mi­nała, a cio­cia pew­nie czy­tała o tym w jej pamięt­niku, że Nicho­las bar­dzo wspo­ma­gał ją oso­bi­stymi radami, a także przez zaufa­nego praw­nika – zawie­sił głos i spoj­rzał na Annę; ta rów­nież ski­nęła głową. – Praw­nik wspie­rał ją szcze­gól­nie w trak­cie zakła­da­nia inte­resu oraz w począt­ko­wym okre­sie jego pro­wa­dze­nia – wyja­śnił. – Potem zre­zy­gno­wała z jego usług, bo po pierw­sze, dawała już sobie radę sama, a po dru­gie, była oszczędna, o czym jesz­cze wspo­mnę. Nicho­las trak­to­wał Kry­stynę zawsze jak młod­szą sio­strę; był od niej tylko o dzie­sięć lat star­szy. Chyba ze dwa razy wspo­mniała, kiedy zebrało jej się na bar­dziej oso­bi­ste wynu­rze­nia, że z początku miała podej­rze­nia, czy on cza­sem nie smali do niej koper­cza­ków… – To mówiąc, rozej­rzał się wokół z nieco roz­ba­wioną miną. – Nauczy­łem się tego jej okre­śle­nia na pamięć! – dodał i zadud­nił śmie­chem. – Jed­nak w każ­dej pra­wie jej roz­mo­wie z Nicho­lasem wra­cał temat Józefy.

Max spoj­rzał na dziadka Tade­usza, któ­remu na dźwięk imie­nia matki zadrżały usta, a po chwili otarł zwil­got­niałe oczy.

– Bab­cia mówiła, że w jego ele­ganc­kim miesz­ka­niu widziała wiele jej foto­gra­fii.

– Max – wtrą­cił nagle Tade­usz łamią­cym się gło­sem – czy mógł­byś pomi­nąć te histo­rie o mojej mamie?

– To nie jest takie łatwe, wujku, bo nie­które z nich są ważne, a bab­cia, choć sama ni­gdy nie roz­po­czy­nała swo­ich wspo­mnień nawią­za­niem do Gdyni i Par­chowa, to jed­nak chęt­nie opo­wia­dała, gdy ją o to pyta­łem. Poza tym te wspo­mnie­nia sta­no­wiły dla niej napęd, jak sama twier­dziła, żeby zaj­mo­wać się ochron­kami i wspo­ma­gać biedne sie­roty. To zresztą zro­zu­miałe, bo nie dość, że sama wycho­wała się w ochronce, to póź­niej tra­fiła na Józefę o ogrom­nym sercu – wyja­śnił Max i spoj­rzał na Tade­usza. Ten ski­nął głową i otarł oczy chu­s­teczką. – Opieka nad dziećmi to było jej życiowe credo, wciąż miała poczu­cie winy, które ni­gdy jej nie opu­ściło. – Zer­k­nął na Annę. – Wła­śnie dla­tego pra­wie nie musiała się zasta­na­wiać, w jaki spo­sób zago­spo­da­ro­wać pie­nią­dze uzy­skane z odda­nia w zastaw dro­go­cen­nego pier­ście­nia. Nawet kiedy jesz­cze nie miała pie­nię­dzy, nie­ustan­nie myślała o włą­cze­niu się w tego typu dzia­łal­ność; chciała nająć się jako opie­kunka dzieci w jakiejś ochronce. Ten pro­blem absor­bo­wał ją do tego stop­nia, że wyci­nała z gazet poja­wia­jące się w nich smutne histo­rie o sie­ro­tach. Część z nich udało jej się potem ścią­gnąć do swo­jej pierw­szej ochronki. W tam­tym cza­sie nie tylko w Ame­ryce było dużo sie­rot, ale nie­ustan­nie przy­pły­wały stat­kami kolejne, i to wielu naro­do­wo­ści; prze­cież trwała druga wojna świa­towa. Kiedy więc bab­cia już miała pie­nią­dze, zało­żyła sama ochronkę, wynaj­mu­jąc na ten cel nie­wielki budy­nek. Przy­chód z niej szybko pozwo­lił jej na wyku­pie­nie pier­ście­nia. Kiedy Nicho­las się o tym dowie­dział, wspo­mógł jej dal­szą dzia­łal­ność bez­zwrotną pożyczką. On też miał szczo­dre serce, które po zda­rze­niu z Basią, o czym dowie­dział się prze­cież wła­śnie od Krysi, jesz­cze bar­dziej otwo­rzyło się na nie­dolę innych maleństw. Bab­cia za pie­nią­dze od Nicho­lasa, które miały począt­kowo pójść na remont pomiesz­czeń pierw­szej ochronki, otwo­rzyła kolejną. Stwier­dziła, że z poprawą stan­dardu pierw­szej zawsze zdąży, ale waż­niej­szym zada­niem było zapew­nie­nie kolej­nym sie­rotom dachu nad głową.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki