Wzgórze miłości - Roma J. Fiszer - ebook + audiobook

Wzgórze miłości ebook

Roma J. Fiszer

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

We Wzgórzu miłości wracamy do losów głównych bohaterów Klejnotów miłości.

Eliza przyjmuje od Maxa pierścionek zaręczynowy, ofiarowany jej w Le Jardin de la Cathédrale w Troyes…

Pełen czułych gestów powrót do Polski wydłuża się, a kiedy narzeczeni wreszcie docierają do rodzinnego Parchowa, Max ponawia oświadczyny. Wkrótce Eliza rozpoczyna pierwszą w życiu pracę, a Max zwierza się jej ze swojej wojennej tajemnicy. Sprawa zrabowanych klejnotów z wiśniowego kuferka wciąż przebija się jednak na pierwszy plan. Klimat przesłuchań przez policję w Gdańsku sprawia, że Max przeistacza się w detektywa.

Tajemnicza korespondencja, podróże po Europie, pętla zaciskająca się wokół rabusiów klejnotów… tempo akcji przyspiesza.

Jak sensacyjne wydarzenia wpłyną na uczucia, które połączyły Elizę i Maxa?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 492

Oceny
4,3 (20 ocen)
11
5
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Linia Magi­nota Elizy

Cudowny pora­nek, mijane we wrze­śnio­wym słońcu fran­cu­skie kra­jo­brazy, rado­sna Eliza zer­ka­jąca raz po raz na swój błysz­czący pier­ścio­nek zarę­czy­nowy – wszystko wyglą­dało pięk­nie do czasu, kiedy Max zatrzy­mał się kil­ka­na­ście kilo­me­trów przed gra­nicą z Bel­gią, żeby w przy­droż­nej kafejce napić się kawy. Naj­pierw się zdzi­wiła, że wziął ze sobą lap­top.

– Po co ci on, Mak­siu?

– Mam pewną kon­cep­cję, ale chcę ją z tobą skon­sul­to­wać – odparł tajem­ni­czo, uru­cha­mia­jąc kom­pu­ter.

– Jesteś kochany. – Uśmiech­nęła się przy­mil­nie.

– Bo wiesz, w stronę Doliny Loary jecha­li­śmy tro­chę na wariata…

– Na wariata?!

– W sen­sie, że w ciągu jed­nego dnia… szybko.

– A, o to ci cho­dzi… Wtedy ja też chcia­łam jak naj­szyb­ciej zna­leźć się z tobą sam na sam.

Eliza wycią­gnęła nad sto­łem dłoń ozdo­bioną pier­ścion­kiem.

– Ale teraz nie musimy się już tak spie­szyć, prawda? – spy­tał, wska­zu­jąc głową mapę Google Earth, która poja­wiła się na ekra­nie.

– Prawda, Mak­siu. – Eliza prze­wró­ciła oczami. – Chęt­nie też zja­dła­bym jakieś cia­steczko. – Wpa­trzyła się w prze­szko­loną gablotę, w któ­rej doj­rzała kuszące wypieki.

– Dobrze, zaraz, tylko powiedz, gdzie ewen­tu­al­nie chcia­ła­byś zatrzy­mać się na noc. – Max dotknął pal­cem mapy.

– Na noc?! No… oczy­wi­ście w domku! – odparła, chi­cho­cząc.

– Ale przed chwilą zgo­dzi­łaś się, że nie musimy się tak spie­szyć, prawda?

– Prawda… No to jak z tym cia­stecz­kiem? Mam sobie zamó­wić sama?! – Eliza unio­sła brew i zadzior­nie klep­nęła Maxa w dłoń.

– A nie możemy naj­pierw usta­lić?

– Mak­siu, chcę jeść cia­steczko, pić kawę, a roz­ma­wiać możemy w… mię­dzy­cza­sie – wyja­śniła. – Nie da się?

– Da się.

Po chwili stali przy gablo­cie. Eliza wybrała słod­ko­ści dla obojga i wkrótce na sto­liku poja­wiły się także fili­żanki z paru­jącą kawą. Przy­my­ka­jąc oczy, zli­zy­wała z łyżeczki krem, który wygar­niała spo­mię­dzy warstw tor­ciku. Max z roz­ba­wie­niem wpa­try­wał się w cia­stecz­kowe miste­rium odpra­wiane przez uko­chaną.

– Teraz możesz pytać – ode­zwała się wresz­cie Eliza, kiedy popiła łykiem kawy.

– Pro­po­nuję, żeby po prze­kro­cze­niu bel­gij­sko-nie­miec­kiej gra­nicy zatrzy­mać się… – wpi­sał coś w okienko poszu­ki­wa­nia mapy, naci­snął przy­cisk „szu­kaj”, powięk­szył mapę, wpa­tru­jąc się w nią uważ­niej – …w Vos­se­nack – odczy­tał nazwę. – Chciał­bym tam obej­rzeć pozo­sta­ło­ści bun­krów Linii Zyg­fryda, no i w ogóle popa­trzeć na to miej­sce, gdzie pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej zgi­nęło tak wielu Ame­ry­ka­nów. Na noc mogli­by­śmy zatrzy­mać się w poło­wie Nie­miec, na przy­kład w oko­li­cach Han­no­weru. – Prze­su­nął palec w prawo.

Z twa­rzy Elizy znik­nął uśmiech. Spo­chmur­niała i pokrę­ciła głową.

– Ja tak nie chcę.

– Nie rozu­miem.

– Nie chcę wra­cać do domu przez Niemcy, a do tego jesz­cze tam spać. Na pewno bym nie zasnęła.

– Elizo, skar­bie, o czym ty mówisz?!

– Chyba powie­dzia­łam jasno! Nie chcę wra­cać przez Niemcy!

– Ale prze­cież do Par­chowa nie da się jechać ina­czej niż przez Niemcy! – Jego dłoń wyko­nała zama­szy­sty ruch nad kom­pu­te­rem.

– Co to zna­czy… nie da?! – Eliza zer­k­nęła na mapę. – Gdzie teraz jeste­śmy?

– No… w pobliżu Sedanu – wyją­kał Max i wska­zał pal­cem.

– To dla­czego mówisz, że do domu nie ma innej trasy niż przez Niemcy?! Prze­cież jest tyle innych dróg.

Palec Elizy zsu­nął się po mapie na połu­dnie od Sedanu i bez spe­cjal­nego wybie­ra­nia prze­wę­dro­wał przez Szwaj­ca­rię, Austrię i Cze­chy, aż zna­lazł się w Pol­sce. Uśmiech­nęła się sze­roko.

– No widzisz? Zna­la­złam inną trasę! – Wzru­szyła ramio­nami. – To było bar­dzo pro­ste.

– A nie uwa­żasz, że to tro­chę irra­cjo­nalne aż takie nad­kła­da­nie drogi?

– To, że chcę być z tobą jak naj­dłu­żej, wydaje ci się irra­cjo­nalne?!

– Ale jadąc tamtą drogą – wska­zał pal­cem pół­nocną część mapy – też będziemy razem, i to dość długo.

– Ale ja… nie będę miała… humoru – wyce­dziła Eliza.

– Chyba… cię nie rozu­miem… – Zdez­o­rien­to­wany Max pokrę­cił głową.

– Bo nie słu­chasz mnie uważ­nie, Mak­siu.

Eliza wpa­trzyła się w jego twarz, na któ­rej wciąż malo­wało się zdu­mie­nie.

– Czy możesz jed­nak jaśniej?!

– Dałeś mi tyle szczę­ścia… – jej ręka z ser­decz­nym pal­cem ozdo­bio­nym pier­ścion­kiem zarę­czy­no­wym zatań­czyła na bla­cie stołu, a potem wśli­zgnęła się w jego dłoń – …a teraz chcesz wszystko popsuć?

– Gubię się w two­ich sło­wach, nie rozu­miem.

Max gła­dził deli­kat­nie rękę Elizy, lecz jego mina wska­zy­wała, że nie ma poję­cia, o co może cho­dzić narze­czo­nej.

– Jeśli nie musimy, a prze­cież zna­la­złam inne wyj­ście, to nie chcę oglą­dać Nie­miec z okien samo­chodu.

– Ale dla­czego?! – Zde­spe­ro­wany Max zło­żył dło­nie.

– Żebyś sobie nie pomy­ślał, że mówię nie, bo nie, albo że cho­dzi mi wyłącz­nie o to, byśmy jak naj­dłu­żej byli sami, choć o to też mi cho­dzi… – teraz ona pogła­dziła go po dłoni – …to powiem wprost: nie chcę oglą­dać tego, że Niemcy wyglą­dają lepiej niż Pol­ska, a prze­cież ich nie powinno w ogóle być! – wyrzu­ciła nagle z sie­bie pół­szep­tem.

– Boże! – Tyle tylko zdo­łał wydu­sić zdu­miony Max. Pocie­rał przez chwilę czoło. – A ja chcia­łem tylko obej­rzeć umoc­nie­nia Linii Zyg­fryda, o które w czter­dzie­stym czwar­tym toczyły się cięż­kie walki.

Jego palec znowu na krótko wylą­do­wał na mapie.

– Nie.

– Ale prze­cież – zmarsz­czył czoło – w tę stronę jecha­li­śmy przez Niemcy i nic nie mówi­łaś.

– Bo mi się spie­szyło, żeby jak naj­szyb­ciej być z tobą sam na sam! Zresztą więk­szość czasu drze­ma­łam.

– Ale sama też pro­wa­dzi­łaś przez dwie­ście kilo­me­trów, jadąc po nie­miec­kich auto­stra­dach – zauwa­żył.

– Tylko dla­tego, że mnie o to popro­si­łeś – odparła i unio­sła brew. – Zresztą nie wpa­try­wa­łam się w widoki, pil­no­wa­łam pasów, zna­ków i led­wie śle­dzi­łam pobo­cza. Sta­ra­łam się jak naj­szyb­ciej dotrzeć do gra­nicy z Fran­cją.

– Jesteś nie­sa­mo­wita, a poza tym jak zwy­kle znaj­du­jesz na wszystko wytłu­ma­cze­nie.

– Aku­rat to było dość pro­ste. – Eliza zachi­cho­tała, lecz po chwili spo­waż­niała.

– To co ja mam zro­bić?!

– Kom­bi­nuj, Mak­siu. Już ty na pewno coś wymy­ślisz.

– Ale powiedz mi cho­ciaż o co cho­dzi z tym, że Nie­miec nie powinno w ogóle być?! – Spoj­rzał jej twardo w oczy, a ona na chwilę ucie­kła wzro­kiem.

– Powiem ci, ale w innych warun­kach. – Rozej­rzała się. – To nie są jakieś tam bła­hostki, ale mój poważny pro­blem. Bar­dzo mnie to gnie­cie… – poło­żyła dłoń na sercu – i jest sil­niej­sze ode mnie. Wpły­nęło na to… pięć lat cze­ka­nia na cie­bie i roz­mowy z Anto­nim. Mię­dzy innymi – dodała po chwili.

– Czy będziesz mi opo­wia­dała wszyst­kie wasze roz­mowy? – Spoj­rzał jej w twarz, prze­chy­la­jąc głowę.

– Pró­bu­jesz mnie roz­śmie­szyć, ale… – Wzru­szyła ramio­nami, jakby zasta­na­wia­jąc się nad dobo­rem słów. – Mam ci sporo do powie­dze­nia – pod­jęła po chwili – jed­nak potrze­buję tro­chę innego kli­matu, no i czasu. Muszę poukła­dać sobie myśli, bo nie sądzi­łam, że ta roz­mowa przy­da­rzy nam się już teraz.

– Widzę, że robi się poważ­nie…

– To raczej będzie mono­log. – Znowu prze­rwała jego myśl i wpa­trzyła się w pier­ścio­nek. – Chyba postą­pi­łam wobec cie­bie nie­uczci­wie, Mak­siu – wyszep­tała po chwili, a jej oczy się zaszkliły.

– Skąd u cie­bie takie myśli?!

– Stąd – odparła, doty­ka­jąc pal­cem skroni. – Powin­nam ci to wszystko opo­wie­dzieć na samym początku, ale naj­pierw chcia­łam szybko napaść… swoje serce. To było ego­istyczne, ale tak cię kocham.

– Prze­cież ja też cie­bie kocham!

– Wiem, Mak­siu, ale teraz z kolei możesz zacząć myśleć, że chcę cię prze­ro­bić na swoją modłę.

– Co takiego?!

– Na pewno zro­zu­mia­łeś, o co mi cho­dzi, choć uży­łam nie­wła­ści­wego słowa. Prawda jest taka, że naprawdę naj­pierw pomy­śla­łam tylko o sobie. Wyba­czysz mi?

– Elizo! Skąd u cie­bie takie myśli? Co miał­bym ci niby wyba­czać?! Może jesz­cze nie wiem wszyst­kiego, nie rozu­miem… – Zawie­sił głos, bo doj­rzał, że Eliza kiwa głową.

– Nie wiesz, bo i ja nie wie­dzia­łam, że tak mi się porobi w gło­wie, jeśli cho­dzi o histo­rię. Nic na to nie pora­dzę, a do tego zepsu­łam ci plany, bo chcia­łeś obej­rzeć tę… Linię Zyg­fryda. – Ścią­gnęła brwi.

– Chcia­łem, ale już nie muszę. – Uśmiech­nął się.

– Naprawdę?! – Jej oczy roz­bły­sły hamo­waną jesz­cze rado­ścią. Po chwili pochy­liła się i wpa­trzyła w mapę. – Nie wiem dokład­nie, gdzie to jest, ale może by ci wystar­czyło, gdy­byś obej­rzał sobie jakieś fran­cu­skie umoc­nie­nia z tam­tej wojny? One się nazy­wały…

– Linia Magi­nota?!

– O! Wła­śnie! Trzeba wpi­sać takie hasło i na pewno coś się pojawi.

Max nie kazał Eli­zie długo cze­kać. Wpi­sał hasło w wyszu­ki­warkę mapy, a po chwili przy gra­nicy fran­cu­sko-nie­miec­kiej poja­wiły się czer­wone punkty z napi­sem: Linia Magi­nota. Powięk­szył obraz, coś do sie­bie poszep­tał i wpi­sał jakieś hasło w wyszu­ki­warkę Google. Eliza wpa­try­wała się w niego. Jej dłoń uzbro­jona w łyżeczkę wędro­wała pomię­dzy ciast­kiem a ustami. Po kilku minu­tach poszu­ki­wań i czy­ta­niu jakichś tek­stów Max się uśmiech­nął.

– Do fortu Scho­enen­bo­urg, gdzie znaj­duje się muzeum Linii Magi­nota, mamy stąd jakieś trzy­sta pięć­dzie­siąt kilo­me­trów. Widzę, że trzeba dotrzeć do małej miej­sco­wo­ści, chyba raczej wsi… Hun­spach – odczy­tał wolno z mapy – a sam fort, to zna­czy muzeum, jest tuż-tuż. Jazda zaj­mie nam około czte­rech godzin, więc jesz­cze coś zdą­żymy zoba­czyć.

– Ten fort mogę pójść obej­rzeć razem z tobą.

– Poważ­nie?!

– Fran­cuzi wybu­do­wali go, bo chcieli się bro­nić przed napa­ścią Niem­ców, więc to zupeł­nie inna histo­ria.

– Ale Niemcy też się tam bro­nili… – Palec Maxa wska­zał na mapie miej­sce na pół­nocy, w pobliżu Aachen, jed­nak dal­sze jego słowa prze­rwane zostały prze­cze­niem Elizy. – Naprawdę się bro­nili. Takie są histo­ryczne fakty – dodał po chwili z prze­ko­na­niem.

– Tak, bro­nili się, ale dopiero gdy wyrzą­dzili już całej Euro­pie tyle zła. Wtedy ucie­kali do sie­bie, ban­dyci! – dodała peł­nym zło­ści gło­sem.

– Jesteś…

– Wiem, jaka jestem. Ale na Linię Magi­nota mogę poje­chać – potwier­dziła swoje wcze­śniej­sze słowa i raz jesz­cze wska­zała mapę.

– A dalej? – Spoj­rzał pyta­jąco na Elizę. – Prze­cież jakoś musimy wró­cić domu – zauwa­żył przy­tom­nie. – Jeśli nie przez Niemcy, to przez Szwaj­ca­rię… – Jego wzrok błą­dził chwilę po mapie. – Mon­treux… – prze­czy­tał nagle nazwę miej­sco­wo­ści i zmarsz­czył czoło. – Skąd ja znam tę nazwę?

– Tam odby­wał się kie­dyś festi­wal pro­gra­mów tele­wi­zyj­nych, chyba pod nazwą Róże Mon­treux – pod­po­wie­działa Eliza. – U nas w domu oglą­dało się i o tym mówiło.

– Nie znam, nie zna­łem go… O! Wiem! – wykrzyk­nął. – Del­phine ją wspo­mniała!

– Nasza Del­phine z Le Jar­din de la Cathédrale?!

– Ta sama! – Max się zaśmiał. – Pamię­tasz, przy­pad­kiem wspo­mniała, że w Mon­treux ma przy­ja­ciółkę, która pro­wa­dzi tam pen­sjo­nat, a do tego cał­kiem nie­drogi…

– Ty skne­ru­sie!

– Elizko! To są jej słowa, a ja tylko cytuję.

Eliza wpa­try­wała się uważ­nie w mapę.

– Mon­treux leży nad Jezio­rem Genew­skim, a oce­nia­jąc na oko, myślę, że dałoby się tam dzi­siaj przed wie­czo­rem doje­chać z tego… Hun­spach – rze­kła po chwili.

– Del­phine mówiła, że ma z nią kon­takt, bo czę­sto sobie wza­jem­nie napę­dzają klien­tów – dodał Max i mru­gnął. – Ale co dalej?! – Patrzył uważ­nie na twarz Elizy.

– Dalej… dalej… Dojedźmy dzi­siaj tam, a potem się zoba­czy. – Wzru­szyła ramio­nami i się uśmiech­nęła.

– Poważ­nie?!

– Jedy­nym moim ogra­ni­cze­niem jest to, że muszę być dru­giego paź­dzier­nika w pracy. Ogra­ni­cze­niem na dzi­siaj – dodała, wpa­tru­jąc się szczę­śli­wym wzro­kiem w Maxa. – Na naj­bliż­sze kilka dni – popra­wiła się po chwili.

– A dla­czego nie pierw­szego paź­dzier­nika? Kie­dyś wspo­mi­na­łaś, że wła­śnie tego dnia roz­po­czy­nasz pracę.

– Ale potem spraw­dzi­łam, że pierw­szy wypada w nie­dzielę!

– Spry­ciula… – Max pogro­ził jej pal­cem. – To w takim razie dzwo­nimy do pani Del­phine!

Zaczął prze­szu­ki­wać bile­ciki w saszetce z doku­men­tami i po chwili już wybie­rał jej numer. Podał komórkę Eli­zie.

Krótka miła roz­mowa, pod­czas któ­rej Eliza zapi­sała numer tele­fonu do pen­sjo­natu zna­jo­mej Del­phine w Mon­treux.

– Naj­pierw sama do niej zadzwo­nię i ją przy­go­tuję – rzu­ciła na zakoń­cze­nie roz­mowy pani Del­phine. – Pro­szę dzwo­nić dopiero za kwa­drans.

Tak też się stało. Roz­mowa Elizy z panią Chiarą Bian­chi, wła­ści­cielką pen­sjo­natu w Mon­treux, była sym­pa­tyczna.

– Del­phine wszystko mi opo­wie­działa o pań­stwa szczę­ściu. Szy­kuję już dla was praw­dziwe gniazdko z wido­kiem na jezioro. Na pewno wam się spodoba – pod­su­mo­wała, żegna­jąc się.

– Mak­siu! Jak mam ci dzię­ko­wać za ten pomysł! – Eliza przy­tu­liła się do niego, nie bacząc na ludzi w kafejce, i obda­ro­wała go soczy­stym poca­łun­kiem.

– Podzię­ku­jesz mi na miej­scu – odrzekł z uśmie­chem Max, prze­wra­ca­jąc oczami.

– Tam podzię­kuję ci eks­tra­sowo! – pisnęła Eliza.

– I jak mam teraz wytrzy­mać te dzie­sięć albo wię­cej godzin? – zażar­to­wał, gła­dząc ją po policzku. – Ważne, że się udo­bru­cha­łaś. To co, zbie­ramy się?

– Pędzimy! – wykrzyk­nęła Eliza.

Po kilku minu­tach Max wpi­sał do nawi­ga­cji pokła­do­wej nazwę Hun­spach. Wyświe­tliła się trasa o dłu­go­ści trzy­stu trzy­dzie­stu kilo­me­trów i cza­sie jazdy pra­wie czte­rech godzin.

– Będziemy tam około pięt­na­stej, więc pew­nie tro­chę czasu zosta­nie nam na zwie­dza­nie. Spraw­dzisz? – Zer­k­nął na Elizę, a ona ski­nęła głową i pochy­liła się nad komórką.

– Muzeum otwarte do sie­dem­na­stej – rzu­ciła i spoj­rzała znad tele­fonu na Maxa; poki­wał głową.

Wyje­chali na otwartą prze­strzeń i dużym łukiem skrę­cili na połu­dnie. Po lewej stro­nie w oddali góro­wał ogromny zamek w Seda­nie.

– Gdzieś tam cesarz Napo­leon Trzeci Bona­parte w tysiąc osiem­set sie­dem­dzie­sią­tym roku pod­dał feld­mar­szał­kowi von Molt­kemu swoją osiem­dzie­się­cio­ty­sięczną armię, a potem Bismarck zro­bił mu łaskę i przy­jął go na roz­mowę – wyce­dziła Eliza.

– To było tutaj?!

– Przez to wybu­chła w Paryżu rewo­lu­cja, nazwana potem Komuną Pary­ską – uzu­peł­niła. – Nasz gene­rał Jaro­sław Dąbrow­ski był jej przy­wódcą. I zmarł na bary­ka­dzie w wyniku ran.

– Coś tam sły­sza­łem – bąk­nął Max, wzru­sza­jąc ramio­nami.

– Spore masz luki – rze­kła poważ­nym tonem Eliza, aby po chwili mach­nąć lek­ce­wa­żąco dło­nią. Max się do niej uśmiech­nął.

Trasa do Hun­spach była uro­cza. Eliza cał­kiem się roz­ch­mu­rzyła, jakby wcze­śniej­szej wymiany zdań o Niem­czech i Niem­cach nie było. Czę­sto spo­glą­dała na nawi­ga­cję, spraw­dza­jąc nazwę naj­bliż­szej miej­sco­wo­ści, potem znaj­do­wała o niej coś w inter­ne­cie i czy­tała na głos. Wymie­niali się opi­niami na temat dostrze­ga­nych w oddali jakichś zam­ków, pała­ców, na któ­rych temat Eliza coś szybko wyszu­ki­wała. Z gło­śni­ków sączyła się jej soft muzyka, zachwy­cali się wido­kami kolej­nych win­nic, oboje byli uśmiech­nięci.

– Czyli, jak powie­dzia­łaś, w naj­gor­szym wypadku musimy doje­chać do Par­chowa w nie­dzielę wie­czo­rem – rzekł w pew­nym momen­cie Max, jakby ten fakt dotarł do niego dopiero przed chwilą.

– No… niby tak – potwier­dziła Eliza i spoj­rzała na niego lekko zdzi­wiona.

– A więc z dzi­siej­szym dniem mamy pięć dni – upew­nił się, a Eliza poli­czyła szybko na pal­cach.

– Zga­dza się – odrze­kła z uśmie­chem.

– Oprócz Mon­treux trzeba będzie zro­bić na tra­sie jesz­cze jeden przy­sta­nek – kon­ty­nu­ował. – Wie­czo­rem czeka mnie jej dokładne zapla­no­wa­nie.

Wska­zał kciu­kiem tylne sie­dze­nie, gdzie leżał w fute­rale lap­top.

– Pomogę ci. – Uśmiech­nęła się, prze­lot­nie doty­ka­jąc jego dłoni spo­czy­wa­ją­cej na kie­row­nicy; podzię­ko­wał jej spoj­rze­niem.

– Przed wyjaz­dem z Hun­spach zapla­nu­jemy naj­pierw trasę do Mon­treux – rzu­cił po chwili, a ona ski­nęła głową, że to dobry pomysł.

Wresz­cie na pobo­czu poja­wiła się tablica z nazwą doce­lo­wej miej­sco­wo­ści. Stop­niowo wyła­niały się zabu­do­wa­nia o sza­chul­co­wej kon­struk­cji, z dachami, któ­rych kształt przy­po­mi­nał te z Pod­hala. Eliza spo­glą­dała wokół rado­śnie.

– Czy Fel­cia nie stąd wła­śnie ścią­gnęła wzór swo­jego domu? – spy­tał Max. – Miała rację, to jest śliczne – odpo­wie­dział sam sobie. – Tu zjemy coś przed dal­szą trasą – rzekł, wska­zu­jąc mijaną restau­ra­cję, a Eliza ski­nęła głową.

Tablice infor­ma­cyjne przy szo­sie zapro­wa­dziły ich pod ogromny bun­kier. Kiedy zapar­ko­wali, Max przyj­rzał się Eli­zie.

– Dobrze, że jesteś w dżin­sach. Weź też coś na ramiona, bo w bun­krach zawsze jest chłodno – rzu­cił i się­gnął po swe­ter. Bez zbęd­nych pytań wyjęła z bagaż­nika lekką kurtkę.

Max kupił w skle­piku z pamiąt­kami fol­der i ruszyli w stronę beto­no­wej kon­struk­cji. W trak­cie mar­szu prze­rzu­cał kartki prze­wod­nika, a Eliza robiła zdję­cia.

– Nie myśla­łem, że Fran­cuzi i Niemcy biją się o Alza­cję już od kil­ku­set lat – zauwa­żył po chwili.

– Biją się?!

– Z tego, co tutaj czy­tam, prze­cho­dziła z rąk do rąk już od śre­dnio­wie­cza.

– Ale że się biją? Wypluj te słowa. Niech już zosta­nie jak jest!

– No tak… cza­sami odry­wam się od ziemi i myślę jak Ame­ry­ka­nin. – Spoj­rzał prze­pra­sza­jąco na Elizę i przy­cią­gnął ją do sie­bie. – Fort Scho­enen­bo­urg jest naj­waż­niej­szym zacho­wa­nym, a wła­ści­wie odbu­do­wa­nym po woj­nie, ele­men­tem for­ty­fi­ka­cji Linii Magi­nota. Od tysiąc dzie­więć­set sie­dem­dzie­sią­tego ósmego roku można zwie­dzać wnę­trza bun­krów, kuch­nię, sta­no­wi­ska dowo­dze­nia, sta­no­wi­ska ostrzału, baraki oraz inne obiekty. Można też obej­rzeć filmy doku­men­talne doty­czące histo­rii Linii Magi­nota oraz życia w for­cie – czy­tał wolno, po czym spoj­rzał na Elizę.

– Chyba wszyst­kiego nie będziemy oglą­dać? – spy­tała.

– Posta­ram się wybrać tak, żeby spę­dzić w for­cie nie wię­cej niż godzinę – zapew­nił, gdy zatrzy­mali się przed wej­ściem do bun­kra. Zgo­dziła się.

Oglą­dali sta­no­wi­ska dowo­dze­nia w pomiesz­cze­niach ukry­tych w plą­ta­ni­nie pod­ziem­nych kory­ta­rzy, wypeł­nio­nych kablami i jaki­miś urzą­dze­niami tech­nicz­nymi, o któ­rych Eliza nie miała poję­cia, pomiesz­cze­nia kosza­rowe z miej­scami do spa­nia, jadal­nię, kuch­nię, toa­lety, pod­ziemny szpi­tal, pocztę, warsz­taty pracy, elek­trow­nię, wresz­cie maga­zyny. Na moment usły­szeli też gło­śny szum sil­ni­ków tło­czą­cych do bun­kra powie­trze, bo prze­wod­niczka opro­wa­dza­jąca wła­śnie jakąś wycieczkę włą­czyła je na chwilę, żeby zobra­zo­wać, jaki hałas towa­rzy­szył żoł­nie­rzom na co dzień. Po sło­wach prze­wod­niczki, że w for­cie słu­żyło rów­no­cze­śnie około sze­ściu­set pięć­dzie­się­ciu żoł­nie­rzy, a na Linii Magi­nota były obiekty jesz­cze więk­sze, gdzie musiało być nawet tysiąc żoł­nie­rzy, Elizą wstrzą­snął dreszcz.

– Zimno ci? – spy­tał Max.

– Nie, i nawet o tym nie pomy­śla­łam. Nie wiem, czy to klau­stro­fo­bia, ale mam ochotę już stąd wyjść – odparła.

Po kilku minu­tach byli na zewnątrz. Wdra­pali się na nie­wiel­kie wzgó­rze i stam­tąd obej­rzeli jesz­cze oto­cze­nie fortu.

– Spójrz, tam jest wieża tego działa, które oglą­da­łaś w bun­krze. – Max wska­zał beto­nową kon­struk­cję wysta­jącą nieco ponad powierzch­nię ziemi. – A tam tak zwane czerp­nie powie­trza. – Poka­zał ręką inne nie­wiel­kie, wysta­jące ponad trawę ele­menty.

Coś jesz­cze mówił i wska­zy­wał, lecz odbior­nik Elizy wyłą­czył się na dobre. Domy­śliła się, że skoń­czył, kiedy spoj­rzał jej w twarz.

– Okropne to wszystko – skwi­to­wała krótko.

– Niemcy nie zdo­byli tego fortu. Fran­cuzi sami ska­pi­tu­lo­wali.

– I po co to wszystko, Mak­siu? – Oparła się o jego pierś. – Nie chcę oglą­dać wię­cej takich bun­krów – wyszep­tała. – Ja bym po kilku godzi­nach na dole – wska­zała pal­cem na zie­mię – była cał­kiem fajt. – Pokrę­ciła głową i zro­biła zbo­lałą minę.

– Żoł­nie­rze, któ­rzy tutaj słu­żyli, czę­sto cho­ro­wali, mieli pro­blemy psy­chiczne. To scho­rze­nie nazy­wano beto­ni­tem. – Wska­zał wyja­śnia­jąco fol­der. – Ze służbą w umoc­nie­niach Linii Magi­nota, któ­rej dłu­gość liczyła czte­ry­sta pięć­dzie­siąt kilo­me­trów, było zwią­za­nych kil­ka­dzie­siąt tysięcy żoł­nie­rzy. Naoglą­da­łem się wiele współ­cze­snych bun­krów w Sta­nach i gdzie indziej na świe­cie. Ja też nie mam ochoty ich oglą­dać, więc masz rację, Elizo, wystar­czy. Jedźmy stąd.

Po upły­wie kil­ku­na­stu minut sie­dzieli w restau­ra­cji w Hun­spach. Eliza, pijąc po obie­dzie gorącą her­batę, odre­ago­wy­wała fizycz­nie i psy­chicz­nie zwie­dza­nie fortu. Wresz­cie na jej twa­rzy poja­wił się uśmiech, zwłasz­cza gdy Max wycią­gnął lap­top. Wkrótce śle­dziła wzro­kiem, jak wybiera kolejne punkty trasy, która miała zakoń­czyć się w Mon­treux.

– Dobrze, że wybra­łeś trasę po dro­gach Fran­cji, choć widzia­łam, że pro­gram pod­po­wia­dał ci jazdę przez Niemcy – pochwa­liła, gdy zano­to­wał wresz­cie w note­sie węzłowe punkty trasy: Stras­burg, Col­mar i Miluzę we Fran­cji, a potem Bazy­leę i Berno w Szwaj­ca­rii. – Ile ci wyszło razem kilo­me­trów?

– Circa czte­ry­sta dwa­dzie­ścia, czyli około pię­ciu godzin jazdy. Szyb­ciej się nie da. Słońce zacho­dzi o wpół do ósmej, więc ostatni odci­nek, z Berna, prze­je­dziemy już w ciem­no­ściach.

– Szkoda… ale to nic. – Eliza mach­nęła ręką.

– Zadzwoń jesz­cze do Chiary Bian­chi i uprzedź, że trudno nam będzie doje­chać przed dwu­dzie­stą pierw­szą – powie­dział i wrę­czył jej tele­fon.

– Miesz­kam w pen­sjo­na­cie, więc na pewno jesz­cze dzi­siaj się zoba­czymy – odparła pogod­nie wła­ści­cielka. – Chęt­nie poznam pań­stwa oso­bi­ście, bo Del­phine tyle mi naopo­wia­dała… – zakoń­czyła z ser­decz­nym śmie­chem.

– Trzeba kupić dla niej jakiś upo­mi­nek – stwier­dziła Eliza po skoń­cze­niu roz­mowy.

Pra­wie pół godziny przed sie­dem­na­stą byli na tra­sie. W doli­nie Renu, którą wio­dła, mijali mia­sta i wsie, podzi­wiali widoki z wszech­obec­nymi win­ni­cami, a po dwóch godzi­nach w oko­li­cach Bazy­lei prze­kro­czyli gra­nicę ze Szwaj­ca­rią.

– Wszę­dzie jest napi­sane – Eliza wska­zała komórkę – że Bazy­leę zało­żyli Ale­ma­no­wie…

Zatrzy­mała pyta­jący wzrok na Mak­sie.

– No… tak. Ale­ma­no­wie to z fran­cu­skiego Niemcy albo Ger­ma­nie.

– Gdyby Fel­cia to usły­szała, to dopiero by ci zro­biła awan­turę. – Eliza zachi­cho­tała.

– Niby dla­czego?

– Ona wyznaje teo­rię, że Ale­ma­no­wie nale­żeli jed­nak do kon­fe­de­ra­cji ple­mion pra­sło­wiań­skich.

– Nic mi to nie mówi i pierw­szy raz o czymś takim sły­szę.

– Szcze­rze?! Mnie też to wciąż nie­wiele mówi, ale jej teo­rie są nie­sa­mo­wite.

– Jej?!

– To zna­czy teo­rie innych, ale Fel­cia się ku nim skła­nia. Czyta różne dziwne rze­czy: książki, cza­so­pi­sma, teraz już potrafi także obsłu­żyć inter­net. Kiedy opo­wie­dzia­łam jej o moich roz­mo­wach z Anto­nim na temat wojny, War­szawy, Woli, Niem­ców… no wiesz… uznała, że może mi co nieco poka­zać ze swo­ich tajem­nic.

– Zosta­łaś dopusz­czona do jej tajem­nej wie­dzy?!

– Tak jakby. – Eliza zro­biła dziwną minę. – Jan pró­buje z nią wal­czyć, ale mu powie­działa, że ona do jego poglą­dów zatwar­dzia­łego papi­sty się nie mie­sza, więc i on niech się nie mie­sza do tego, co ona mówi i czyta. „Cen­zor, cho­lera, zamiesz­kał pod moim dachem!” – wykrzy­czała mu kie­dyś przy mnie w twarz.

– Tak, Fel­cia jest cha­rak­terna. – Max się zaśmiał.

– Ona wie­rzy w Wielką Lechię, Sar­ma­cję… róż­nie o tym mówi. Hen­ryk też jest Sar­matą, ale z innych pobu­dek.

– A ty?

– Na razie się tym nie zaję­łam… na poważ­nie – zachi­cho­tała – ale prze­cież Fel­cia mi nie odpu­ści i będę musiała na­dal czy­tać. Zresztą teraz, po wpraw­kach, jakie mi dała, już sama chcę, cho­ciaż przy tobie, Mak­siu, trudno zna­leźć czas. – Wes­tchnęła teatral­nie. – Ostat­nio, kiedy zmu­siła mnie do wysłu­cha­nia opo­wie­ści o tam­tych cza­sach – mach­nęła za sie­bie ręką – mówiła, że Augs­burg nazy­wał się kie­dyś po pro­stu Lech. Zało­żyli go Rzy­mia­nie jako obóz woj­skowy i nazwali Augu­sta Vin­de­li­co­rum. Duże tereny dzi­siej­szej Bawa­rii miał ponoć otrzy­mać nasz król Lech Trzeci, zwany Ario­wi­stem1, od cesa­rza Juliu­sza Cezara. Był to pre­zent, wiano dla żony Lecha, którą została sio­stra tego cesa­rza, Julia.

– Co takiego?!

– No widzisz? Ty jesz­cze nic o tym nie wiesz, a ja już odro­binę. – Eliza poka­zała małą szcze­linę pomię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym. – Podzi­wiam Fel­cię za to jej hobby.

– Mnie też zapra­szała do swo­jej biblio­teki, kiedy drą­ży­li­śmy sprawy rega­liów.

– A więc i tak wpad­niesz w jej łap­ska. – Zaśmiała się.

– W każ­dej bajce, legen­dzie jest tro­chę prawdy. Tak mawiała bab­cia Kry­sia – przy­po­mniał sobie Max. – Poczy­tam, co mi kie­dyś da, i prze­my­ślę.

– Poszu­ki­wa­nie prawdy jest w każ­dym razie cie­kawe, a nasza ofi­cjalna histo­ria wygląda według mnie mało wia­ry­god­nie – stwier­dziła nieco poważ­niej­szym tonem.

– Co ty mówisz?!

– Mama miała jesz­cze książki od histo­rii po swo­jej mamie Jutce, mojej pra­babci, przed­wo­jenne, ja po mamie, no i jesz­cze doszły moje. Wszyst­kie opo­wia­dają, że Sło­wia­nie przy­byli na nasze zie­mie dopiero w pią­tym, szó­stym wieku naszej ery, ale naj­now­sze bada­nia gene­tyczne zna­le­zio­nych kie­dyś i cał­kiem nie­dawno szcząt­ków daw­nych miesz­kań­ców naszych ziem wska­zują, że więk­szość z nich nale­żała do ludów posia­da­ją­cych haplo­grupę R-jeden-a-jeden, czyli Sło­wian. Nie żad­nych Ger­ma­nów, lecz naszych przod­ków. Miesz­kali już tutaj kilka tysięcy lat przed naszą erą! – emo­cjo­no­wała się.

– Cie­kawe jest to, co mówisz – zgo­dził się Max. – To mi tro­chę przy­po­mina słowa i poglądy Zenka Koryc­kiego z Wawelu.

– On ma nie­skrę­po­wany dostęp do tego typu wie­dzy, sie­dzi w niej głę­boko, bo to jego zawód i jed­no­cze­śnie hobby, cho­ciaż nomi­nal­nie zaj­muje się tylko rega­liami. Mnie też histo­ria bar­dzo zaj­muje, a jestem prze­cież bio­lo­giem morza.

– Jak ty to robisz, że inte­re­suje cię tyle rze­czy?

– Cza­sami też się zasta­na­wiam. – Eliza wzru­szyła ramio­nami. – Jeśli cho­dzi o Augs­burg, to pamię­tam, jak mi Fel­cia mówiła, że można tam zoba­czyć mię­dzy innymi rzekę Lech, która pły­nie przez mia­sto i znaczną część Bawa­rii, Alpy Lech­tal­skie, mające w nazwie Lecha, most Lecha, Lechowe Pole, będące miej­scem waż­nych bitew w histo­rii, wodo­spad Lecha, prze­łom na rzece z imie­niem Lech w nazwie, kanał Lecha, nazwy dziel­nic Augs­burga z Lechem w nazwie. Wszystko to chcia­ła­bym obej­rzeć na wła­sne oczy, ale nie jest nam po dro­dze. – Pokrę­ciła głową i się zamy­śliła.

Max zdu­miony przy­glą­dał się twa­rzy Elizy, na któ­rej dostrze­gał kłę­biące się w jej gło­wie myśli.

– To nie może być wyłącz­nie legenda, za dużo tego jest! – ode­zwała się po chwili.

Kiedy Max, wsłu­chu­jący się w potok jej słów, w któ­rych co chwila padało imię Lech, już miał zamiar o coś ją spy­tać, nie dała mu szansy.

– Spójrz, Mak­siu – rzu­ciła nie­ocze­ki­wa­nie – jak ład­nie zacho­dzi słońce!

Wska­zała prawą stronę szosy, bo za Bazy­leą znowu ruszyli ostro na połu­dnie.

– Ład­nie, ale na czer­wono – zauwa­żył Max. – Fel­cia by powie­działa, że wkrótce przyj­dzie wiatr.

– Widzisz?! Też słu­chasz Felci i już ją nawet cytu­jesz.

– Aku­rat w tym jest naprawdę dobra i tak wyszko­liła Maćka, że aż został pro­fe­so­rem. Bo to ona go tą dzie­dziną zain­te­re­so­wała.

– Maciej sam to przy­znaje. Z każ­dym rokiem coraz bar­dziej.

– Wydo­ro­ślał?

– Mhm. W nie­któ­rych spra­wach zdjął już krót­kie spodenki. – Eliza się roze­śmiała.

Przez kilka minut bawili się uwa­gami na jego temat, a przy oka­zji Kasiuli.

– Przy­po­mnia­łem sobie, że prze­cież musimy kupić jakiś upo­mi­nek dla pani Chiary. – Max nagle postu­kał się pal­cem po gło­wie.

– Chcesz zatrzy­mać się gdzieś wcze­śniej czy dopiero w oko­li­cach Mon­treux? – spy­tała Eliza.

– Nie wiem, jak dalej będzie ze skle­pami typu deli­ka­tesy, więc może w Ber­nie? – Wska­zał nawi­ga­cję.

– Okej. Poszu­kam cze­goś odpo­wied­niego w inter­ne­cie – odparła i roz­po­częła taniec pal­cami po ekra­nie komórki. – Myślę, że w cen­trum han­dlo­wym z dużym par­kin­giem, które jest w pobliżu, znaj­dziemy coś odpo­wied­niego – rze­kła po jakimś cza­sie.

– No to wszystko mamy usta­lone. Dzięki temu roz­pro­stu­jemy nogi i nabie­rzemy sił na ostat­nie sto kilo­me­trów. – Poka­zał kółeczko z pal­ców.

Po zaku­pach Max jechał wol­niej. Zro­biło się ciemno, cho­ciaż szczyty gór wciąż jesz­cze oglą­dały ostat­nie pro­mie­nie słońca. Wkrótce na wprost nich zaczęły poja­wiać się raz po raz wody Jeziora Genew­skiego. Uka­zy­wały się w wol­nych prze­strze­niach pomię­dzy wzgó­rzami, z któ­rych zjeż­dżali. Eliza gło­śno odczy­ty­wała z tablic infor­ma­cyj­nych nazwy kuror­tów.

– Châtel-Saint-Denis… Saint-Légier-La Chiésaz…

Każ­do­ra­zowo spo­glą­dała na Maxa, który tylko się uśmie­chał.

Wresz­cie, gdy przy wyjeź­dzie z mia­sta Saint-Légier skoń­czyła się auto­strada, wypo­wie­działa z uczu­ciem:

– Mon­tre­aux. – Uśmiech­nęła się sze­roko. – Dobrze, że kan­ton, na któ­rego tere­nie się znaj­du­jemy, jest fran­cu­sko­ję­zyczny – dodała po chwili. – To takie prze­dłu­że­nie Fran­cji, cho­ciaż Szwaj­ca­ria.

Chiara z Laveno-Mom­bello

Nawi­ga­cja zapro­wa­dziła ich vitarę na wzgó­rza po wschod­niej stro­nie jeziora. Zatrzy­mali się przed spo­rej wiel­ko­ści domem o jasnej ele­wa­cji, z oświe­tlo­nymi przed nim miej­scami do par­ko­wa­nia. Dzięki temu można było dostrzec ciem­no­brą­zowe okien­nice pen­sjo­natu. Kiedy wysie­dli i zaczęli krę­cić się przy samo­cho­dzie, przed dom wyszła blon­dynka w śred­nim wieku.

– Eliza i Max? – spy­tała dźwięcz­nie po fran­cu­sku.

– Tak, to my – odparła Eliza w tym samym języku. – Dobry wie­czór, ale u pani ład­nie – zachwy­ciła się.

– Jestem Chiara Bian­chi, choć powin­nam nazy­wać się po mężu Ott. Zgo­dził się, że żebym nosiła swoje rodowe nazwi­sko. Mówmy sobie po imie­niu, będę czuła się młod­sza – popro­siła z uśmie­chem.

– Czy mówisz także w innym języku? – spy­tała Eliza. – Bo Max… po fran­cu­sku jesz­cze tro­chę słabo.

– No jasne! Do wyboru mam wło­ski, bo to mój język ojczy­sty, fran­cu­ski, gdyż z chwilą zamiesz­ka­nia w Mon­treux musia­łam go mocno pod­szli­fo­wać, choć wcze­śniej też się nim tro­chę posłu­gi­wa­łam, i oczy­wi­ście angiel­ski, bo naj­wię­cej tury­stów mówi wła­śnie po angiel­sku. Mówię jesz­cze cał­kiem nie­źle po nie­miecku – wyja­śniła Chiara.

– Ze względu na Maxa naj­le­piej byłoby po angiel­sku, ale jeśli będziesz chciała powie­dzieć mi coś w tajem­nicy, to po fran­cu­sku – powie­działa żar­to­bli­wie Eliza i mru­gnęła.

– Zała­twione! – Chiara też mru­gnęła. – W takim razie… angiel­ski! – Wyko­nała na wyso­ko­ści skroni ruch pal­cami, jakby prze­krę­ciła wyima­gi­no­wany prze­łącz­nik języ­ków.

Nastą­piła chwila przy­wi­ta­nia, Max wrę­czył Chia­rze upo­mi­nek w postaci ogrom­nego pudełka pra­li­nek i butelki koniaku.

– Skąd wie­dzie­li­ście, że aku­rat tym zro­bi­cie mi naj­więk­szą frajdę? – rzu­ciła nie­spo­dzie­wa­nie szcze­rze, gdy zaj­rzała do wnę­trza papie­ro­wej torby. – Jesz­cze dzi­siaj spró­bu­jemy. – Deli­kat­nie nią zako­ły­sała. – Macie pokój na pierw­szym pię­trze, z nie­wiel­kim tara­si­kiem i wido­kiem na jezioro. Pokój pre­zy­dencki. – Roze­śmiała się. – Tak go nazy­wamy.

– Myśla­łam, że będzie pani… – Eliza zawie­siła głos, widząc w spoj­rze­niu gospo­dyni dez­apro­batę – że będziesz, Chiaro, raczej ciem­no­włosa – dokoń­czyła.

– A ja spo­dzie­wa­łam się, że będziesz raczej blon­dynką. Pomy­śla­łam… Sło­wianka. – Gospo­dyni się uśmiech­nęła. – A tym­cza­sem wszystko jest na odwrót! Oto wasz pokój. – Otwo­rzyła drzwi. – Przez chwilę się w nim roz­gość­cie, ale zejdź­cie zaraz do salonu, bo mąż i dzieci też cze­kają, żeby was poznać – oznaj­miła zado­wo­lona z sie­bie.

– Ale… – zaczęła Eliza.

– Pierw­szy raz mamy tury­stów z Pol­ski, więc szkoda gada­nia. – Chiara wyko­nała zde­cy­do­wany gest ręką, odwró­ciła się na pię­cie i zbie­gła ze scho­dów.

– I co teraz zro­bimy? – Eliza wpa­try­wała się w Maxa.

– Zej­dziemy – odparł i się uśmiech­nął. – Spójrz, jaki ładny pokój i piękny widok na jezioro.

Tara­sik był na tyle duży, że mogły się na nim zmie­ścić dwa wygodne rat­ta­nowe fote­liki i takiż sto­lik. Eliza oparła się o balu­stradę i wpa­trzyła w ciemne wody jeziora oko­lone kolo­ro­wymi świa­teł­kami kuror­tów, pro­me­nad i przy­stani. Po wodzie pły­nęły dwa sta­teczki roz­ja­rzone świa­tłami.

– Pięk­nie… baj­kowo. Pra­wie jak w Gdyni, albo jesz­cze ład­niej… – Zachwy­cona pod­nio­sła dło­nie do policz­ków. – Kochana Del­phine, że wska­zała nam tę Chiarę. – Oparła się o ramię Maxa. – No jasne, że do nich zej­dziemy – rzu­ciła z uśmie­chem.

Pomysz­ko­wała chwilę po pokoju, wycią­gnęła z torby saszetkę z kosme­ty­kami i koszulkę, znik­nęła na kilka minut w łazience i wyszła stam­tąd uśmiech­nięta, z popra­wioną fry­zurą, inną gumką spi­na­jącą koń­ski ogon i lek­kim maki­ja­żem.

– Ład­nie ci w kolo­rze wrzo­sów – pochwa­lił Max – i… w ogóle. – Cmok­nął ją w poli­czek. – To ja też się tro­chę pod­ra­suję… – Obcią­gnął pod­ko­szu­lek i pociesz­nie uniósł brew.

Po chwili wyszedł z łazienki odświe­żony, pach­nący, w błę­kit­nej koszuli z krót­kimi ręka­wami. Eliza cmok­nęła go w poli­czek.

W salo­nie oprócz gospo­dyni cze­kali mąż Chiary i dwójka kil­ku­let­nich dzieci, Rosa­lia i Paolo. Eliza i Max przy­wi­tali się tak, jakby nie­dawno się z nimi widzieli.

– Dzie­ciaki chciały posie­dzieć tro­chę z nami, ale ponie­waż po angiel­sku jesz­cze nie potra­fią, jutro im wszystko opo­wiem – zde­cy­do­wała Chiara, a potem prze­tłu­ma­czyła te słowa dzie­ciom na fran­cu­ski. Poże­gnały się z żalem i wyszły z nie­po­cie­szo­nymi minami.

– Zgo­dzi­łam się wstęp­nie na ich obec­ność tutaj, tylko dla­tego że zapra­gnęły poznać pierw­szych naszych gości z Pol­ski. Już nawet wiem, o czym teraz roz­ma­wiają. Zosta­li­ście ich cio­ciami i wuj­kami, a coś takiego bar­dzo rzadko im się zda­rza – dodała.

– Ale tak nie można! – zapro­te­sto­wała Eliza, patrząc na stół nakryty do kola­cji, z butelką koniaku i pudeł­kiem pra­lin, które spre­zen­to­wali gospo­dyni.

– Cicho! – obu­rzyła się żar­to­bli­wie gospo­dyni. – Rzadko zapra­szamy do sie­bie gości, ale Del­phine tak nam o was naopo­wia­dała, że musia­łam. Pychota! – Wska­zała oczami pię­trowe pudełko pra­lin Lindta. – Już spró­bo­wa­łam, zanim zeszli­ście. Dla was przy­go­to­wa­łam coś kon­kret­niej­szego do zje­dze­nia. Nie krę­puj­cie się.

Gospo­da­rze stwo­rzyli tak miłą rodzinną atmos­ferę, że Eliza i Max zaja­dali z ape­ty­tem. Andreas otwo­rzył szam­pana, wygło­sił krótki toast, stuk­nęli się kie­lisz­kami i zro­biło się jesz­cze milej.

– Wrócę do moich wło­sów, bo chyba nie skoń­czy­ły­śmy tego wątku… – Chiara popra­wiła kosmyk nad uchem – …to ich kolor natu­ralny. U mnie w rodzi­nie jest bar­dzo dużo blon­dy­nów.

Eliza dopiero teraz zauwa­żyła, że kobieta ma błę­kitne oczy.

– Czy jesteś tutej­sza, Chiaro? – Zato­czyła pal­cem krąg nad sto­łem.

– Poję­cie „tutej­sza” jest dosyć trudne. – Zasko­czona pyta­niem gospo­dyni naj­pierw wzru­szyła ramio­nami, a po chwili powtó­rzyła pal­cem gest Elizy, wyko­nu­jąc nim tylko tro­chę więk­szy okrąg. – Uro­dzi­łam się w Lom­bar­dii, moja rodzina wciąż tam mieszka, ale to jest prze­cież cał­kiem nie­da­leko. Dla nas Alpy i oko­lice to jakby jeden duży kraj.

– No tak, Lom­bar­dia jest po połu­dnio­wej stro­nie Alp – przy­po­mniała sobie Eliza.

– W jej rodzi­nie mówią o sobie „prze­myt­nicy z Pie­montu” – wtrą­cił z wesołą miną Andreas.

– Oj tam, zaraz prze­myt­nicy! – Chiara mach­nęła ręką. – Lubię góry, i to pod każdą posta­cią – pod­kre­śliła z uśmie­chem. – Nie żadne tam wspi­naczki, ale podzi­wia­nie ich pod­czas spa­ce­rów, a przede wszyst­kim sporty zimowe. Mam je w genach.

– Cho­ciaż z jej genów wynika… – wtrą­cił Andreas – to zna­czy z bada­nia haplo­grupy DNA, że jest jakby mało tutej­sza.

– Co to zna­czy „mało tutej­sza”? – zain­te­re­so­wał się Max.

– Bo u nas mamy w prze­wa­dze ludzi nale­żą­cych do haplo­grupy raczej śród­ziem­no­mor­skiej, a nie, choćby śla­dowo, do dziw­nej R-jeden-a-jeden, która pocho­dzi gdzieś ze wschod­niej Europy – wyja­śnił.

Eliza i Max wymie­nili spoj­rze­nia.

– I jak to sobie tłu­ma­czy­cie? – spy­tała ostroż­nie Eliza.

– Kie­dyś, to było krótko przed ślu­bem, zaczę­łam drą­żyć, skąd pocho­dzą moi przod­ko­wie, taka była wtedy moda, ale to pochła­nia strasz­nie dużo czasu… – zaczęła Chiara. – Więc Andreas, żeby uła­twić mi sprawę, zafun­do­wał nam obojgu sto­sowne testy. Jemu wyszło, że jest jak naj­bar­dziej tutej­szy. Co prawda z żad­nych testów nie może wynik­nąć, skąd kto pocho­dzi, ale moje wyniki były zaska­ku­jące i jesz­cze bar­dziej zaciem­niły mi obraz. Szu­ka­łam więc dalej. Wcze­śniej wyda­wało mi się, że moje gniazdo, i to od poko­leń, to stary dom w Lom­bar­dii, w Laveno-Mom­bello nad Lago Mag­giore. Oka­zało się jed­nak, że jeden z przod­ków, kiedy był młody, kupił dom w Stre­sie w Pie­mon­cie.

– Ach! To dla­tego jeste­ście „prze­myt­ni­kami”! – Eliza zachi­cho­tała, wyko­nu­jąc przy ostat­nim sło­wie znany wszę­dzie gest cudzy­słowu.

– Lubimy mówić o sobie w ten spo­sób i może stąd wzięła się w naszej rodzi­nie sym­pa­tia do sta­rego filmu Prze­myt­nik z Pie­montu z początku lat pięć­dzie­sią­tych.

– Nie znam tego filmu. – Eliza pokrę­ciła głową.

– Zapa­mię­taj tytuł, bo warto go obej­rzeć. Grają w nim Ralf Val­lone i Silvana Pam­pa­nini, cudowni akto­rzy, ale chcia­łam zauwa­żyć… – Chiara zamil­kła na moment, się­gnęła do pudełka z cze­ko­lad­kami, przez chwilę krę­ciła nad nim pal­cami, po czym wzięła jedną. Wło­żyła ją do ust i przy­mknęła oczy. – Popro­szę jesz­cze to… – rzu­ciła, zer­ka­jąc pociesz­nie na męża, a jed­no­cze­śnie wska­zu­jąc butelkę z konia­kiem. Kiedy napeł­nił kie­liszki, unio­sła swój, prze­wró­ciła oczami i spró­bo­wała. – Pyszne. Uwiel­biam.

– Ale Pie­mont… – przy­po­mniała Eliza.

– Dom, w któ­rym się uro­dzi­łam, stoi, jak wspo­mnia­łam, w Laveno-Mom­bello nad Lago Mag­giore. – Chiara znów wska­zała pal­cem okno. – Zawsze się dzi­wi­łam, że ze strony dziadka Paola nikt ni­gdy do nas nie przy­jeż­dżał, a ze strony babci czę­sto. Pod­czas naszego wesela w moim rodzin­nym domu ojciec wziął mnie, w ramach odpo­czynku mię­dzy tań­cami, na spa­cer nad wodę i wska­zał mia­steczko po dru­giej stro­nie. „Dzia­dek Paolo pocho­dził stam­tąd, ze Stresy”, powie­dział. Byłam zdu­miona! Oczy­wi­ście wie­dzia­łam, że Stresa leży for­mal­nie w Pie­mon­cie, i zna­łam też jej nazwę, bo trudno, żeby dzieci nie znały nazw tego, co widać po dru­giej stro­nie ich cudow­nego Lago Mag­giore – pod­kre­śliła śpiew­nie i prze­wró­ciła oczami. – Naprze­ciwko naszego domu jest jesz­cze jedna miej­sco­wość, też leży w Pie­mon­cie, a nie w Lom­bar­dii, i nosi nazwę Ver­ba­nia. Może uda wam się kie­dyś zawi­tać nad moje rodzinne Mag­giore? – znowu śpiew­nie pod­kre­śliła nazwę jeziora, uno­sząc oczy, po czym zer­k­nęła na gości. – Jako dzieci nie mie­li­śmy potrzeby bywać po jego dru­giej stro­nie, bo cudów po naszej nie bra­ko­wało. – Ponow­nie się­gnęła do kar­to­nika z pra­li­nami, a potem unio­sła kie­li­szek z alko­ho­lem. – „To dla­czego ni­gdy tam nie byli­śmy?”, spy­ta­łam wów­czas ojca, sto­jąc nad brze­giem jeziora… Odparł, że jego ojciec pokłó­cił się z wła­snym ojcem o Azzurę, swoją uko­chaną. Jego rodzice chcieli, żeby koniecz­nie wziął za żonę córkę ich przy­ja­ciela ze Stresy, a on uparł się na Azzurę z dru­giego brzegu. Wyklęli go, wydzie­dzi­czyli i to wszystko, powie­dział mi ojciec. Dzia­dek Paolo, choć został wyklęty przez rodzi­ców pocho­dzą­cych z Pie­montu, też lubił film Prze­myt­nik z Pie­montu, potem polu­bili go moi rodzice, a wresz­cie moje poko­le­nie. – Wska­zała na sie­bie.

– Piękna, cho­ciaż tro­chę smutna histo­ria – powie­działa z zadumą Eliza, Chiara przy­tak­nęła.

– Poje­cha­li­śmy z Andre­asem do Stresy krótko po ślu­bie – pod­jęła. – Oczy­wi­ście rodzice dziadka Paola dawno już nie żyli, pozna­li­śmy za to przed­sta­wi­cieli kolej­nych poko­leń jego rodziny. Bar­dzo fajni ludzie i w ogóle nie znali tej histo­rii. Odwie­dzamy się teraz, bo stąd to tylko dwie i pół godziny drogi, ale naj­bar­dziej lubią tam bywać nasze dzieci. – Chiara na chwilę zamil­kła, po czym zwró­ciła się do Elizy i Maxa: – Przez cały czas mówię o sobie, teraz kolej na was, opo­wiedz­cie, skąd jeste­ście.

– Ja uro­dzi­łam się w Pozna­niu… – zaczęła Eliza, po czym opo­wie­działa histo­rię prze­no­sin z bab­cią i mamą na Kaszuby, poszu­ki­wań przez bab­cię korzeni, swo­ich stu­diów i pozna­nia się z Maxem.

Tym­cza­sem Andreas wyświe­tlił na ekra­nie tele­wi­zora mapę Google Earth, więc Eliza mogła wkrótce poka­zać miej­sca na Kaszu­bach, o któ­rych opo­wiada, a Chiara na chwilę wró­ciła do swo­jej histo­rii, by poka­zać, gdzie leżą Lago Mag­giore, Laveno-Mom­bello, Stresa i Ver­ba­nia.

– To teraz parę słów musi być o mnie… – ode­zwał się basem Max, wyszu­ku­jąc na mapie Ame­rykę Pół­nocną i Chi­cago. Teraz popły­nęła opo­wieść o jego rodzi­cach i dzie­ciń­stwie. Zakoń­czył ją opi­sem, jak oświad­czył się Eli­zie u Del­phine w Le Jar­din de la Cathédrale w Troyes. – I to na razie wszystko, choć dal­szy ciąg pew­nie nastąpi.

Roz­ło­żył pociesz­nie ręce i się uśmiech­nął.

– Masz piękny pier­ścio­nek. – Chiara bez­ce­re­mo­nial­nie ujęła dłoń Elizy i wpa­trzyła się w ozdo­biony nim ser­deczny palec.

– Zna­ko­mita robota! – pochwa­lił Andreas. – Małe cudo! – dodał, poka­zu­jąc kółeczko z pal­ców.

– Zna się na tym jak mało kto, bo jest ponie­kąd… jubi­le­rem! – Chiara wydęła wargi. – Macie jakieś zdję­cia, a może film z oświad­czyn?! – zapy­tała nagle, po czym nie wie­dzieć czemu wybuch­nęła śmie­chem.

Zasko­czona Eliza z pew­nym ocią­ga­niem zaprze­czyła.

– Gdy się oświad­cza­łem, mia­łem zajęte i ręce, i… głowę. – Max roz­ło­żył zabaw­nie ramiona.

– A ja, co może was zasko­czyć, mam zdję­cia z tego pod­nio­słego aktu i nawet krótki film – oznaj­miła nie­spo­dzie­wa­nie Chiara, robiąc maślane oczy. – Prze­syłka dotarła do mnie mej­lem wcze­snym popo­łu­dniem – dodała.

Eliza wci­snęła się w opar­cie krze­sła, a gospo­dyni, jak gdyby ni­gdy nic, się­gnęła do pudełka z pra­lin­kami, wska­zała Andre­asowi pusty kie­li­szek, kiedy zaś go napeł­nił, naj­pierw zachwy­ciła się bukie­tem trunku, następ­nie pod­nio­sła do ust.

– Możesz go teraz odtwo­rzyć – rzu­ciła do męża, jed­no­cze­śnie posy­ła­jąc gościom uśmiech.

Wkrótce na ekra­nie tele­wi­zora poja­wił się film – Del­phine pod­cho­dzi z tacą do owal­nego sto­lika w ogro­dzie, na któ­rym stoją zapa­lone świece. Sie­dzą przy nim naprze­ciwko sie­bie Eliza i Max. Del­phine nalewa im do kie­lisz­ków szam­pana, uśmie­cha się i odcho­dzi wol­nym kro­kiem. Max spo­gląda na Elizę, coś do niej mówi i pod­nosi meta­lowy klosz z patery, którą na tacy wraz z szam­pa­nem przy­nio­sła gospo­dyni. Na pate­rze uka­zuje się szkar­łatne pude­łeczko w kształ­cie serca, Eliza przy­kłada dło­nie do policz­ków. Max uchyla wieczko pudełka, na co Eliza składa przed sobą ręce jak do modli­twy. On kła­dzie przed nią pude­łeczko, a ona drżą­cymi pal­cami wyj­muje z niego pier­ścio­nek. Max znowu coś mówi, wstaje, a potem przed nią klęka. Eliza coś odpo­wiada, Max wstaje i nakłada jej pier­ścio­nek na palec. Choć słów obojga nie dało się usły­szeć, scena była wyjąt­kowo czy­telna. Po chwili mło­dzi długo się całują, a potem znowu coś do sie­bie mówią. Wresz­cie się obej­mują, w zakoń­cze­niu filmu widać na zbli­że­niu ramię Maxa, na któ­rym spo­czywa dłoń Elizy z pier­ścion­kiem.

Eliza, oglą­da­jąc film, wyglą­dała na wzru­szoną. Jej dłoń powę­dro­wała do dłoni Maxa.

– Teraz będą jesz­cze zdję­cia – oznaj­miła Chiara.

Eliza przy­tu­liła się do Maxa. Nie mogła wykrztu­sić słowa. Andreas prze­łą­czał kolejne foto­gra­fie, a oni sie­dzieli jak zahip­no­ty­zo­wani. Ostat­nie zdję­cie, jak na fil­mie, to zbli­że­nie ręki Elizy z pier­ścion­kiem. Eliza objęła Chiarę.

– Jak to się stało… kto nakrę­cił ten film… i zdję­cia? – zapy­tała wzru­szona.

– Del­phine zdra­dziła waszą tajem­nicę innym gościom swo­jego pen­sjo­natu. Szczę­śli­wie zda­rzyło się, że byli to jej dobrzy zna­jomi. Sie­dzieli z apa­ra­tami w zapa­da­ją­cych ciem­no­ściach na bal­ko­nie wycho­dzą­cym na ogród. – Zachi­cho­tała. – Trzy apa­raty pra­co­wały nad doku­men­to­wa­niem waszej uro­czy­sto­ści. – Wska­zała ekran ze zbli­że­niem dłoni Elizy z pier­ścion­kiem. – Kiedy rano wyje­cha­li­ście, oni się spo­tkali i Del­phine od wszyst­kich ścią­gnęła na kom­pu­ter filmy i zdję­cia, obro­biła i dziś mi wysłała. A teraz to jest nasz pre­zent dla was: Del­phiny i mój.

Po tych sło­wach Andreas wstał i wrę­czył Eli­zie krwi­sto­czer­wo­nego pen­drive’a.

– Nie­sa­mo­wite! – Eliza była zachwy­cona. – Mak­siu, mamy wszystko udo­ku­men­to­wane! Nie wyprzesz się, jakby co! – Zarzu­ciła mu ręce na szyję.

Potem bez­wied­nie pod­nio­sła swój kie­li­szek. Andreas pod­sko­czył, żeby jej dolać. Przy stole na kilka chwil zapa­dło mil­cze­nie. Prze­rwał je pan domu:

– Powiem wam, że jeste­ście nie­zwy­kłymi gośćmi! Bywa u nas wiele osób, ale takich, z któ­rymi chce się roz­ma­wiać i roz­ma­wiać bez żad­nych zaha­mo­wań dotąd jesz­cze nie było.

– Od godziny myślę o tym samym – uzu­peł­niła słowa męża Chiara.

– Jakby co, to wszystko przez nią. – Max wyce­lo­wał pal­cem w Elizę.

Ona nie pozo­stała mu dłużna.

– A ja uwa­żam, że tak się dzieje przez niego – zri­po­sto­wała natych­miast, śmie­jąc się.

– Dobrze, że w przy­ro­dzie wystę­pują takie cuda jak wy, i to w parach. – Chiara zachi­cho­tała i się­gnęła po pra­linkę.

– A czego jesz­cze dowie­dzia­łaś się o dziadku Paolu? – spy­tała po chwili Eliza.

– Kiedy poje­cha­li­śmy tam na kilka dni z dziećmi pomię­dzy sezo­nem zimo­wym a wio­sen­nym, spo­tka­li­śmy się z wnu­kiem Paola i jego żoną. On jest w trak­cie odtwa­rza­nia drzewa gene­alo­gicz­nego rodziny Bian­chich. W jakiś spo­sób histo­rię przod­ków Paola i jego dziadka już zło­żył. Oka­zało się, że przez wiele lat miesz­kali w Doli­nie Aosty. Pra­pra­dzia­dek Paola, bojąc się kary za prze­myt, który wielu miej­sco­wych upra­wiało pomię­dzy Sabau­dią a Del­fi­na­tem, wyniósł się z Aosty do Stresy, gdzie wkrótce zna­lazł sobie dziew­czynę. Wrósł w to miej­sce, kupił dom, zna­lazł przy­ja­ciół, a jeden z jego pra­wnu­ków, wła­śnie Paolo, ten od Azzury, nie chciał poślu­bić córki przy­ja­ciela ojca, też ponoć ład­nej. Uciekł do Laveno-Mom­bello. Ich przod­ko­wie osie­dlili się w Doli­nie Aosty już w okre­sie wojen napo­le­oń­skich. Wcze­śniej miesz­kali praw­do­po­dob­nie gdzieś w Alpach Lech­tal­skich.

– W Alpach Lech­tal­skich?! – Eliza aż pod­sko­czyła.

– No… są takie Alpy. Jest bar­dzo dużo róż­nych nazw, choćby… – Chiara zmarsz­czyła czoło – …Alpy Ber­gam­skie, Retyc­kie, Zil­ler­tal­skie, Noryc­kie…

– Ale masz poję­cie, Chiaro, od czego pocho­dzi nazwa Alpy Lech­tal­skie?!

– Nie mam zie­lo­nego, tych nazw jest tyle, że trudno je spa­mię­tać!

– Przez Alpy Lech­tal­skie prze­pływa rzeka Lech – powie­działa wolno i dobit­nie Eliza. – A nazwa tej rzeki pocho­dzi od imie­nia daw­nego króla Sło­wian, a wła­ści­wie Lechi­tów, Lecha Trze­ciego Ario­wi­sta! – wykrzyk­nęła.

Chiara zmarsz­czyła czoło, jej oczy błą­dziły przez chwilę wokół stołu. Się­gnęła machi­nal­nie do pudełka z pra­li­nami, lecz po chwili cof­nęła rękę i odwró­ciła się do Elizy.

– Nic nie rozu­miem… O jakim królu mówisz i jaki on ma zwią­zek z Alpami Lech­tal­skimi? – Spo­waż­niała, mie­rząc Elizę wzro­kiem.

– Mak­siu, pro­szę, powtórz to, co ci dzi­siaj opo­wie­dzia­łam o Augs­burgu, Lechu Trze­cim i tak dalej. – Eliza pogła­dziła go po ramie­niu.

– Czy mógł­byś, Andre­asie, zna­leźć na mapie Augs­burg? – Zwró­cił się Max do gospo­da­rza, a gdy ten speł­nił jego prośbę. prze­jął mysz.

– Dawno, dawno temu…. – zaczął, Eliza się uśmiech­nęła, gospo­dyni bez­wied­nie rów­nież.

Max powtó­rzył wier­nie histo­rię opo­wie­dzianą wcze­śniej przez Elizę. Cza­sami ona wtrą­cała jakąś uwagę, pro­siła, by powięk­szył mapę Augs­burga, szu­kali mostu Lecha, nazw dziel­nic, a potem Lecho­wego Pola. Chiara wpa­try­wała się w mapę, od czasu do czasu jej wzrok prze­no­sił się na gości albo Andre­asa. Kiedy wresz­cie Max dotarł do sprawy haplo­grup DNA, nachy­liła się nad sto­łem i wpa­trzyła w pusty kie­li­szek. Wresz­cie wbiła wzrok w Elizę.

– No, to dali­ście mi teraz do myśle­nia… Bo może moi przod­ko­wie nie ode­szli na pół­noc z Lechem Trze­cim Ario­wi­stem, tylko po pro­stu zostali w Alpach Lech­tal­skich?

W jej oczach malo­wało się pyta­nie.

– Któż to wie? Kon­cep­cja w każ­dym razie nie­ba­nalna – odrze­kła Eliza poważ­nym tonem.

– Moja histo­ria rodowa w ogóle jest dziwna i trudna – powie­działa Chiara w zamy­śle­niu. – Teraz Szwaj­carka z kan­tonu Vaud, kie­dyś Włoszka, miesz­kanka Lom­bar­dii, Pie­montu, a dawno, dawno temu może miesz­kanka Alp Lech­tal­skich? Kim ja w takim razie jestem?

– Posłu­chaj­cie – Eliza popa­trzyła uważ­nie na gospo­da­rzy – ojciec mojej babci był Żydem. Jej bio­lo­giczna matka pocho­dziła z Wiel­ko­pol­ski, choć urodę miała śród­ziem­no­mor­ską. Bab­cia wyszła za mąż za miesz­kańca Pozna­nia. Nie mam poję­cia, co w tej rodzi­nie kryje się w zaka­mar­kach gene­alo­gii. To wszystko jesz­cze przede mną. – Eliza roz­ło­żyła ręce. – Wie­cie już coś o mnie, Max o sobie też sporo opo­wie­dział, teraz pozna­jemy tajem­nice Chiary, a czy twoja rodzina, Andre­asie, także skrywa jakieś sekrety?

Utkwiła w nim spoj­rze­nie, a w oczach miała wesołe iskierki. Andreas ude­rzył się w piersi.

– Uwierz­cie mi, że nasza rodzina od kilku poko­leń mieszka wciąż w tym samym domu.

– Po mie­czu czy kądzieli?

– Po mie­czu, ale babka pocho­dziła… – zamy­ślił się – …z Aren­zano, nie­wiel­kiego mia­steczka nad Zatoką Genu­eń­ską. A wcze­śniej?! – Wydął usta. – No nie! To się naro­biło!

– Ależ dali­ście mi do myśle­nia tą całą opo­wie­ścią zwią­zaną z Alpami Lech­tal­skimi – wyrwało się Chia­rze. – Co ja mam teraz z tym wszyst­kim zro­bić? – Jej wzrok prze­no­sił się z Elizy na Maxa i z powro­tem.

Jesz­cze jedna pra­linka, którą zgrabne palce Chiary wyło­wiły z kar­to­nika, jesz­cze kilka minut roz­mowy o Szwaj­ca­rii i Eliza z Maxem poszli wresz­cie do swo­jego pokoju.

– Ależ oni są nie­sa­mo­wici! – powie­działa Eliza, kiedy wyszła z łazienki po kąpieli ubrana w kusą koszulkę w ser­duszka.

– Nasze histo­rie rodzinne są cie­kawe, ale ich rów­nież – potwier­dził Max i teraz on poszedł do łazienki.

Eliza w tym cza­sie wyszła na taras, usia­dła w fote­liku i otu­liła się kocem, wpa­tru­jąc w wody jeziora. Sta­teczki już zawi­nęły do przy­stani, lecz wciąż paliły się na nich świa­tła i widać było poru­sza­ją­cych się ludzi. Gdzie­nie­gdzie na pro­me­na­dzie też dało się doj­rzeć małe syl­wetki spa­ce­ru­ją­cych. Kolo­rowe punk­ciki świa­teł w domach, świa­tła latarni na uli­cach, pro­me­na­dach i przy­staniach cią­gnęły się wzdłuż brzegu aż po hory­zont. U mnie w Gdyni gra jesz­cze muzyka, pomy­ślała. A nie, koń­czą o dwu­dzie­stej dru­giej, popra­wiła się. Klep­nęła się lekko w czoło. Boże, mama! Szybko weszła do pokoju i chwy­ciła komórkę. Znów usia­dła na tara­sie i otu­liła się kocem. Po chwili szybko wci­skała kla­wi­sze.

Jeste­śmy nie­ocze­ki­wa­nie wMon­treux. Wdomu będziemy naj­póź­niej wnie­dzielę. Jutro zadzwo­nię. Uści­ski dla wszyst­kich. Pa.

Po wysła­niu wia­do­mo­ści wpa­try­wała się w ekran. Wkrótce ode­zwał się począ­tek melo­dii Most na rzece Kwai. Szybko ją wyłą­czyła. Wyświe­tliła się odpo­wiedź:

Gdzie was tam ponio­sło?! O pracy zapo­mnia­łaś?! Zadzwoń jutro, tylko znowu nie zapo­mnij. Pa dla was obojga.

Kochana Kasiula! Eliza objęła się ramio­nami. Żeby ona wie­działa, co mi się przy­da­rzyło! Powie­dzieć jej jutro czy pocze­kać do powrotu? Jej spoj­rze­nie zatrzy­mało się na środku jeziora. Miała wra­że­nie, że w jego wodach doj­rzała odbi­cie sierpa księ­życa, więc po chwili skie­ro­wała wzrok w niebo. Doj­rzała go wresz­cie pomię­dzy chmu­rami. Jak to mówi Fel­cia? Młody księ­życ. Uśmiech­nęła się. Musi być tutaj pięk­nie, kiedy Sre­broń jest w pełni, przy­po­mniała sobie wiersz Leśmiana.

Na ramio­nach poczuła deli­katny dotyk dłoni Maxa.

– Prze­żyć mia­łam dzi­siaj tyle, że na tydzień by star­czyło – powie­działa cicho, wsu­wa­jąc swoje dło­nie pod jego.

– A tak nie­win­nie się zaczęło. Mie­li­śmy być zupeł­nie gdzie indziej.

– Żału­jesz?

– Nic a nic. Wystar­czyła krótka wymiana myśli i wszystko się zmie­niło.

– Widzę, że nie daje ci to spo­koju.

– Ule­głem w dobrej spra­wie.

Pochy­lił się nad nią i zanu­rzył usta w jej wło­sach.

– Bo pew­nych miejsc nie da się zdo­być bez zbu­rze­nia wszyst­kiego do cna – wyszep­tała.

– Czy twoje myśli i porów­na­nia nie popę­dziły aby gdzieś do Linii Zyg­fryda i Magi­nota? – zażar­to­wał.

– Jakby tro­chę… Mak­siu.

– Prze­ra­biasz mnie na swoją modłę?

– Nie, ty sam zmie­niasz poglądy. Widzę to.

– Coś w tym jest, ale wiele się dzieje z two­jej inspi­ra­cji – pod­kre­ślił. – Byłaś dzi­siaj jak pan­cerna Linia Magi­nota, nie prze­pu­ści­łaś nawet moich pla­nów.

– W dobrej wie­rze.

– Zaczy­nam sta­wać się pacy­fi­stą, choć może jed­nak jakiś mur uda mi się jesz­cze dzi­siaj skru­szyć.

Poczuła, że dło­nie Maxa powoli zsu­nęły się na jej piersi. Było jej dobrze, bez­piecz­nie. Roz­pro­mie­niła się.

– Mak­siu, jak ja cię kocham – wyszep­tała.

– Ja cie­bie jesz­cze bar­dziej, Elizo. Chodźmy już spać.

– Spać?! W takim miej­scu?! – Zwró­ciła na niego oczy. – Możemy naj­wy­żej pójść do łóżka. – Zachi­cho­tała.

– Zawsze pre­cy­zyjna. Nawet w takiej chwili – odparł i też zachi­cho­tał.

– Bo ja zawsze wiem, czego chcę… Od chwili gdy wró­ci­łeś do Par­chowa – uzu­peł­niła.

Nie­ba­wem leżeli obok sie­bie, tuląc się i szep­cząc, a do ich okna zaglą­dał młody Fel­ciny księ­życ.

Spo­tka­nie z Fred­diem

Rankiem zde­cy­do­wali, że pójdą do mia­sta coś zjeść, a potem wybiorą się na prze­jażdżkę wokół jeziora. Chiara krę­ciła się po pię­trze, jakby na nich cze­kała.

– Dobrze spa­li­ście? – zagad­nęła.

– Dosko­nale. Mnie uśpił roga­lik na nie­bie – odrze­kła Eliza, a gdy Chiara po sło­wie „roga­lik” uśmiech­nęła się od ucha do ucha, zachi­cho­tała. Max tylko pokrę­cił głową, ale też się uśmiech­nął.

– Na głod­nego ni­gdzie was nie pusz­czę, zresztą i tak zapla­no­wa­łam coś innego. – Unio­sła rękę, widząc, że oboje chcą pro­te­sto­wać. – Przez wasze opo­wie­ści długo w nocy nie spa­łam. Roz­ma­wia­łam z Andre­asem chyba jesz­cze ze dwie godziny. Poczy­ta­łam dzi­siaj z rana o Augs­burgu, o Lechi­tach, Sło­wia­nach, Ariach, Sar­ma­tach, zoba­czy­łam, gdzie dokład­nie leży wasze Par­chowo. W życiu bym nie pomy­ślała, że to mnie może zain­te­re­so­wać… – Pokrę­ciła głową. – Dobrze! Koniec gada­nia! Scho­dzimy na śnia­da­nie! – zako­men­de­ro­wała.

Eliza i Max zeszli za nią do salonu, gdzie stał stół nakryty do śnia­da­nia.

– Andreas w pracy, dzieci w szkole, a ja wybiorę się z wami na prze­jażdżkę. Ale tylko do połu­dnia, bo póź­niej mam zaję­cie. Jed­nak wie­czo­rem znowu się spo­tkamy – pod­kre­śliła. – Kawa, her­bata, śmie­tanka, soki, resztę widzi­cie. Chęt­nie coś z wami prze­gryzę, bo rano zdo­ła­łam zjeść tylko kęs bułeczki z kawał­kiem sera.

– Wła­ści­wie to chcie­li­śmy się wybrać na wycieczkę, ale… – zaczął Max, pró­bu­jąc odnieść się do pro­po­zy­cji Chiary.

– Na wycieczkę może­cie wybrać się po połu­dniu – prze­rwała mu ze śmie­chem. – Naj­pierw pokażę wam kilka cie­ka­wo­stek po tej stro­nie jeziora. Na tro­chę wje­dziemy też do Fran­cji. Aha! Poje­dziemy moim samo­cho­dem, bo rzadko mam oka­zję jeź­dzić, a tak lubię… – Zro­biła pocieszną minę.

– No dobrze, ule­gamy twoim argu­men­tom. – Eliza mach­nęła ręką. – Poza gra­ni­cami Pol­ski wolę, gdy pro­wa­dzi Max, cho­ciaż to niby mój samo­chód. – Zer­k­nęła na niego.

– Pra­wi­dłowo – sko­men­to­wała Chiara. – Ty masz oglą­dać, podzi­wiać, prze­ży­wać. Dla­tego ja też rzadko pro­wa­dzę, bo Andreas na ogół mnie wyrę­cza. Ale dzi­siaj będę waszym prze­wod­ni­kiem.

– A co nam poka­żesz? – zain­te­re­so­wała się Eliza.

– Mia­łam zamiar robić wam po dro­dze nie­spo­dzianki, jed­nak to i owo zdra­dzę już teraz, choć i tak będzie­cie potem zasko­czeni wido­kami, miej­scami, obiek­tami. Tylko pro­szę, jedz­cie! – zachę­ciła. – Na począ­tek pokażę wam zamek Chil­lon wznie­siony na samym brzegu jeziora, nie­da­leko za Mon­treux. Stoi na ska­li­stym cyplu. Został wybu­do­wany w śre­dnio­wie­czu. Kom­pleks składa się z wielu budyn­ków i ma trzy dzie­dzińce. Dzięki zam­kowi prze­smyk mię­dzy Alpami a Jezio­rem Genew­skim stał się kie­dyś obsza­rem obron­nym, trudno było się tutaj prze­do­stać. Histo­ria zamku jest nie­zwy­kle burz­liwa, w ciągu wie­ków w jego pod­zie­miach raz było wię­zie­nie, a kiedy indziej arse­nał. Wewnątrz można podzi­wiać malo­wi­dła z czter­na­stego wieku, ale ponie­waż byli­ście nad Loarą, może­cie mieć na razie ich prze­syt. – Spoj­rzała pyta­jąco na Elizę, a ona potwier­dziła jej przy­pusz­cze­nie. – Zatrzy­mamy się więc tylko na kil­ka­na­ście minut, popa­trzy­cie, poro­bi­cie fotki i szuu… – Chiara pomo­gła sobie gestem – poje­dziemy dalej. – Zaśmiała się. – Zdra­dzę wam, że zamek ten odwie­dził kie­dyś nawet sam Byron, a na jed­nym z fila­rów wyrył swój pod­pis. Tylko go przy­pad­kiem nie naśla­duj­cie. – Zło­żyła dło­nie i zro­biła zabawną minę.

– Już mi się podoba ta wycieczka – rze­kła Eliza.

– A potem poje­dziemy na połu­dnie, w stronę Alp, ale już nic wię­cej wam nie powiem, bo wyprawa prze­sta­nie być cie­kawa.

Chiara ener­gicz­nym ruchem pal­ców zasznu­ro­wała sobie usta.

– Zaczę­łam dzi­siaj pro­wa­dzić notatki zwią­zane z Lechem, tam­tym kró­lem – wró­ciła nie­ocze­ki­wa­nie do swo­ich wcze­śniej­szych słów. – Poszu­ki­wa­łam w Augs­burgu i wokół niego nazw z nim zwią­za­nych. Zamie­rzam wkrótce wybrać się do Stresy, żeby opo­wie­dzieć o tym wszyst­kim rodzi­nie. Ależ będą zdzi­wieni!

– A o śla­dach haplo­grupy R-jeden-a-jeden w two­ich testach DNA coś już im mówi­łaś? – spy­tała Eliza.

– Wspo­mi­na­łam, ale oni nie zwró­cili na to uwagi. Zresztą ja rów­nież. Teraz będą musieli! No dobrze… – zer­k­nęła na zegar – ponie­waż nasza wycieczka może nam zająć około czte­rech godzin, powin­ni­śmy już ruszać. Jeste­ście gotowi czy jesz­cze musi­cie iść po coś na górę?

– Wszystko mamy – zapew­nił Max.

Wycho­dząc na dwór, Eliza obej­rzała się za sie­bie.

– Wiem, o czym myślisz – rzu­ciła Chiara. – Że nie zamknę­łam drzwi i takie tam.

– No tak.

– Inni goście są jesz­cze w poko­jach, a poza tym w dru­giej czę­ści domu jest kuzynka Andre­asa, Gra­zia. Ona ogar­nie zaraz salon, bo ją o to popro­si­łam.

– Aha!

Kiedy ruszyli, Chiara, ina­czej, niż wcze­śniej zapo­wia­dała, skie­ro­wała się w stronę cen­trum Mon­treux.

– Na począ­tek wycieczki dobrze nam zrobi kilka minut spa­ceru. Przy­wi­ta­cie się na Place du Marché z Fred­diem Mer­cu­rym, bo on w pew­nym sen­sie stał się sym­bo­lem naszego mia­sta.

– O! – zdo­łała wykrztu­sić zasko­czona Eliza. Była to zarówno pochwała pomy­słu Chiary, jak i mają­cego nastą­pić prze­ży­cia. Objęła cie­płym wzro­kiem Lom­bardkę o blond wło­sach i błę­kit­nych oczach, wymie­niły uśmie­chy.

W trak­cie krót­kiej jazdy podzi­wiali piękne zadbane mia­sto, ele­ganc­kie budynki hoteli i szy­kow­nych pen­sjo­na­tów. Chiara spraw­nie manew­ro­wała i wkrótce zna­la­zła miej­sce do zapar­ko­wa­nia.

– Zapa­mię­taj ten nie­wielki par­king, Max, bo przy­jezdni na ogół o nim nie wie­dzą, a wam może się ta wie­dza przy­dać w dru­giej czę­ści dnia.

Max na chwilę przy­sta­nął i obró­cił się wokół wła­snej osi.

– Zapi­sa­łem w pamięci! – rzu­cił dziar­sko i przy­ło­żył dłoń do skroni, jakby mel­do­wał prze­ło­żo­nemu.

– Zasa­lu­to­wa­łeś jak ame­ry­kań­ski żoł­nierz – prych­nęła Chiara, spoj­rze­nia Elizy i Maxa przez mgnie­nie oka się spo­tkały.

– Coście tak spo­waż­nieli?

– Zapo­mnia­łem się na moment – wes­tchnął Max i znów czuj­nie się rozej­rzał. Zer­k­nął na Elizę, potem prze­niósł wzrok na Chiarę i nabrał powie­trza w płuca. – Przez ostat­nie pięć lat byłem w woj­sku – powie­dział na jed­nym wyde­chu. – Wczo­raj o tym nie mówi­łem, a dzi­siaj też nie bar­dzo chcę – dodał nieco posęp­nie i zmu­sił się do uśmie­chu. – Ale pamięć do terenu czy do map mam dosko­nałą, i o to ci cho­dziło, prawda?

– Tak, wła­śnie o to. – Chiara poki­wała ze zro­zu­mie­niem głową i ruszyli dalej. – Oto i nasz Fred­die! – oznaj­miła po chwili mar­szu w mil­cze­niu, kiedy ich oczom uka­zał się trzy­me­trowy posąg zna­nego woka­li­sty, z cha­rak­te­ry­stycz­nie zaci­śniętą pię­ścią w górze.

– Made in Heaven! – wyrzu­ciła z sie­bie peł­nym gło­sem Eliza, nie mogąc się powstrzy­mać od wyko­na­nia podob­nego jak Fred­die gestu.

– Dokład­nie – potwier­dziła Chiara. – Takie wła­śnie zdję­cie było na okład­kach jego albumu. Nie­da­leko stąd, w małej cha­cie nad jezio­rem, kom­po­no­wał do niego utwory. Tutaj, w Mon­treux, nagrał także płytę.

– Ależ świetny pomnik! – Eliza obe­szła go wokół i dotknęła figury.

Potem usta­wiła się w pozie Fred­diego przy pomniku, następ­nie objęła Chiarę, a póź­niej Maxa. Kolejno robili sobie fotki. Po tej spon­ta­nicz­nej sesji ode­szli kilka metrów na bok i przy­glą­dali się naj­pierw pomni­kowi, a potem wzrok całej trójki prze­niósł się na jezioro.

– Nie­któ­rzy mówią, że jego pro­chy zostały wsy­pane do wody – powie­działa cichym gło­sem Chiara; jej wycią­gnięta w kie­runku jeziora ręka zawi­sła na kilka chwil w powie­trzu. – Nie wiem, czy to prawda, czy tylko umyśl­nie pusz­czona legenda – dodała po kilku sekun­dach mil­cze­nia.

– To by do niego paso­wało – zauwa­żyła Eliza.

– Tak. Był dosko­na­ło­ścią muzyczną w każ­dym calu i jed­no­cze­śnie cha­ry­zma­tyczną oso­bo­wo­ścią – pod­kre­śliła Chiara. – Tutaj bywały też inne sławy, jak wspo­mniany już dzi­siaj Byron, czy póź­niej cesa­rzowa Sissi, a z bli­skich jemu i gru­pie Queen… – wska­zała pomnik – …choćby zespół Rol­ling Sto­nes z Mic­kiem Jag­ge­rem. Ale Mon­treux to głów­nie doroczny lip­cowy festi­wal jaz­zowy. Nie jestem spe­cjalną fanką jazzu, ale odkąd tu miesz­kamy, co roku bywamy na jed­nym z kon­cer­tów.

– Ja też raczej do pasjo­na­tek jazzu się nie zali­czam, ale byłam z Igo­rem w Sulę­czy­nie… – pochwa­liła się w rewanżu Eliza, lecz nagle zamil­kła i zasło­niła dło­nią usta i zer­k­nęła na Maxa.

– Igor to przy­ja­ciel Elizy. Bar­dzo go lubię – wyja­śnił spo­koj­nie Max, Eliza uśmiech­nęła się nie­pew­nie.

Chiara przy­pa­try­wała się obojgu z zain­te­re­so­wa­niem. Już chciała o coś spy­tać, ale ode­zwała się Eliza:

– Kiedy tra­fi­ły­śmy z bab­cią i mamą na Kaszuby, Igor stał się moim prze­wod­ni­kiem. Zaprzy­jaź­ni­li­śmy się. Byli­śmy razem w Sulę­czy­nie na cudow­nym jam ses­sion muzy­ków bio­rą­cych udział w corocz­nej impre­zie nazy­wa­nej Jazz w Lesie. To nie­da­leko Par­chowa, które poka­zy­wa­łam wczo­raj na mapie – dopo­wie­działa. – Dzień wcze­śniej miał tam kon­cert Nigel Ken­nedy.

– Znam go. Oglą­da­łam i słu­cha­łam go u nas. – Chiara wska­zała pal­cem mia­sto i przez chwilę mie­rzyła wzro­kiem Elizę i Maxa. – Jeste­ście cudowną parą – dodała z cza­ru­ją­cym uśmie­chem.

Eliza wsu­nęła piąstkę w dłoń Maxa, a on nachy­lił się i musnął ustami jej włosy.

– Na pra­wym brzegu leży Lozanna. – Chiara wska­zała w tam­tym kie­runku. – Około trzy­dzie­stu kilo­me­trów stąd, ale zoba­czymy ją dopiero, gdy ruszymy tro­chę wyżej – wyja­śniła. – To od dawien dawna rywal Genewy, z malow­ni­czą Sta­rówką oraz Muzeum Olim­pij­skim. Lozannę nazy­wają szwaj­car­skim San Fran­ci­sco. Ma podobny układ ulic: raz bie­gną stromo w dół, żeby po chwili piąć się w górę. Tam­tej­sze życie towa­rzy­skie i kul­tu­rowe toczy się, podob­nie jak w Kali­for­nii, w klu­bach i kawiar­niach. Na krańcu jeziora, naszego roga­lika – mru­gnęła do Elizy – leży Genewa. O niej,

w sen­sie poli­tycz­nym, pew­nie sporo wie­cie, ale dla tury­stów to głów­nie ogromna fon­tanna… – unio­sła wysoko rękę, a dodat­kowo sta­nęła na pal­cach – …ale także kate­dra Saint Pierre, ratusz, pomnik refor­ma­cji, wiele muzeów, festi­wale, w tym fil­mowy – wyli­czała. – To wszystko pozna­łam dzięki Andre­asowi, któ­rego rodzina posiada w nie­da­le­kim Ver­soix duży pen­sjo­nat. Są też udzia­łow­cami tam­tej­szej zna­nej fabryki cze­ko­lady Favar­ger, która powstała sto osiem­dzie­siąt lat temu, dzięki cze­ko­la­do­wej histo­rii miło­snej – obli­zała się – którą zaraz opo­wiem. Pew­nego razu młody zegar­mistrz zako­chał się w córce pro­du­centa cze­ko­lady z Genewy. Polu­bił i cze­ko­ladę, i dziew­czynę, a że do cze­ko­lady gar­nął się wyjąt­kowo, za sprawą teścia szybko poznał jej taj­niki. Gdy poślu­bił dziew­czynę, zaczął, zamiast krę­cić wska­zów­kami, coraz lepiej krę­cić masę cze­ko­la­dową. Z cza­sem powstała fabryka, która kul­ty­wuje tra­dy­cję pro­duk­cji cze­ko­lady według sta­rych recep­tur. Co prawda trzy lata temu rodzinny zarząd dopu­ścił do inte­resu boga­tego Chor­wata, lecz umowa z nim i zacho­wane przez rodzinę udziały gwa­ran­tują, że tra­dy­cja nie zosta­nie zarzu­cona.

– Ależ słodka histo­ria! – pisnęła Eliza.

– Cho­ciaż nie­któ­rzy mówią, że Favar­ger to naj­lep­sza szwaj­car­ska cze­ko­lada, ja lubię pro­dukty także innych firm, a szcze­gól­nie naj­róż­niej­sze pra­linki. – Chiara obli­zała się roz­kosz­nie, a Eliza zachi­cho­tała. – Mój Andreas nie gar­nął się spe­cjal­nie do pro­duk­cji cze­ko­lady, bo już od dziecka miał pociąg do zegar­ków i jubi­ler­stwa, to po przodku – wska­zała na drugą stronę jeziora – ponie­waż ja cią­gle szu­ka­łam zaję­cia, a tam go dla mnie nie było, po nie­ca­łym roku od ślubu rodzina zafun­do­wała nam ten dom, a w jego czę­ści zor­ga­ni­zo­wa­li­śmy pen­sjo­nat.

– Ale ty była­byś cudowną wizy­tówką takiej fabryki – zauwa­żył Max.

– Przy­znam się, że stryj Andre­asa miał taki plan, nawet zor­ga­ni­zo­wano ze mną i wyro­bami firmy sesję zdję­ciową, ale ja, nie­wdzięcz­nica, odrzu­ci­łam rolę amba­sa­dorki fabryki. Poka­zy­wa­nie się, bywa­nie to nie dla mnie. Zna­leźli inną dziew­czynę w rodzi­nie, ciem­no­włosą kuzynkę, i ona z tego zada­nia wywią­zuje się zna­ko­mi­cie. A ja jestem wolna! – Wyrzu­ciła ręce w górę.

– Jesteś fan­ta­styczna! – wykrzyk­nął Max, Eliza zmie­rzyła go wzro­kiem.

– Wiem o tym… – Chiara zabaw­nie prze­wró­ciła oczami – …ale wolę swój dom, Rosa­lię i Paula, no i oczy­wi­ście Andre­asa – dodała po chwili znie­wa­la­ją­cym tonem. – Skoro już wie­cie, gdzie stoi Fred­die…

– Na Place du Marché – wtrą­cił bystro Max.

– Wła­śnie – pochwa­liła go Chiara. – Więc po połu­dniu już tutaj nie zgi­nie­cie. A teraz w drogę.

Po chwili wyje­chali z cen­trum i zaczęli się wspi­nać ser­pen­ty­nami. Jezioro to zni­kało, to poja­wiało się mię­dzy szpa­le­rami drzew.

– Zanim poje­dziemy dalej, musi­cie zoba­czyć nasze cudo w cało­ści. – Wska­zała taflę jeziora, która znowu wyło­niła się na jed­nym z zakrę­tów. – Ta droga pro­wa­dzi do miej­sco­wo­ści Caux, leżą­cej na wyso­ko­ści tysiąca metrów nad pozio­mem morza. Dalej, czyli na szczyt Rochers de Naye – wska­zała go – który o pra­wie pięć­dzie­siąt metrów prze­kra­cza wyso­kość dwóch kilo­me­trów, można dotrzeć tylko kolejką zębatą albo pie­szo.

– A więc jest tro­chę wyż­szy niż nasz Gie­wont – zauwa­żył Max.

– Powie­dzia­łeś „nasz”?! – Eliza odwró­ciła się w stronę tyl­nego sie­dze­nia. – Jakiś ty kochany! – Pogła­dziła Maxa po dłoni.

– Mogli­by­śmy wje­chać kolejką z samego dworca w Mon­treux, ale przy pierw­szej waszej wizy­cie tutaj szkoda na to czasu – rzu­ciła Chiara. – Może kiedy przy­je­dzie­cie następ­nym razem? Jakby co, kolejka jeź­dzi przez cały rok! – dodała.

Wresz­cie zatrzy­mali się i wysie­dli z samo­chodu. Widok na jezioro był czę­ściowo zasło­nięty drze­wami. Chiara rzu­ciła okiem na stopy Elizy i swoje, a potem prze­nio­sła wzrok na nie­wiel­kie wznie­sie­nie kil­ka­dzie­siąt metrów od nich.

– Stam­tąd można zro­bić naj­lep­sze z tej strony zdję­cia jeziora, ale obie nie mamy sto­sow­nego obu­wia. Tylko Max o tym pomy­ślał.

– Wybra­ły­ście się w góry w san­dał­kach?! – Max zarżał.

– To dla­czego mi nie przy­po­mnia­łeś, skoro sam wło­ży­łeś adi­dasy? – nasro­żyła się Eliza.

– Bo od rana spo­glą­da­łem ci w oczy i… na śmierć o tym zapo­mnia­łem. – Znowu wybuch­nął śmie­chem.

– No to stra­cimy oka­zję. – Eliza ogar­nęła wzro­kiem jezioro, zro­biła kilka kro­ków po tra­wia­stym pobo­czu drogi, ale pokrę­ciła głową. – Jest za dużo wil­goci, kamie­nie, nie da się. – Wska­zała swoje san­dałki.

– Jeśli obie­ca­cie, że mnie tutaj nie zosta­wi­cie, to za kwa­drans wrócę! – Max zer­k­nął na Elizę i Chiarę, które wymie­niły spoj­rze­nia.

– Obie­cuję! – zade­kla­ro­wała Chiara.

– Nie mam wyj­ścia. – Eliza prych­nęła wesoło.

Max zabrał z samo­chodu apa­rat foto­gra­ficzny i ruszył w kie­runku wznie­sie­nia.

– Kochany ten twój Max – powie­działa Chiara, odpro­wa­dza­jąc go wzro­kiem. – Mam wra­że­nie, że my obie jeste­śmy pokrew­nymi duszami… – Urwała nagle, bo Eliza, która wcze­śniej także spo­glą­dała za Maxem, rap­tow­nie prze­nio­sła na nią wzrok.

– Pokrew­nymi duszami?! – spy­tała.

Chiara kiw­nęła głową.

– Czy wiesz, że kie­dyś w mojej roz­mo­wie z Dianą padły takie same słowa? – Eliza potarła pal­cem czoło. – W każ­dym razie nawią­za­ły­śmy do Ani z Zie­lo­nego Wzgó­rza – dodała po chwili mil­cze­nia. Chiara ski­nęła głową, że o to jej cho­dziło. – Diana to cudowna dziew­czyna, przy­ja­ciółka, która nie­szczę­śli­wie zako­chała się w Igo­rze.

– W tym Igo­rze?! – Chiara wska­zała pal­cem nie­okre­ślone miej­sce, gdyż zabra­kło w pobliżu pomnika Fred­diego, przy któ­rym pierw­szy raz usły­szała to imię.

– Tak, w tym samym. Ja też na początku tro­chę się w nim zadu­rzy­łam, no wiesz.

Chiara nie­ocze­ki­wa­nie dotknęła jej ust pal­cem.

– Pocze­kaj. Naj­pierw ja ci coś opo­wiem. – Wymu­siła wzro­kiem zgodę Elizy. – W moim Laveno-Mom­bello zako­cha­łam się we Fran­ce­scu. Ciem­no­włosy chło­pak, przez okrą­gły rok opa­lony, gania­li­śmy pra­wie od dziecka po oko­licz­nych pla­cach, podwór­kach, prze­sia­dy­wa­li­śmy na scho­dach przed domami czy na pomo­stach nad jezio­rem, a zresztą codzien­nie cho­dzi­li­śmy razem do szkoły. Długo o nim nie myśla­łam w ten spo­sób – wska­zała swoje serce – ale wiesz… któ­re­goś dnia w tańcu nastą­piło przy­pad­kowe dotknię­cie ciał, potem zda­rzył się poca­łu­nek, jesz­cze potem… stało się to naj­waż­niej­sze – wyznała, a na jej ustach poja­wił się melan­cho­lijny uśmiech. – Wkrótce poszedł do woj­ska. Słu­żył na okrę­tach, na Sycy­lii. Przez pierw­sze pół roku nie przy­jeż­dżał do domu. Minęła jesień, potem zima. Poja­wił się na przed­wio­śniu na krótki trzy­dniowy urlop. Musiały nam wystar­czyć spa­cery, bo jesz­cze był chłód. Rozu­miesz?! – Spoj­rzała w oczy Elizy, a ta ski­nęła głową. – Przy­szła wio­sna, a potem lato. Nici z urlopu, tylko rzad­kie listy. Pisać nie lubił. Poja­wił się za to nie­spo­dzie­wa­nie Andreas. – Uśmiech­nęła się mimo woli. – Inny typ urody, wyspor­to­wany, ciemny sza­tyn o piw­nych oczach, tro­chę poważ­niej­szy niż Fran­ce­sco, choć też wesoły. Pozna­łaś go już od tej strony. – Mru­gnęła do Elizy. – W ciągu dnia widy­wa­łam go na plaży, a potem naj­czę­ściej na żaglówce. Wpa­dli­śmy sobie w oko. Zawsze szu­kał mnie wzro­kiem, a ja jego. W sobotę poszłam z przy­ja­ciół­kami na tańce, on też tam był. Kiedy mnie wypa­trzył, przy­szedł popro­sić mnie do tańca. Opie­ra­łam się, bo wiesz… Fran­ce­sco… ale przy­ja­ciółki mnie wypchnęły. Oka­zało się, że ma zna­ko­mite wyczu­cie rytmu. Nie­spo­dzie­wa­nie zagrali naszą ludową melo­dię, mon­fer­rinę. Rozej­rzał się i już wie­dział, jakie są pod­sta­wowe kroki. Tań­czy­li­śmy jak w unie­sie­niu, bo on wymy­ślał coraz to nowe figury, kroki, a wszy­scy za nami powta­rzali. Oto­czyli nas inni tań­czący, czę­sto tak się u nas dzieje pod­czas tań­ców. Potem były okla­ski. Zatań­czy­li­śmy jesz­cze kilka razy tego wie­czoru, ale już do muzyki współ­cze­snej. Dużo by mówić, ale zako­cha­łam się w nim. Zresztą strzała Amora tra­fiła nas oboje. Zapro­sił mnie do sie­bie do Ver­saix. Moi rodzice dziw­nie na mnie spo­glą­dali, ale w efek­cie się zgo­dzili. Teraz wiem, że tata mógł wtedy pomy­śleć o Azzu­rze i Paolu… – Poki­wała głową. – Fran­ce­sco przy­je­chał na urlop zimą i… znowu nic. – Roz­ło­żyła ręce, Eliza spoj­rzała ze zro­zu­mie­niem. – A Andreas następ­nej wio­sny mi się oświad­czył, no i latem wzię­li­śmy ślub. Wyje­cha­łam z Laveno-Mom­bello i teraz, tak jak wczo­raj sły­sza­łaś, wolę bywać w Stre­sie. Nie chcia­ła­bym się spo­tkać z Fran­ce­sco, choć pew­nie kie­dyś to nastąpi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki