Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
We Wzgórzu miłości wracamy do losów głównych bohaterów Klejnotów miłości.
Eliza przyjmuje od Maxa pierścionek zaręczynowy, ofiarowany jej w Le Jardin de la Cathédrale w Troyes…
Pełen czułych gestów powrót do Polski wydłuża się, a kiedy narzeczeni wreszcie docierają do rodzinnego Parchowa, Max ponawia oświadczyny. Wkrótce Eliza rozpoczyna pierwszą w życiu pracę, a Max zwierza się jej ze swojej wojennej tajemnicy. Sprawa zrabowanych klejnotów z wiśniowego kuferka wciąż przebija się jednak na pierwszy plan. Klimat przesłuchań przez policję w Gdańsku sprawia, że Max przeistacza się w detektywa.
Tajemnicza korespondencja, podróże po Europie, pętla zaciskająca się wokół rabusiów klejnotów… tempo akcji przyspiesza.
Jak sensacyjne wydarzenia wpłyną na uczucia, które połączyły Elizę i Maxa?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 492
Cudowny poranek, mijane we wrześniowym słońcu francuskie krajobrazy, radosna Eliza zerkająca raz po raz na swój błyszczący pierścionek zaręczynowy – wszystko wyglądało pięknie do czasu, kiedy Max zatrzymał się kilkanaście kilometrów przed granicą z Belgią, żeby w przydrożnej kafejce napić się kawy. Najpierw się zdziwiła, że wziął ze sobą laptop.
– Po co ci on, Maksiu?
– Mam pewną koncepcję, ale chcę ją z tobą skonsultować – odparł tajemniczo, uruchamiając komputer.
– Jesteś kochany. – Uśmiechnęła się przymilnie.
– Bo wiesz, w stronę Doliny Loary jechaliśmy trochę na wariata…
– Na wariata?!
– W sensie, że w ciągu jednego dnia… szybko.
– A, o to ci chodzi… Wtedy ja też chciałam jak najszybciej znaleźć się z tobą sam na sam.
Eliza wyciągnęła nad stołem dłoń ozdobioną pierścionkiem.
– Ale teraz nie musimy się już tak spieszyć, prawda? – spytał, wskazując głową mapę Google Earth, która pojawiła się na ekranie.
– Prawda, Maksiu. – Eliza przewróciła oczami. – Chętnie też zjadłabym jakieś ciasteczko. – Wpatrzyła się w przeszkoloną gablotę, w której dojrzała kuszące wypieki.
– Dobrze, zaraz, tylko powiedz, gdzie ewentualnie chciałabyś zatrzymać się na noc. – Max dotknął palcem mapy.
– Na noc?! No… oczywiście w domku! – odparła, chichocząc.
– Ale przed chwilą zgodziłaś się, że nie musimy się tak spieszyć, prawda?
– Prawda… No to jak z tym ciasteczkiem? Mam sobie zamówić sama?! – Eliza uniosła brew i zadziornie klepnęła Maxa w dłoń.
– A nie możemy najpierw ustalić?
– Maksiu, chcę jeść ciasteczko, pić kawę, a rozmawiać możemy w… międzyczasie – wyjaśniła. – Nie da się?
– Da się.
Po chwili stali przy gablocie. Eliza wybrała słodkości dla obojga i wkrótce na stoliku pojawiły się także filiżanki z parującą kawą. Przymykając oczy, zlizywała z łyżeczki krem, który wygarniała spomiędzy warstw torciku. Max z rozbawieniem wpatrywał się w ciasteczkowe misterium odprawiane przez ukochaną.
– Teraz możesz pytać – odezwała się wreszcie Eliza, kiedy popiła łykiem kawy.
– Proponuję, żeby po przekroczeniu belgijsko-niemieckiej granicy zatrzymać się… – wpisał coś w okienko poszukiwania mapy, nacisnął przycisk „szukaj”, powiększył mapę, wpatrując się w nią uważniej – …w Vossenack – odczytał nazwę. – Chciałbym tam obejrzeć pozostałości bunkrów Linii Zygfryda, no i w ogóle popatrzeć na to miejsce, gdzie podczas drugiej wojny światowej zginęło tak wielu Amerykanów. Na noc moglibyśmy zatrzymać się w połowie Niemiec, na przykład w okolicach Hannoweru. – Przesunął palec w prawo.
Z twarzy Elizy zniknął uśmiech. Spochmurniała i pokręciła głową.
– Ja tak nie chcę.
– Nie rozumiem.
– Nie chcę wracać do domu przez Niemcy, a do tego jeszcze tam spać. Na pewno bym nie zasnęła.
– Elizo, skarbie, o czym ty mówisz?!
– Chyba powiedziałam jasno! Nie chcę wracać przez Niemcy!
– Ale przecież do Parchowa nie da się jechać inaczej niż przez Niemcy! – Jego dłoń wykonała zamaszysty ruch nad komputerem.
– Co to znaczy… nie da?! – Eliza zerknęła na mapę. – Gdzie teraz jesteśmy?
– No… w pobliżu Sedanu – wyjąkał Max i wskazał palcem.
– To dlaczego mówisz, że do domu nie ma innej trasy niż przez Niemcy?! Przecież jest tyle innych dróg.
Palec Elizy zsunął się po mapie na południe od Sedanu i bez specjalnego wybierania przewędrował przez Szwajcarię, Austrię i Czechy, aż znalazł się w Polsce. Uśmiechnęła się szeroko.
– No widzisz? Znalazłam inną trasę! – Wzruszyła ramionami. – To było bardzo proste.
– A nie uważasz, że to trochę irracjonalne aż takie nadkładanie drogi?
– To, że chcę być z tobą jak najdłużej, wydaje ci się irracjonalne?!
– Ale jadąc tamtą drogą – wskazał palcem północną część mapy – też będziemy razem, i to dość długo.
– Ale ja… nie będę miała… humoru – wycedziła Eliza.
– Chyba… cię nie rozumiem… – Zdezorientowany Max pokręcił głową.
– Bo nie słuchasz mnie uważnie, Maksiu.
Eliza wpatrzyła się w jego twarz, na której wciąż malowało się zdumienie.
– Czy możesz jednak jaśniej?!
– Dałeś mi tyle szczęścia… – jej ręka z serdecznym palcem ozdobionym pierścionkiem zaręczynowym zatańczyła na blacie stołu, a potem wślizgnęła się w jego dłoń – …a teraz chcesz wszystko popsuć?
– Gubię się w twoich słowach, nie rozumiem.
Max gładził delikatnie rękę Elizy, lecz jego mina wskazywała, że nie ma pojęcia, o co może chodzić narzeczonej.
– Jeśli nie musimy, a przecież znalazłam inne wyjście, to nie chcę oglądać Niemiec z okien samochodu.
– Ale dlaczego?! – Zdesperowany Max złożył dłonie.
– Żebyś sobie nie pomyślał, że mówię nie, bo nie, albo że chodzi mi wyłącznie o to, byśmy jak najdłużej byli sami, choć o to też mi chodzi… – teraz ona pogładziła go po dłoni – …to powiem wprost: nie chcę oglądać tego, że Niemcy wyglądają lepiej niż Polska, a przecież ich nie powinno w ogóle być! – wyrzuciła nagle z siebie półszeptem.
– Boże! – Tyle tylko zdołał wydusić zdumiony Max. Pocierał przez chwilę czoło. – A ja chciałem tylko obejrzeć umocnienia Linii Zygfryda, o które w czterdziestym czwartym toczyły się ciężkie walki.
Jego palec znowu na krótko wylądował na mapie.
– Nie.
– Ale przecież – zmarszczył czoło – w tę stronę jechaliśmy przez Niemcy i nic nie mówiłaś.
– Bo mi się spieszyło, żeby jak najszybciej być z tobą sam na sam! Zresztą większość czasu drzemałam.
– Ale sama też prowadziłaś przez dwieście kilometrów, jadąc po niemieckich autostradach – zauważył.
– Tylko dlatego, że mnie o to poprosiłeś – odparła i uniosła brew. – Zresztą nie wpatrywałam się w widoki, pilnowałam pasów, znaków i ledwie śledziłam pobocza. Starałam się jak najszybciej dotrzeć do granicy z Francją.
– Jesteś niesamowita, a poza tym jak zwykle znajdujesz na wszystko wytłumaczenie.
– Akurat to było dość proste. – Eliza zachichotała, lecz po chwili spoważniała.
– To co ja mam zrobić?!
– Kombinuj, Maksiu. Już ty na pewno coś wymyślisz.
– Ale powiedz mi chociaż o co chodzi z tym, że Niemiec nie powinno w ogóle być?! – Spojrzał jej twardo w oczy, a ona na chwilę uciekła wzrokiem.
– Powiem ci, ale w innych warunkach. – Rozejrzała się. – To nie są jakieś tam błahostki, ale mój poważny problem. Bardzo mnie to gniecie… – położyła dłoń na sercu – i jest silniejsze ode mnie. Wpłynęło na to… pięć lat czekania na ciebie i rozmowy z Antonim. Między innymi – dodała po chwili.
– Czy będziesz mi opowiadała wszystkie wasze rozmowy? – Spojrzał jej w twarz, przechylając głowę.
– Próbujesz mnie rozśmieszyć, ale… – Wzruszyła ramionami, jakby zastanawiając się nad doborem słów. – Mam ci sporo do powiedzenia – podjęła po chwili – jednak potrzebuję trochę innego klimatu, no i czasu. Muszę poukładać sobie myśli, bo nie sądziłam, że ta rozmowa przydarzy nam się już teraz.
– Widzę, że robi się poważnie…
– To raczej będzie monolog. – Znowu przerwała jego myśl i wpatrzyła się w pierścionek. – Chyba postąpiłam wobec ciebie nieuczciwie, Maksiu – wyszeptała po chwili, a jej oczy się zaszkliły.
– Skąd u ciebie takie myśli?!
– Stąd – odparła, dotykając palcem skroni. – Powinnam ci to wszystko opowiedzieć na samym początku, ale najpierw chciałam szybko napaść… swoje serce. To było egoistyczne, ale tak cię kocham.
– Przecież ja też ciebie kocham!
– Wiem, Maksiu, ale teraz z kolei możesz zacząć myśleć, że chcę cię przerobić na swoją modłę.
– Co takiego?!
– Na pewno zrozumiałeś, o co mi chodzi, choć użyłam niewłaściwego słowa. Prawda jest taka, że naprawdę najpierw pomyślałam tylko o sobie. Wybaczysz mi?
– Elizo! Skąd u ciebie takie myśli? Co miałbym ci niby wybaczać?! Może jeszcze nie wiem wszystkiego, nie rozumiem… – Zawiesił głos, bo dojrzał, że Eliza kiwa głową.
– Nie wiesz, bo i ja nie wiedziałam, że tak mi się porobi w głowie, jeśli chodzi o historię. Nic na to nie poradzę, a do tego zepsułam ci plany, bo chciałeś obejrzeć tę… Linię Zygfryda. – Ściągnęła brwi.
– Chciałem, ale już nie muszę. – Uśmiechnął się.
– Naprawdę?! – Jej oczy rozbłysły hamowaną jeszcze radością. Po chwili pochyliła się i wpatrzyła w mapę. – Nie wiem dokładnie, gdzie to jest, ale może by ci wystarczyło, gdybyś obejrzał sobie jakieś francuskie umocnienia z tamtej wojny? One się nazywały…
– Linia Maginota?!
– O! Właśnie! Trzeba wpisać takie hasło i na pewno coś się pojawi.
Max nie kazał Elizie długo czekać. Wpisał hasło w wyszukiwarkę mapy, a po chwili przy granicy francusko-niemieckiej pojawiły się czerwone punkty z napisem: Linia Maginota. Powiększył obraz, coś do siebie poszeptał i wpisał jakieś hasło w wyszukiwarkę Google. Eliza wpatrywała się w niego. Jej dłoń uzbrojona w łyżeczkę wędrowała pomiędzy ciastkiem a ustami. Po kilku minutach poszukiwań i czytaniu jakichś tekstów Max się uśmiechnął.
– Do fortu Schoenenbourg, gdzie znajduje się muzeum Linii Maginota, mamy stąd jakieś trzysta pięćdziesiąt kilometrów. Widzę, że trzeba dotrzeć do małej miejscowości, chyba raczej wsi… Hunspach – odczytał wolno z mapy – a sam fort, to znaczy muzeum, jest tuż-tuż. Jazda zajmie nam około czterech godzin, więc jeszcze coś zdążymy zobaczyć.
– Ten fort mogę pójść obejrzeć razem z tobą.
– Poważnie?!
– Francuzi wybudowali go, bo chcieli się bronić przed napaścią Niemców, więc to zupełnie inna historia.
– Ale Niemcy też się tam bronili… – Palec Maxa wskazał na mapie miejsce na północy, w pobliżu Aachen, jednak dalsze jego słowa przerwane zostały przeczeniem Elizy. – Naprawdę się bronili. Takie są historyczne fakty – dodał po chwili z przekonaniem.
– Tak, bronili się, ale dopiero gdy wyrządzili już całej Europie tyle zła. Wtedy uciekali do siebie, bandyci! – dodała pełnym złości głosem.
– Jesteś…
– Wiem, jaka jestem. Ale na Linię Maginota mogę pojechać – potwierdziła swoje wcześniejsze słowa i raz jeszcze wskazała mapę.
– A dalej? – Spojrzał pytająco na Elizę. – Przecież jakoś musimy wrócić domu – zauważył przytomnie. – Jeśli nie przez Niemcy, to przez Szwajcarię… – Jego wzrok błądził chwilę po mapie. – Montreux… – przeczytał nagle nazwę miejscowości i zmarszczył czoło. – Skąd ja znam tę nazwę?
– Tam odbywał się kiedyś festiwal programów telewizyjnych, chyba pod nazwą Róże Montreux – podpowiedziała Eliza. – U nas w domu oglądało się i o tym mówiło.
– Nie znam, nie znałem go… O! Wiem! – wykrzyknął. – Delphine ją wspomniała!
– Nasza Delphine z Le Jardin de la Cathédrale?!
– Ta sama! – Max się zaśmiał. – Pamiętasz, przypadkiem wspomniała, że w Montreux ma przyjaciółkę, która prowadzi tam pensjonat, a do tego całkiem niedrogi…
– Ty sknerusie!
– Elizko! To są jej słowa, a ja tylko cytuję.
Eliza wpatrywała się uważnie w mapę.
– Montreux leży nad Jeziorem Genewskim, a oceniając na oko, myślę, że dałoby się tam dzisiaj przed wieczorem dojechać z tego… Hunspach – rzekła po chwili.
– Delphine mówiła, że ma z nią kontakt, bo często sobie wzajemnie napędzają klientów – dodał Max i mrugnął. – Ale co dalej?! – Patrzył uważnie na twarz Elizy.
– Dalej… dalej… Dojedźmy dzisiaj tam, a potem się zobaczy. – Wzruszyła ramionami i się uśmiechnęła.
– Poważnie?!
– Jedynym moim ograniczeniem jest to, że muszę być drugiego października w pracy. Ograniczeniem na dzisiaj – dodała, wpatrując się szczęśliwym wzrokiem w Maxa. – Na najbliższe kilka dni – poprawiła się po chwili.
– A dlaczego nie pierwszego października? Kiedyś wspominałaś, że właśnie tego dnia rozpoczynasz pracę.
– Ale potem sprawdziłam, że pierwszy wypada w niedzielę!
– Spryciula… – Max pogroził jej palcem. – To w takim razie dzwonimy do pani Delphine!
Zaczął przeszukiwać bileciki w saszetce z dokumentami i po chwili już wybierał jej numer. Podał komórkę Elizie.
Krótka miła rozmowa, podczas której Eliza zapisała numer telefonu do pensjonatu znajomej Delphine w Montreux.
– Najpierw sama do niej zadzwonię i ją przygotuję – rzuciła na zakończenie rozmowy pani Delphine. – Proszę dzwonić dopiero za kwadrans.
Tak też się stało. Rozmowa Elizy z panią Chiarą Bianchi, właścicielką pensjonatu w Montreux, była sympatyczna.
– Delphine wszystko mi opowiedziała o państwa szczęściu. Szykuję już dla was prawdziwe gniazdko z widokiem na jezioro. Na pewno wam się spodoba – podsumowała, żegnając się.
– Maksiu! Jak mam ci dziękować za ten pomysł! – Eliza przytuliła się do niego, nie bacząc na ludzi w kafejce, i obdarowała go soczystym pocałunkiem.
– Podziękujesz mi na miejscu – odrzekł z uśmiechem Max, przewracając oczami.
– Tam podziękuję ci ekstrasowo! – pisnęła Eliza.
– I jak mam teraz wytrzymać te dziesięć albo więcej godzin? – zażartował, gładząc ją po policzku. – Ważne, że się udobruchałaś. To co, zbieramy się?
– Pędzimy! – wykrzyknęła Eliza.
Po kilku minutach Max wpisał do nawigacji pokładowej nazwę Hunspach. Wyświetliła się trasa o długości trzystu trzydziestu kilometrów i czasie jazdy prawie czterech godzin.
– Będziemy tam około piętnastej, więc pewnie trochę czasu zostanie nam na zwiedzanie. Sprawdzisz? – Zerknął na Elizę, a ona skinęła głową i pochyliła się nad komórką.
– Muzeum otwarte do siedemnastej – rzuciła i spojrzała znad telefonu na Maxa; pokiwał głową.
Wyjechali na otwartą przestrzeń i dużym łukiem skręcili na południe. Po lewej stronie w oddali górował ogromny zamek w Sedanie.
– Gdzieś tam cesarz Napoleon Trzeci Bonaparte w tysiąc osiemset siedemdziesiątym roku poddał feldmarszałkowi von Moltkemu swoją osiemdziesięciotysięczną armię, a potem Bismarck zrobił mu łaskę i przyjął go na rozmowę – wycedziła Eliza.
– To było tutaj?!
– Przez to wybuchła w Paryżu rewolucja, nazwana potem Komuną Paryską – uzupełniła. – Nasz generał Jarosław Dąbrowski był jej przywódcą. I zmarł na barykadzie w wyniku ran.
– Coś tam słyszałem – bąknął Max, wzruszając ramionami.
– Spore masz luki – rzekła poważnym tonem Eliza, aby po chwili machnąć lekceważąco dłonią. Max się do niej uśmiechnął.
Trasa do Hunspach była urocza. Eliza całkiem się rozchmurzyła, jakby wcześniejszej wymiany zdań o Niemczech i Niemcach nie było. Często spoglądała na nawigację, sprawdzając nazwę najbliższej miejscowości, potem znajdowała o niej coś w internecie i czytała na głos. Wymieniali się opiniami na temat dostrzeganych w oddali jakichś zamków, pałaców, na których temat Eliza coś szybko wyszukiwała. Z głośników sączyła się jej soft muzyka, zachwycali się widokami kolejnych winnic, oboje byli uśmiechnięci.
– Czyli, jak powiedziałaś, w najgorszym wypadku musimy dojechać do Parchowa w niedzielę wieczorem – rzekł w pewnym momencie Max, jakby ten fakt dotarł do niego dopiero przed chwilą.
– No… niby tak – potwierdziła Eliza i spojrzała na niego lekko zdziwiona.
– A więc z dzisiejszym dniem mamy pięć dni – upewnił się, a Eliza policzyła szybko na palcach.
– Zgadza się – odrzekła z uśmiechem.
– Oprócz Montreux trzeba będzie zrobić na trasie jeszcze jeden przystanek – kontynuował. – Wieczorem czeka mnie jej dokładne zaplanowanie.
Wskazał kciukiem tylne siedzenie, gdzie leżał w futerale laptop.
– Pomogę ci. – Uśmiechnęła się, przelotnie dotykając jego dłoni spoczywającej na kierownicy; podziękował jej spojrzeniem.
– Przed wyjazdem z Hunspach zaplanujemy najpierw trasę do Montreux – rzucił po chwili, a ona skinęła głową, że to dobry pomysł.
Wreszcie na poboczu pojawiła się tablica z nazwą docelowej miejscowości. Stopniowo wyłaniały się zabudowania o szachulcowej konstrukcji, z dachami, których kształt przypominał te z Podhala. Eliza spoglądała wokół radośnie.
– Czy Felcia nie stąd właśnie ściągnęła wzór swojego domu? – spytał Max. – Miała rację, to jest śliczne – odpowiedział sam sobie. – Tu zjemy coś przed dalszą trasą – rzekł, wskazując mijaną restaurację, a Eliza skinęła głową.
Tablice informacyjne przy szosie zaprowadziły ich pod ogromny bunkier. Kiedy zaparkowali, Max przyjrzał się Elizie.
– Dobrze, że jesteś w dżinsach. Weź też coś na ramiona, bo w bunkrach zawsze jest chłodno – rzucił i sięgnął po sweter. Bez zbędnych pytań wyjęła z bagażnika lekką kurtkę.
Max kupił w sklepiku z pamiątkami folder i ruszyli w stronę betonowej konstrukcji. W trakcie marszu przerzucał kartki przewodnika, a Eliza robiła zdjęcia.
– Nie myślałem, że Francuzi i Niemcy biją się o Alzację już od kilkuset lat – zauważył po chwili.
– Biją się?!
– Z tego, co tutaj czytam, przechodziła z rąk do rąk już od średniowiecza.
– Ale że się biją? Wypluj te słowa. Niech już zostanie jak jest!
– No tak… czasami odrywam się od ziemi i myślę jak Amerykanin. – Spojrzał przepraszająco na Elizę i przyciągnął ją do siebie. – Fort Schoenenbourg jest najważniejszym zachowanym, a właściwie odbudowanym po wojnie, elementem fortyfikacji Linii Maginota. Od tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku można zwiedzać wnętrza bunkrów, kuchnię, stanowiska dowodzenia, stanowiska ostrzału, baraki oraz inne obiekty. Można też obejrzeć filmy dokumentalne dotyczące historii Linii Maginota oraz życia w forcie – czytał wolno, po czym spojrzał na Elizę.
– Chyba wszystkiego nie będziemy oglądać? – spytała.
– Postaram się wybrać tak, żeby spędzić w forcie nie więcej niż godzinę – zapewnił, gdy zatrzymali się przed wejściem do bunkra. Zgodziła się.
Oglądali stanowiska dowodzenia w pomieszczeniach ukrytych w plątaninie podziemnych korytarzy, wypełnionych kablami i jakimiś urządzeniami technicznymi, o których Eliza nie miała pojęcia, pomieszczenia koszarowe z miejscami do spania, jadalnię, kuchnię, toalety, podziemny szpital, pocztę, warsztaty pracy, elektrownię, wreszcie magazyny. Na moment usłyszeli też głośny szum silników tłoczących do bunkra powietrze, bo przewodniczka oprowadzająca właśnie jakąś wycieczkę włączyła je na chwilę, żeby zobrazować, jaki hałas towarzyszył żołnierzom na co dzień. Po słowach przewodniczki, że w forcie służyło równocześnie około sześciuset pięćdziesięciu żołnierzy, a na Linii Maginota były obiekty jeszcze większe, gdzie musiało być nawet tysiąc żołnierzy, Elizą wstrząsnął dreszcz.
– Zimno ci? – spytał Max.
– Nie, i nawet o tym nie pomyślałam. Nie wiem, czy to klaustrofobia, ale mam ochotę już stąd wyjść – odparła.
Po kilku minutach byli na zewnątrz. Wdrapali się na niewielkie wzgórze i stamtąd obejrzeli jeszcze otoczenie fortu.
– Spójrz, tam jest wieża tego działa, które oglądałaś w bunkrze. – Max wskazał betonową konstrukcję wystającą nieco ponad powierzchnię ziemi. – A tam tak zwane czerpnie powietrza. – Pokazał ręką inne niewielkie, wystające ponad trawę elementy.
Coś jeszcze mówił i wskazywał, lecz odbiornik Elizy wyłączył się na dobre. Domyśliła się, że skończył, kiedy spojrzał jej w twarz.
– Okropne to wszystko – skwitowała krótko.
– Niemcy nie zdobyli tego fortu. Francuzi sami skapitulowali.
– I po co to wszystko, Maksiu? – Oparła się o jego pierś. – Nie chcę oglądać więcej takich bunkrów – wyszeptała. – Ja bym po kilku godzinach na dole – wskazała palcem na ziemię – była całkiem fajt. – Pokręciła głową i zrobiła zbolałą minę.
– Żołnierze, którzy tutaj służyli, często chorowali, mieli problemy psychiczne. To schorzenie nazywano betonitem. – Wskazał wyjaśniająco folder. – Ze służbą w umocnieniach Linii Maginota, której długość liczyła czterysta pięćdziesiąt kilometrów, było związanych kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy. Naoglądałem się wiele współczesnych bunkrów w Stanach i gdzie indziej na świecie. Ja też nie mam ochoty ich oglądać, więc masz rację, Elizo, wystarczy. Jedźmy stąd.
Po upływie kilkunastu minut siedzieli w restauracji w Hunspach. Eliza, pijąc po obiedzie gorącą herbatę, odreagowywała fizycznie i psychicznie zwiedzanie fortu. Wreszcie na jej twarzy pojawił się uśmiech, zwłaszcza gdy Max wyciągnął laptop. Wkrótce śledziła wzrokiem, jak wybiera kolejne punkty trasy, która miała zakończyć się w Montreux.
– Dobrze, że wybrałeś trasę po drogach Francji, choć widziałam, że program podpowiadał ci jazdę przez Niemcy – pochwaliła, gdy zanotował wreszcie w notesie węzłowe punkty trasy: Strasburg, Colmar i Miluzę we Francji, a potem Bazyleę i Berno w Szwajcarii. – Ile ci wyszło razem kilometrów?
– Circa czterysta dwadzieścia, czyli około pięciu godzin jazdy. Szybciej się nie da. Słońce zachodzi o wpół do ósmej, więc ostatni odcinek, z Berna, przejedziemy już w ciemnościach.
– Szkoda… ale to nic. – Eliza machnęła ręką.
– Zadzwoń jeszcze do Chiary Bianchi i uprzedź, że trudno nam będzie dojechać przed dwudziestą pierwszą – powiedział i wręczył jej telefon.
– Mieszkam w pensjonacie, więc na pewno jeszcze dzisiaj się zobaczymy – odparła pogodnie właścicielka. – Chętnie poznam państwa osobiście, bo Delphine tyle mi naopowiadała… – zakończyła z serdecznym śmiechem.
– Trzeba kupić dla niej jakiś upominek – stwierdziła Eliza po skończeniu rozmowy.
Prawie pół godziny przed siedemnastą byli na trasie. W dolinie Renu, którą wiodła, mijali miasta i wsie, podziwiali widoki z wszechobecnymi winnicami, a po dwóch godzinach w okolicach Bazylei przekroczyli granicę ze Szwajcarią.
– Wszędzie jest napisane – Eliza wskazała komórkę – że Bazyleę założyli Alemanowie…
Zatrzymała pytający wzrok na Maksie.
– No… tak. Alemanowie to z francuskiego Niemcy albo Germanie.
– Gdyby Felcia to usłyszała, to dopiero by ci zrobiła awanturę. – Eliza zachichotała.
– Niby dlaczego?
– Ona wyznaje teorię, że Alemanowie należeli jednak do konfederacji plemion prasłowiańskich.
– Nic mi to nie mówi i pierwszy raz o czymś takim słyszę.
– Szczerze?! Mnie też to wciąż niewiele mówi, ale jej teorie są niesamowite.
– Jej?!
– To znaczy teorie innych, ale Felcia się ku nim skłania. Czyta różne dziwne rzeczy: książki, czasopisma, teraz już potrafi także obsłużyć internet. Kiedy opowiedziałam jej o moich rozmowach z Antonim na temat wojny, Warszawy, Woli, Niemców… no wiesz… uznała, że może mi co nieco pokazać ze swoich tajemnic.
– Zostałaś dopuszczona do jej tajemnej wiedzy?!
– Tak jakby. – Eliza zrobiła dziwną minę. – Jan próbuje z nią walczyć, ale mu powiedziała, że ona do jego poglądów zatwardziałego papisty się nie miesza, więc i on niech się nie miesza do tego, co ona mówi i czyta. „Cenzor, cholera, zamieszkał pod moim dachem!” – wykrzyczała mu kiedyś przy mnie w twarz.
– Tak, Felcia jest charakterna. – Max się zaśmiał.
– Ona wierzy w Wielką Lechię, Sarmację… różnie o tym mówi. Henryk też jest Sarmatą, ale z innych pobudek.
– A ty?
– Na razie się tym nie zajęłam… na poważnie – zachichotała – ale przecież Felcia mi nie odpuści i będę musiała nadal czytać. Zresztą teraz, po wprawkach, jakie mi dała, już sama chcę, chociaż przy tobie, Maksiu, trudno znaleźć czas. – Westchnęła teatralnie. – Ostatnio, kiedy zmusiła mnie do wysłuchania opowieści o tamtych czasach – machnęła za siebie ręką – mówiła, że Augsburg nazywał się kiedyś po prostu Lech. Założyli go Rzymianie jako obóz wojskowy i nazwali Augusta Vindelicorum. Duże tereny dzisiejszej Bawarii miał ponoć otrzymać nasz król Lech Trzeci, zwany Ariowistem1, od cesarza Juliusza Cezara. Był to prezent, wiano dla żony Lecha, którą została siostra tego cesarza, Julia.
– Co takiego?!
– No widzisz? Ty jeszcze nic o tym nie wiesz, a ja już odrobinę. – Eliza pokazała małą szczelinę pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. – Podziwiam Felcię za to jej hobby.
– Mnie też zapraszała do swojej biblioteki, kiedy drążyliśmy sprawy regaliów.
– A więc i tak wpadniesz w jej łapska. – Zaśmiała się.
– W każdej bajce, legendzie jest trochę prawdy. Tak mawiała babcia Krysia – przypomniał sobie Max. – Poczytam, co mi kiedyś da, i przemyślę.
– Poszukiwanie prawdy jest w każdym razie ciekawe, a nasza oficjalna historia wygląda według mnie mało wiarygodnie – stwierdziła nieco poważniejszym tonem.
– Co ty mówisz?!
– Mama miała jeszcze książki od historii po swojej mamie Jutce, mojej prababci, przedwojenne, ja po mamie, no i jeszcze doszły moje. Wszystkie opowiadają, że Słowianie przybyli na nasze ziemie dopiero w piątym, szóstym wieku naszej ery, ale najnowsze badania genetyczne znalezionych kiedyś i całkiem niedawno szczątków dawnych mieszkańców naszych ziem wskazują, że większość z nich należała do ludów posiadających haplogrupę R-jeden-a-jeden, czyli Słowian. Nie żadnych Germanów, lecz naszych przodków. Mieszkali już tutaj kilka tysięcy lat przed naszą erą! – emocjonowała się.
– Ciekawe jest to, co mówisz – zgodził się Max. – To mi trochę przypomina słowa i poglądy Zenka Koryckiego z Wawelu.
– On ma nieskrępowany dostęp do tego typu wiedzy, siedzi w niej głęboko, bo to jego zawód i jednocześnie hobby, chociaż nominalnie zajmuje się tylko regaliami. Mnie też historia bardzo zajmuje, a jestem przecież biologiem morza.
– Jak ty to robisz, że interesuje cię tyle rzeczy?
– Czasami też się zastanawiam. – Eliza wzruszyła ramionami. – Jeśli chodzi o Augsburg, to pamiętam, jak mi Felcia mówiła, że można tam zobaczyć między innymi rzekę Lech, która płynie przez miasto i znaczną część Bawarii, Alpy Lechtalskie, mające w nazwie Lecha, most Lecha, Lechowe Pole, będące miejscem ważnych bitew w historii, wodospad Lecha, przełom na rzece z imieniem Lech w nazwie, kanał Lecha, nazwy dzielnic Augsburga z Lechem w nazwie. Wszystko to chciałabym obejrzeć na własne oczy, ale nie jest nam po drodze. – Pokręciła głową i się zamyśliła.
Max zdumiony przyglądał się twarzy Elizy, na której dostrzegał kłębiące się w jej głowie myśli.
– To nie może być wyłącznie legenda, za dużo tego jest! – odezwała się po chwili.
Kiedy Max, wsłuchujący się w potok jej słów, w których co chwila padało imię Lech, już miał zamiar o coś ją spytać, nie dała mu szansy.
– Spójrz, Maksiu – rzuciła nieoczekiwanie – jak ładnie zachodzi słońce!
Wskazała prawą stronę szosy, bo za Bazyleą znowu ruszyli ostro na południe.
– Ładnie, ale na czerwono – zauważył Max. – Felcia by powiedziała, że wkrótce przyjdzie wiatr.
– Widzisz?! Też słuchasz Felci i już ją nawet cytujesz.
– Akurat w tym jest naprawdę dobra i tak wyszkoliła Maćka, że aż został profesorem. Bo to ona go tą dziedziną zainteresowała.
– Maciej sam to przyznaje. Z każdym rokiem coraz bardziej.
– Wydoroślał?
– Mhm. W niektórych sprawach zdjął już krótkie spodenki. – Eliza się roześmiała.
Przez kilka minut bawili się uwagami na jego temat, a przy okazji Kasiuli.
– Przypomniałem sobie, że przecież musimy kupić jakiś upominek dla pani Chiary. – Max nagle postukał się palcem po głowie.
– Chcesz zatrzymać się gdzieś wcześniej czy dopiero w okolicach Montreux? – spytała Eliza.
– Nie wiem, jak dalej będzie ze sklepami typu delikatesy, więc może w Bernie? – Wskazał nawigację.
– Okej. Poszukam czegoś odpowiedniego w internecie – odparła i rozpoczęła taniec palcami po ekranie komórki. – Myślę, że w centrum handlowym z dużym parkingiem, które jest w pobliżu, znajdziemy coś odpowiedniego – rzekła po jakimś czasie.
– No to wszystko mamy ustalone. Dzięki temu rozprostujemy nogi i nabierzemy sił na ostatnie sto kilometrów. – Pokazał kółeczko z palców.
Po zakupach Max jechał wolniej. Zrobiło się ciemno, chociaż szczyty gór wciąż jeszcze oglądały ostatnie promienie słońca. Wkrótce na wprost nich zaczęły pojawiać się raz po raz wody Jeziora Genewskiego. Ukazywały się w wolnych przestrzeniach pomiędzy wzgórzami, z których zjeżdżali. Eliza głośno odczytywała z tablic informacyjnych nazwy kurortów.
– Châtel-Saint-Denis… Saint-Légier-La Chiésaz…
Każdorazowo spoglądała na Maxa, który tylko się uśmiechał.
Wreszcie, gdy przy wyjeździe z miasta Saint-Légier skończyła się autostrada, wypowiedziała z uczuciem:
– Montreaux. – Uśmiechnęła się szeroko. – Dobrze, że kanton, na którego terenie się znajdujemy, jest francuskojęzyczny – dodała po chwili. – To takie przedłużenie Francji, chociaż Szwajcaria.
Nawigacja zaprowadziła ich vitarę na wzgórza po wschodniej stronie jeziora. Zatrzymali się przed sporej wielkości domem o jasnej elewacji, z oświetlonymi przed nim miejscami do parkowania. Dzięki temu można było dostrzec ciemnobrązowe okiennice pensjonatu. Kiedy wysiedli i zaczęli kręcić się przy samochodzie, przed dom wyszła blondynka w średnim wieku.
– Eliza i Max? – spytała dźwięcznie po francusku.
– Tak, to my – odparła Eliza w tym samym języku. – Dobry wieczór, ale u pani ładnie – zachwyciła się.
– Jestem Chiara Bianchi, choć powinnam nazywać się po mężu Ott. Zgodził się, że żebym nosiła swoje rodowe nazwisko. Mówmy sobie po imieniu, będę czuła się młodsza – poprosiła z uśmiechem.
– Czy mówisz także w innym języku? – spytała Eliza. – Bo Max… po francusku jeszcze trochę słabo.
– No jasne! Do wyboru mam włoski, bo to mój język ojczysty, francuski, gdyż z chwilą zamieszkania w Montreux musiałam go mocno podszlifować, choć wcześniej też się nim trochę posługiwałam, i oczywiście angielski, bo najwięcej turystów mówi właśnie po angielsku. Mówię jeszcze całkiem nieźle po niemiecku – wyjaśniła Chiara.
– Ze względu na Maxa najlepiej byłoby po angielsku, ale jeśli będziesz chciała powiedzieć mi coś w tajemnicy, to po francusku – powiedziała żartobliwie Eliza i mrugnęła.
– Załatwione! – Chiara też mrugnęła. – W takim razie… angielski! – Wykonała na wysokości skroni ruch palcami, jakby przekręciła wyimaginowany przełącznik języków.
Nastąpiła chwila przywitania, Max wręczył Chiarze upominek w postaci ogromnego pudełka pralinek i butelki koniaku.
– Skąd wiedzieliście, że akurat tym zrobicie mi największą frajdę? – rzuciła niespodziewanie szczerze, gdy zajrzała do wnętrza papierowej torby. – Jeszcze dzisiaj spróbujemy. – Delikatnie nią zakołysała. – Macie pokój na pierwszym piętrze, z niewielkim tarasikiem i widokiem na jezioro. Pokój prezydencki. – Roześmiała się. – Tak go nazywamy.
– Myślałam, że będzie pani… – Eliza zawiesiła głos, widząc w spojrzeniu gospodyni dezaprobatę – że będziesz, Chiaro, raczej ciemnowłosa – dokończyła.
– A ja spodziewałam się, że będziesz raczej blondynką. Pomyślałam… Słowianka. – Gospodyni się uśmiechnęła. – A tymczasem wszystko jest na odwrót! Oto wasz pokój. – Otworzyła drzwi. – Przez chwilę się w nim rozgośćcie, ale zejdźcie zaraz do salonu, bo mąż i dzieci też czekają, żeby was poznać – oznajmiła zadowolona z siebie.
– Ale… – zaczęła Eliza.
– Pierwszy raz mamy turystów z Polski, więc szkoda gadania. – Chiara wykonała zdecydowany gest ręką, odwróciła się na pięcie i zbiegła ze schodów.
– I co teraz zrobimy? – Eliza wpatrywała się w Maxa.
– Zejdziemy – odparł i się uśmiechnął. – Spójrz, jaki ładny pokój i piękny widok na jezioro.
Tarasik był na tyle duży, że mogły się na nim zmieścić dwa wygodne rattanowe foteliki i takiż stolik. Eliza oparła się o balustradę i wpatrzyła w ciemne wody jeziora okolone kolorowymi światełkami kurortów, promenad i przystani. Po wodzie płynęły dwa stateczki rozjarzone światłami.
– Pięknie… bajkowo. Prawie jak w Gdyni, albo jeszcze ładniej… – Zachwycona podniosła dłonie do policzków. – Kochana Delphine, że wskazała nam tę Chiarę. – Oparła się o ramię Maxa. – No jasne, że do nich zejdziemy – rzuciła z uśmiechem.
Pomyszkowała chwilę po pokoju, wyciągnęła z torby saszetkę z kosmetykami i koszulkę, zniknęła na kilka minut w łazience i wyszła stamtąd uśmiechnięta, z poprawioną fryzurą, inną gumką spinającą koński ogon i lekkim makijażem.
– Ładnie ci w kolorze wrzosów – pochwalił Max – i… w ogóle. – Cmoknął ją w policzek. – To ja też się trochę podrasuję… – Obciągnął podkoszulek i pociesznie uniósł brew.
Po chwili wyszedł z łazienki odświeżony, pachnący, w błękitnej koszuli z krótkimi rękawami. Eliza cmoknęła go w policzek.
W salonie oprócz gospodyni czekali mąż Chiary i dwójka kilkuletnich dzieci, Rosalia i Paolo. Eliza i Max przywitali się tak, jakby niedawno się z nimi widzieli.
– Dzieciaki chciały posiedzieć trochę z nami, ale ponieważ po angielsku jeszcze nie potrafią, jutro im wszystko opowiem – zdecydowała Chiara, a potem przetłumaczyła te słowa dzieciom na francuski. Pożegnały się z żalem i wyszły z niepocieszonymi minami.
– Zgodziłam się wstępnie na ich obecność tutaj, tylko dlatego że zapragnęły poznać pierwszych naszych gości z Polski. Już nawet wiem, o czym teraz rozmawiają. Zostaliście ich ciociami i wujkami, a coś takiego bardzo rzadko im się zdarza – dodała.
– Ale tak nie można! – zaprotestowała Eliza, patrząc na stół nakryty do kolacji, z butelką koniaku i pudełkiem pralin, które sprezentowali gospodyni.
– Cicho! – oburzyła się żartobliwie gospodyni. – Rzadko zapraszamy do siebie gości, ale Delphine tak nam o was naopowiadała, że musiałam. Pychota! – Wskazała oczami piętrowe pudełko pralin Lindta. – Już spróbowałam, zanim zeszliście. Dla was przygotowałam coś konkretniejszego do zjedzenia. Nie krępujcie się.
Gospodarze stworzyli tak miłą rodzinną atmosferę, że Eliza i Max zajadali z apetytem. Andreas otworzył szampana, wygłosił krótki toast, stuknęli się kieliszkami i zrobiło się jeszcze milej.
– Wrócę do moich włosów, bo chyba nie skończyłyśmy tego wątku… – Chiara poprawiła kosmyk nad uchem – …to ich kolor naturalny. U mnie w rodzinie jest bardzo dużo blondynów.
Eliza dopiero teraz zauważyła, że kobieta ma błękitne oczy.
– Czy jesteś tutejsza, Chiaro? – Zatoczyła palcem krąg nad stołem.
– Pojęcie „tutejsza” jest dosyć trudne. – Zaskoczona pytaniem gospodyni najpierw wzruszyła ramionami, a po chwili powtórzyła palcem gest Elizy, wykonując nim tylko trochę większy okrąg. – Urodziłam się w Lombardii, moja rodzina wciąż tam mieszka, ale to jest przecież całkiem niedaleko. Dla nas Alpy i okolice to jakby jeden duży kraj.
– No tak, Lombardia jest po południowej stronie Alp – przypomniała sobie Eliza.
– W jej rodzinie mówią o sobie „przemytnicy z Piemontu” – wtrącił z wesołą miną Andreas.
– Oj tam, zaraz przemytnicy! – Chiara machnęła ręką. – Lubię góry, i to pod każdą postacią – podkreśliła z uśmiechem. – Nie żadne tam wspinaczki, ale podziwianie ich podczas spacerów, a przede wszystkim sporty zimowe. Mam je w genach.
– Chociaż z jej genów wynika… – wtrącił Andreas – to znaczy z badania haplogrupy DNA, że jest jakby mało tutejsza.
– Co to znaczy „mało tutejsza”? – zainteresował się Max.
– Bo u nas mamy w przewadze ludzi należących do haplogrupy raczej śródziemnomorskiej, a nie, choćby śladowo, do dziwnej R-jeden-a-jeden, która pochodzi gdzieś ze wschodniej Europy – wyjaśnił.
Eliza i Max wymienili spojrzenia.
– I jak to sobie tłumaczycie? – spytała ostrożnie Eliza.
– Kiedyś, to było krótko przed ślubem, zaczęłam drążyć, skąd pochodzą moi przodkowie, taka była wtedy moda, ale to pochłania strasznie dużo czasu… – zaczęła Chiara. – Więc Andreas, żeby ułatwić mi sprawę, zafundował nam obojgu stosowne testy. Jemu wyszło, że jest jak najbardziej tutejszy. Co prawda z żadnych testów nie może wyniknąć, skąd kto pochodzi, ale moje wyniki były zaskakujące i jeszcze bardziej zaciemniły mi obraz. Szukałam więc dalej. Wcześniej wydawało mi się, że moje gniazdo, i to od pokoleń, to stary dom w Lombardii, w Laveno-Mombello nad Lago Maggiore. Okazało się jednak, że jeden z przodków, kiedy był młody, kupił dom w Stresie w Piemoncie.
– Ach! To dlatego jesteście „przemytnikami”! – Eliza zachichotała, wykonując przy ostatnim słowie znany wszędzie gest cudzysłowu.
– Lubimy mówić o sobie w ten sposób i może stąd wzięła się w naszej rodzinie sympatia do starego filmu Przemytnik z Piemontu z początku lat pięćdziesiątych.
– Nie znam tego filmu. – Eliza pokręciła głową.
– Zapamiętaj tytuł, bo warto go obejrzeć. Grają w nim Ralf Vallone i Silvana Pampanini, cudowni aktorzy, ale chciałam zauważyć… – Chiara zamilkła na moment, sięgnęła do pudełka z czekoladkami, przez chwilę kręciła nad nim palcami, po czym wzięła jedną. Włożyła ją do ust i przymknęła oczy. – Poproszę jeszcze to… – rzuciła, zerkając pociesznie na męża, a jednocześnie wskazując butelkę z koniakiem. Kiedy napełnił kieliszki, uniosła swój, przewróciła oczami i spróbowała. – Pyszne. Uwielbiam.
– Ale Piemont… – przypomniała Eliza.
– Dom, w którym się urodziłam, stoi, jak wspomniałam, w Laveno-Mombello nad Lago Maggiore. – Chiara znów wskazała palcem okno. – Zawsze się dziwiłam, że ze strony dziadka Paola nikt nigdy do nas nie przyjeżdżał, a ze strony babci często. Podczas naszego wesela w moim rodzinnym domu ojciec wziął mnie, w ramach odpoczynku między tańcami, na spacer nad wodę i wskazał miasteczko po drugiej stronie. „Dziadek Paolo pochodził stamtąd, ze Stresy”, powiedział. Byłam zdumiona! Oczywiście wiedziałam, że Stresa leży formalnie w Piemoncie, i znałam też jej nazwę, bo trudno, żeby dzieci nie znały nazw tego, co widać po drugiej stronie ich cudownego Lago Maggiore – podkreśliła śpiewnie i przewróciła oczami. – Naprzeciwko naszego domu jest jeszcze jedna miejscowość, też leży w Piemoncie, a nie w Lombardii, i nosi nazwę Verbania. Może uda wam się kiedyś zawitać nad moje rodzinne Maggiore? – znowu śpiewnie podkreśliła nazwę jeziora, unosząc oczy, po czym zerknęła na gości. – Jako dzieci nie mieliśmy potrzeby bywać po jego drugiej stronie, bo cudów po naszej nie brakowało. – Ponownie sięgnęła do kartonika z pralinami, a potem uniosła kieliszek z alkoholem. – „To dlaczego nigdy tam nie byliśmy?”, spytałam wówczas ojca, stojąc nad brzegiem jeziora… Odparł, że jego ojciec pokłócił się z własnym ojcem o Azzurę, swoją ukochaną. Jego rodzice chcieli, żeby koniecznie wziął za żonę córkę ich przyjaciela ze Stresy, a on uparł się na Azzurę z drugiego brzegu. Wyklęli go, wydziedziczyli i to wszystko, powiedział mi ojciec. Dziadek Paolo, choć został wyklęty przez rodziców pochodzących z Piemontu, też lubił film Przemytnik z Piemontu, potem polubili go moi rodzice, a wreszcie moje pokolenie. – Wskazała na siebie.
– Piękna, chociaż trochę smutna historia – powiedziała z zadumą Eliza, Chiara przytaknęła.
– Pojechaliśmy z Andreasem do Stresy krótko po ślubie – podjęła. – Oczywiście rodzice dziadka Paola dawno już nie żyli, poznaliśmy za to przedstawicieli kolejnych pokoleń jego rodziny. Bardzo fajni ludzie i w ogóle nie znali tej historii. Odwiedzamy się teraz, bo stąd to tylko dwie i pół godziny drogi, ale najbardziej lubią tam bywać nasze dzieci. – Chiara na chwilę zamilkła, po czym zwróciła się do Elizy i Maxa: – Przez cały czas mówię o sobie, teraz kolej na was, opowiedzcie, skąd jesteście.
– Ja urodziłam się w Poznaniu… – zaczęła Eliza, po czym opowiedziała historię przenosin z babcią i mamą na Kaszuby, poszukiwań przez babcię korzeni, swoich studiów i poznania się z Maxem.
Tymczasem Andreas wyświetlił na ekranie telewizora mapę Google Earth, więc Eliza mogła wkrótce pokazać miejsca na Kaszubach, o których opowiada, a Chiara na chwilę wróciła do swojej historii, by pokazać, gdzie leżą Lago Maggiore, Laveno-Mombello, Stresa i Verbania.
– To teraz parę słów musi być o mnie… – odezwał się basem Max, wyszukując na mapie Amerykę Północną i Chicago. Teraz popłynęła opowieść o jego rodzicach i dzieciństwie. Zakończył ją opisem, jak oświadczył się Elizie u Delphine w Le Jardin de la Cathédrale w Troyes. – I to na razie wszystko, choć dalszy ciąg pewnie nastąpi.
Rozłożył pociesznie ręce i się uśmiechnął.
– Masz piękny pierścionek. – Chiara bezceremonialnie ujęła dłoń Elizy i wpatrzyła się w ozdobiony nim serdeczny palec.
– Znakomita robota! – pochwalił Andreas. – Małe cudo! – dodał, pokazując kółeczko z palców.
– Zna się na tym jak mało kto, bo jest poniekąd… jubilerem! – Chiara wydęła wargi. – Macie jakieś zdjęcia, a może film z oświadczyn?! – zapytała nagle, po czym nie wiedzieć czemu wybuchnęła śmiechem.
Zaskoczona Eliza z pewnym ociąganiem zaprzeczyła.
– Gdy się oświadczałem, miałem zajęte i ręce, i… głowę. – Max rozłożył zabawnie ramiona.
– A ja, co może was zaskoczyć, mam zdjęcia z tego podniosłego aktu i nawet krótki film – oznajmiła niespodziewanie Chiara, robiąc maślane oczy. – Przesyłka dotarła do mnie mejlem wczesnym popołudniem – dodała.
Eliza wcisnęła się w oparcie krzesła, a gospodyni, jak gdyby nigdy nic, sięgnęła do pudełka z pralinkami, wskazała Andreasowi pusty kieliszek, kiedy zaś go napełnił, najpierw zachwyciła się bukietem trunku, następnie podniosła do ust.
– Możesz go teraz odtworzyć – rzuciła do męża, jednocześnie posyłając gościom uśmiech.
Wkrótce na ekranie telewizora pojawił się film – Delphine podchodzi z tacą do owalnego stolika w ogrodzie, na którym stoją zapalone świece. Siedzą przy nim naprzeciwko siebie Eliza i Max. Delphine nalewa im do kieliszków szampana, uśmiecha się i odchodzi wolnym krokiem. Max spogląda na Elizę, coś do niej mówi i podnosi metalowy klosz z patery, którą na tacy wraz z szampanem przyniosła gospodyni. Na paterze ukazuje się szkarłatne pudełeczko w kształcie serca, Eliza przykłada dłonie do policzków. Max uchyla wieczko pudełka, na co Eliza składa przed sobą ręce jak do modlitwy. On kładzie przed nią pudełeczko, a ona drżącymi palcami wyjmuje z niego pierścionek. Max znowu coś mówi, wstaje, a potem przed nią klęka. Eliza coś odpowiada, Max wstaje i nakłada jej pierścionek na palec. Choć słów obojga nie dało się usłyszeć, scena była wyjątkowo czytelna. Po chwili młodzi długo się całują, a potem znowu coś do siebie mówią. Wreszcie się obejmują, w zakończeniu filmu widać na zbliżeniu ramię Maxa, na którym spoczywa dłoń Elizy z pierścionkiem.
Eliza, oglądając film, wyglądała na wzruszoną. Jej dłoń powędrowała do dłoni Maxa.
– Teraz będą jeszcze zdjęcia – oznajmiła Chiara.
Eliza przytuliła się do Maxa. Nie mogła wykrztusić słowa. Andreas przełączał kolejne fotografie, a oni siedzieli jak zahipnotyzowani. Ostatnie zdjęcie, jak na filmie, to zbliżenie ręki Elizy z pierścionkiem. Eliza objęła Chiarę.
– Jak to się stało… kto nakręcił ten film… i zdjęcia? – zapytała wzruszona.
– Delphine zdradziła waszą tajemnicę innym gościom swojego pensjonatu. Szczęśliwie zdarzyło się, że byli to jej dobrzy znajomi. Siedzieli z aparatami w zapadających ciemnościach na balkonie wychodzącym na ogród. – Zachichotała. – Trzy aparaty pracowały nad dokumentowaniem waszej uroczystości. – Wskazała ekran ze zbliżeniem dłoni Elizy z pierścionkiem. – Kiedy rano wyjechaliście, oni się spotkali i Delphine od wszystkich ściągnęła na komputer filmy i zdjęcia, obrobiła i dziś mi wysłała. A teraz to jest nasz prezent dla was: Delphiny i mój.
Po tych słowach Andreas wstał i wręczył Elizie krwistoczerwonego pendrive’a.
– Niesamowite! – Eliza była zachwycona. – Maksiu, mamy wszystko udokumentowane! Nie wyprzesz się, jakby co! – Zarzuciła mu ręce na szyję.
Potem bezwiednie podniosła swój kieliszek. Andreas podskoczył, żeby jej dolać. Przy stole na kilka chwil zapadło milczenie. Przerwał je pan domu:
– Powiem wam, że jesteście niezwykłymi gośćmi! Bywa u nas wiele osób, ale takich, z którymi chce się rozmawiać i rozmawiać bez żadnych zahamowań dotąd jeszcze nie było.
– Od godziny myślę o tym samym – uzupełniła słowa męża Chiara.
– Jakby co, to wszystko przez nią. – Max wycelował palcem w Elizę.
Ona nie pozostała mu dłużna.
– A ja uważam, że tak się dzieje przez niego – zripostowała natychmiast, śmiejąc się.
– Dobrze, że w przyrodzie występują takie cuda jak wy, i to w parach. – Chiara zachichotała i sięgnęła po pralinkę.
– A czego jeszcze dowiedziałaś się o dziadku Paolu? – spytała po chwili Eliza.
– Kiedy pojechaliśmy tam na kilka dni z dziećmi pomiędzy sezonem zimowym a wiosennym, spotkaliśmy się z wnukiem Paola i jego żoną. On jest w trakcie odtwarzania drzewa genealogicznego rodziny Bianchich. W jakiś sposób historię przodków Paola i jego dziadka już złożył. Okazało się, że przez wiele lat mieszkali w Dolinie Aosty. Prapradziadek Paola, bojąc się kary za przemyt, który wielu miejscowych uprawiało pomiędzy Sabaudią a Delfinatem, wyniósł się z Aosty do Stresy, gdzie wkrótce znalazł sobie dziewczynę. Wrósł w to miejsce, kupił dom, znalazł przyjaciół, a jeden z jego prawnuków, właśnie Paolo, ten od Azzury, nie chciał poślubić córki przyjaciela ojca, też ponoć ładnej. Uciekł do Laveno-Mombello. Ich przodkowie osiedlili się w Dolinie Aosty już w okresie wojen napoleońskich. Wcześniej mieszkali prawdopodobnie gdzieś w Alpach Lechtalskich.
– W Alpach Lechtalskich?! – Eliza aż podskoczyła.
– No… są takie Alpy. Jest bardzo dużo różnych nazw, choćby… – Chiara zmarszczyła czoło – …Alpy Bergamskie, Retyckie, Zillertalskie, Noryckie…
– Ale masz pojęcie, Chiaro, od czego pochodzi nazwa Alpy Lechtalskie?!
– Nie mam zielonego, tych nazw jest tyle, że trudno je spamiętać!
– Przez Alpy Lechtalskie przepływa rzeka Lech – powiedziała wolno i dobitnie Eliza. – A nazwa tej rzeki pochodzi od imienia dawnego króla Słowian, a właściwie Lechitów, Lecha Trzeciego Ariowista! – wykrzyknęła.
Chiara zmarszczyła czoło, jej oczy błądziły przez chwilę wokół stołu. Sięgnęła machinalnie do pudełka z pralinami, lecz po chwili cofnęła rękę i odwróciła się do Elizy.
– Nic nie rozumiem… O jakim królu mówisz i jaki on ma związek z Alpami Lechtalskimi? – Spoważniała, mierząc Elizę wzrokiem.
– Maksiu, proszę, powtórz to, co ci dzisiaj opowiedziałam o Augsburgu, Lechu Trzecim i tak dalej. – Eliza pogładziła go po ramieniu.
– Czy mógłbyś, Andreasie, znaleźć na mapie Augsburg? – Zwrócił się Max do gospodarza, a gdy ten spełnił jego prośbę. przejął mysz.
– Dawno, dawno temu…. – zaczął, Eliza się uśmiechnęła, gospodyni bezwiednie również.
Max powtórzył wiernie historię opowiedzianą wcześniej przez Elizę. Czasami ona wtrącała jakąś uwagę, prosiła, by powiększył mapę Augsburga, szukali mostu Lecha, nazw dzielnic, a potem Lechowego Pola. Chiara wpatrywała się w mapę, od czasu do czasu jej wzrok przenosił się na gości albo Andreasa. Kiedy wreszcie Max dotarł do sprawy haplogrup DNA, nachyliła się nad stołem i wpatrzyła w pusty kieliszek. Wreszcie wbiła wzrok w Elizę.
– No, to daliście mi teraz do myślenia… Bo może moi przodkowie nie odeszli na północ z Lechem Trzecim Ariowistem, tylko po prostu zostali w Alpach Lechtalskich?
W jej oczach malowało się pytanie.
– Któż to wie? Koncepcja w każdym razie niebanalna – odrzekła Eliza poważnym tonem.
– Moja historia rodowa w ogóle jest dziwna i trudna – powiedziała Chiara w zamyśleniu. – Teraz Szwajcarka z kantonu Vaud, kiedyś Włoszka, mieszkanka Lombardii, Piemontu, a dawno, dawno temu może mieszkanka Alp Lechtalskich? Kim ja w takim razie jestem?
– Posłuchajcie – Eliza popatrzyła uważnie na gospodarzy – ojciec mojej babci był Żydem. Jej biologiczna matka pochodziła z Wielkopolski, choć urodę miała śródziemnomorską. Babcia wyszła za mąż za mieszkańca Poznania. Nie mam pojęcia, co w tej rodzinie kryje się w zakamarkach genealogii. To wszystko jeszcze przede mną. – Eliza rozłożyła ręce. – Wiecie już coś o mnie, Max o sobie też sporo opowiedział, teraz poznajemy tajemnice Chiary, a czy twoja rodzina, Andreasie, także skrywa jakieś sekrety?
Utkwiła w nim spojrzenie, a w oczach miała wesołe iskierki. Andreas uderzył się w piersi.
– Uwierzcie mi, że nasza rodzina od kilku pokoleń mieszka wciąż w tym samym domu.
– Po mieczu czy kądzieli?
– Po mieczu, ale babka pochodziła… – zamyślił się – …z Arenzano, niewielkiego miasteczka nad Zatoką Genueńską. A wcześniej?! – Wydął usta. – No nie! To się narobiło!
– Ależ daliście mi do myślenia tą całą opowieścią związaną z Alpami Lechtalskimi – wyrwało się Chiarze. – Co ja mam teraz z tym wszystkim zrobić? – Jej wzrok przenosił się z Elizy na Maxa i z powrotem.
Jeszcze jedna pralinka, którą zgrabne palce Chiary wyłowiły z kartonika, jeszcze kilka minut rozmowy o Szwajcarii i Eliza z Maxem poszli wreszcie do swojego pokoju.
– Ależ oni są niesamowici! – powiedziała Eliza, kiedy wyszła z łazienki po kąpieli ubrana w kusą koszulkę w serduszka.
– Nasze historie rodzinne są ciekawe, ale ich również – potwierdził Max i teraz on poszedł do łazienki.
Eliza w tym czasie wyszła na taras, usiadła w foteliku i otuliła się kocem, wpatrując w wody jeziora. Stateczki już zawinęły do przystani, lecz wciąż paliły się na nich światła i widać było poruszających się ludzi. Gdzieniegdzie na promenadzie też dało się dojrzeć małe sylwetki spacerujących. Kolorowe punkciki świateł w domach, światła latarni na ulicach, promenadach i przystaniach ciągnęły się wzdłuż brzegu aż po horyzont. U mnie w Gdyni gra jeszcze muzyka, pomyślała. A nie, kończą o dwudziestej drugiej, poprawiła się. Klepnęła się lekko w czoło. Boże, mama! Szybko weszła do pokoju i chwyciła komórkę. Znów usiadła na tarasie i otuliła się kocem. Po chwili szybko wciskała klawisze.
Jesteśmy nieoczekiwanie wMontreux. Wdomu będziemy najpóźniej wniedzielę. Jutro zadzwonię. Uściski dla wszystkich. Pa.
Po wysłaniu wiadomości wpatrywała się w ekran. Wkrótce odezwał się początek melodii Most na rzece Kwai. Szybko ją wyłączyła. Wyświetliła się odpowiedź:
Gdzie was tam poniosło?! O pracy zapomniałaś?! Zadzwoń jutro, tylko znowu nie zapomnij. Pa dla was obojga.
Kochana Kasiula! Eliza objęła się ramionami. Żeby ona wiedziała, co mi się przydarzyło! Powiedzieć jej jutro czy poczekać do powrotu? Jej spojrzenie zatrzymało się na środku jeziora. Miała wrażenie, że w jego wodach dojrzała odbicie sierpa księżyca, więc po chwili skierowała wzrok w niebo. Dojrzała go wreszcie pomiędzy chmurami. Jak to mówi Felcia? Młody księżyc. Uśmiechnęła się. Musi być tutaj pięknie, kiedy Srebroń jest w pełni, przypomniała sobie wiersz Leśmiana.
Na ramionach poczuła delikatny dotyk dłoni Maxa.
– Przeżyć miałam dzisiaj tyle, że na tydzień by starczyło – powiedziała cicho, wsuwając swoje dłonie pod jego.
– A tak niewinnie się zaczęło. Mieliśmy być zupełnie gdzie indziej.
– Żałujesz?
– Nic a nic. Wystarczyła krótka wymiana myśli i wszystko się zmieniło.
– Widzę, że nie daje ci to spokoju.
– Uległem w dobrej sprawie.
Pochylił się nad nią i zanurzył usta w jej włosach.
– Bo pewnych miejsc nie da się zdobyć bez zburzenia wszystkiego do cna – wyszeptała.
– Czy twoje myśli i porównania nie popędziły aby gdzieś do Linii Zygfryda i Maginota? – zażartował.
– Jakby trochę… Maksiu.
– Przerabiasz mnie na swoją modłę?
– Nie, ty sam zmieniasz poglądy. Widzę to.
– Coś w tym jest, ale wiele się dzieje z twojej inspiracji – podkreślił. – Byłaś dzisiaj jak pancerna Linia Maginota, nie przepuściłaś nawet moich planów.
– W dobrej wierze.
– Zaczynam stawać się pacyfistą, choć może jednak jakiś mur uda mi się jeszcze dzisiaj skruszyć.
Poczuła, że dłonie Maxa powoli zsunęły się na jej piersi. Było jej dobrze, bezpiecznie. Rozpromieniła się.
– Maksiu, jak ja cię kocham – wyszeptała.
– Ja ciebie jeszcze bardziej, Elizo. Chodźmy już spać.
– Spać?! W takim miejscu?! – Zwróciła na niego oczy. – Możemy najwyżej pójść do łóżka. – Zachichotała.
– Zawsze precyzyjna. Nawet w takiej chwili – odparł i też zachichotał.
– Bo ja zawsze wiem, czego chcę… Od chwili gdy wróciłeś do Parchowa – uzupełniła.
Niebawem leżeli obok siebie, tuląc się i szepcząc, a do ich okna zaglądał młody Felciny księżyc.
Rankiem zdecydowali, że pójdą do miasta coś zjeść, a potem wybiorą się na przejażdżkę wokół jeziora. Chiara kręciła się po piętrze, jakby na nich czekała.
– Dobrze spaliście? – zagadnęła.
– Doskonale. Mnie uśpił rogalik na niebie – odrzekła Eliza, a gdy Chiara po słowie „rogalik” uśmiechnęła się od ucha do ucha, zachichotała. Max tylko pokręcił głową, ale też się uśmiechnął.
– Na głodnego nigdzie was nie puszczę, zresztą i tak zaplanowałam coś innego. – Uniosła rękę, widząc, że oboje chcą protestować. – Przez wasze opowieści długo w nocy nie spałam. Rozmawiałam z Andreasem chyba jeszcze ze dwie godziny. Poczytałam dzisiaj z rana o Augsburgu, o Lechitach, Słowianach, Ariach, Sarmatach, zobaczyłam, gdzie dokładnie leży wasze Parchowo. W życiu bym nie pomyślała, że to mnie może zainteresować… – Pokręciła głową. – Dobrze! Koniec gadania! Schodzimy na śniadanie! – zakomenderowała.
Eliza i Max zeszli za nią do salonu, gdzie stał stół nakryty do śniadania.
– Andreas w pracy, dzieci w szkole, a ja wybiorę się z wami na przejażdżkę. Ale tylko do południa, bo później mam zajęcie. Jednak wieczorem znowu się spotkamy – podkreśliła. – Kawa, herbata, śmietanka, soki, resztę widzicie. Chętnie coś z wami przegryzę, bo rano zdołałam zjeść tylko kęs bułeczki z kawałkiem sera.
– Właściwie to chcieliśmy się wybrać na wycieczkę, ale… – zaczął Max, próbując odnieść się do propozycji Chiary.
– Na wycieczkę możecie wybrać się po południu – przerwała mu ze śmiechem. – Najpierw pokażę wam kilka ciekawostek po tej stronie jeziora. Na trochę wjedziemy też do Francji. Aha! Pojedziemy moim samochodem, bo rzadko mam okazję jeździć, a tak lubię… – Zrobiła pocieszną minę.
– No dobrze, ulegamy twoim argumentom. – Eliza machnęła ręką. – Poza granicami Polski wolę, gdy prowadzi Max, chociaż to niby mój samochód. – Zerknęła na niego.
– Prawidłowo – skomentowała Chiara. – Ty masz oglądać, podziwiać, przeżywać. Dlatego ja też rzadko prowadzę, bo Andreas na ogół mnie wyręcza. Ale dzisiaj będę waszym przewodnikiem.
– A co nam pokażesz? – zainteresowała się Eliza.
– Miałam zamiar robić wam po drodze niespodzianki, jednak to i owo zdradzę już teraz, choć i tak będziecie potem zaskoczeni widokami, miejscami, obiektami. Tylko proszę, jedzcie! – zachęciła. – Na początek pokażę wam zamek Chillon wzniesiony na samym brzegu jeziora, niedaleko za Montreux. Stoi na skalistym cyplu. Został wybudowany w średniowieczu. Kompleks składa się z wielu budynków i ma trzy dziedzińce. Dzięki zamkowi przesmyk między Alpami a Jeziorem Genewskim stał się kiedyś obszarem obronnym, trudno było się tutaj przedostać. Historia zamku jest niezwykle burzliwa, w ciągu wieków w jego podziemiach raz było więzienie, a kiedy indziej arsenał. Wewnątrz można podziwiać malowidła z czternastego wieku, ale ponieważ byliście nad Loarą, możecie mieć na razie ich przesyt. – Spojrzała pytająco na Elizę, a ona potwierdziła jej przypuszczenie. – Zatrzymamy się więc tylko na kilkanaście minut, popatrzycie, porobicie fotki i szuu… – Chiara pomogła sobie gestem – pojedziemy dalej. – Zaśmiała się. – Zdradzę wam, że zamek ten odwiedził kiedyś nawet sam Byron, a na jednym z filarów wyrył swój podpis. Tylko go przypadkiem nie naśladujcie. – Złożyła dłonie i zrobiła zabawną minę.
– Już mi się podoba ta wycieczka – rzekła Eliza.
– A potem pojedziemy na południe, w stronę Alp, ale już nic więcej wam nie powiem, bo wyprawa przestanie być ciekawa.
Chiara energicznym ruchem palców zasznurowała sobie usta.
– Zaczęłam dzisiaj prowadzić notatki związane z Lechem, tamtym królem – wróciła nieoczekiwanie do swoich wcześniejszych słów. – Poszukiwałam w Augsburgu i wokół niego nazw z nim związanych. Zamierzam wkrótce wybrać się do Stresy, żeby opowiedzieć o tym wszystkim rodzinie. Ależ będą zdziwieni!
– A o śladach haplogrupy R-jeden-a-jeden w twoich testach DNA coś już im mówiłaś? – spytała Eliza.
– Wspominałam, ale oni nie zwrócili na to uwagi. Zresztą ja również. Teraz będą musieli! No dobrze… – zerknęła na zegar – ponieważ nasza wycieczka może nam zająć około czterech godzin, powinniśmy już ruszać. Jesteście gotowi czy jeszcze musicie iść po coś na górę?
– Wszystko mamy – zapewnił Max.
Wychodząc na dwór, Eliza obejrzała się za siebie.
– Wiem, o czym myślisz – rzuciła Chiara. – Że nie zamknęłam drzwi i takie tam.
– No tak.
– Inni goście są jeszcze w pokojach, a poza tym w drugiej części domu jest kuzynka Andreasa, Grazia. Ona ogarnie zaraz salon, bo ją o to poprosiłam.
– Aha!
Kiedy ruszyli, Chiara, inaczej, niż wcześniej zapowiadała, skierowała się w stronę centrum Montreux.
– Na początek wycieczki dobrze nam zrobi kilka minut spaceru. Przywitacie się na Place du Marché z Freddiem Mercurym, bo on w pewnym sensie stał się symbolem naszego miasta.
– O! – zdołała wykrztusić zaskoczona Eliza. Była to zarówno pochwała pomysłu Chiary, jak i mającego nastąpić przeżycia. Objęła ciepłym wzrokiem Lombardkę o blond włosach i błękitnych oczach, wymieniły uśmiechy.
W trakcie krótkiej jazdy podziwiali piękne zadbane miasto, eleganckie budynki hoteli i szykownych pensjonatów. Chiara sprawnie manewrowała i wkrótce znalazła miejsce do zaparkowania.
– Zapamiętaj ten niewielki parking, Max, bo przyjezdni na ogół o nim nie wiedzą, a wam może się ta wiedza przydać w drugiej części dnia.
Max na chwilę przystanął i obrócił się wokół własnej osi.
– Zapisałem w pamięci! – rzucił dziarsko i przyłożył dłoń do skroni, jakby meldował przełożonemu.
– Zasalutowałeś jak amerykański żołnierz – prychnęła Chiara, spojrzenia Elizy i Maxa przez mgnienie oka się spotkały.
– Coście tak spoważnieli?
– Zapomniałem się na moment – westchnął Max i znów czujnie się rozejrzał. Zerknął na Elizę, potem przeniósł wzrok na Chiarę i nabrał powietrza w płuca. – Przez ostatnie pięć lat byłem w wojsku – powiedział na jednym wydechu. – Wczoraj o tym nie mówiłem, a dzisiaj też nie bardzo chcę – dodał nieco posępnie i zmusił się do uśmiechu. – Ale pamięć do terenu czy do map mam doskonałą, i o to ci chodziło, prawda?
– Tak, właśnie o to. – Chiara pokiwała ze zrozumieniem głową i ruszyli dalej. – Oto i nasz Freddie! – oznajmiła po chwili marszu w milczeniu, kiedy ich oczom ukazał się trzymetrowy posąg znanego wokalisty, z charakterystycznie zaciśniętą pięścią w górze.
– Made in Heaven! – wyrzuciła z siebie pełnym głosem Eliza, nie mogąc się powstrzymać od wykonania podobnego jak Freddie gestu.
– Dokładnie – potwierdziła Chiara. – Takie właśnie zdjęcie było na okładkach jego albumu. Niedaleko stąd, w małej chacie nad jeziorem, komponował do niego utwory. Tutaj, w Montreux, nagrał także płytę.
– Ależ świetny pomnik! – Eliza obeszła go wokół i dotknęła figury.
Potem ustawiła się w pozie Freddiego przy pomniku, następnie objęła Chiarę, a później Maxa. Kolejno robili sobie fotki. Po tej spontanicznej sesji odeszli kilka metrów na bok i przyglądali się najpierw pomnikowi, a potem wzrok całej trójki przeniósł się na jezioro.
– Niektórzy mówią, że jego prochy zostały wsypane do wody – powiedziała cichym głosem Chiara; jej wyciągnięta w kierunku jeziora ręka zawisła na kilka chwil w powietrzu. – Nie wiem, czy to prawda, czy tylko umyślnie puszczona legenda – dodała po kilku sekundach milczenia.
– To by do niego pasowało – zauważyła Eliza.
– Tak. Był doskonałością muzyczną w każdym calu i jednocześnie charyzmatyczną osobowością – podkreśliła Chiara. – Tutaj bywały też inne sławy, jak wspomniany już dzisiaj Byron, czy później cesarzowa Sissi, a z bliskich jemu i grupie Queen… – wskazała pomnik – …choćby zespół Rolling Stones z Mickiem Jaggerem. Ale Montreux to głównie doroczny lipcowy festiwal jazzowy. Nie jestem specjalną fanką jazzu, ale odkąd tu mieszkamy, co roku bywamy na jednym z koncertów.
– Ja też raczej do pasjonatek jazzu się nie zaliczam, ale byłam z Igorem w Sulęczynie… – pochwaliła się w rewanżu Eliza, lecz nagle zamilkła i zasłoniła dłonią usta i zerknęła na Maxa.
– Igor to przyjaciel Elizy. Bardzo go lubię – wyjaśnił spokojnie Max, Eliza uśmiechnęła się niepewnie.
Chiara przypatrywała się obojgu z zainteresowaniem. Już chciała o coś spytać, ale odezwała się Eliza:
– Kiedy trafiłyśmy z babcią i mamą na Kaszuby, Igor stał się moim przewodnikiem. Zaprzyjaźniliśmy się. Byliśmy razem w Sulęczynie na cudownym jam session muzyków biorących udział w corocznej imprezie nazywanej Jazz w Lesie. To niedaleko Parchowa, które pokazywałam wczoraj na mapie – dopowiedziała. – Dzień wcześniej miał tam koncert Nigel Kennedy.
– Znam go. Oglądałam i słuchałam go u nas. – Chiara wskazała palcem miasto i przez chwilę mierzyła wzrokiem Elizę i Maxa. – Jesteście cudowną parą – dodała z czarującym uśmiechem.
Eliza wsunęła piąstkę w dłoń Maxa, a on nachylił się i musnął ustami jej włosy.
– Na prawym brzegu leży Lozanna. – Chiara wskazała w tamtym kierunku. – Około trzydziestu kilometrów stąd, ale zobaczymy ją dopiero, gdy ruszymy trochę wyżej – wyjaśniła. – To od dawien dawna rywal Genewy, z malowniczą Starówką oraz Muzeum Olimpijskim. Lozannę nazywają szwajcarskim San Francisco. Ma podobny układ ulic: raz biegną stromo w dół, żeby po chwili piąć się w górę. Tamtejsze życie towarzyskie i kulturowe toczy się, podobnie jak w Kalifornii, w klubach i kawiarniach. Na krańcu jeziora, naszego rogalika – mrugnęła do Elizy – leży Genewa. O niej,
w sensie politycznym, pewnie sporo wiecie, ale dla turystów to głównie ogromna fontanna… – uniosła wysoko rękę, a dodatkowo stanęła na palcach – …ale także katedra Saint Pierre, ratusz, pomnik reformacji, wiele muzeów, festiwale, w tym filmowy – wyliczała. – To wszystko poznałam dzięki Andreasowi, którego rodzina posiada w niedalekim Versoix duży pensjonat. Są też udziałowcami tamtejszej znanej fabryki czekolady Favarger, która powstała sto osiemdziesiąt lat temu, dzięki czekoladowej historii miłosnej – oblizała się – którą zaraz opowiem. Pewnego razu młody zegarmistrz zakochał się w córce producenta czekolady z Genewy. Polubił i czekoladę, i dziewczynę, a że do czekolady garnął się wyjątkowo, za sprawą teścia szybko poznał jej tajniki. Gdy poślubił dziewczynę, zaczął, zamiast kręcić wskazówkami, coraz lepiej kręcić masę czekoladową. Z czasem powstała fabryka, która kultywuje tradycję produkcji czekolady według starych receptur. Co prawda trzy lata temu rodzinny zarząd dopuścił do interesu bogatego Chorwata, lecz umowa z nim i zachowane przez rodzinę udziały gwarantują, że tradycja nie zostanie zarzucona.
– Ależ słodka historia! – pisnęła Eliza.
– Chociaż niektórzy mówią, że Favarger to najlepsza szwajcarska czekolada, ja lubię produkty także innych firm, a szczególnie najróżniejsze pralinki. – Chiara oblizała się rozkosznie, a Eliza zachichotała. – Mój Andreas nie garnął się specjalnie do produkcji czekolady, bo już od dziecka miał pociąg do zegarków i jubilerstwa, to po przodku – wskazała na drugą stronę jeziora – ponieważ ja ciągle szukałam zajęcia, a tam go dla mnie nie było, po niecałym roku od ślubu rodzina zafundowała nam ten dom, a w jego części zorganizowaliśmy pensjonat.
– Ale ty byłabyś cudowną wizytówką takiej fabryki – zauważył Max.
– Przyznam się, że stryj Andreasa miał taki plan, nawet zorganizowano ze mną i wyrobami firmy sesję zdjęciową, ale ja, niewdzięcznica, odrzuciłam rolę ambasadorki fabryki. Pokazywanie się, bywanie to nie dla mnie. Znaleźli inną dziewczynę w rodzinie, ciemnowłosą kuzynkę, i ona z tego zadania wywiązuje się znakomicie. A ja jestem wolna! – Wyrzuciła ręce w górę.
– Jesteś fantastyczna! – wykrzyknął Max, Eliza zmierzyła go wzrokiem.
– Wiem o tym… – Chiara zabawnie przewróciła oczami – …ale wolę swój dom, Rosalię i Paula, no i oczywiście Andreasa – dodała po chwili zniewalającym tonem. – Skoro już wiecie, gdzie stoi Freddie…
– Na Place du Marché – wtrącił bystro Max.
– Właśnie – pochwaliła go Chiara. – Więc po południu już tutaj nie zginiecie. A teraz w drogę.
Po chwili wyjechali z centrum i zaczęli się wspinać serpentynami. Jezioro to znikało, to pojawiało się między szpalerami drzew.
– Zanim pojedziemy dalej, musicie zobaczyć nasze cudo w całości. – Wskazała taflę jeziora, która znowu wyłoniła się na jednym z zakrętów. – Ta droga prowadzi do miejscowości Caux, leżącej na wysokości tysiąca metrów nad poziomem morza. Dalej, czyli na szczyt Rochers de Naye – wskazała go – który o prawie pięćdziesiąt metrów przekracza wysokość dwóch kilometrów, można dotrzeć tylko kolejką zębatą albo pieszo.
– A więc jest trochę wyższy niż nasz Giewont – zauważył Max.
– Powiedziałeś „nasz”?! – Eliza odwróciła się w stronę tylnego siedzenia. – Jakiś ty kochany! – Pogładziła Maxa po dłoni.
– Moglibyśmy wjechać kolejką z samego dworca w Montreux, ale przy pierwszej waszej wizycie tutaj szkoda na to czasu – rzuciła Chiara. – Może kiedy przyjedziecie następnym razem? Jakby co, kolejka jeździ przez cały rok! – dodała.
Wreszcie zatrzymali się i wysiedli z samochodu. Widok na jezioro był częściowo zasłonięty drzewami. Chiara rzuciła okiem na stopy Elizy i swoje, a potem przeniosła wzrok na niewielkie wzniesienie kilkadziesiąt metrów od nich.
– Stamtąd można zrobić najlepsze z tej strony zdjęcia jeziora, ale obie nie mamy stosownego obuwia. Tylko Max o tym pomyślał.
– Wybrałyście się w góry w sandałkach?! – Max zarżał.
– To dlaczego mi nie przypomniałeś, skoro sam włożyłeś adidasy? – nasrożyła się Eliza.
– Bo od rana spoglądałem ci w oczy i… na śmierć o tym zapomniałem. – Znowu wybuchnął śmiechem.
– No to stracimy okazję. – Eliza ogarnęła wzrokiem jezioro, zrobiła kilka kroków po trawiastym poboczu drogi, ale pokręciła głową. – Jest za dużo wilgoci, kamienie, nie da się. – Wskazała swoje sandałki.
– Jeśli obiecacie, że mnie tutaj nie zostawicie, to za kwadrans wrócę! – Max zerknął na Elizę i Chiarę, które wymieniły spojrzenia.
– Obiecuję! – zadeklarowała Chiara.
– Nie mam wyjścia. – Eliza prychnęła wesoło.
Max zabrał z samochodu aparat fotograficzny i ruszył w kierunku wzniesienia.
– Kochany ten twój Max – powiedziała Chiara, odprowadzając go wzrokiem. – Mam wrażenie, że my obie jesteśmy pokrewnymi duszami… – Urwała nagle, bo Eliza, która wcześniej także spoglądała za Maxem, raptownie przeniosła na nią wzrok.
– Pokrewnymi duszami?! – spytała.
Chiara kiwnęła głową.
– Czy wiesz, że kiedyś w mojej rozmowie z Dianą padły takie same słowa? – Eliza potarła palcem czoło. – W każdym razie nawiązałyśmy do Ani z Zielonego Wzgórza – dodała po chwili milczenia. Chiara skinęła głową, że o to jej chodziło. – Diana to cudowna dziewczyna, przyjaciółka, która nieszczęśliwie zakochała się w Igorze.
– W tym Igorze?! – Chiara wskazała palcem nieokreślone miejsce, gdyż zabrakło w pobliżu pomnika Freddiego, przy którym pierwszy raz usłyszała to imię.
– Tak, w tym samym. Ja też na początku trochę się w nim zadurzyłam, no wiesz.
Chiara nieoczekiwanie dotknęła jej ust palcem.
– Poczekaj. Najpierw ja ci coś opowiem. – Wymusiła wzrokiem zgodę Elizy. – W moim Laveno-Mombello zakochałam się we Francescu. Ciemnowłosy chłopak, przez okrągły rok opalony, ganialiśmy prawie od dziecka po okolicznych placach, podwórkach, przesiadywaliśmy na schodach przed domami czy na pomostach nad jeziorem, a zresztą codziennie chodziliśmy razem do szkoły. Długo o nim nie myślałam w ten sposób – wskazała swoje serce – ale wiesz… któregoś dnia w tańcu nastąpiło przypadkowe dotknięcie ciał, potem zdarzył się pocałunek, jeszcze potem… stało się to najważniejsze – wyznała, a na jej ustach pojawił się melancholijny uśmiech. – Wkrótce poszedł do wojska. Służył na okrętach, na Sycylii. Przez pierwsze pół roku nie przyjeżdżał do domu. Minęła jesień, potem zima. Pojawił się na przedwiośniu na krótki trzydniowy urlop. Musiały nam wystarczyć spacery, bo jeszcze był chłód. Rozumiesz?! – Spojrzała w oczy Elizy, a ta skinęła głową. – Przyszła wiosna, a potem lato. Nici z urlopu, tylko rzadkie listy. Pisać nie lubił. Pojawił się za to niespodziewanie Andreas. – Uśmiechnęła się mimo woli. – Inny typ urody, wysportowany, ciemny szatyn o piwnych oczach, trochę poważniejszy niż Francesco, choć też wesoły. Poznałaś go już od tej strony. – Mrugnęła do Elizy. – W ciągu dnia widywałam go na plaży, a potem najczęściej na żaglówce. Wpadliśmy sobie w oko. Zawsze szukał mnie wzrokiem, a ja jego. W sobotę poszłam z przyjaciółkami na tańce, on też tam był. Kiedy mnie wypatrzył, przyszedł poprosić mnie do tańca. Opierałam się, bo wiesz… Francesco… ale przyjaciółki mnie wypchnęły. Okazało się, że ma znakomite wyczucie rytmu. Niespodziewanie zagrali naszą ludową melodię, monferrinę. Rozejrzał się i już wiedział, jakie są podstawowe kroki. Tańczyliśmy jak w uniesieniu, bo on wymyślał coraz to nowe figury, kroki, a wszyscy za nami powtarzali. Otoczyli nas inni tańczący, często tak się u nas dzieje podczas tańców. Potem były oklaski. Zatańczyliśmy jeszcze kilka razy tego wieczoru, ale już do muzyki współczesnej. Dużo by mówić, ale zakochałam się w nim. Zresztą strzała Amora trafiła nas oboje. Zaprosił mnie do siebie do Versaix. Moi rodzice dziwnie na mnie spoglądali, ale w efekcie się zgodzili. Teraz wiem, że tata mógł wtedy pomyśleć o Azzurze i Paolu… – Pokiwała głową. – Francesco przyjechał na urlop zimą i… znowu nic. – Rozłożyła ręce, Eliza spojrzała ze zrozumieniem. – A Andreas następnej wiosny mi się oświadczył, no i latem wzięliśmy ślub. Wyjechałam z Laveno-Mombello i teraz, tak jak wczoraj słyszałaś, wolę bywać w Stresie. Nie chciałabym się spotkać z Francesco, choć pewnie kiedyś to nastąpi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki