Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Max i Eliza nie potrafią zdefiniować uczucia, które ich łączy. Starają się być ze sobą jak najwięcej, ale większość czasu zabiera sprawa kuferka z wiśniowego drewna, który Max przywiózł z Ameryki jako spadek dla Anny. Zawiera on cenne klejnoty i stare dokumenty sięgające czasów Kazimierza Wielkiego, odnoszące się do przypisywanego królowi romansu z Esterą Małach. Anna uznaje, że zawartość kuferka należy uznać za polski skarb narodowy i decyduje się przekazać go do Państwowych Zbiorów Sztuki na Wawelu aktem darowizny. Podczas przewożenia skarbu z Gdańska do Krakowa samochód wynajętej przez bank firmy ochroniarskiej ulega katastrofie. Przewożone w jego sejfie skarby znikają. Wkrótce rozpoczyna się śledztwo.
W oczekiwaniu na jego wyniki Eliza, dla której są to ostatnie wakacje przed rozpoczęciem pracy, wyjeżdża z Maxem na wycieczkę do Francji. Problem klejnotów na chwilę dla nich znika. Są tylko oni, ich uczucie i cudowne zamki w dolinie Loary. Co z tego wyniknie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 462
Ledwo Eliza ułożyła się wygodnie w łóżku i zamknęła oczy, rozdzwoniła się komórka.
– Że też musiałam o niej zapomnieć – mruknęła. – Kto i czego jeszcze chce? Mało to się nagadaliśmy? Przecież już po trzeciej! – gderała, idąc w kierunku parapetu, skąd raz po raz dochodziła ściszona melodia dzwonka, którym od wielu lat niezmiennie był motyw z filmu Most na rzece Kwai.
Spojrzała na ekran: Jan Werra. O kurczę! Pomyślałabym o wszystkich, tylko nie o nim!
– Halooo… – odezwała się słodko mimo zaskoczenia.
– Czy u ciebie czasem nie ma Maksia? – usłyszała w słuchawce, podobny w tonie, słodziutki głos Felicji Skierki.
– Ależ Felciu! – wypaliła z lekkim oburzeniem; z rozpędu rozejrzała się jednak po ciemnym pokoju, lecz zaraz puknęła się w czoło.
– A bo to nigdy nie wiadomo… – rzuciła Felcia, chichocząc.
– No wiesz!
– Ej tam, nie zapieraj się, że jakby co, to…
– To któż to wie… – przerwała jej Eliza i wreszcie się roześmiała. – Ale o co, Felciu, chodzi? Zapomniałaś mu powiedzieć dobranoc?
– No właśnie. Wszyscy są w swoich pokojach, może już nawet śpią, a tylko jego nie ma.
– A skąd o tym wiesz?
– Bo Jan widział go, jak wychodził przez bramę, ale nie wrócił. Przecież wiesz, jak mamy.
– Może jednak wrócił jakąś dziurą, poszedł do siebie i chrapie. Miał przecież ciężki dzień.
– W moim płocie nie ma żadnych dziur! – zaperzyła się Felcia. – Wszyscy mieliśmy ciężki dzień – dodała już spokojniej, wracając do sprawy. – Jan czekał trochę na niego na werandzie, ale Max nie wrócił.
– Kurczę, i co teraz?
– No, to ja się pytam… Nawiasem mówiąc, muszę też sobie sprawić taki dinks do dzwonienia. – Eliza usłyszała oddalający się nieco głos Felci, po czym dobiegło ją dziwne stukotanie.
– Felciu? Jesteś tam? – spytała zdziwiona.
– Jestem, jestem. Zawsze bym cię miała pod ręką – zaśmiała się Felcia. – Podziwiałam kolorową szybkę telefonu, napis: Eliza, podoba mi się to.
– Ależ z ciebie modelka! No ale co z tym Maxem?!
– Ano właśnie, bo zagadujesz mnie…
– Ja?!
– To nie ja zadzwoniłam, ale Jan nacisnął mi w tym pudełeczku ciebie… Czyli nie wiesz, gdzie jest Maksio? Żeby tylko mu się nic…
– Felciu, nie strasz mnie! – Eliza weszła jej ostro w słowo. – Zaraz pójdę go poszukać!
– A może Jan by poszedł z tobą? – dopytała Felcia, ziewając, jakby nagle straciła zainteresowanie wywołanym przez siebie tematem.
– Dam sobie radę. Spacer o świcie dobrze mi zrobi – odparła Eliza, przybliżając głowę do okna.
– Chyba przed świtem – rzuciła przytomnie Felcia i zachichotała.
– Z czego się śmiejesz?
– Że sprzedałam problem i teraz mogę iść spać.
– Aleś ty zołza.
– Wiem i dobrze mi z tym – przyznała Felcia i znowu zachichotała. – Czasami tylko Jan narzeka.
Eliza usłyszała w tle głos Jana Werry.
– Felciu, nie zdradzaj tajemnic alkowy!
A potem ripostę Felci:
– Alkowy-srowy.
Teraz Eliza się roześmiała.
– Dobrze, to śpijcie już. Jakby co, to przyślę esemesa, że znalazłam go. Ruszam.
– To dobranoc, Elizka.
– Jakie dobranoc, Felciu?! Przecież ja idę w świat, a nie do łóżka!
– Skoro idziesz w świat, to chociaż mnie powiedz dobranoc. – Felcia znowu zachichotała.
– Dobranoc i tobie, i Janowi – odrzekła rozbawiona Eliza, której oczy nie przestawały penetrować szarówki za oknem. Dosłyszała jeszcze kilka niezrozumiałych słów Jana Werry, w słuchawce coś zachrobotało i komórka zamilkła.
Dokąd on mógł pójść? – spytała siebie bezgłośnie, wciąż spoglądając przez okno.
Chociaż noc świętojańska miała się z wolna ku końcowi, lampy na terenie siedliska Kolonii Sołacz, nazwanego tak przez jej babcię Annę, jeszcze się świeciły.
Eliza rzuciła komórkę na łóżko, związała włosy w kitkę, szybko wskoczyła w dres i tenisówki, schowała komórkę do kieszeni, a potem sięgnęła do szuflady po latarkę i po kilku chwilach cichego stąpania po schodach była już na zewnątrz. Ruszyła w kierunku bramy.
Dokąd on mógł pójść?
Chyba jej głowa i nogi już znały odpowiedź, bo tuż za bramą ruszyła w stronę stawu w dolinie. Parę razy kiwnęła głową na znak zgody z decyzjami swojego sterownika i organów wykonawczych. Uśmiechnęła się, ale zaraz spoważniała, bo mimo wszystko o tak późnej porze dawno sama nie chodziła. Co innego zresztą spacerować nocą po ulicach w mieście, a co innego błąkać się po łąkach i bezdrożach. Na moment włączyła latarkę, ale po chwili oceniła, że to zbędne, bo z powodzeniem przebijała szarówkę wzrokiem. Zerknęła w lewo na teren sąsiadującego z ich siedliskiem gospodarstwa agroturystycznego Iskierka. Tam wczoraj odbyło się tradycyjne ognisko rozpoczynające sezon letni, na które z roku na rok przybywało coraz więcej uczestników. Teraz światła we wszystkich oknach domostwa Felci i w budynkach, w których spali jej agroturystyczni goście, były pogaszone. Pewnie jeszcze kilka minut temu w Felci alkowie-srowie lampka się świeciła. Eliza zachichotała i skierowała wzrok przed siebie. Został jeszcze do przekroczenia asfalt szosy, kawałek łąki i będzie na dnie doliny.
Wróciła myślami do pierwszych minut po północy, kiedy skończyło się ognisko. Po nim w kuchni Felci Skierki odbyło się zupełnie nieplanowane spotkanie rodzinne przy opuszczonych żaluzjach i zamkniętych drzwiach. Ależ tam buzowały emocje! Głównymi bohaterami tajnego konwentyklu byli: jej babcia, Anna Nagengast-Prawosz, oraz Max Bonko, syn jej odnalezionego kilka lat temu przyrodniego brata Władka Zalewskiego z Chicago. Władek został adoptowany przez przybraną matkę Anny, Krystynę Zalewską, która przed drugą wojną światową mieszkała tutaj pod lasem. Krysia, wkrótce po pożarze gospodarstwa i tragicznej śmierci męża Bronka oraz przybranej córki Basi, latem 1938 roku, wyjechała zrozpaczona do Ameryki.
Eliza obejrzała się w kierunku stojącej pod lasem szykownej, zbudowanej z bali, chaty Dziedziców, niedaleko miejsca strawionych niegdyś przez pożar zabudowań Zalewskich. Tam również okna były ciemne. Wszyscy po ognisku i tajnym spotkaniu poszli spać, tylko ja spaceruję, bo Max się gdzieś zapodział! Max trzydzieści lat temu urodził się jako Julian Zalewski, ale po studiach zmienił nazwisko na Max Bonko, bo tamto nie pasowało mu do planowanego biznesu.
Wróciła do przewijającego się przed chwilą w jej głowie filmu. Basia nie zginęła wówczas w płomieniach palącego się zboża, jak myśleli mieszkańcy wsi, strażacy i policja. Została znaleziona na łące w pobliżu stawu, obok przewróconego wózka, przez Jutkę Nagengast i Jana Bartkowiaka, młodych narzeczonych z Poznania, przejeżdżających akurat samochodem pobliską drogą. To musiało być gdzieś tutaj. Eliza zatrzymała się tuż po przekroczeniu asfaltowej dzisiaj drogi, żeby przyjrzeć się opadającej dosyć stromo ścieżce pomiędzy łąkami. Z Basią na spacerze byli wówczas Tadeusz, nastoletni syn Józefy Kuszer z Gdyni, będącej biologiczną matką Basi, oraz mała sąsiadka Zalewskich, Felcia Skierka. Nieszczęście przyniosła krótka, ale gwałtowna burza. Piorun uderzył w zabudowania Zalewskich, a potem ogień przeniósł się raptownie na pola. Dzieciaków usiłujących wdrapać się z wózkiem z powrotem pod górę, do domu, zaatakowała podczas straszliwej nawałnicy fala ognia płonącego zboża. Przemoknięta i przerażona Felcia przewróciła się i skręciła kostkę. Tadeusz zatrzymał na chwilę wózek i cofnął się, żeby jej pomóc. Podmuch nawałnicy zakołysał wówczas wózkiem, który zaczął się toczyć w dół. Tadeusz, dźwigając Felcię pod górę, walczył z pożarem i śliską drogą, aż wreszcie sam wyczerpany padł bez świadomości. Ich oboje, poparzonych i podtrutych dymem, odnaleźli mieszkańcy wsi na ścieżce przecinającej spalone pola. Kiedy natrafiono także na wózek małej Basi, w jego pobliżu ani nigdzie indziej wzdłuż ścieżki pośród spalonych zbóż jej samej nie było. Uznano, że kruszynkę pochłonął żywioł, kończąc jej krótki żywot. Ponieważ znalezione przez narzeczonych z Poznania niemowlę było poparzone i miało trudności z oddychaniem, Jan i Jutka popędzili z małą do szpitala w Bytowie, który leżał wówczas w Rzeszy i nosił nazwę Bütow. Jutka, by nie wchodzić w zbytnie wyjaśnienia, podała tam, że dziecko jest jej córką i ma na imię Anna. Zamierzali wrócić następnego dnia do Parchowa, by znaleźć rodzinę małej, ale niemowlę musiało jeszcze przez pewien czas zostać w szpitalu. Kiedy mogli wreszcie przyjechać do wsi, okazało się, że po około dwóch miesiącach matka dziecka, Krystyna Zalewska, zdążyła odpłynąć „Batorym” do Stanów Zjednoczonych…
Eliza popatrzyła wokół i i się przeżegnała. Dotknęła palcami srebrzystych kropli rosy na trawie. Dobrze, że jest tutaj ścieżka, pomyślała, wracając do teraźniejszości, bo tenisówki już by się nadawały do wykręcania. Ruszyła dalej.
Max przybył nieoczekiwanie poprzedniego dnia do Parchowa z Chicago, via Warszawa, z tajną misją, i tej właśnie sprawie było poświęcone rodzinne spotkanie w Felcinej kuchni. Przy ogromnym stole zasiedli gospodarze, czyli Felcia i Jan Werra, który był jej mężem i nie mężem, ale niewątpliwie ojcem Macieja, profesora Uniwersytetu Gdańskiego, babcia Elizy, Anna, i jej aktualny mąż, notariusz Ryszard z Bytowa, Kasia, córka Anny, a matka Elizy, mąż Kasi Maciej, syn Felci i Jana, a także Tadeusz Kuszer i jego żona Julianna. Emocje rosły z każdą chwilą. Max wyciągnął najpierw z niewielkiego neseserka pakunek owinięty zielonym suknem, a następnie książkę Król chłopów Józefa Ignacego Kraszewskiego. Wszyscy, a najbardziej żona Tadeusza, babcia Julcia, dziwili się czytanym przez niego fragmentom, które dzięki kolorowym zakładkom szybko odnajdywał w tekście. Cytaty dotyczyły związku miłosnego kochliwego króla Kazimierza Wielkiego z Esterą Małach, znaną z piękności Żydówką mieszkającą w Opocznie. Kiedy Max przeczytał ostatni fragment, dotyczący śmierci króla i powrotu załamanej Estery do rodzinnego Opoczna, z kosztownościami zapisanymi jej przez króla ostatnim rozporządzeniem, odsłonił zielone sukno. Okazało się, że skrywało ono cudownie inkrustowany mały kuferek z wiśniowego drewna, w którym na Annę czekały listy od jej biologicznego ojca, Nicholasa Neubauera, tudzież drogocenne klejnoty, które po nim odziedziczyła. W tym momencie emocje sięgnęły zenitu. Dochodziła trzecia, kiedy wszyscy wreszcie rozeszli się do siebie.
Eliza westchnęła. Babcia pewnie położyła się, ale raczej nie śpi, pomyślała i odwróciła się na chwilę w stronę siedliska. Może nawet tego nie była w stanie uczynić, lecz siedzi po ciemku w fotelu i myśli, trzymając kuferek na kolanach. Ma o czym. Taka historia, taki skarb! Złoty pierścień z ogromnym rubinem i gruby złoty łańcuch z olbrzymim szafirem.
Wytężyła wzrok. Do stawu miała już niedaleko. Starała się iść cicho, chociaż czasami trzasnął jakiś nadepnięty nieopatrznie patyk albo szurnął kamyk spod podeszwy jej tenisówki. Wkrótce zamajaczyła postać Maxa siedzącego na ławce przy stawie. Czyli, tak jak podejrzewała, wybrał Felciną świątynię dumania. Postanowiła zaskoczyć go zajściem od tyłu. Pochyliła się nieco i kocim krokiem skierowała za niewysokie krzaki, umożliwiające konspirację. Po kilku minutach zobaczyła całkiem wyraźnie jego szerokie bary. Wciąż starała się stąpać cicho. Jakież było jej zaskoczenie, kiedy nie zdążyła jeszcze dobrze dotknąć jego ramienia, a już jego silna dłoń uwięziła jej rękę. Odwrócił się powoli w jej stronę.
– Bawisz się w podchody? Dlaczego nie śpisz? – spytał jak gdyby nigdy nic. Poluźnił uchwyt dłoni i przyciągnął Elizę na ławkę obok siebie.
– Zauważyłeś mnie? – spytała zdumiona.
– Nie, bo wpatrywałem się w staw, ale słyszałem, że coś… przepraszam, ktoś idzie. Jakaś delikatna istota, starająca się iść cicho, ale jak dla mnie było to i tak dostatecznie głośno – odparł.
– Słyszałeś moje kroki? Poważnie? A tak się starałam!
– Mam muzyczny słuch. – Max, lekko dudniąc, zachichotał. – Pamiętasz, że opowiadałem ci o nim pięć lat temu. – Skinęła głową. – Tam… – jego palec wskazujący powędrował w kierunku południa, co miało pewnie oznaczać Półwysep Arabski czy szerzej Bliski Wschód – …słuch wyostrzył mi się jeszcze bardziej. A w ogóle to dlaczego chodzisz sama po nocy? – zmienił temat.
– Felcia zadzwoniła, że nie wróciłeś, i kazała mi pójść ciebie szukać – wyrzuciła na jednym wdechu; powachlowała się dłonią przed oczami i opuściła niżej zamek w bluzie dresu, bo z emocji zrobiło jej się ciepło.
– Felcia zadzwoniła i kazała mnie szukać?!
– No, spytała, czy nie ma ciebie u mnie. Rozejrzałam się i nie było cię – uśmiechnęła się, unosząc brew, i wzruszyła ramionami. – Czyli tak jakby kazała mi pójść ciebie szukać.
– Dobre… – Na twarzy Maxa pojawił się uśmiech. – A skąd jej się to wzięło?
– Pewnie razem z Janem tak się nakręcili. On zauważył, że wyszedłeś za bramę, czekał trochę na werandzie, poszedł sprawdzić, czy nie ma cię w twoich pokojach w wozowni, a potem opowiedział o wszystkim Felci.
– Jacy kochani… – powiedział Max cicho.
Objął Elizę i przytulił. Poddała się temu bezwiednie. Spoglądali w milczeniu ponad stawem, nad którym unosiła się cienka warstwa mgły, w kierunku wschodniego stoku wzgórza. Właśnie pojawiła się nad nim różowożółta poświata, znak, że słońce się już budzi po tej najkrótszej nocy w roku. W prawie absolutną ciszę wdarł się klangor żurawi dochodzący gdzieś z głębi doliny.
– Czy to były…? – Max spojrzał pytająco na Elizę.
– Żurawie – odparła, nie dając mu dokończyć. – Też ich nie słyszałam od roku.
– Pierwszy raz w życiu usłyszałem je tutaj pięć lat temu – rzekł melancholijnie. – Ależ to jest przejmujące i piękne. U nas w Chicago tego nie ma. – Pokręcił głową.
– Masz szansę słuchać do woli ich wołania – zaczęła Eliza, ale tym razem Max uniemożliwił jej wypowiedzenie dalszych słów, kładąc na jej ustach, na moment, swoją olbrzymią dłoń.
– Nie kończ tej myśli – poprosił. – Właśnie ta sprawa nie dała mi wczoraj, a właściwie dzisiaj, położyć się spać. Wolałem przyjść tutaj, niż wiercić się nie wiadomo ile czasu w łóżku – wyjaśnił, wpatrując się w oczy Elizy. Ona też nie spuszczała z niego wzroku.
– Ale przecież zakomunikowałeś wszystkim podczas ogniska, a potem w kuchni, że zostajesz w Parchowie.
– No właśnie, powiedziałem to, ale później naszły mnie wątpliwości, czy nie zdeklarowałem się zbyt pochopnie, chociaż pokoje w starej wozowni Felci są przepiękne, i czuję się tam jak w prawdziwym domu – tłumaczył, próbując się lekko uśmiechnąć.
Znowu, tak jak wczoraj, dostrzegła w oczach Maxa, pomimo uśmiechu, wyraz melancholii. W pierwszych promieniach słońca w jego włosach błyskały srebrne nitki. Pogładziła je z czułością, a potem jej palce spłynęły na jego policzek. Ciemny zarost drapał jeszcze bardziej niż wczoraj podczas powitania w Sulęczynie.
– Wciąż się nie ogoliłem – wyjaśnił niepytany. – Przed ogniskiem zrobiłem sobie tylko lodowaty prysznic, żeby się otrzeźwić.
– Wiem, że przecież nie było czasu… – Eliza spróbowała go usprawiedliwić.
– Czas był, ale nie chciałem go tracić na siebie. Szybko więc wróciłem, żeby móc na ciebie patrzeć – szepnął.
Silnym ramieniem przyciągnął Elizę. Poddała się temu. Przymknęła oczy. Po chwili poczuła na powiekach jego usta. Nie otwierając oczu, uniosła nieco wyżej głowę, a wówczas na ustach poczuła nieśmiały dotyk jego drżących warg. Szarpnęła się. Odchyliła lekko głowę, żeby spojrzeć na jego twarz. Wpatrywał się w nią intensywnie, a jego usta wciąż nieco drżały. Przeciągnęła koniuszkiem języka po swoich wargach, które nie wiedzieć czemu zrobiły się nagle suche.
– Co to było? – postanowiła po chwili spytać, choć dobrze wiedziała, co to było, i gdyby zdecydował się jednak mocniej ją pocałować, poddałaby się temu.
– Musiałem cię posmakować, Elizo. Marzyłem o tym od kilku lat – odparł prosto z mostu; nagle usta przestały mu drżeć, a na twarzy pojawił się niewymuszony uśmiech.
– Ale jak to tak? Zupełnie… bez powodu? – spytała Eliza, przechylając nieco głowę. Przymrużyła powieki.
– A to, że myślałem o tobie w każdej wolnej chwili przez kilka lat, to nie jest wystarczający powód? – spytał, podczas gdy w oczach pojawiła mu się znowu melancholia.
– Mówiłam ci wczoraj, że też o tobie myślałam…
– I żeby sobie w tym pomóc, oglądałaś te straszne filmy, takie zupełnie nie dla kobiet, dziewczyn – wszedł jej w słowo. – Jeśli dobrze zapamiętałem ich tytuły, obejrzałaś: Czas Apokalipsy… Helikopter w ogniu… Pluton… – zaczął wymieniać z przerwami, a ona przymknęła oczy – …Byliśmy żołnierzami… Ocalić Jessicę Lynch… Zielone berety… – ciągnął; Eliza cały czas miała przymknięte oczy i przytakiwała głową. – A całkiem niedawno obejrzałaś jeszcze dwa: Amerykańscy chłopcy i Jarhead. Żołnierz piechoty morskiej. To są wszystko straszne filmy.
– Tak, po prostu musiałam – odparła cicho, ale twardo, już z otwartymi oczami. – Chciałam wiedzieć, jak tam tobie może być – uzupełniła, wpatrując się mocno w jego oczy. – Byłam przerażona… ale ty… dzięki Bogu, jednak wróciłeś – wyszeptała, ledwie powstrzymując łzy.
Wciąż wpatrywała się w jego twarz i połyskujące srebrne nitki we włosach. Wierzchem dłoni gładziła go po policzku. Jej twarz powoli zbliżała się do jego twarzy. Teraz ona dotknęła delikatnie wargami jego ust, ale nie cofnęła ich jak kilka chwil wcześniej. Przycisnęła je mocniej, a za moment z całej siły. Połączyli się w długim i gwałtownym pocałunku. Pierwszy ocknął się Max.
– Elizo, co to było?
– Nie wiem. Zupełnie nie wiem. – Jej policzek przywarł do jego policzka. – Nie mogłam się powstrzymać.
– Ale tak… zupełnie bez powodu? – Max powtórzył wcześniejsze pytanie Elizy.
– A te wszystkie filmy… łzy w czasie ich trwania czy po nich, bieganie do kościółka na Świętojańską i moje modlitwy do Świętego Antoniego i Świętego Judy Tadeusza o twoje zdrowie i szczęśliwy powrót? Jakiś powód miałam, chociaż… ten pocałunek… też był trochę na kredyt – wyjaśniła poważnym tonem, jednak po ostatnich słowach uśmiechnęła się lekko. – Też bardzo chciałam cię spróbować.
– Wszystko potrafisz precyzyjnie wyjaśnić.
– Wszystko nie, ale to akurat jakoś się udało. – Znowu musnęła ustami jego wargi.
– W takim razie teraz ja ci coś opowiem…
– Jeśli to ma być o mnie – wpatrzyła się w jego oczy; on potwierdził ruchem powiek – to proszę, dzisiaj nie mów nic więcej. Poczekajmy… Wolałabym za to usłyszeć o twoich wątpliwościach co do pozostania na stałe w Parchowie.
Pokiwała głową, widząc niedowierzanie w jego oczach.
– Po tych niewielu minutach rozmowy z tobą – zaczął po chwili namysłu, ale szybko zawiesił głos, a jego silne dłonie pochwyciły delikatnie jej ramiona i odsunęły ją nieco; wpatrywał się zachłannie w jej twarz, oczy, usta, uszy, szyję, włosy… jego wzrok opadał coraz niżej, aż poczuła go na swoich piersiach, ledwie okrytych pod dresem luźną koszulką w czerwone serca. – Jesteś bardzo – w jego oczach Eliza dostrzegła wesołe figliki – kształtna i cieplutka – zachichotał.
Eliza klepnęła go dłonią w tors.
Taksował ją wzrokiem bez żadnych zahamowań.
– Kiedy się objęliśmy, poczułem cię jeszcze dokładniej niż wczoraj – uśmiechnął się, zaglądając bez żenady za dekolt jej nocnej koszulki. – Powtórzę to, co wczoraj – mrugnął niespodziewanie. – Tu jest okej, ale na pleckach i biodrach trochę tłuszczyku by się przydało.
– Ja też powtórzę ci to, co wczoraj. Jesteś zbereźnik!
Pogroziła mu palcem, ale on złapał jej dłoń w locie i przycisnął do ust; spojrzała na niego bacznie.
– Tak mi z tobą dobrze – odparował z przelotnym uśmiechem i pocałował ją w czoło, a potem jego usta ponownie zbłądziły na jej powieki. Eliza bezwiednie przywarła do niego; oddychali głęboko. Po chwili ocknęła się.
– Wyślę do Felci esemesa – zmieniła raptownie temat i, nie czekając na reakcję Maxa, szybkim tańcem palców wybrała na telefonie kontakt: Jan Werra i napisała kilka słów.
Po wysłaniu wiadomości przeniosła wzrok na Maxa.
– Mnie też było… jest dobrze z tobą, ale… – zaczęła kolejną myśl, zawieszając głos.
Max zmarszczył czoło, poczochrał się po czuprynie i spojrzał niepewnie na Elizę, jakby chciał coś powiedzieć, ale ona go znowu ubiegła.
– Wracając raz jeszcze do pocałunku, był trochę na kredyt, bo cię bardzo lubię, dawno cię nie widziałam i… tęskniłam. Wczoraj ci powiedziałam, że zupełnie nie wiem dlaczego, ale dzisiaj już myślę inaczej.
– A jak?
– No, inaczej… – Eliza zawiesiła głos i kokieteryjnie przechyliła głowę – ale chyba na razie ci tego nie zdradzę. Muszę przedtem coś jeszcze sprawdzić.
– Pięć lat się nie widzieliśmy, tęskniliśmy, a ty musisz jeszcze coś sprawdzić? – żachnął się.
– Jestem dziwna. Wiem. Czasami sama siebie nie rozumiem…
Jej wzrok odpłynął w kierunku wzgórza pełnego zabudowań gospodarstwa Felci i siedliska jej babci Anny, wyłuskiwanych kolejno z szarówki przez budzące się słońce.
– Za dwie godziny stanie się znowu wzgórzem pełnym słońca – oznajmiła z uśmiechem na twarzy.
Zapadła długa cisza. Wzrok obojga śledził piękności budzącego się dnia, a ich słuch wyławiał coraz to nowe odgłosy przyrody.
– Czy to, co masz sprawdzić, ma coś wspólnego z Igorem? – przerwał wreszcie ciszę Max i spojrzał badawczo na Elizę.
– Igor… to fantastyczny przyjaciel. – Jej wzrok wolno spłynął ze wzgórza i zatrzymał się na twarzy Maxa. – Muszę ci się przyznać, że kocham go… jak przyjaciela – dokończyła po krótkiej przerwie.
– To może jednak słusznie zastanawiałem się, czy zostać?
Mierzyli się wzrokiem.
– Nie jestem już z Igorem, ale muszę sobie dać pewien czas… karencji – powiedziała na raty, a po ostatnim słowie delikatnie wzruszyła ramionami.
– Chyba cię rozumiem. Wydaje mi się, że chcesz tak jak ja…
– Chcę być może tego samego co ty, po prostu pragnę, żebyśmy się lepiej poznali – weszła mu w słowo. – Nie chcę już nikogo tak skrzywdzić jak jego – wyszeptała, jej twarz posmutniała, mocno zacisnęła powieki.
Ponownie zamilkli. Max czekał, aż twarz Elizy wypogodzi się trochę. Podniosła wreszcie powieki i znowu wpatrzyła się w niego.
– Ja mam tylko jedno serce, a ty masz ich tak wiele – powiedział Max wolno i cicho; nie potrafił ukryć swojego głodnego wzroku, którym nieustannie omiatał jej luźną koszulkę w czerwone serduszka, z kryjącym się pod nią zarysem jej jędrnych piersi; westchnął głęboko. – Czekałem tyle lat, więc chyba poczekam jeszcze trochę. Czy powinienem jednak wyjechać?!
– Absolutnie! Przecież chcę cię jak najlepiej poznać! Ty także musisz mnie dobrze poznać. Skoro mamy…
Olbrzymia dłoń Maxa przysłoniła delikatnie usta Elizy.
– Dobrze, zostanę, ale proszę cię, już nic więcej nie mów… albo mów – dorzucił i uśmiechnął się. – Opowiedz mi, co się działo od czasu mojego kilkudniowego tutaj pobytu z ojcem we wrześniu dwa tysiące pierwszego roku, bo nie wszystko udało mi się z różnych wczorajszych relacji połączyć, a także wyjaśnij mi, kto jest kim, bo nie wszystkich potrafię dobrze zidentyfikować – poprosił; Eliza uśmiechnęła się.
– Jeśli tak chcesz, to w porządku.
Zamyśliła się, aż zmarszczyła czoło. Jej usta kolejny raz musnęły usta Maxa, którego oczy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki poweselały. Eliza poprawiła się wygodniej na ławce. Max zaprosił ją gestem, żeby oparła się o niego. Uśmiechnęła się radośnie i wtuliła głowę pod jego pachę.
– Nie było cię pięć lat, tyle ile zabrały mi studia – zaczęła. – Skończyłam biologię morza, oczywiście razem z Wiką, zostałyśmy prymuskami. Czy wiesz, że my jesteśmy rodziną, jakby kuzynkami?! – prawie wykrzyknęła, przekręcając głowę, aby spojrzeć Maxowi w twarz; ten zmarszczył brwi.
– Wiem tylko tyle, że ona tak jak ty, babcia i twoja mama podobnie mruży oczy – przypomniał sobie.
– Też… ale po pierwsze, babcia bardzo kocha Lubę, siostrę ojca Wiki, Olka, z którą zna się od połowy lat sześćdziesiątych. Są jak kuzynki. Rozumiesz?! Dzwonią do siebie często, może Luba nawet tutaj wpadnie latem. Była tancerką w operze poznańskiej, podobnie jak jej brat Jerzy, a z kolei jej mąż Andrzej to znakomity bas w tej samej operze.
– A tymczasem tato Wiki poszedł do wojska – wtrącił Max, mrugając.
– Masz dobrą pamięć! Drugi ich brat był maszynistą lokomotyw spalinowych po technikum kolejowym. Dziewięcioro rodzeństwa, pośród którego tylko ci dwaj nie uczyli się muzyki jak pozostali. Część z nich występowała w operze, a inni na różnych scenach.
– Dziewięcioro! Ja dziękuję! Piękna historia… – Max pogłaskał Elizę po włosach.
– Tato Wiki raz wystąpił na estradzie razem z resztą rodzeństwa, kiedy miał osiem lat. Niektórzy tańczyli, wszyscy śpiewali, deklamowali, a on zaśpiewał solo Głęboką studzienkę. Po drugiej zwrotce coś zaczęło go giglać po łydkach i, krztusząc się ze śmiechu, uciekł ze sceny. Potem jeszcze kilka razy wystąpił na estradzie, gdy był harcerzem, a raz nawet wygrał gitarę. No… prawie… – zachichotała cicho.
– Jak to, prawie?
– Bo to się urodziło tylko w jego głowie. – Eliza wzruszyła ramionami. – Skłamał i najgorsze było to, że musiał odśpiewać przed rodziną Walentyna twist, którą to piosenką niby wygrał tę gitarę. Nie lubił jej, ale zaśpiewał.
– To nie mógł zaśpiewać czegoś, co lubił?
– Nie było czasu. Wszyscy siedzieli przy podwieczorku, kiedy on wrócił i zełgał, że wygrał w konkursie. Trudno powiedzieć, czy uwierzyli mu, ale czekali, co dalej wymyśli. A ponieważ to działo się na gorąco, on był cały w nerwach i tylko ten jeden tytuł przyszedł mu do głowy. Kiedy gitary nie przynosił do domu przez kilka dni, bo niby woźny zgubił klucze od szafki, gdzie była schowana, mama poszła do szkoły z pretensjami i wszystko się wydało. – Eliza machnęła dłonią. – Od tamtej pory przeżywał traumę, chociaż… od kilku lat ma gitarę i zna już kilka chwytów. – Zaniosła się głośnym śmiechem.
– No, to może kiedyś przyjdzie czas jego kariery – rzucił rozbawiony Max.
– Ma w sobie coś z artysty, choćby to, że potrafi ciekawie mówić. Lubię go słuchać. Ale wracając do tego, że z Wiką jesteśmy rodziną… – klepnęła się w czoło – …Tadeusz, jej dziadek, okazał się przyrodnim bratem mojej babci, więc tak czy owak jesteśmy rodziną.
– No jasne. To wszystko wyjaśnia. Wika też jest piękną i mądrą kobietą – przyznał Max i pogładził Elizę po policzku.
– A do tego bardzo ją kocham! – powiedziała z naciskiem Eliza i przewróciła oczami. – Jakby co, to bym skoczyła za nią w ogień. – Objęła się ramionami.
– Pięknie mieć taką przyjaciółkę – powiedział Max z nutą melancholii w głosie.
– Też znajdziesz tutaj przyjaciół.
Eliza podniosła na niego oczy i pogładziła palcami jego szorstki, nieogolony policzek.
– Pewnie znajdę… – Max wzruszył ramionami.
– Teraz Marysia i Adam – rzuciła Eliza, ale po chwili zamachała dłonią przed swoją twarzą. – Co prawda najpierw wzięła ślub z Klausem. Piękna to była uroczystość. – Przymknęła oczy. – Potem on pojechał ostatni raz swoim wyglancowanym harleyem do Bytowa, do nowego właściciela motocykla. Okazało się, że to była przedostatnia jego podróż w życiu… – przerwała. – Adam i Ryszard wyszykowali mu piękny pogrzeb, ostatnią podróż, że drugiego takiego w Parchowie długo nie będzie…
Na kilka chwil zamilkła.
– Po pogrzebie Adam cały czas opiekował się Marysią, bo wcześniej bardzo zaprzyjaźnił się z Klausem i obiecał mu, co prawda to było przy kielichu, że zawsze może na niego liczyć, i to w każdej sytuacji. Dotrzymywał słowa danego przyjacielowi. Był prawdziwym aniołem stróżem jego rodziny, nawet uratował Joasię spod lodu w Mauszu. Sam o mało co wówczas nie stracił życia. Razem z Joasią leżeli w szpitalu w Bytowie i wtedy Marysia i on zbliżyli się do siebie. Wreszcie zauważyła go, bo wcześniej żyła tylko traumą po mężu. No i stało się, zakochali się w sobie, chociaż Miłosz długo prowadził z Adamem wojnę z zazdrości o ojca. Wreszcie syn Marysi wydoroślał i zaakceptował Adama, który rzeczywiście jest tak wspaniały, jak głosi jego nazwisko.
– Ale historia. Szkoda Klausa, wówczas bardzo go polubiłem, ale Adam też jest fantastyczny. Nie mogła Marysia lepiej trafić. Jej dzieci rozkwitły, cudownie muzykują.
– Artystyczną duszę mają właśnie po Klausie i dzięki temu nigdy swojego ojca nie zapomną – powiedziała Eliza i przymknęła oczy.
Max wpatrywał się w jej twarz. Delikatnie gładził palcami jej policzek, spoglądając z uśmiechem na koszulkę w czerwone serduszka, a kiedy ta zsunęła się z ramienia, odsłaniając nieco jej prawą pierś, przewrócił oczami.
– Wygodnie ci? – spytał.
– Bardzo – szepnęła Eliza. – Słyszysz skowronki i… Bóg wie jeszcze jakie ptaszki?
– Tak, słyszę szczególnie te drugie – zachichotał cicho Max.
Eliza lekko się poderwała, przy okazji spostrzegając jego wzrok. Szybko poprawiła ramiączko koszulki.
– Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
– Mnie tam natura nie przeszkadza – zachichotał ponownie.
– Ty… – zaczęła Eliza.
– …zbereźniku – dokończył za nią Max.
Skwitowała to szerokim uśmiechem i muśnięciem ustami jego warg. Objął ją mocno, a po chwili Eliza znowu ułożyła się wygodnie w poprzedniej pozycji.
– Mama zakochała się w Maćku…
– Moja kuzyneczka Kasiula! – pisnął Max, zupełnie jak nie on.
– No tak, twoja kuzyneczka, a moja maminka… – Eliza przewróciła oczami. – Było między nimi różnie, bo Maciek musiał najpierw wyrosnąć z krótkich spodenek – mrugnęła, zerkając mu w twarz.
– Ja dziękuję! Wy chyba wszystkie trzy takie jesteście! Czy ja też noszę krótkie spodenki?
– Nie. Ty nie – zaprzeczyła.
– A skąd możesz o tym wiedzieć? – zainteresował się.
– Byłeś na długiej wojnie, w różnych trudnych warunkach, więc musiałeś nosić długie spodnie – stwierdziła z przekonaniem, spoglądając na jego twarz.
– A gdybym tam nie był?
– Nosiłbyś dalej krótkie, tak jak pięć lat temu, kiedy przyjechałeś do nas z ojcem.
– Ty zawsze mówisz ludziom takie rzeczy prosto w oczy?
– Staram się, chociaż czasami oszczędzam rozmówców – uśmiechnęła się.
– Czyli istnieje podejrzenie, że nie zawsze mówisz wszystko.
– W twoim przypadku nic takiego nie nastąpi. Obiecałam sobie, ba, przyrzekłam to przed świętymi figurami i obrazami. Takiego słowa się nie łamie – wyjaśniła Eliza i usiadła prosto.
Wpatrywała się przez chwilę z powagą w twarz Maxa. Potem zbliżyła wargi do jego ust. Wpiła się w nie i przymknęła oczy. Objął ją z całej siły i trzymał, aż Eliza musiała wyrwać mu się z objęć z braku tchu.
– Oszczędź mnie, proszę – wyszeptała po chwili, łapiąc jeszcze ustami powietrze i rozmasowując ramiona i piersi ze zbolałą miną.
– Przyrzekam. To był ostatni raz, teraz już będę zawsze uważał, bo chcę, żeby starczyło mi ciebie na długo. Na bardzo długo.
Eliza po tych słowach pochwyciła jego twarz w swoje niewielkie dłonie, wpatrując się w jego oczy z czułością.
– To jest także… moje marzenie – wyszeptała.
Objęli się znów czule, a Max uczynił to najdelikatniej.
– Choćbyś mnie teraz wyganiała, nie wyjadę stąd – zadeklarował po chwili.
– Zastanów się, potrafię być zołzowata… jak Felcia – mrugnęła i zachichotała.
– Felcia? Ten anioł czy anielica?
– Mam anielską zołzowatość po niej, chociaż babcia i mama też potrafią być zołzowate – zaśmiała się znowu i cmoknęła Maxa delikatnie w usta, moszcząc się na jego torsie jak wcześniej.
– Potem doczekaliśmy się ślubu Kasiuli i Maćka – wróciła jak gdyby nic do opowieści – na świat przyszła Jagódka, a w międzyczasie sprowadzili się tutaj Dziedzicowie.
– A skąd oni się wzięli?
– Mama kiedyś ich poznała, prowadzili zajazd na Kujawach, potem odwiedzała ich często, gdy jej wycieczka przebiegała w pobliżu. A ów zajazd nabyli dzięki wygranemu przez Henryka milionowi w totolotka. Wspaniała restauracja, kilka pokoi hotelowych i sami też tam mieszkali. Zajazd nazywał się Zielony Dwór, a obok niego był przepiękny park. Potem go stracili, ale teraz Henryk tutaj się wyżywa.
– Ale jak to się stało, że stracili zajazd?
– To długa historia; znaleźli się potomkowie niegdysiejszych właścicieli, zresztą niech szczegóły opowie ci pan Henryk. Na pewno czeka na tę chwilę z przyjemnością.
– No tak. Sam jestem ciekaw jego domu z bali, podobnego do traperskich chat budowanych niegdyś na Dzikim Zachodzie.
– Potem Henryk i Adam projektowali i budowali siedlisko babci. – Ramię Elizy zatoczyło łuk. – Adam odpowiadał za szczegóły projektów budowlanych, a ponieważ Henryk to wizjoner, więc wziął na siebie najpierw wymyślenie koncepcji całości, żeby pasowało do Felcinej Iskierki. To jest architekt krajobrazu, tak się nazywa jego fach, i jest w nim prawdziwym mistrzem.
– Moim zdaniem cudownie wszystko zostało skomponowane. Dopiero dzisiaj obejrzę sobie w szczegółach.
– Daj się poprowadzić i wykazać Henrykowi. Zobaczysz, z jaką pasją będzie ci opowiadał o każdym detalu. Zapomina, gdzie jest, kim jest, i prawi, i prawi.
– I podkręca wąsa.
– A także wzdycha, przewraca oczami, mówi po staropolsku, sarmacku, a do kobiet zawsze z najwyższą atencją. Gra Sarmatę, co ja mówię, on po prostu nim jest, czyli sobą. Kochany nasz Henryk. Teraz mieszka, tak jak zawsze marzył, w drewnianej włościańskiej chacie. Administruje tym wszystkim, zarządza, pielęgnuje, konserwuje. – Eliza znowu wyciągnęła ramię w kierunku Kolonii Sołacz. – Bez niego byłoby ciężko, chociaż ma szczęście, i my także, bo trafił tutaj na Stacha Janika, który potrafi razem z nim zrealizować każdą wymyśloną fanaberię. Znakomicie się uzupełniają, rozmawiają na skróty i śmieją się z nas, że często nie wiemy, o co chodzi.
– A jak… Diana? – spytał Max przeciągle.
– Diana… – Eliza westchnęła głęboko. – Kiedy zobaczyłam ją pierwszy raz w ich Zielonym Dworze, oniemiałam z zachwytu. Wyglądała jak prawdziwa bogini łowów Diana. Ubrana w stylizowany myśliwski strój, na głowie miała malutki zielony kapelusik z piórkiem. Raz za razem pokazywała w uśmiechu dołki na policzkach, tak jakby uruchamiała je jakimś ukrytym przyciskiem.
– Jest piękna, i tyle też widzę – skomentował opis Diany Max – ale chodzi mi raczej o to, co z nią?
– Kończy studia w Słupsku.
– Ale chodzi mi jeszcze o coś innego. No wiesz – powiedział Max i z naciskiem spojrzał na Elizę.
– Nie powinnam ci o tym mówić, ale sam pewnie zauważysz. Wiem od jakiegoś czasu, chociaż Diana mi tego nigdy nie zdradziła, że kocha się w Igorze.
– Wczoraj ze zdziwieniem oglądałem jej występ podczas ogniska, więc już coś zauważyłem. Oceniłem, że był on specjalnie dla niego, i zastanawiałem się, dlaczego ona to tobie robi?
– Długo rozważałam, jak by jej pewne słowa powiedzieć… – Eliza zamyśliła się. – Od chwili kiedy się na to zdecydowałam, nie będę przeszkodą na drodze, którą sobie wymyśliła. Mało tego, będę jej kibicować, bo jest cudowna, a Igor jest dobrym człowiekiem.
– Możesz tak spokojnie o tym mówić?
– Mam nadzieję, że domyślasz się dlaczego… – Eliza zawiesiła głos i wtuliła się w tors Maxa. Głaskał ją delikatnie po plecach. – Z początku myślałam, że pewne rzeczy same się ułożą, że Igor coś dostrzeże, zirytuje się na mnie, sam zrezygnuje, ale on jest za dobry. Wszystkie moje złe zachowania, gesty, a było ich niemało, wybaczał. Wreszcie powiedziałam obojgu wprost, bo inaczej byłoby to chore. Wiem, jestem zołza.
– Akurat w tej sprawie uważam, że postąpiłaś uczciwie.
– Dlatego że to dotyczy ciebie?
– Nie, nie o to chodzi, a zresztą to trudna sprawa. Postaram się w takim razie…
Eliza zamknęła mu usta pocałunkiem. Kiedy wreszcie odsunęli się od siebie, na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech.
– Smakujesz mi, bardzo, ale proszę cię, żebyś nie składał żadnych deklaracji. Zostawmy teraz sprawy swojemu biegowi.
– Dobrze. Masz rację. Opowiedz mi w takim razie o pozostałych osobach, proszę.
– No więc tak, nieco starszy od Igora facet, ale do niego podobny – Eliza mrugnęła – to Krzysztof, jego ojciec. Przy nim siedziała Zuzanna, jego żona.
– Jasne…
– Starsza pani na wózeczku to Stefania Lew Szczodrowicz, mama Ryszarda. Niewielka wzrostem pulchna kobieta obok, w złotych okularach, to Elżbieta, jej córka, a siostra Ryszarda. Jest kierowniczką biblioteki na zamku w Bytowie.
– Czyli możemy się tam z nią spotykać?
– A masz w planie tam bywać?! – Eliza zerknęła na twarz Maxa.
– Tak, bo chcę czytać dużo książek historycznych.
– To jest pewnie najlepiej wyposażona biblioteka w pobliżu, a zresztą w zamku mają także bibliotekę pedagogiczną.
– A! To jeszcze lepiej!
– Najpierw jednak radzę ci zapoznać się z księgozbiorem Felci, w jej biblioteczce na strychu – dodała, kiwając głową na widok jego powiększonych ze zdziwienia oczu. – Z drugiej strony pani Stefanii siedziały dwie panie Dumke. Ta drobniejsza to Sławka, emerytowana nauczycielka języka niemieckiego z Bytowa. Wspólnie ze Stefanią, która była polonistką, uczyły w jednym liceum. Następna to Gertruda, siostra przyrodnia Sławki. Dzięki babci spotkały się po rozstaniu, które nastąpiło dwa czy też trzy lata przed wojną.
– A ona skądś tutaj przyjechała?
– Mieszkała cały czas w leżących niedaleko Bytowa Studzienicach. To długa, skomplikowana i smutna historia. Może babcia ci kiedyś opowie. – Eliza zrobiła markotną minę.
– Jasne – rzucił Max i pogładził ją po dłoni.
– Dodam jeszcze, że panie: Stefania, Sławka i Gertruda od ostatniej Gwiazdki też już mieszkają w Kolonii Sołacz. – Eliza pokiwała głową, widząc lekkie zdziwienie w oczach Maxa. – Obok Adama i Marysi siedzieli przyjaciele Adama od piaskownicy: Konrad i Wojtek z żonami – wróciła po chwili do swojego przeglądu. – Brakowało w ich gronie tylko Magdy o aksamitnym głosie.
– A dlaczego brakowało? Co Magda ma z nimi wspólnego?
– Magda była kiedyś pracownicą w biurze architektonicznym Adama w Gdyni. Poznałyśmy ją i całą resztę wspólnie z mamą podczas naszego jedynego w życiu wyskoku do knajpy w Gdyni.
– Z Kasiulą wyskoczyłyście na figo-fago?! – zarżał głośno Max.
– Cicho… poszłyśmy posłuchać muzyki, a skończyło się na tańcach. Upojny wieczór… – Eliza przewróciła oczami.
– O! Było pite?
– Nie w tym sensie upojny – Eliza mrugnęła – chociaż był także przepyszny trunek. Na bazie ciemnego irlandzkiego piwa z niewielkim dodatkiem rumu i syropu klonowego, zaprawiony korzeniami. Przepis Adama. Pychota! No i najważniejsze, cudowna zabawa do muzyki Oldfielda.
– Ty i piwo?! – Max pokręcił głową.
Eliza wydęła usta i uniosła wyżej nos, co zostało skwitowane uśmiechem.
– A co do Oldfielda, wiem, że taki był… no jest – dodał, widząc zdziwienie w oczach Elizy – ale znam go słabo.
– Urządzę ci jego koncert. Musisz znać to, co ja lubię.
Eliza wyciągnęła dłoń w górę i pogładziła Maxa po szorstkim policzku.
– Już się cieszę.
– W Erinie poznałam, ale bez żadnych dalszych konsekwencji, Bogdana, Adamowego grafika o wyglądzie cherubina. Pięknie mi się z nim tańczyło… – Eliza zrobiła maślane oczy. Max tylko z dezaprobatą pokręcił głową. – Za to mama poszła na maksa – zachichotała.
– Mnie tam nie było! – rzucił już wesoło Max.
– Szkoda. – Eliza znowu pogładziła go palcami po policzku.
– Teraz już ja będę z tobą chodził na wszystkie tańce – zadeklarował i pochylił się, żeby ją pocałować we włosy.
– Zobaczymy, czy nie zapomnisz. Ja wszystko rejestruję. – Eliza podniosła palec wskazujący.
– Po to przyjechałem do ciebie, Elizo!
– Jesteś cudowny… – wyszeptała.
Max nachylił się teraz do jej czoła, a po chwili jego usta zsunęły się na moment do jej warg.
– A wiesz, że wtedy widziałam po raz pierwszy, jak mama się całuje?! Albo nie, kasuję to, zapomniałam się.
Eliza skasowała poprzedni tekst, „wymazując” go ruchem palca po ustach.
– Nie, nie zgadzam się! Dokończ. Tylko ten raz! – zakwilił ze śmiechu Max; Eliza usiadła i rozejrzała się wokół.
– Tylko, cicho sza… – Położyła palec na ustach. Max skinął głową. – Zrobiło mi się gorąco, jak to na tańcach, a poza tym musiałam pójść, no wiesz. – Max znowu skinął głową. – W holu zauważyłam, że przed pubem jakaś para się całuje. Ciekawska wyjrzałam. To była mama i… Adam!
– Oni?!
– Mama witała się z Kaszubami – zaśmiała się Eliza.
– I co dalej?
– Dalej nic nie było… z Adamem. Chociaż jak jej to przypomniałam następnego dnia w Kartuzach obok rynku, to wygarnęła mi, że też nie byłam święta, bo widziała, jak cherubin atakował moje… bieduszki. – Wskazała na swoje piersi. Wzrok Maxa opadł na nie i nie chciał wrócić na swoje miejsce. – Hej! Tutaj jestem! – Eliza klepnęła go w ramię.
– To ktoś mógł dotykać, a ja nie mogę nawet patrzeć?
– On to zrobił bez mojej wiedzy! To znaczy bez pytania – zachichotała Eliza.
– Jak to tak?
– Ej, w tańcu jego ręce błądziły to tu, to tam, i to było całkiem przyjemne. Tak właśnie powiedziałam mamie.
Dłoń Maxa wysunęła się nagle lekko do przodu i dotknęła delikatnie piersi Elizy. Zamknęła oczy i zadrżała. Przytuliła się do niego z całej siły. Połączył ich długi pocałunek.
– Jesteś cudowna… – wyszeptał, kiedy skończyli. – I twoje… bieduszki także. – Przewrócił oczami.
– Ty… zbereźniku! – Pogroziła mu ze śmiechem. – Więc wracając do mojej opowieści, brakowało Magdy, ale ona jest teraz szczęśliwa z Antkiem Gryką w Chicago.
– Będą mieli dzidziusia – uśmiechnął się szeroko Max.
– Są warci siebie. Dobrze, że Adam ją do nas ściągnął, kiedy Antek przyjechał w zastępstwie twojego taty.
– Czyli z Magdą to było zaaranżowane spotkanie?! – zdziwił się Max.
– Antek chciał koniecznie poznać jakąś dziewczynę stąd, coś jak pewien Australijczyk – zachichotała Eliza.
– Jaki Australijczyk?
– Muszę znaleźć w naszej filmotece film Żona dla Australijczyka. Uśmiejesz się.
– Już się cieszę.
– Kasiula i Adam wymyślili mu Magdę i… bingo! Oboje wpatrzyli się jak zahipnotyzowani w siebie na dzień dobry i tak już zostało.
– Cały czas tak na siebie patrzą. A kiedy Madzia powie tym swoim aksamitnym głosem choćby tylko: Antoś, proszę… to Antek zrobi wszystko, cokolwiek by usłyszał po tym „proszę”. Wzorcowa para.
– Szczęściu trzeba pomagać i pielęgnować je. – Eliza uśmiechnęła się szeroko. – Kiedyś trafili na siebie Ludka i Arturek Gulewscy – przerwała, bo Max zrobił minę, jakby nie wiedział, o kogo chodzi – ci, co wczoraj byli w pomarańczowych, ale jak zwykle jednakowych koszulkach.
– Tacy trochę śmieszni – wtrącił Max.
– Śmieszni?! Bo jednakowo się ubierają?! Są cudowni! Nie mogą się bez siebie obejść – podkreśliła. – A do tego bardzo mądrzy, oczytani, uwielbiają muzykę poważną, chociaż – jak widziałeś – nie stronią od piosenek ludowych. Także, jak na pewno zauważyłeś, sami muzykują.
– Przyznaję, że pani Ludka pięknie gra na flecie.
– A Arturek na harmonijkach. Może któregoś dnia nałoży swoją słynną kamizelkę, w której wewnętrznych kieszonkach ma ich wiele. Dla różnych tonacji – dodała.
– Coś takiego!
– Pan Zagórski, który siedział z żoną obok nich, gra z kolei pysznie na gitarze. Wczoraj nie grał, bo go lewa ręka rwie reumatycznie. Odgrażał się, że niech mu się tylko tutaj rozgrzeje w słońcu, to dopiero nam zagra.
– Nie słyszałem tego.
– Bo byłeś rozrywany! Każdy chciał z tobą porozmawiać! Widziałeś dziadka Feliksa Kiedrowskiego, który siedział przy dziadku Wiki? – spytała. Max potwierdził skinieniem głowy. – Poznali się z Tadeuszem latem trzydziestego ósmego roku jako czternastoletni chłopcy, a teraz po sześćdziesięciu trzech latach spotkali się znowu. Wciąż mają sobie coś do powiedzenia. Podobnie jak Felcia z moją babcią.
– Rozmawiałem za to długo ze Stachem i jego żoną, a nawet chwilę z księdzem proboszczem – pochwalił się Max, mrugając.
– No, to chyba zrobiliśmy przegląd przyjaciół oraz znajomych naszych i Felci, a także najważniejszych gości. Jak wyglądała budowa siedliska, opowie ci pan Henryk, a reszty… – Eliza mrugnęła – …dowiesz się w międzyczasie.
Oboje wyglądali na trochę zmęczonych. Objęli się i zapadło milczenie.
– Wiesz co, Elizka. Czuję się już głodny – po chwili odezwał się smętnie Max.
– Tak rano?
– Przecież dochodzi szósta! – wykrzyknął Max, popatrzywszy w niebo. – Ptaki śpiewają od dawna, koguty już piały, psy poszczekują, od czasu do czasu słychać także ludzi. Już najwyższy czas, żeby coś zjeść. Dawniej, w domu, tak rano bym nie zjadł, ale jak wyruszaliśmy gdzieś…
Wyciągnął rękę w kierunku południa, ale kiedy zobaczył spojrzenie Elizy, zamilkł i machnął dłonią, jakby to, co mówił, okazało się nagle nieważne.
– Już przecież wczoraj wyjaśniłem ci tę sprawę. – Eliza przytaknęła. – Może kiedy tu trochę pobędę, to nauczę się jeść normalnie – dodał, próbując się uśmiechnąć. – Mogłabyś tylko czasami mnie ostrzegać.
– Piszę w takim razie do Felci – rzuciła Eliza, a jej palce rozpoczęły szybki taniec po klawiaturze. Wysłała wiadomość.
Wkrótce przyszła odpowiedź, którą Eliza przeczytała na głos:
Tu Jan. Zapraszamy na śniadanie na godzinę szóstą piętnaście. W menu jajecznica na boczku.
– Coś takiego?! Czy Felcia czyta w moich myślach?! – Max podskoczył na ławce.
– Owszem, ma zdolności przewidywania, ale o jajecznicy, którą lubisz zjeść o świcie, zdążyłam szepnąć jej wczoraj.
– Niby kiedy? – spytał z niedowierzaniem Max.
– W tak zwanym… międzyczasie.
Eliza zaśmiała się w głos.
Dzień dobry, dziewczynki – rzuciła wesołym tonem Eliza, wkraczając z uśmiechem na ustach do salonu.
– Dzień dobry – odpowiedziała jej babcia Anna i pomachała palcami.
– Dobry, dobry – rzuciła niezbyt entuzjastycznie Kaśka. – Nie myślałam, że potrafisz tak długo pociągnąć ze spaniem – dodała nieco kąśliwie, omiatając córkę krytycznym wzrokiem.
– Oj tam, oj tam – zachichotała Eliza.
– Spóźniłaś się. My już kończymy. – Kaśka wskazała na pustą filiżankę po kawie.
– Skoro kończycie, to wezmę sobie kawałek ciasta i pójdę na mój tarasik. – Eliza wskazała podbródkiem na otwarte drzwi, za którymi szerokie, zadaszone schody sięgały trawnika z niewielkim gazonem. – Popatrzę na kwiaty, a może jeszcze coś lub kogoś dojrzę. – Przewróciła oczami.
– Myślałam, że jak byłaś kilka godzin sama… – odezwała się Anna, mierząc wnuczkę wzrokiem, ale zawiesiła głos, widząc, że ta kręci głową na boki. – Nie byłaś sama? – dodała pytająco, a po chwili przeniosła wzrok z Elizy na Kaśkę.
– Tutaj byłam sama – odparła Eliza, wskazując palcem na sufit – ale wcześniej… nie bardzo.
Położyła na talerzyku drugi kawałek szarlotki i wpatrzyła się w niego łakomie.
– Zupełnie jak kiedyś na Sołaczu – skwitowała ten widok babcia Anna, jakby nie słyszała końcowych słów wnuczki.
– I będę siedzieć i jeść ją na mojej werandzie, jak na Sołaczu – odparła Eliza, zerkając na babcię, a jej kciuk wskazał otwarte drzwi.
– Ale co to znaczy… nie bardzo byłam sama? – zaciekawiła się jednak poprzednią kwestią córki Kasia.
– Oo! Jaki refleks! – Eliza podniosła brew. – Dokładnie to, co powiedziałam – dodała, patrząc na matkę przymrużonym okiem.
– A nie lepiej, dziecko, zjeść najpierw coś konkretnego? – zapytała niespodziewanie babcia, zmieniając temat.
– Jadłam na śniadanie jajecznicę na boczku. – Eliza machnęła dłonią.
– Kiedy, gdzie?! – zdumiała się Kaśka.
– Gdzieś tak o szóstej z minutami u Felci.
– W nocy?!
– Nie… bo w nocy… szukałam Maxa – odparła Eliza na raty.
– Nic nie rozumiem… – Kaśki oczy zrobiły się ogromne.
– Coś ty powiedziała? – uzupełniła słowa córki zdziwionym głosem babcia.
– Bo najpierw chwilę po trzeciej zadzwonił telefon, że Max zaginął – zaczęła wyjaśniać Eliza.
– Co to znaczy… zaginął? – przerwała jej przestraszona Kaśka.
– Dziecko… – jęknęła babcia Anna i załamała ręce.
– Słuchajcie, dziewczynki, uważnie, a nie przeszkadzajcie – napomniała je Eliza. – Zadzwoniła Felcia, że Max nie wrócił ze spaceru po ognisku, więc poszłam go szukać.
– A nie bałaś się? – spytała Anna.
– To nie mogłaś mnie obudzić? – dodała Kaśka.
– Nie dadzą człowiekowi nic powiedzieć. – Eliza tupnęła nogą i spojrzała na talerzyk, na którym podskoczyły kawałki szarlotki. – Byłam po prostu pewna, że poszedł nad staw, więc nie było potrzeby brać ze sobą nikogo.
– Ach, do świątyni dumania? – przerwała jej wyraźnie rozluźniona babcia.
– Właśnie tam. Chciałam go zaskoczyć, ale nie dał się – mrugnęła. – Przesiedzieliśmy wschód słońca, porozmawialiśmy sobie szczerze o tym i owym… – Eliza zrobiła maślane oczy – …a potem Felcia zaprosiła nas na jajecznicę. Ależ się objadłam! – westchnęła, klepiąc się po brzuchu.
– Przyszła tam po was?!
– Nie… – Eliza zaprzeczyła. – Jan przysłał esemesa, że śniadanie już prawie gotowe.
– Dziwne to wszystko – rzekła, wzruszając ramionami Kaśka.
– Bo Max zdradził mi przedwczoraj w Sulęczynie tajemnicę, że o świcie zawsze tak jadł, ale ja go odzwyczaję! – Mina Elizy z rozbawionej stała się poważna.
– A skąd o tym wiedziała Felcia? – dopytała po chwili milczenia Anna.
– Zdążyłam jej szepnąć.
– A co będzie, jeśli ty, w twoim międzyczasie, przyzwyczaisz się do takiego jedzenia? – podsunęła jej Kaśka.
– Nie znacie mnie… – Eliza machnęła dłonią. – A zresztą Max mi mówił, że powinnam utyć to tu, to tam… chociaż tutaj jest okej.
Mówiąc to, odchyliła dekolt koszulki, omiotła wzrokiem swoje piersi i uśmiechnęła się.
– A co on ma do twoich piersi? – spytała przeciągle Kaśka, przymrużając oskarżycielsko oczy.
– Ty się, mamuś, ciesz, że Max nie ma nic do piersi swojej kuzyneczki – pisnęła rozbawiona Eliza.
– Celnie – skwitowała babcia i zaklaskała bezgłośnie.
– No… ale… – próbowała się bronić Kaśka.
– Zdolna jesteś, siadaj – skwitowała babcia, spoglądając na wnuczkę, i poklepała siedzenie stojącego obok niej krzesła.
– Dobrze – zgodziła się Eliza. – Jakby co, to stąd mam bliżej do salaterki. – Ogarnęła ją łakomym wzrokiem. – A tak w ogóle… to niby mnie znacie, ale nie wiecie, do czego jestem zdolna – powiedziała po chwili pałaszowania w milczeniu.
– Co ty nie powiesz?! – wycedziła Kaśka, znowu przymrużając oczy.
– Po ostatniej naszej nocnej rozmowie doszłam do wniosku, że rzeczywiście czasami potrafisz mnie zaskoczyć. Dzisiaj zresztą też – dodała Anna i teraz ona przymrużyła oczy.
– A co byście powiedziały, jeśli w ramach odzwyczajania się od jedzenia zjem sobie trzy kawałki szarlotki i popiję lemoniadą?! – Eliza sięgnęła po trzeci kawałek, wskazała wzrokiem na oszronioną butelkę stojącą na stole, podobnie jak matka i babcia mrużąc oczy.
Trzy podobne do siebie kobiety spoglądały po sobie zza przymrużonych powiek. Po chwili wszystkie jak na komendę roześmiały się.
– Nareszcie, córcia, jesteś w domu! – zawołała radośnie Kaśka.
– Ja?! – Eliza wzruszyła ramionami. – Też mi sensacja! Ważne, że Maksio wrócił.
– Tak, Elizka ma rację. To chyba najważniejsze. – Pokiwała głową Anna. – A co jeszcze ustaliliście? – Zajrzała w twarz wnuczki.
– Że musimy się dobrze poznać – odparła Eliza, napychając usta kolejnym kęsem szarlotki.
– I mnie to wystarczy. Jesteście mądrzy. – Babcia Anna pogładziła Elizę po ramieniu. – Rzeczywiście musisz trochę przytyć.
Eliza skinęła podbródkiem.
– Ale o czym jeszcze rozmawialiście? – spytała przymilnie Kaśka, na co Eliza wzruszyła ramionami, a babcia nieznacznie pokręciła głową.
– O żurawiach, śpiewających rano ptaszkach i takie tam… – Eliza odparła wymijająco i zmarszczyła czoło; w salonie nastała chwila ciszy. – Długo mu opowiadałam o tym, co tu się działo przez pięć lat i kto jest kim – dodała po chwili ugodowo. – O każdym kilka słów na spokojnie, bo wczoraj tutaj, czy potem na ognisku, tych informacji było za dużo.
– I tak trzymał się dzielnie – oceniła Anna.
– A ty, babciu, jak spałaś? – Eliza zmieniła temat.
– W zasadzie nie spałam – odparła Anna markotnym tonem.
– No właśnie, mówiłam Maxowi, że pewnie siedzisz teraz w fotelu, trzymasz na kolanach kuferek i myślisz.
– Tak było! – potwierdziła przypuszczenie wnuczki babcia. – Ale zgasiłam światło i przekręciłam klucz w drzwiach.
– A po co?! – zdziwiła się Eliza.
– Żeby, jakby co, nikt nie widział kuferka. Takie są w nim skarby… – Babcia przymknęła oczy. – Mam go cały czas przy sobie – szepnęła i wskazała wzrokiem pod stół.
Eliza dopiero teraz zauważyła, że babcia przyciska stopami swoją ulubioną bordową torbę, w której zapewne schowała wiśniowy kuferek kryjący klejnoty Estery.
– Ale co, przez cały czas będziesz z nim chodziła?! – zdziwiła się Eliza.
– I to jest mój problem – przyznała, wzruszając ramionami Anna. – Postanowiłam – ściszyła głos i nachyliła się nad stołem; Kaśka i Eliza też przybliżyły głowy – poprosić Henryka o zamontowanie w drzwiach, nie tylko moich, wszystkich, żeby nikt się nie dziwił, wkładek patentowych. Trzeba zrobić na razie choćby tylko to.
– I będziesz wciąż zamykać do siebie drzwi?!
– A mam wyjście?
– Przecież to jest… irracjonalne! – jęknęła Eliza.
– To samo mamie powiedziałam – potwierdziła, rozkładając dłonie, Kaśka.
– Dziewczynki, skupcie się. Czy zdajecie sobie sprawę, ile to jest warte? – Wzrok Anny powędrował na moment w dół, na bordową torbę, po czym wrócił do córki i wnuczki.
– No… sporo. – Eliza wydęła wargi. – Bo ja wiem?
– Przecież z ogromnego rubinu i wielkiego szafiru można by zrobić kilkanaście pierścionków, a ze złota zużytego na pierścień i gruby łańcuch wiele ślubnych obrączek – podpowiedziała im Anna.
– Ale w związku z tym będziesz teraz przykuta do krzesła, do swojego pokoju?! – Eliza wyprostowała się i wbiła wzrok w babcię.
– To samo jej powiedziałam – rzekła z naciskiem Kaśka, wzruszając ramionami.
– To co mi poradzicie? – spytała nadzwyczaj spokojnie babcia. – Tu nie chodzi przecież o schowanie… bo ja wiem – podrapała się palcem po czole – pilota od kina domowego przed Jagódką albo korkociągu…
– A właśnie, mamo, czy ty może schowałaś pilota? – Kaśki palec wycelował w duży ekran. – Wczoraj po południu chciałam Jagódce włączyć bajkę i nie mogłam go nigdzie znaleźć.
– Ja?! – zdziwiła się Anna, ale po chwili, pod wpływem wwiercającego się w nią wzroku córki, zrobiła zawstydzoną minę. – Schowałam, ale nie pamiętam gdzie. – Rozłożyła ramiona.
– Nie pamiętasz?!
– O! Przypomniałam sobie! – ucieszyła się nagle Anna. – Jest w sosjerce.
Teraz jej wskazujący palec skierował się w stronę bufetu.
– Ale tak przecież nie możesz robić! A jeśli kiedyś sobie nie przypomnisz?
– Skleroza może czasami być przydatna – odpowiedziała, uśmiechając się zniewalająco Anna. – Gdybym schowała kuferek, a złodzieje przyszli go wykraść i nawet mnie torturowali, chcąc ze mnie wydobyć tę tajemnicę, to mogłoby się zdarzyć, że nie przypomniałabym sobie – zachichotała.
– Stroisz sobie żarty – wycedziła Kaśka, marszcząc brwi.
– Tylko trochę. – Anna wzruszyła ramionami.
– Trzeba więc zrobić coś, żeby zaradzić sytuacji – odezwała się Eliza i dla podkreślenia wagi swoich słów podniosła palec.
– Ale co?! – spytała babcia. – Czekam na wasze pomysły.
Jej wzrok przesunął się kilkakrotnie pomiędzy twarzami wnuczki i córki.
– Nie zastanawiałam się. Nie miałam jeszcze na to czasu – wyjaśniła Eliza.
– A ja musiałam po śniadaniu pobawić się trochę z Jagódką. Dobrze, że dzisiaj jest Maciej i wziął ją nad Mausz, to może się trochę nad tym zastanowię. Jak chcesz, to wezmę kuferek do siebie, żebyś mogła się chociaż z godzinę zdrzemnąć.
– Nie dam ci go, bo wtedy będę się jeszcze bardziej stresować – odparła Anna. – Pójdę do siebie i faktycznie się zdrzemnę przy zamkniętych drzwiach, ale wy na zmianę pilnujcie mnie.
Jej wskazujący palec wycelował najpierw w Kaśkę, a potem w Elizę; obie skinęły głowami.
– No, więcej już nie zjem – rzuciła Eliza, wycierając usta serwetką. – Trzy kawałki to i tak nieźle, co?
– Potrafiłaś kiedyś więcej zjeść – uśmiechnęła się babcia. Schyliła się po swoją torbę i podniosła ją. Spojrzała badawczo na córkę i wnuczkę. – To która z was pierwsza bierze dyżur? – spytała.
– Eliza, zacznij ty – zaproponowała Kaśka. – Ja muszę najpierw sprawdzić, co się dzieje w kuchni, potem odpisać na wczorajsze maile i gdzieś za godzinę przyjdę cię zmienić.
– Ale chciałam iść do… – zaczęła Eliza i wskazała ręką w kierunku zabudowań Felci.
– To napisz mu, żeby przyszedł do ciebie – weszła jej w słowo Kaśka i szybkim krokiem ruszyła w kierunku wyjścia z salonu.
– Okej – zgodziła się Eliza.
– To chodź, dziecko. Naprawdę muszę się zdrzemnąć…
Anna głośno ziewnęła i ruszyła w stronę holu, a Eliza podreptała posłusznie za nią.
*
Późnym wieczorem w salonie Anny odbyło się kolejne rodzinne spotkanie w identycznym gronie jak ostatniej nocy w kuchni Felci. Na stole przed gospodynią leżała bordowa tekturowa teczka z aktem notarialnym, którym Władysław Zalewski, ojciec Maxa, zrzeka się na korzyść Anny Nagengast-Prawosz, praw do ojcowizny w Parchowie, a obok teczki stał wiśniowy rzeźbiony kuferek, bogato inkrustowany mosiądzem, z rączką z takiegoż metalu. W dziurce zamka spoczywał zdobiony mosiężny kluczyk.
Anna uniosła rączkę, wpatrzyła się w metalową tabliczkę i pogładziła ją. Przeczytała na głos wygrawerowany na niej tekst:
– Barbara Zalewska. Otworzyć nie wcześniej niż w dniu jej osiemnastych urodzin. – Potem z uśmiechem rozejrzała się wokół i przekręciła kluczyk. – Przeczytałam dzisiaj rano raz jeszcze wszystko dokładnie.
Wskazała na bordową teczkę, a potem postukała palcem w wieczko kuferka.
– A my z Tadziem długo jeszcze o tym wszystkim rozmawialiśmy – pochwaliła się babcia Julcia; Tadeusz potwierdził to skinięciem głowy.
Potoczyła się krótka rozmowa na temat wczorajszego spotkania, ale kiedy do salonu wkroczyli wreszcie, po uśpieniu Jagódki, Kaśka i Maciej, Max wrócił do dokończenia amerykańskiej historii Krystyny Zalewskiej, którą rozpoczął poprzedniego wieczoru.
– Babcia Krystyna nie wyzbyła się jednak na zawsze pierścienia otrzymanego od Nicholasa Neubauera – zaczął, zawiesił głos i rozejrzał się wokół stołu – bo widzieliście go wczoraj w kuferku – podkreślił i uśmiechnął się.
Anna niejako w odpowiedzi uniosła wieczko, wyciągnęła z kuferka barwiony na zielono skórzany woreczek zdobiony złotą nicią. Rozsupłała skórzany ściągacz zakończony brązowymi koralikami pokrytymi złotą plecionką, a po chwili na jej palcu zalśnił pierścień z wielkim rubinem. Oczy Maxa rozbłysły wesoło.
– Za jego poradą oddała go w zastaw do dobrego lombardu. I chociaż trochę na tym straciła, sama nazywała ten proceder uczciwym lichwiarstwem.
Anna chwilę pokręciła dłonią, żeby raz jeszcze dokładnie obejrzeć pierścień z każdej strony. Znowu jak wczoraj oczy wszystkich wpatrzyły się i w pierścień, i w nią. Po chwili podała klejnot Ryszardowi, a sama wyciągnęła z woreczka złoty łańcuch i z chrzęstem położyła przed sobą. Wpatrywała się teraz w niego, gładząc delikatnie ogromny szmaragd. Kiedy Ryszard przekazał pierścień sąsiadowi, podała mu łańcuch.
– Kiedyś istniało inne poczucie piękna – skomentował Ryszard, oglądając trzymany w dłoniach kosztowny przedmiot. – Przede wszystkim musiał być ogromny kamień, no i dużo złota. Zastanawia mnie tylko wciąż, skąd u Krystyny wzięły się zdolności biznesowe, jak to się teraz mówi – ciągnął. – Przecież nie miała ukończonych żadnych szkół handlowych czy ekonomicznych, chociaż w ochronce u sióstr udało jej się zdobyć wykształcenie średnie – dodał.
– Babcia też nie wiedziała, skąd jej się to brało, ale kiedyś wspomniała, że wpływ na to mogły mieć geny – odparł Max. – Pamiętała doskonale, że pochodziła z dobrego domu, zresztą, jak na tamte czasy, i tak miała dobre wykształcenie. Ponieważ nie wszyscy o tym wiedzą, to uzupełnię… – Rozejrzał się wokół. – Najpierw babcia ukończyła szkołę powszechną, a potem dzięki matce Florentynie, która została przełożoną ochronki pod Kielcami, poszła do gimnazjum i wreszcie do kieleckiego liceum.
– Chyba miała wiele różnych talentów, między innymi zdolności malarskie – wtrąciła Anna. – Z jej pamiętnika wynika, że matka Florentyna planowała dla niej właśnie takie studia, ale Krysia sama zrezygnowała, bo chciała być nieustannie blisko Bronka. Kochała go, mocno za nim tęskniła, myślę sobie nawet, że nie chciała się także wybić zbytnio ponad niego.
– Nigdy czegoś podobnego nie powiedziała, ale tak mogło być, ciociu – potwierdził Max. – Kiedyś zgadaliśmy się na ten temat z tatą i on podobnie sądzi. Podczas naszego pobytu tutaj pięć lat temu nie było okazji wspomnieć o jej talentach malarskich, ale w domu jest spora teczka z jej dziełami, a na ścianach wiszą trzy narysowane przez nią obrazki – powiedział Max. – Jeden wykonany ołówkiem, a dwa kolorowe. Ten pierwszy to duży rodzinny dom wśród łąk i ogromnych drzew, z jej najwcześniejszych dziecięcych wspomnień. Namalowała go wkrótce po otwarciu w Chicago pierwszej ochronki. Drugi, już kolorowy, przedstawia identyczny dom, ale łąki i drzewa są już cudownie zielone. Jest tam również uśmiechnięta mama w kolorowej sukience, niosąca pączki na dużym talerzu do stolika ustawionego na trawniku przed domem, a obok jednego z foteli tato w białym ubraniu podnosi ją, Krysię, do góry. Twarze mamy i ojca są na tym obrazku radosne, ale jakby celowo lekko rozmyte. Mama ma rozpuszczone jasne wijące się włosy, błękitne oczy, a u taty widać wyraźnie krótkie wąsiki i mocne rumieńce na policzkach. Kiedy spytałem ją, dlaczego akurat tak namalowała te twarze, odparła, że w istocie twarzy rodziców nie może sobie przypomnieć, chociaż pamięta ich uśmiechy. Co do taty… nie chciała namalować bladych policzków i cieni pod oczami, które zapamiętała z jego choroby, gdy widziała go po raz ostatni. Mam fotki w dobrej rozdzielczości tych trzech obrazków, więc może gdzieś je wywołamy i zrobimy w nieco większym formacie – zaproponował, spoglądając na Annę.
– Ależ to byłby piękny prezent! – zachwyciła się Anna. – A ten trzeci obrazek, cóż na nim jest?
– Zabudowania Zalewskich z wiosny tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku, z bocianami w gnieździe na stodole, ale widać też na nich kawałek domu Felci – wyjaśnił Max.
Felcia i Anna złapały się za ręce. Tadeusz głęboko przełknął ślinę, cmoknął, a po chwili otarł chusteczką oczy.
– Nie wierzę, że znowu zobaczę to ich gospodarstwo, a nawet nasz przedwojenny dom – wyszeptała Felcia. – Ja też bym chciała mieć te wszystkie obrazki.
– Zrobimy w takim razie na wszelki wypadek pięć kompletów – rzucił Max i spojrzał na Elizę; ta skinęła głową. – Babcia wspominała, a ciocia pewnie czytała o tym w jej pamiętniku, że Nicholas bardzo wspomagał ją osobistymi radami, a także przez zaufanego prawnika – zawiesił głos i spojrzał na Annę; ta również skinęła głową. – Prawnik wspierał ją szczególnie w trakcie zakładania interesu oraz w początkowym okresie jego prowadzenia – wyjaśnił. – Potem zrezygnowała z jego usług, bo po pierwsze, dawała już sobie radę sama, a po drugie, była oszczędna, o czym jeszcze wspomnę. Nicholas traktował Krystynę zawsze jak młodszą siostrę; był od niej tylko o dziesięć lat starszy. Chyba ze dwa razy wspomniała, kiedy zebrało jej się na bardziej osobiste wynurzenia, że z początku miała podejrzenia, czy on czasem nie smali do niej koperczaków… – To mówiąc, rozejrzał się wokół z nieco rozbawioną miną. – Nauczyłem się tego jej określenia na pamięć! – dodał i zadudnił śmiechem. – Jednak w każdej prawie jej rozmowie z Nicholasem wracał temat Józefy.
Max spojrzał na dziadka Tadeusza, któremu na dźwięk imienia matki zadrżały usta, a po chwili otarł zwilgotniałe oczy.
– Babcia mówiła, że w jego eleganckim mieszkaniu widziała wiele jej fotografii.
– Max – wtrącił nagle Tadeusz łamiącym się głosem – czy mógłbyś pominąć te historie o mojej mamie?
– To nie jest takie łatwe, wujku, bo niektóre z nich są ważne, a babcia, choć sama nigdy nie rozpoczynała swoich wspomnień nawiązaniem do Gdyni i Parchowa, to jednak chętnie opowiadała, gdy ją o to pytałem. Poza tym te wspomnienia stanowiły dla niej napęd, jak sama twierdziła, żeby zajmować się ochronkami i wspomagać biedne sieroty. To zresztą zrozumiałe, bo nie dość, że sama wychowała się w ochronce, to później trafiła na Józefę o ogromnym sercu – wyjaśnił Max i spojrzał na Tadeusza. Ten skinął głową i otarł oczy chusteczką. – Opieka nad dziećmi to było jej życiowe credo, wciąż miała poczucie winy, które nigdy jej nie opuściło. – Zerknął na Annę. – Właśnie dlatego prawie nie musiała się zastanawiać, w jaki sposób zagospodarować pieniądze uzyskane z oddania w zastaw drogocennego pierścienia. Nawet kiedy jeszcze nie miała pieniędzy, nieustannie myślała o włączeniu się w tego typu działalność; chciała nająć się jako opiekunka dzieci w jakiejś ochronce. Ten problem absorbował ją do tego stopnia, że wycinała z gazet pojawiające się w nich smutne historie o sierotach. Część z nich udało jej się potem ściągnąć do swojej pierwszej ochronki. W tamtym czasie nie tylko w Ameryce było dużo sierot, ale nieustannie przypływały statkami kolejne, i to wielu narodowości; przecież trwała druga wojna światowa. Kiedy więc babcia już miała pieniądze, założyła sama ochronkę, wynajmując na ten cel niewielki budynek. Przychód z niej szybko pozwolił jej na wykupienie pierścienia. Kiedy Nicholas się o tym dowiedział, wspomógł jej dalszą działalność bezzwrotną pożyczką. On też miał szczodre serce, które po zdarzeniu z Basią, o czym dowiedział się przecież właśnie od Krysi, jeszcze bardziej otworzyło się na niedolę innych maleństw. Babcia za pieniądze od Nicholasa, które miały początkowo pójść na remont pomieszczeń pierwszej ochronki, otworzyła kolejną. Stwierdziła, że z poprawą standardu pierwszej zawsze zdąży, ale ważniejszym zadaniem było zapewnienie kolejnym sierotom dachu nad głową.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki