Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Młoda dziennikarka Annika Bengtzon odbywa staż w jednym ze sztohholmskich tabloidów i marzy o tym, by dostać stałą pracę. Pod nieobecność redakcyjnej koleżanki odbiera telefon – anonimowy świadek donosi, że na jednym z miejskich cmentarzy znalazł zwłoki młodej kobiety. Dla Anniki może to być wielka szansa. Nagłośnienie zdarzenia i rozwiązanie kryminalnej zagadki pomogłoby jej karierze zawodowej.
Annika postanawia samodzielnie wytropić mordercę. Wkracza w świat sztokholmskich seksklubów i szemranych interesów. Wszystko wskazuje na to, że w zabójstwo zamieszany jest znany polityk. Annika wkrótce odkrywa, że ma towarzystwo – ktoś śledzi każdy jej krok…
Liza Marklund – popularna szwedzka powieściopisarka i dziennikarka, autorka wielu powieści kryminalnych. Popularność przyniósł jej cykl o dziennikarce detektywce Annice Bengzton. Kilka z powieści w tej serii zostało sfilmowanych. Przez dziesięć lat pracowała jako reporterka śledcza, a potem przez pięć lat jako redaktorka prasowa i telewizyjna. Aktualnie kręci filmy dokumentalne dla telewizji i pisze dla różnych gazet. Zajmuje się tematami związanymi z prawami kobiet i dzieci. Prowadzi kampanie przeciw przemocy wobec kobiet, bierze też aktywny udział w społecznych debatach dotyczących problemów demograficznych Norrlandii. Jest także ambasadorką dobrej woli UNICEF.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 444
Pierwsze, co zobaczyła, to damskie majtki wiszące na krzaku. Powiewały ledwo zauważalnie, jaśniejąc łososiowym różem na tle parującej zieleni. Jej pierwszą reakcją była złość. Że też ci młodzi niczego nie uszanują. Nawet umarli nie mogą spoczywać w spokoju.
Zatopiła się w rozmyślaniach nad upadkiem społeczeństwa, podczas gdy pies wędrował dalej obok żelaznego parkanu. Podążała za zwierzakiem wzdłuż południowej strony cmentarza, minęła małe drzewka i wtedy zobaczyła jedną nogę. Oburzenie pogłębiło się: bezczelne dziewuchy! Widywała je, kiedy wieczorami spacerowały po chodnikach, skąpo ubrane, mówiące podniesionymi głosami, wręcz zachęcały facetów. Upał nie był żadnym usprawiedliwieniem.
Pies zostawił balaska w trawie koło parkanu. Odwróciła wzrok i udała, że nic nie widzi. Nikogo nie było tak wcześnie rano. Po co schylać się z torebką i udawać?
– Chodź, Jesper – zachęcała psa, pociągając go w kierunku wybiegu we wschodniej części parku. – No chodź, maleńki, serdeńko moje…
Kiedy odchodziła od ogrodzenia, rzuciła okiem przez ramię. Nogi nie było już widać, zasłoniło ją bujne listowie parku.
Dzisiaj znów będzie upał, już to czuła. Pot spływał jej po czole, mimo że słońce ledwo zdążyło wstać. Oddychała ciężko, idąc pod górę. Pies ciągnął smycz. Język zwisał mu tak, że dotykał trawy.
Jak można położyć się spać na cmentarzu, w miejscu spoczynku zmarłych? Czy to właśnie był cel feministek: móc tak się zachowywać, bez szacunku?
Wciąż była poruszona. Ciężka droga pod górę dodatkowo pogorszyła jej humor.
Powinnam pozbyć się psa, pomyślała i natychmiast ogarnęły ją wyrzuty sumienia. Chcąc zrekompensować złe myśli, schyliła się, żeby odpiąć smycz i wziąć zwierzę na ręce. Pies wyswobodził się i pognał za wiewiórką. Westchnęła. Jej troska okazała się zbyteczna.
Z kolejnym westchnieniem opadła na ławkę, podczas gdy Jesper pobiegł za wiewiórką i teraz gonił ją do upadłego. Po chwili jednak miał już dość i szczekając, usadowił się pod drzewem, na którym schował się mały gryzoń. Siedziała, czekając, aż pies się znudzi, wstała i poczuła, że materiał sukienki lepi się jej do pleców. Myśl o ciemnych plamach wzdłuż kręgosłupa powodowała skrępowanie.
– Jesper, maleńki, serdeńko moje, pieseczku…
Wymachiwała plastikową torbą pełną psich smakołyków i krótkonogi bulterier ruszył w jej kierunku. Ze zwisającym, dyndającym językiem wyglądał, jakby się śmiał.
– Tak, tego chciałeś, dobrze wiem, kochanieńki…
Dała psu całą zawartość torby i przy okazji wzięła go znów na smycz. Pora wracać. Jesper dostał swoje. Teraz jej kolej, na kawę i pszenną bułeczkę.
Pies jednak wcale nie zamierzał wracać. Znów zobaczył wiewiórkę i wzmocniony łakociami gotów był na nowo podjąć polowanie. Protestował głośno, ze złością.
– Nie chce mi się już spacerować – powiedziała zrzędliwie. – Chodź!
Poszli okrężną drogą, żeby uniknąć stromego trawiastego zbocza, które opadało w stronę domu. Pod górę jakoś sobie radziła, ale przy schodzeniu zawsze bolały ją kolana.
Znajdowała się naprzeciwko północno-wschodniego narożnika parku, kiedy zobaczyła ciało. Spoczywało otoczone dziko rosnącą zielenią cmentarza, lubieżnie wyciągnięte za częściowo zburzonym granitowym nagrobkiem. Fragment gwiazdy Dawida leżał tuż obok głowy. Wtedy dopiero pojawił się strach. Ciało było nagie, zbyt nieruchome i białe. Pies wyrwał się i pobiegł w kierunku parkanu, smycz tańczyła za nim niczym wściekły wąż.
– Jesper!
Udało mu się przecisnąć między dwoma prętami, ruszył w kierunku martwej kobiety.
– Jesper, chodź tutaj!
Krzyczała na tyle głośno, na ile miała odwagę, nie chciała przecież obudzić okolicznych mieszkańców. Wiele osób spało przy otwartych oknach w tym upale, murowane śródmiejskie kamienice nie zdążyły się ochłodzić w czasie krótkich nocy. Nerwowo grzebała ręką w plastikowej torbie, ale łakocie się skończyły.
Bulterier zatrzymał się koło kobiety i bacznie się jej przyglądał. Po chwili zaczął węszyć, najpierw ostrożnie, potem z coraz większym podnieceniem. Kiedy dotarł do narządów płciowych kobiety, nie mogła się już opanować.
– JESPER! Masz natychmiast tu przyjść!
Pies spojrzał na nią, ale ani myślał jej słuchać. Podszedł natomiast do głowy kobiety i zaczął obwąchiwać jej ręce, które spoczywały obok twarzy. Ku swojemu przerażeniu zobaczyła, że pies zaczyna gryźć palce kobiety. Poczuła, że robi się jej niedobrze, i chwyciła się czarnych, żelaznych prętów. Ostrożnie przesunęła się w lewo, schyliła i zajrzała między nagrobki. Z odległości dwóch metrów spojrzała w oczy kobiety. Były jasne i nieco mętne, nieme i zimne. Miała dziwne uczucie, że dźwięki wokół niej zniknęły, tylko w lewym uchu pojawił się brzęczący szum.
Muszę zabrać stąd psa, pomyślała.
Nie mogę nikomu powiedzieć, że Jesper nadgryzł ciało.
Uklękła i wsunęła rękę między pręty tak daleko, jak tylko mogła. Jej rozczapierzone palce wskazywały prosto na martwe oczy kobiety. Ryzykowała, że jej grube ramię utkwi między prętami, ale dosięgła rączki smyczy. Pies zawył, kiedy pociągnęła za skórzany pasek. Nie chciał puścić zdobyczy, w psim pysku tkwił kawałek ciała, które przesunęło się trochę.
– Ty durny, wstrętny psie!
Z głuchym łoskotem, ujadając, uderzył o żelaz ny parkan. Drżącymi rękami zmusiła Jespera, żeby się cofnął i przeszedł między prętami. Niosła go, ściskając jak nigdy dotąd mocno obiema rękami wokół brzucha. Schodziła szybko w stronę ulicy, obcas poślizgnął się na trawie, naciągnęła sobie mięsień w pachwinie.
Dopiero kiedy zamknęła za sobą drzwi mieszkania i zobaczyła farfocle w pysku psa, zaczęła wymiotować.
Część pierwsza
Siedemnaście lat, cztery miesiące i szesnaście dni
Myślałam, że miłość jest dla innych, dla tych, których widać i którzy są kimś. Moja pomyłka rozbrzmiewa we mnie śpiewem, wybucha szczęściem. On mnie pragnie.
Upojenie, pierwszy dotyk, grzywka, która opadła mu na oczy, kiedy na mnie spojrzał, zdenerwowany, wcale niezadufany w sobie. Jasność: wiatr, światło, poczucie pełnej doskonałości, chodnik, gorąca ściana domu.
Dostałam tego, którego chciałam.
Jest w centrum zainteresowania. Pozostałe dziewczyny śmieją się i flirtują z nim, ale nie jestem zazdrosna. Ufam mu. Wiem, że jest mój. Widzę go z drugiego końca pokoju, jasne rozświetlone włosy, ruch, którym odgarnia je do tyłu, silna ręka, moja ręka. Pierś ściska się, opasuje mnie szczęście, tracę oddech, mam łzy w oczach. Światło zostaje na nim, czyni go mocnym i pełnym.
Mówi, że nie poradzi sobie beze mnie.
Wrażliwość tkwiąca tuż pod powierzchnią jego gładkiej skóry. Leżę na jego ręku, a on wodzi palcem po mojej twarzy.
Nigdy mnie nie opuszczaj,
mówi,
nie potrafię bez ciebie żyć.
A ja obiecuję.
– MARTWA DZIEWCZYNA leży w Kronobergsparken.
Głos był zdyszany, skołowaciały język zdradzał regularne zażywanie amfetaminy. Annika Bengtzon oderwała na chwilę wzrok od monitora, próbując wymacać ołówek w bałaganie na biurku.
– Skąd to wiesz? – spytała nazbyt sceptycznie.
– Bo stoję tutaj obok, kurde!
Głos przeszedł w falset, Annika odsunęła nieco słuchawkę od ucha.
– No ale jak to martwa? – powiedziała, słysząc, jak idiotycznie to zabrzmiało.
– Po prostu martwa, trup, do cholery! Martwa jak trup!
Annika rozejrzała się niepewnie po redakcji. Gwóźdź, szef wiadomości, siedział przy biurku i rozmawiał przez telefon, Anne Snapphane siedziała przy biurku naprzeciwko niej, wachlując się skoroszytem, Foto-Pelle stał przy stole redakcyjnym i stukał w maca.
– No tak – powiedziała i znalazłszy długopis w pustym kubku do kawy, chwyciła starą depeszę agencyjną i zaczęła notować coś na odwrocie.
– W Kronobergsparken, tak?
– Za nagrobkiem.
– Za nagrobkiem?
Annika usłyszała, że mężczyzna zaczął płakać. Odczekała w milczeniu kilka sekund. Nie wiedziała, jak dalej prowadzić rozmowę. Dreszczowiec, czyli tak naprawdę redakcyjna gorąca linia, nazywana jednak przez wszystkich w redakcji Dreszczowcem, opanowany był głównie przez żartownisiów albo świrów. Tym razem był to zdecydowanie kandydat do tej drugiej kategorii.
– Halo…? – odezwała się ostrożnie.
Mężczyzna wytarł nos. Wziął kilka głębokich oddechów i zaczął opowiadać. Anne Snapphane obserwowała Annikę z drugiej strony biurka.
– Że też chce ci się odbierać te telefony – powiedziała, kiedy Annika odłożyła słuchawkę. Ta nie zareagowała, tylko dalej bazgrała coś na depeszy. – Muszę kupić jeszcze jednego loda, inaczej umrę. Przynieść ci coś z kawiarni? – spytała, wstając.
– Najpierw muszę coś sprawdzić – odparła Annika, po czym podniosła słuchawkę i wybrała bezpośredni numer do Centrum Ratunkowego. Wszystko się zgadzało. Cztery minuty wcześniej zgłoszono przypadek śmierci przy Kronobergsgatan.
Podniosła się i z depeszą w garści poszła do działu wiadomości. Gwóźdź wciąż rozmawiał przez telefon, nogi miał wyciągnięte na biurku. Annika stanęła wyzywająco tuż przed nim. Szef podniósł wzrok, poirytowany.
– Podejrzenie morderstwa, młoda dziewczyna – powiedziała Annika, machając wydrukiem z komputera.
Gwóźdź zakończył rozmowę, odkładając natychmiast słuchawkę, a następnie opuścił nogi na podłogę.
– To wiadomość agencyjna? – spytał zdziwiony, spoglądając na monitor.
– Nie, z Dreszczowca.
– Potwierdzona?
– Centrum Ratunkowe też ją dostało, tylko tyle wiem.
Gwóźdź powiódł wzrokiem po redakcji.
– Okej. Kogo mamy na stanie?
Annika zaczerpnęła powietrza.
– To moja informacja – powiedziała z naciskiem.
– Berit! – zawołał Gwóźdź, wstając. – Morderstwo tegorocznego lata!
Berit Hamrin, jedna ze starszych reporterek gazety, wzięła torebkę i podeszła do biurka.
– Gdzie jest Carl Wennergren? Pracuje dzisiaj?
– Nie, ma wolne, żegluje wokół Gotlandii – wyjaś niła Annika. – To moja wiadomość, ja ją przyjęłam.
– Pelle, zdjęcia! – krzyknął Gwóźdź w kierunku fotoreporterów.
Fotoedytor podniósł do góry kciuk.
– Bertil Strand! – zawołał.
– W porządku – powiedział szef wiadomości i zwrócił się do Anniki. – Co mamy?
Annika spojrzała na swoje nabazgrane notatki i nagle poczuła, jak bardzo się denerwuje.
– Martwa dziewczyna za nagrobkiem na żydowskim cmentarzu w Kronobergsparken na Kungsholmen.
– To jeszcze, do cholery, nie znaczy, że to jest morderstwo.
– Naga i uduszona.
Gwóźdź przyglądał się Annice badawczo.
– I chcesz się zająć tym sama?
Annika przełknęła ślinę i przytaknęła. Szef wiadomości ponownie usiadł i wyciągnął skoroszyt.
– W porządku – powiedział. – Pojedziesz z Berit i Berrym. Dopilnuj, żebyśmy mieli dobre zdjęcia, pozostałe informacje możemy zdobyć później, ale zdjęcia musimy mieć natychmiast.
Szamocząc się z plecakiem, w którym miał sprzęt, fotograf minął dział wiadomości.
– Dokąd jedziemy? – spytał, zwracając się do szefa.
– Do aresztu Kronoberg – odpowiedział Gwóźdź i podniósł słuchawkę.
– Do parku – sprostowała Annika, szukając wzrokiem swojej torby. – Kronobergsparken. Cmentarz żydowski.
– Sprawdź, czy to przypadkiem nie jakaś rodzinna kłótnia – powiedział Gwóźdź, wybierając numer do Londynu.
Berit i Bertil Strand byli już w drodze do windy do garażu, ale Annika się zatrzymała.
– Co chciałeś przez to powiedzieć? – spytała.
– Dokładnie to, co słyszałaś. Nie mieszamy się w sprawy rodzinne.
Szef demonstracyjnie odwrócił się plecami. Annika czuła, jak w jej ciele wzbiera złość, dociera do móz gu i poraża go.
– Z tego powodu dziewczyna nie jest chyba mniej martwa – zauważyła.
Gwóźdź dostał połączenie i Annika zrozumiała, że dyskusja jest skończona. Podniosła wzrok, ale Berit i Bertil Strand zniknęli już na klatce. Szybko wróciła na swoje miejsce, wyciągnęła torbę, która wsunęła się pod szafkę, i pobiegła za kolegami. Winda zdążyła już zjechać na dół; cholera, cholera, dlaczego, do diabła, zawsze musi pyskować? Za chwilę straci swój pierwszy duży temat, bo musiała ustawić szefa.
– Kretynka – powiedziała głośno sama do siebie.
Dogoniła reporterkę i fotografa przy wejściu do garażu.
– Na razie niczego nie zakładamy i pracujemy wspólnie, do momentu gdy będziemy musieli się rozdzielić – zaproponowała Berit, która idąc, zapisywała coś w notatniku. – A tak w ogóle to nazywam się Berit Hamrin, nie miałyśmy chyba jeszcze okazji się poznać.
Starsza koleżanka uśmiechnęła się do Anniki, podały sobie ręce i zaczęły wsiadać do saaba Bertila Stranda, Annika z tyłu, Berit z przodu.
– Nie trzaskaj zbyt mocno drzwiami – powiedział Bertil Strand z niechęcią, spoglądając przez ramię na Annikę. – Możesz uszkodzić lakier.
Chryste Panie, pomyślała.
– Ojej, przepraszam.
Fotografowie traktowali redakcyjne wozy jak samochody oddane do ich wyłącznej dyspozycji. W zasadzie wszyscy z niezwykłą powagą podchodzili do zadań wyjazdowych. Może wynikało to stąd, że wszyscy bez wyjątku byli mężczyznami, pomyślała Annika. Mimo że pracowała w „Kvällspressen” zaledwie od siedmiu tygodni, zdążyła już uświadomić sobie, że samochody fotoreporterów to świętość. Kilkakrotnie zdarzyło się, że jej wcześniej zaplanowane wywiady przesuwano, bo fotoreporter był akurat zajęty w myjni. Z drugiej strony pokazywało to, jaką wagę przywiązywano do jej artykułów.
– Wydaje mi się, że najlepiej dojechać do parku od tyłu, unikając drogi przez Fridhemsplan – podsunęła Berit, kiedy samochód przyspieszył na skrzyżowaniu z Rålambsvägen. Bertil Strand dodał gazu i zdążył jeszcze przejechać na pomarańczowym, po czym ruszył prosto Gjörwellsgatan, kierując się na północ, w stronę wybrzeża Norr Mälarstrand.
– Możesz powiedzieć, czego się dowiedziałaś od swojego informatora? – odezwała się Berit i odwróciła plecami do drzwi samochodu, żeby spojrzeć do tyłu.
Annika wyciągnęła pomiętą depeszę.
– Że za nagrobkiem w Kronobergsparken leży martwa dziewczyna, naga. Prawdopodobnie została uduszona.
– Kto dzwonił?
– Jakiś ćpun. Jego kumple zatrzymali się, żeby się odlać przy parkanie, i zobaczyli ją przez pręty ogrodzenia.
– Dlaczego uznali, że została uduszona?
Annika odwróciła depeszę i przeczytała, co zapisała w poprzek kartki.
– Nie była zakrwawiona, miała wytrzeszczone oczy i szramy na szyi.
– To nie znaczy, że została uduszona ani nawet zamordowana – powiedziała Berit i znów usiadła prosto.
Annika nie odpowiedziała i odwróciła wzrok. Przez przyciemnione szyby saaba widziała, jak opalający się w Rålambshovsparken fanatycy słońca zostają w tyle. Przed nią rozciągała się połyskliwa tafla Riddarfjärden. Musiała zmrużyć oczy, mimo folii na szybie. Dwóch surferów zmierzało w stronę Långholmen, nie szło im zbyt dobrze. Powietrze było prawie nieruchome w upale.
– Ale mieliśmy piękne lato – odezwał się Bertil Strand, skręcając w Polhemsgatan. – Kto by przypuszczał, po tych deszczach wiosną.
– Tak, miałam szczęście – powiedziała Berit. – Właśnie wróciłam z czterotygodniowego urlopu. Słońce dzień w dzień. Możemy zaparkować przy budynkach tuż za strażą pożarną.
Saab przyspieszył, mijając ostatnie kamienice na Bergsgatan. Berit odpięła pasy, zanim fotograf zwolnił, i wyskoczyła, zanim się zatrzymał. Annika szybko poszła w jej ślady; zabrakło jej tchu, kiedy buchnęło na nią upalne powietrze.
Bertil Strand zaparkował na placyku manewrowym, one zaś ruszyły wzdłuż budynku z czerwonej cegły z lat pięćdziesiątych. Asfaltowy chodnik był wąski, zakończony kamiennym progiem od strony parku.
– Dalej są schody – powiedziała Berit, której już też brakowało tchu.
Pokonały sześć stopni i znalazły się w samym parku. Biegły wyasfaltowaną ścieżką, która prowadziła do ambitnie zaprojektowanego placu zabaw.
Z prawej strony ciągnął się szereg przypominających baraki domków. Mijając je, Annika przeczytała napis: „Plac zabaw”. Były tu: piaskownica, ławki, składany stolik, drabinki do wspinaczki, zjeżdżalnie, huśtawki i inne urządzenia do zabawy dla dzieci. Znajdowały się tu trzy, może cztery matki z dziećmi i wyglądało na to, że właśnie zbierają się do odejścia.
Dalej w głębi stało dwóch umundurowanych policjantów i rozmawiało z piątą matką.
– Wydaje mi się, że cmentarz położony jest trochę bardziej w dole, w kierunku Sankt Göransgatan – stwierdziła Berit.
– Świetnie się orientujesz – powiedziała Annika. – Mieszkasz w pobliżu?
– Nie. Ale to nie pierwsze morderstwo w tym parku.
Annika odnotowała, że każdy z policjantów ma w ręku zwój biało-niebieskiej plastikowej taśmy do wygradzania terenu. Opróżniali plac zabaw, żeby go zamknąć.
– Dotarliśmy we właściwym momencie – wymamrotała sama do siebie.
Odbiły w prawo i idąc dalej ścieżką, dotarły na szczyt wzgórza.
– W dół i w lewo – powiedziała Berit.
Annika pobiegła przodem. Przecięła dwie alejki spacerowe i była na miejscu. Zobaczyła cały rząd czarnych gwiazd Dawida, które odcinały się na tle zieleni.
– Widzę to miejsce! – krzyknęła do tyłu i kątem oka zauważyła, że Bertil Strand dogania Berit.
Parkan był czarny, z kutego żelaza, ładny, o prętach połączonych kółkami i łukami i zwieńczonych stylizowaną gwiazdą Dawida. Biegła po własnym cieniu, domyśliła się więc, że zbliża się do cmentarza od południa.
Zatrzymała się na szczycie pagórka wznoszącego się nad grobami, skąd miała dobry widok. Policja nie odgrodziła jeszcze tej części parku, w przeciwieństwie do części północnej i zachodniej.
– Pospieszcie się! – krzyknęła do Berit i Bertila Stranda.
Parkan okalał mały żydowski cmentarz z niszczejącymi grobami i granitowymi nagrobkami; było ich około trzydziestu, jak szybko policzyła Annika. Zieleń wypełniała prawie całą przestrzeń, a miejsce sprawiało wrażenie dzikiego, zarośniętego i zaniedbanego. Wygrodzony teren miał najwyżej trzydzieści na czterdzieści metrów, a parkan z tyłu nie więcej niż półtora metra wysokości. Furtka znajdowała się po lewej, od strony Kronobergsgatan i Fridhems plan. Zobaczyła, że ekipa dziennikarzy z „Konkurrenten” zatrzymała się przy policyjnej taśmie. Grupa mężczyzn, wszyscy w cywilu, znajdowała się wewnątrz ogrodzenia, po wschodniej stronie. Domyśliła się dlaczego. Tam leżała kobieta.
Annikę przeszedł dreszcz. Nie może tego popsuć, swojej pierwszej prawdziwej informacji tego lata.
Berit i Bertil Strand dołączyli do niej i w tej samej chwili spostrzegła, że jakiś mężczyzna otwiera bramę prowadzącą do furtki od strony Kronobergsgatan. Niósł szarą płachtę. Annika zaczęła szybko oddychać. Jeszcze jej nie przykryli!
– Piorunem! – zawołała przez ramię. – Może uda się nam zrobić zdjęcie z góry!
Na pagórku przed nimi pojawił się policjant. Rozwijał biało-niebieską plastikową taśmę policyjną. Annika rzuciła się w stronę parkanu i usłyszała, jak Bertil Strand biegnie za nią w podskokach. Pokonując ostatnie kilka metrów do parkanu, fotoreporter zrzucił z ramion plecak i wyłowił z niego canona z teleobiektywem. Szara płachta była trzy metry od nich. Bertil Strand wycelował aparat w stronę listowia, potem cofnął się pół metra i trzasnął kolejną serię. Policjant z taśmą krzyknął coś, również mężczyźni wewnątrz ogrodzenia zdali sobie sprawę z ich obecności.
– Mamy, co trzeba – powiedział Bertil Strand. – Zdjęć nam nie zabraknie.
– Słuchajcie, do cholery! – zawołał policjant z taśmą. – Właśnie wygradzamy teren!
Jakiś mężczyzna w hawajskiej koszuli i bermudach ruszył w ich kierunku.
– Chyba powinniście już odpuścić – powiedział.
Annika rozejrzała się dokoła, nie wiedząc, co robić. Bertil Strand zmierzał już w stronę ścieżki prowadzącej w dół do Sankt Göransgatan. Policjanci, i ten stojący z tyłu, i ten przed nią, wyglądali na bardzo niezadowolonych. Zrozumiała, że musi zaraz się stąd usunąć, inaczej zrobią to policjanci. Instynktownie zaczęła przesuwać się bokiem wzdłuż miejsca, gdzie Bertil Strand pstryknął pierwsze zdjęcia.
Spojrzała przez czarne sztachety parkanu, za którym dwa metry dalej leżała młoda kobieta. Jej oczy patrzyły prosto w oczy Anniki. Były zamglone i szare. Głowę miała odrzuconą do tyłu, ramiona rozpostarte, przedramiona ułożone nad głową, jedna ręka wydawała się okaleczona. Usta były szeroko otwarte w bezgłośnym krzyku, wargi brązowoczarne. Jej włosy poruszały się lekko w niewyczuwalnym powiewie wiatru. Na lewej piersi miała wyraźny siniec, dolna część brzucha była zielona.
Obraz dotarł do świadomości Anniki w jednej chwili, jasny i wyrazisty. Chropowata szarość kamieni w tle, przytłumiona zieleń, gra cieni listowia, wilgoć i upał. I ta obrzydliwa woń.
I wtedy pojawiła się płachta, i wszystko zrobiło się szare. Nie zasłonili ciała, lecz parkan.
– Pora się stąd ruszyć – powiedział policjant z taśmą i położył rękę na jej ramieniu.
Tak niesłychanie stereotypowo, pomyślała Annika w momencie, kiedy się odwracała. W ustach czuła suchość, miała wrażenie, że wszystkie dźwięki docierają do niej z bardzo daleka. Chwiejąc się lekko, ruszyła w kierunku ścieżki, gdzie Berit i Bertil Strand czekali na nią za taśmą. Fotoreporter wyglądał na znudzonego i niezadowolonego, ale Berit niemal się uśmiechała.
Policjant szedł za nią, wciąż dotykając ramieniem jej pleców. Musi mu być bardzo gorąco w mundurze w taki dzień jak dzisiaj, pomyślała.
– Zdążyłaś coś zobaczyć? – spytała Berit.
Annika przytaknęła i Berit coś zanotowała.
– Wypytałaś tego śledczego w hawajskiej koszuli?
Annika pokręciła przecząco głową i przeszła pod taśmą, korzystając z gorliwej pomocy policjanta.
– Szkoda. Powiedział coś sam z siebie?
– Chyba powinniście już odpuścić – zacytowała Annika i Berit uśmiechnęła się.
– A co z tobą? Dobrze się czujesz? – spytała, a Annika skinęła głową.
– Tak, wszystko w porządku. Bardzo możliwe, że została uduszona, oczy niemal wyszły jej z orbit. Pewnie próbowała krzyczeć, zanim umarła, miała otwarte usta.
– Więc może ktoś ją słyszał. Trzeba będzie później porozmawiać z sąsiadami. To Szwedka?
Annika poczuła, że powinna na moment usiąść.
– Zapomniałam spytać…
Berit znów się uśmiechnęła.
– Blondynka, brunetka, młoda, stara?
– Dwadzieścia lat, góra, długie jasne włosy. Duże piersi. Silikon, prawdopodobnie, albo roztwór soli.
Berit spojrzała na nią zdziwiona. Annika osunęła się na trawę, usiadła po turecku.
– Sterczały, mimo że leżała na plecach. Miała bliznę pod pachą.
Annika czuła, że jej ciśnienie gwałtownie spadło, oparła głowę o kolana i oddychała głęboko.
– Niezbyt wesoły widok, co? – powiedziała Berit.
– Już w porządku – uspokoiła ją Annika.
Po chwili poczuła się lepiej. Dźwięki wróciły z całą mocą, wdzierały się w jej mózg niczym łoskot maszyny pracującej na pełnych obrotach: ruch uliczny na Drottningholmsvägen dudnił, wyły dwie syreny, każda w innej tonacji, rozlegały się krzyki, raz bardziej, raz mniej głośne, trzask aparatów, płacz dziecka.
Bertil Strand dołączył do małej grupki dziennikarzy, która zaczęła zbierać się na dole przy wejściu; stał i rozmawiał z fotoreporterem z „Konkurrenten”.
– Kto co robi? – spytała Annika.
Berit usiadła obok niej, zajrzała do swoich zapis ków i zaczęła notować.
– Musimy chyba założyć, że to morderstwo, prawda? A więc musimy przede wszystkim przygotować artykuł o samym zdarzeniu. Napisać, co się stało. Znaleziono zamordowaną młodą kobietę. Kiedy, gdzie, jak? Musimy sprawdzić, kim jest facet, który ją znalazł, i porozmawiać z nim. Masz jego nazwisko?
– To narkoman, jego kumpel podał adres grzecznościowy, na który mamy przysłać nagrodę za informację.
– Spróbuj go odnaleźć. Centrum Ratunkowe ma wszystkie dane dotyczące zgłoszeń – mówiła dalej Berit i odhaczała kolejne sprawy w swoich notatkach.
– Już to zrobiłam.
– Dobrze. Potem musimy dotrzeć do policjanta, który będzie chciał coś powiedzieć, rzecznik prasowy nigdy nie udziela informacji off the record. Czy ten w kwiatki powiedział może, jak się nazywa?
– Nie.
– Szkoda. Jego też sprawdź. Nigdy wcześniej go nie widziałam, to może być jeden z tych nowych z wydziału zabójstw. Poza tym musimy się dowiedzieć, kiedy umarła i dlaczego, czy są jacyś podejrzani, jak postępuje dochodzenie i jakie jest zdanie policji w tej sprawie.
– Okej – powiedziała Annika i zanotowała coś w swoim bloczku.
– Boże, ale upał. Czy w Sztokholmie było już kiedyś równie gorąco? – spytała Berit i otarła pot z czoła.
– Nie wiem. Przeniosłam się tutaj siedem tygodni temu.
Berit wyjęła z torebki chusteczki higieniczne i wytarła nasadę czoła.
– Dobrze, no więc mamy ofiarę – powiedziała. – Kim była? Kto ją zidentyfikował? Zapewne gdzieś jest jej zdruzgotana rodzina, powinniśmy się zastanowić, czy nawiązać z nimi jakiś kontakt. Musimy zdobyć zdjęcia dziewczyny z czasu, kiedy jeszcze żyła. Sądzisz, że miała skończone osiemnaście lat?
Annika zastanowiła się i przypomniała sobie jej silikonowe piersi.
– Tak, prawdopodobnie tak.
– Więc może są jakieś zdjęcia maturalne, w dzisiejszych czasach wszyscy młodzi kończą liceum, a czapki studenckie zawsze ładnie prezentują się na zdjęciach. Co mówią jej przyjaciele? Miała chłopaka?
Annika notowała.
– No i reakcje sąsiadów – ciągnęła Berit. – Miejsce położone jest prawie w samym środku Sztokholmu, w tej okolicy mieszka pewnie ponad trzysta tysięcy kobiet. Taka zbrodnia wpłynie na poczucie bezpieczeństwa wszystkich, na życie towarzyskie, w ogóle na wizerunek miasta. Więc właściwie mamy materiał na dwa artykuły. Zajmij się sąsiadami, ja zajmę się resztą.
Annika przytaknęła, nie podnosząc wzroku.
– Sprawa ma jeszcze jeden aspekt – dodała Berit, upuszczając notatnik na kolana. Dwanaście, może trzynaście lat temu popełniono niemal identyczną zbrodnię niespełna sto metrów stąd.
Annika spojrzała zdziwiona.
– Jeśli dobrze pamiętam, młoda kobieta została zamordowana na tle seksualnym na schodach w północnej części parku – odezwała się Berit, zamyślona. – Zabójcy nigdy nie ujęto.
– Boże – powiedziała Annika. – Czy to może być ten sam facet?
Berit wzruszyła ramionami.
– Najprawdopodobniej nie, ale należy wspomnieć o tamtym morderstwie. Wiele osób na pewno je pamięta. Kobieta została zgwałcona i uduszona.
Annika przełknęła ślinę.
– W gruncie rzeczy to okropna praca – powiedziała.
– Tak, to prawda. Ale trochę ją sobie ułatwisz, jeśli złapiesz policjanta w kwiatki, zanim stąd odjedzie.
Wskazała ręką w stronę Sankt Göransgatan: mężczyzna w hawajskiej koszuli właśnie opuszczał cmentarz. Szedł do samochodu zaparkowanego na rogu Kronobergsgatan. Annika poderwała się, chwyciła torbę i rzuciła się biegiem w dół ku ulicy. Widziała, jak reporter „Konkurrenten” próbuje zagadnąć hawajską koszulę, ale policjant zbył go gestem ręki.
W tym momencie Annika potknęła się o asfaltową krawędź i omal nie upadła. Wielkimi, niekontrolowanymi krokami zaczęła zbiegać ze stromego zbocza w kierunku Kronobergsgatan. Nie będąc w stanie temu zapobiec, wpadła na plecy policjanta w hawajskiej koszuli. On z kolei poleciał prosto na maskę swojego samochodu.
– Co, do diabła! – krzyknął i chwycił żelaznym uściskiem rękę Anniki.
– Przepraszam – jęknęła. – Nie chciałam. Byłabym upadła.
– Co ty, u licha, wyprawiasz? Zwariowałaś?
Mężczyzna był roztrzęsiony i przestraszony.
– Przepraszam – powiedziała, czując, że zaraz się rozpłacze. Poza tym bolał ją lewy nadgarstek.
Policjant odzyskał panowanie i puścił ją. Przyglądał się jej uważnie przez kilka sekund.
– Powinnaś podchodzić do tego spokojniej, do cholery – mruknął, po czym wsiadł do swojego vol vo, furgonetki w kolorze czerwonego wina, i odjechał z piskiem opon.
– A niech to – wyszeptała Annika pod nosem. Zamrugała oczami, powstrzymała napływające łzy. Mrużąc oczy od słońca, próbowała dojrzeć numer wywoławczy samochodu. Wydawało jej się, że miał na boku „1813”. Dla pewności zapamiętała też numer rejestracyjny.
Następnie odwróciła się i odkryła, że wpatruje się w nią grupa stojących przy furtce dziennikarzy. Zaczerwieniła się od szyi po nasadę włosów. Szybko się schyliła i pozbierała drobiazgi, które wypadły jej z torby podczas zderzenia: notes formatu A5, paczka gumy do żucia, prawie pusta plastikowa butelka pepsi max i trzy podpaski libresse w zielonym plastikowym opakowaniu. Ołówek był w torebce, wyciągnęła go i szybko zapisała numer rejestracyjny samochodu i jego numer wywoławczy.
Dziennikarze i fotoreporterzy oderwali od niej wzrok i powrócili do swoich rozmów. Annika zauważyła, że Bertil Strand organizował właśnie wyprawę po lody.
Podciągnęła torbę na ramieniu i powoli ruszyła w stronę kolegów po fachu, którzy zdawali się w ogóle nie zwracać na nią uwagi. Poza reporterem „Konkurrenten”, mężczyzną w średnim wieku, który zamieszczał artykuły o przestępstwach kryminalnych na stronach miejskich, nie znała nikogo. Była tam młoda kobieta z magnetofonem z napisem „Radio Stockholm”, dwóch fotoreporterów, każdy z innej agencji, fotograf z „Konkurrenten” i trzech innych reporterów, których nie potrafiła przypisać do żadnej redakcji. Nie pojawiła się żadna stacja telewizyjna; telewizja państwowa nadawała latem jedynie pięć minut lokalnych wiadomości, natomiast miejscowa stacja komercyjna nadawała wyłącznie programy „kanapowe” i serwisy informacyjne. Poranne gazety wezmą prawdopodobnie zdjęcia z agencji i uzupełnią tekstem z oficjalnej depeszy TT. „Echo” nie przysłało nikogo i nie zamieści ani słowa, to wiedziała na pewno. Jeden z jej kolegów z „Katrineholms-Kuriren”, który odbywał tam staż wakacyjny, wyjaśnił jej pogardliwie dlaczego.
– Morderstwa i tym podobne historie zostawiamy tabloidom. Nie jesteśmy padlinożercami.
Annika już wtedy zrozumiała, że wypowiedź ta więcej mówi o jej koledze niż o „Echu”, ale czasem zaczynała wątpić. Dlaczego przerwane życie młodej kobiety nie było warte uwagi publicznych środków przekazu? Nie mogła tego pojąć.
Pozostali ludzie, którzy kręcili się przy taśmie, to ciekawscy przechodnie.
Powoli wyminęła grupkę i oddaliła się od niej. Policjanci, zarówno z wydziału kryminalnego, jak i personel techniczny, wykonywali rutynowe czynności za parkanem. Nie przyjechała żadna karetka ani żaden karawan. Spojrzała na zegarek. Siedemnaście po pierwszej. Minęło dwadzieścia pięć minut od momentu, kiedy odebrała informację z Dreszczowca. Zastanawiała się, co powinna teraz zrobić. Nie było chyba sensu próbować rozmawiać z policją, tylko by się wściekli. Rozumiała, że niewiele jeszcze wiedzieli: ani kim była kobieta, ani jak zginęła, ani kto to zrobił.
Zaczęła iść w kierunku Drottningholmsvägen. Przy domach po zachodniej stronie Kronobergsgatan pojawił się skrawek cienia, więc poszła tam i oparła się o fasadę domu. Była chropowata, szara i gorąca. Temperatura była o jakiś stopień niższa niż w samym słońcu, powietrze parzyło jej gardło. Czuła nieznośne pragnienie. Wyłowiła z torby pepsi. Nakrętka przeciekała, więc butelka była lepka na zewnątrz, palce przykleiły się jej do etykiety. Cholerny upał!
Wypiła ciepły, zwietrzały napój i wcisnęła butelkę między dwie paczki makulatury w bramie obok.
Dziennikarze przenieśli się spod taśmy na drugą stronę ulicy. Zapewne czekali na Bertila Stranda i dostawę lodów. W jakiś sposób ta sytuacja spowodowała, że zrobiło się jej niedobrze. Kilkadziesiąt metrów dalej muchy wciąż krążyły nad ciałem, a prasa tęsknie wyczekiwała przerwy na kawę.
Powiodła wzrokiem po parku. Składał się ze stromych, porośniętych trawą pagórków i mnóstwa potężnych drzew liściastych. Ze swojego miejsca w cieniu mogła rozróżnić lipy, buki, wiązy, jesiony i brzozy. Niektóre drzewa były ogromne, inne niedawno posadzone. W głębi, między grobami, rosło wiele gigantycznych drzew, głównie lip.
Muszę jeszcze się napić, pomyślała.
Usiadła na chodniku i odchyliła głowę do tyłu. Wkrótce coś się wydarzy. Nie może tutaj siedzieć.
Rozejrzała się po grupie dziennikarzy, która zaczęła się przerzedzać. Dziewczyny z „Radio Stockholm” już nie było, ale wrócił Bertil Strand z lodami. Berit Hamrin gdzieś zniknęła i Annika zastanawiała się, dokąd mogła pójść.
Poczekam jeszcze pięć minut, pomyślała. Potem pójdę kupić coś do picia i zacznę rozmawiać z sąsiadami.
Próbowała odtworzyć w głowie mapę Sztokholmu i dokładnie zlokalizować miejsce, w którym się znajdowała. Samo serce Sztokholmu, kamienne miasto wewnątrz rogatek. Spojrzała na południe, omijając wzrokiem budynek straży pożarnej. Tam była Hant verkargatan, jej ulica. Mieszkała nie dalej niż dziesięć kwartałów stąd, w podwórzu domu przeznaczonego do rozbiórki przy Kungsholmstorg. A mimo to nigdy wcześniej nie znalazła się tutaj, w tym miejscu. W dole była stacja metra Fridhemsplan. Gdyby się skupiła, poczułaby, jak dudnią pod ziemią pociągi, jak ich wibracje przenikają przez beton i asfalt. Na wprost niej znajdował się duży okrągły wylot wentylacyjny z tuneli metra, pisuar i parkowa ławka. Być może na niej właśnie siedział narkoman, który zadzwonił na gorącą linię; siedział i gadał z kumplem, który musiał się odlać. Ale w takim razie dlaczego nie poszedł do pisuaru? – zastanawiała się Annika. Myślała chwilę i w końcu uznała, że powinna tam pójść i zajrzeć do środka. Kiedy otworzyła drzwi, zrozumiała dlaczego. Odór wewnątrz blaszaka był nie do zniesienia. Cofnęła się kilka kroków i zamknęła drzwi.
W jej kierunku z placu zabaw szła kobieta, pchając wózek spacerowy. Dziecko w wózku trzymało butelkę ze smoczkiem pełną czerwonego płynu. Matka przyglądała się ze zdziwieniem plastikowej taśmie ciągnącej się wzdłuż chodnika.
– Co tu się stało?! – zawołała.
Annika wyprostowała plecy i podciągnęła torbę na ramieniu.
– Policja odgrodziła teren – wyjaśniła.
– Tak, widzę. Ale dlaczego?
Annika wahała się. Rzuciła okiem przez ramię i zobaczyła, że pozostali dziennikarze ją obserwują. Szybko zrobiła kilka kroków w stronę matki.
– Tam leży martwa kobieta – powiedziała cicho i wskazała na cmentarz.
Matka zbladła.
– Coś takiego.
– Mieszkasz tu w pobliżu?
– Tak, zaraz za rogiem. Pojechaliśmy do Rålis, ale było tam tyle ludzi, że nie miałam gdzie usadzić tyłka, więc przyszliśmy tutaj. Ona tam jeszcze leży?
Wyciągnęła szyję, próbując coś wypatrzyć wśród lip. Annika skinęła głową.
– Boże, to straszne! – wykrzyknęła kobieta i spojrzała wielkimi oczami na Annikę.
– Często tu przychodzisz?
– Tak, codziennie. Pędraczek chodzi do świetlicy na placu zabaw.
Matka nie mogła oderwać wzroku od cmentarza. Annika przyglądała się jej chwilę.
– Słyszałaś coś niezwykłego w nocy albo nad ranem? Jakieś krzyki z parku czy coś podobnego? – spytała.
Kobieta wydęła dolną wargę, zastanowiła się i pokręciła przecząco głową.
– W tej okolicy zawsze sporo się dzieje. Przez pierwsze lata budziłam się za każdym razem, kiedy wyjeżdżał wóz strażacki, ale teraz już nie. No i mamy też pijaczków na Sankt Eriksplan i nie chodzi mi o tych z noclegowni, oni się wykruszają na długo przed zapadnięciem nocy, tylko tych balujących krzykaczy. Ale najgorsza jest wentylacja McDonalda. Pracuje całą dobę i szczerze mówiąc, doprowadza mnie do szału. Jak umarła?
– Tego nikt jeszcze nie wie – powiedziała Annika. – Więc nikt nie krzyczał, nie wzywał pomocy, nic takiego?
– Ależ tak, zawsze się drą, zawsze ktoś krzyczy w piątkowy wieczór. Masz, skarbie, proszę…
Dziecko upuściło butelkę ze smoczkiem i zaczęło marudzić, więc matka wepchnęła mu ją z powrotem. Potem skinęła głową w kierunku Bertila Stranda i pozostałych.
– To hieny?
– Tak. Facet z lodami w ręku to mój fotoreporter. Jestem Annika Bengtzon z „Kvällspressen”.
Wyciągnęła rękę. Mimo wcześniejszej dezaprobaty kobieta była wyraźnie pod wrażeniem.
– A niech to – powiedziała. – Daniella Hermansson, miło mi. Napiszesz o tym?
– Ja albo ktoś z redakcji. Mogę robić notatki?
– Jasne.
– Będę mogła cię zacytować?
– Moje imię pisze się przez podwójne „l”, a nazwisko przez podwójne „s”, co zresztą słychać.
– Więc mówisz, że na ogół jest tu głośno?
Daniella Hermansson wspięła się na palce, próbując zerknąć do notatnika Anniki.
– Taaak… – powiedziała. – Nawet bardzo głośno, szczególnie w weekendy.
– Więc gdyby ktoś wołał o pomoc, nikt by nie zareagował?
Daniella Hermansson znów wydęła dolną wargę i pokręciła przecząco głową.
– Chociaż to zależy od pory dnia. Tak bliżej czwartej, wpół do piątej na ogół jest już spokojniej. Wtedy słychać głównie wentylator. Bo wiesz, ja śpię przy otwartym oknie, przez okrągły rok, to dobrze robi na cerę. Ale nic nie słyszałam…
– Masz okno od podwórza czy od ulicy?
– I od podwórza, i od ulicy. Mieszkamy w dwóch pokojach tam, z prawej strony, na drugim piętrze. Sypialnia jest od podwórza.
– I przychodzisz tu codziennie?
– Tak, jestem na urlopie wychowawczym po urodzeniu Pędraczka, wszystkie matki z naszej grupy spotykają się przed południem na placu zabaw. Ależ, skarbie…
Pędraczek wypił do końca czerwony płyn i teraz wył. Matka pochyliła się nad nim i wprawnym ruchem włożyła palec wskazujący w pieluchę, a potem go powąchała.
– No tak – powiedziała. – Pora wracać. Mama założy suchą pieluchę, nakarmi, prawda, Pędraczku?
Dziecko ucichło, znalazło tasiemkę od czapki i zaczęło ją żuć.
– Możemy zrobić ci zdjęcie? – spytała pospiesznie Annika.
Daniella Hermansson otworzyła szeroko oczy.
– Mnie? Ja miałabym…
Zaśmiała się i przeciągnęła ręką po włosach. Annika utkwiła w niej wzrok.
– Kobieta, która leży tam, wśród nagrobków, została prawdopodobnie zamordowana. Dlatego musimy dokładnie opisać okolicę. Sama mieszkam przy Kungsholmstorg.
Daniella Hermansson zrobiła jeszcze większe oczy.
– Boże, zamordowana? Tutaj, w naszej dzielnicy?
– Nikt nie wie, gdzie umarła, ale tu ją znaleziono.
– Przecież tutaj zawsze jest tak spokojnie – powiedziała Daniella Hermansson, schyliła się i wzięła Pędraczka na ręce.
Dziecko zgubiło tasiemkę i znów zaczęło płakać. Annika chwyciła mocno pasek torby i ruszyła w stronę Bertila Stranda.
– Zaczekaj tu – rzuciła do Danielli przez ramię.
Fotoreporter właśnie wylizywał wnętrze rożka, kiedy do niego podeszła.
– Możesz pozwolić na chwilę? – powiedziała cicho.
Bertil Strand zgniótł powoli papier i wskazał mężczyznę obok.
– Annika, to jest Arne Påhlson, reporter z „Konkurrenten”. Poznaliście się już?
Annika spuściła wzrok, wyciągnęła rękę i wymamrotała swoje imię. Dłoń Arnego Påhlsona była ciepła i wilgotna.
– Skończyłeś lody? – spytała kwaśno.
Opalenizna Bertila Stranda pogłębiła się o jeden odcień. Nie podobało mu się, że upomina go stażystka. Zamiast odpowiedzieć, schylił się i podniósł plecak.
– Dokąd idziemy?
Annika odwróciła się i ruszyła w stronę Danielli Hermansson. Rzuciła okiem na cmentarz, gdzie ubrani po cywilnemu mężczyźni stali, zajęci rozmową. Pędraczek wciąż wrzeszczał, ale matka nie zwracała na niego uwagi. Malowała usta szminką, którą najwyraźniej wyjęła z małej jasnozielonej kasetki z lusterkiem na wieczku.
– Jakie to uczucie dowiedzieć się, że za oknem leży martwa kobieta? – spytała Annika i zaczęła notować.
– Okropne – powiedziała Daniella Hermansson. – I pomyśleć, ile razy ja i moje przyjaciółki szłyśmy tędy, wracając z knajpy. Przecież to mogła być każda z nas.
– Czy teraz będziesz ostrożniejsza?
– Tak, na pewno – odparła Daniella Hermansson zdecydowanie. – Już nigdy nie będę chodzić przez park nocą. Ależ, skarbie, jesteś taki marudny…
Schyliła się, żeby znów wziąć synka na ręce. Annika notowała, czując mrowienie na karku. To było naprawdę dobre. Nadawało się nawet na tytuł, wystarczyło tylko trochę skrócić.
– Bardzo dziękuję – powiedziała szybko. – Możesz spojrzeć na Bertila? Jak Pędraczek ma na imię? Ile ma lat? A ty ile? Co mam napisać…? Że jesteś na wychowawczym, tak? Może nie powinnaś mieć takiej zadowolonej miny…
Na twarzy Danielli Hermansson zamarł wyuczony uśmiech gwiazdy filmowej, przybierany prawdopodobnie na zdjęciach z wakacji i Wigilii. Teraz sprawiała wrażenie zmieszanej i zagubionej. Bertil Strand trzaskał zdjęcia, aż furkotało, krążąc wokół kobiety i dziecka lekkim, tanecznym krokiem.
– Mogę później do ciebie zadzwonić, gdyby wyniknęło coś szczególnego? Jaki jest twój numer telefonu? A kod do drzwi wejściowych? Na wypadek gdyby…
Daniella Hermansson posadziła w wózku swojego wrzeszczącego synka i ruszyła wzdłuż policyjnej taśmy. Ku swojemu niezadowoleniu Annika zobaczyła, jak Arne Påhlson z „Konkurrenten” podchodzi i próbuje ją zatrzymać, kiedy przechodziła obok niego. Na szczęście dzieciak tak się darł, że kobieta nie mogła stanąć, aby udzielić kolejnego wywiadu. Annika odetchnęła.
– Nie będziesz uczyła mnie zawodu – odezwał się Bertil Strand.
– Jasne. A co by było, gdyby wyniesiono ciało, kiedy ty akurat kupowałeś lody naszym konkurentom?
Spojrzał na nią z niechęcią.
– W terenie nie jesteśmy rywalami, tylko kolegami.
– Myślę, że nie masz racji. Dziennikarstwo nic na tym nie zyska, że będziemy polować całym stadem. Powinniśmy działać bardziej samodzielnie, wszyscy.
– Nikt na tym nie skorzysta.
– Owszem, czytelnicy i wiarygodność.
Bertil Strand zarzucił aparaty na plecy.
– Dobrze, że mi to mówisz. Pracuję w tej gazecie zaledwie piętnaście lat.
Głupi gnojek, pomyślała Annika, kiedy fotograf wrócił do swoich „kolegów”. Że też nigdy nie potrafię trzymać języka za zębami!
Nagle zakręciło jej się w głowie, jakby zupełnie opadła z sił. Muszę się czegoś napić, i to szybko, pomyślała. Ku swojej niewypowiedzianej radości zobaczyła, że od strony Hantverkargatan nadchodzi Berit.
– Gdzie byłaś?! – zawołała i ruszyła w jej kierunku.
Berit jęknęła.
– Siedziałam w samochodzie i dzwoniłam. Zamówiłam wycinki dotyczące tego drugiego morderstwa i skontaktowałam się z moimi źródłami w policji.
Próbowała bezskutecznie się ochłodzić, machając ręką.
– Coś się wydarzyło?
– Rozmawiałam tylko z mieszkanką tej ulicy.
– Masz coś do picia? Mam wrażenie, że jesteś trochę blada.
Annika otarła pot z czoła i nagle zebrało jej się na płacz.
– Przed chwilą powiedziałam coś strasznie głupiego Bertilowi – wyznała zduszonym głosem. – Że nie powinien bratać się z konkurencją na miejscu zbrodni.
– Ja też tak uważam. Bertil Strand jest jednak innego zdania, wiem o tym. Czasem trudno się z nim dogadać, ale to bardzo zdolny fotograf. Idź, kup sobie coś do picia. Zostanę na posterunku.
Annika z wdzięcznością opuściła Kronobergsgatan i skierowała się ku Drottningholmsvägen. Ustawiła się w kolejce do kiosku z gazetami na Fridhemsplan, żeby kupić butelkę wody ramlösa, i wtedy zobaczyła, jak policyjna furgonetka do przewozu zwłok skręca z Sankt Göransgatan w lewo, w stronę Kronobergsparken.
– Cholera! – krzyknęła i wybiegła na jezdnię, aż jakaś taksówka zahamowała z piskiem; przecięła Sankt Eriksgatan i ruszyła z powrotem do parku. Miała wrażenie, że zemdleje, zanim dotrze na górę.
Samochód policyjny zatrzymał się w najwyższym miejscu na Sankt Göransgatan, po czym wysiedli z niego mężczyzna i kobieta.
– Dlaczego jesteś taka zadyszana? – zdziwiła się Berit.
– Samochód, ciało – wyrzuciła z siebie Annika, oparła ręce na kolanach i dyszała pochylona do przodu.
Berit westchnęła.
– Furgonetka chwilę postoi. Ciało nigdzie nie zniknie. Nie musisz się tak denerwować, nic nam nie umknie.
Annika upuściła torbę na chodnik i wyprostowała się.
– Przepraszam – powiedziała.
Berit się roześmiała.
– Idź i usiądź w cieniu. Pójdę kupić ci coś do picia.
Annika powlokła się do cienia. Czuła się jak idiotka.
– Nie wiedziałam – wymamrotała. – Skąd mogłam wiedzieć.
Usiadła na chodniku i znów oparła się plecami o ścianę domu. Ziemia parzyła ją w tyłek przez cienką sukienkę.
Mężczyzna i kobieta, którzy przyjechali furgonetką, stali teraz wewnątrz ogrodzonego terenu, tuż obok furtki, i czekali. Trzech funkcjonariuszy znajdowało się wciąż jeszcze za ogrodzeniem; domyślała się, że dwóch z nich było technikami policyjnymi, a trzeci fotografem. Poruszali się ostrożnie, schylali się, podnosili coś, prostowali się. Z tej odległości nie mogła zobaczyć, co robią. Zawsze jest tak nudno na miejscu morderstwa? – zastanawiała się.
Berit wróciła po kilku minutach. Niosła dużą, zmrożoną coca-colę.
– Masz. Zawiera cukier i różne sole. Tego ci trzeba.
Annika odkręciła nakrętkę i zaczęła pić tak szybko, że dwutlenek wyszedł jej nosem. Kasłała, prychała i wylała trochę coli na sukienkę.
Berit usiadła obok niej i wyjęła swoją butelkę z torby.
– Co oni tam właściwie robią? – spytała Annika.
– Zabezpieczają ślady – wyjaśniła Berit. – Jest ich tylko tylu, ile trzeba, i robią tylko tyle, ile muszą. Najczęściej jest tylko dwóch techników i może jeszcze ktoś z wydziału zabójstw prowadzący śledztwo.
– Hawajska koszula?
– Możliwe – przyznała Berit. – Jeśli dobrze się przyjrzysz, zauważysz może, że jeden z techników trzyma rękę blisko ust. Ma mały magnetofon i opisuje wszystko, co zauważył na miejscu. Dokładnie opisuje pozycję, w której leży ciało, układ fałd ubrania i tym podobne.
– Nie ma na sobie ubrania – przypomniała Annika.
– Być może części ubrania leżą gdzieś obok, to też trzeba zdokumentować. Kiedy skończą, ciało zostanie zawiezione do zakładu medycyny sądowej w Solnie.
– Na sekcję?
Berit przytaknęła.
– Technicy zostaną tutaj i dokładnie przeczeszą cały park. Przeszukają centymetr po centymetrze, zabezpieczą ślady krwi, śliny, spermy, włosy, włókna, odciski stóp, ślady opon, odciski palców, wszystko, co tylko można sobie wyobrazić.
Annika siedziała chwilę w milczeniu i obserwowała mężczyzn pracujących wewnątrz ogrodzenia. Pochylali się nad ciałem, widziała ich głowy podskakujące na tle szarej płachty.
– Dlaczego zasłonili ogrodzenie, zamiast przykryć ciało? – spytała.
– Zazwyczaj nie przykrywa się ciała w miejscu jego znalezienia, chyba że zachodzi ryzyko opadów – wyjaśniła Berit. – Chodzi o ślady, chcą jak najmniej zniszczyć. Płachtę powiesili tylko dlatego, żeby uniknąć wścibskich spojrzeń. Sprytne, prawdę mówiąc…
Technicy i fotograf podnieśli się w tym samym momencie.
– Pora na nas – powiedziała Berit.
Wstały równocześnie z dziennikarzami, którzy siedzieli kawałek dalej. Jak na umówiony znak wszyscy podeszli do taśmy. Fotografowie szykowali aparaty, przygotowując obiektywy różnej długości. Kolejni dziennikarze dołączali do grupy, Annika szybko doliczyła się pięciu fotografów i sześciu reporterów. Jeden z nich, młody mężczyzna, niósł laptopa oznaczonego TT, jakaś kobieta miała bloczek z napisem „Sydsvenska”.
Mężczyzna i kobieta otworzyli tylne drzwi furgonetki i wyciągnęli składane nosze. Spokojnymi, metodycznymi ruchami rozłożyli je, zabezpieczając uchwyty. Annika czuła, jak jeżą się jej włosy na rękach. Bąbelki dwutlenku węgla zaczęły podchodzić jej do gardła i zrobiło jej się niedobrze. Zaraz przywiozą zwłoki. Wstydziła się swojego podniecenia.
– Możecie się nieco odsunąć? – poprosiła kobieta przy noszach.
Annika spojrzała w dół na nosze, które właśnie przejeżdżały obok niej. Drżały, kiedy kółka pokonywały nierówności asfaltu. Na nich, w opakowaniu z folii, leżał porządnie złożony brezent z niebieską lamówką. Do owinięcia ciała, pomyślała Annika i poczuła lodowaty dreszcz wzdłuż kręgosłupa.
Mężczyzna i kobieta zaplątali się w taśmę policyjną. Pomarańczowo-żółta tabliczka z napisem „Teren zamknięty” jeszcze długo kołysała się na wietrze.
Ludzie z noszami dotarli do ciała. Mężczyzna i kobieta stali w grupie ludzi i rozmawiali. Annika czuła, jak słońce pali ją z tyłu w ręce.
– Dlaczego to tyle trwa? – wyszeptała teatralnie do Berit.
Berit nie odpowiedziała. Annika wyciągnęła colę z torby i wypiła kilka łyków.
– Prawda, że to straszne? – powiedziała kobieta z „Sydsvenska”.
– Tak, pewnie – odparła Annika.
Wtedy niosący nosze rozpostarli brezent; niebieskoszary połyskujący materiał migotał wśród liści. Położyli ciało młodej kobiety na noszach, owinęli je w plastik. Nagle Annika poczuła, że łzy same cisną się jej do oczu. Widziała niemy krzyk kobiety, jej zamglony wzrok, sine od uderzeń piersi.
Nie wolno mi się rozkleić, pomyślała, wpatrując się w zrujnowane nagrobki. Próbowała odczytać nazwiska, daty, ale napisy były po hebrajsku. Litery zostały niemal zatarte przez czas i wiatr. Nagle wszystko ucichło. Nawet ruch na Drottningholmsvägen zamarł na chwilę. Słońce sączyło się przez ogromne korony lip i tańczyło na granicie.
Cmentarz istniał tutaj, zanim powstało miasto, pomyślała Annika. Drzewa rosły tutaj, kiedy grzebano pierwszych zmarłych. Były wtedy mniejsze i drobniejsze, ale ich liście też wprawiały w ruch cienie na granicie, na świeżo wykopanych grobach.
Furtki zostały otwarte, fotografowie ruszyli. Jeden z nich, przepychając się obok Anniki, wbił jej łokieć w przeponę; na chwilę straciła oddech. Zdziwiona zatoczyła się do tyłu i straciła nosze z oczu. Szybko się wycofała.
Ciekawe, w którą stronę leży głowa, pomyślała. Chyba raczej nie wieźliby jej nogami do przodu.
Fotografowie nie odstępowali noszy, idąc wzdłuż taśmy. Silniki kamer terkotały w różnym rytmie, migały kolejne lampy błyskowe. Bertil Strand podskakiwał z tyłu, za plecami swoich kolegów, trzymając aparat to nad nimi, to wsuwając go między nich. Annika chwyciła się mocno tylnych drzwi furgonetki, lakier parzył jej palce. Przez świetlne plamy pozostawiane przez lampy błyskowe widziała, jak zbliża się worek z ciałem martwej kobiety. Kierowca furgonetki zatrzymał się dwadzieścia centymetrów od niej. Hałasował, manipulując przy mechanizmie wózka. Annika zauważyła, że jest spocony i zestresowany. Spojrzała w dół, na folię.
Ciekawe, czy słońce ją ogrzało, pomyślała.
Ciekawe, kim była.
Ciekawe, czy wiedziała, że umiera.
Ciekawe, czy zdążyła poczuć strach.
Nagle zaczęły jej płynąć łzy. Puściła drzwi, odwróciła się i odeszła kilka kroków. Ziemia się zakołysała; miała wrażenie, że zaraz zwymiotuje.
– To ten zapach i upał – powiedziała Berit, która nagle znalazła się u jej boku. Położyła rękę na jej ramionach i odciągnęła od furgonetki.
Annika wytarła łzy.
– Teraz jedziemy do redakcji – zadecydowała Berit.
***
Patricia obudziła się z uczuciem duszności. W pokoju brakowało powietrza, nie mogła oddychać. Powoli odzyskiwała świadomość swojego ciała, lśniącego nagością na materacu. Kiedy podniosła lewą rękę, pot spłynął jej na żebra i pępek.
Boże drogi, pomyślała. Potrzebuję powietrza! I wody!
Wahała się przez chwilę, czy zawołać Josefin, ale coś sprawiło, że zmieniła zdanie. W mieszkaniu było zupełnie cicho: Jossie albo jeszcze spała, albo już wyszła. Jęknęła i zrobiła pół obrotu, zastanawiając się, która może być godzina. Czarne zasłonki Josefin nie wpuszczały światła do pokoju, który tonął w zatęch łym mroku. Zalatywało potem i kurzem.
– To zły znak – powiedziała Patricia, kiedy któregoś dnia Josefin wróciła do domu z grubym czarnym materiałem. – Nie można mieć czarnych zasłon. Wokół okien powstaje czarna otoczka, pozytywna energia nie może swobodnie wpływać.
Josefin się zirytowała.
– Nie zajmuj się tym – odparła. – U siebie nie musisz ich wieszać. Ale ja przynajmniej w swoim pokoju chcę mieć ciemno. Jak, do licha, będziemy w stanie pracować w nocy, jeśli nigdy nie będziemy mogły się wyspać, pomyślałaś o tym?
Oczywiście Jossie postawiła na swoim, jak zwykle zresztą.
Z westchnieniem usiadła na materacu. Spodnie prześcieradło było skręcone na środku łóżka niczym wilgotna pępowina. Zirytowana próbowała je wygładzić.
Jossie miała zrobić zakupy, pomyślała, więc pewnie w domu nic nie ma.
Wstała, wyszła do łazienki, zrobiła siku. Potem pożyczyła sobie szlafrok Josefin i wróciła do pokoju, żeby odsunąć zasłony. Światło kłuło ją w oczy niczym stalowe pręty. Szybko zaciągnęła je z powrotem. W zamian otworzyła szeroko okno, stawiając doniczkę tak, żeby nie mogło się zamknąć. Powiet rze na dworze było cieplejsze od tego wewnątrz, ale przynajmniej nie cuchnęło.
Powoli poszła do kuchni, napełniła kufel do piwa wodą z kranu i wypiła chciwie. Kuchenny zegar wskazywał za pięć druga, co sprawiło, że Patricia poczuła się zadowolona. Nie przespała całego dnia, mimo że pracowała do piątej rano.
Postawiła kufel na blacie, między pustym kartonem po pizzy i trzema kubkami z przyschniętymi torebkami po herbacie. Jossie sprzątała beznadziejnie. Patricia westchnęła i zaczęła zbierać naczynia, wyrzuciła śmieci, umyła i wytarła blaty, nie myślała o niczym.
Szła właśnie pod prysznic, kiedy zadzwonił telefon.
– Jest tam Jossie?
To był Joachim. Podświadomie Patricia wyprostowała się i skupiła, chcąc dobrze wypaść.
– Przed chwilą wstałam i prawdę mówiąc, nie wiem. Może śpi.
– Mogłabyś ją obudzić?
Odzywał się zdawkowo, ale grzecznie.
– En seguida, Joachim, zaczekaj chwilę…
Poszła na palcach korytarzem do pokoju Josefin i ostrożnie zapukała. Nie usłyszawszy odpowiedzi, uchyliła lekko drzwi. Łóżko było tak samo nieposłane jak wczoraj, kiedy Patricia wychodziła do pracy. Po cichu podeszła znów do telefonu.
– Nie, niestety, chyba już wyszła.
– Dokąd? Z kimś się spotyka?
Patricia zaśmiała się nerwowo.
– Z nikim, a może z tobą? Nie wiem. Dzisiaj jej kolej robienia zakupów…
– Nocowała w domu?
Patricia starała się, żeby w jej głosie zabrzmiało oburzenie.
– Tak, oczywiście. A niby gdzie miałaby nocować?
– No właśnie, Pattan. Masz jakąś propozycję?
Odłożył słuchawkę w momencie, gdy Patricia uświadomiła sobie, że jest wściekła. Nienawidziła, kiedy ją tak nazywał. Robił to, żeby ją upokorzyć. Nie lubił jej. Uważał, że stoi między nim a Josefin.
Wróciła po cichu do sypialni Josefin i zajrzała do pokoju. Łóżko rzeczywiście wyglądało tak jak wczoraj, narzuta leżała na podłodze po lewej stronie, a na poduszce czerwony kostium kąpielowy Josefin.
Jossie nie wróciła wczoraj do domu.
Ta myśl napełniła ją niepokojem.
Powietrze przy wejściu do redakcji uderzyło ich niczym mokry, zimny ręcznik. Wilgoć skrząca się na marmurowej posadzce sprawiała, że spiżowe popiersie założyciela gazety lśniło. Annikę przeszył dreszcz, czuła, że zgrzyta zębami.
W głębi, w oszklonej recepcji, siedział portier, Tore Brand, i narzekał.
– Wam to dobrze! – zawołał, kiedy mała grupka minęła go w drodze do wind. – Możecie wyjść i odtajać od czasu do czasu. Tutaj jest tak zimno, że musiałem wyciągnąć piecyk, żeby nie odmrozić sobie stóp.
Annika próbowała się uśmiechnąć, ale nie była w stanie. Tore Brand dostał w tym roku urlop dopiero w sierpniu, co uznał za niesprawiedliwość graniczącą z szykanami.
– Muszę do kibelka – powiedziała Annika. – Jedźcie na górę.
Wyminęła klatkę Torego Branda i poczuła, że znów ukradkiem palił na swoim posterunku. Po chwili wahania wybrała toaletę dla niepełnosprawnych zamiast damskiej, żeby nie musieć się tłoczyć z innymi spoconymi kobietami przy umywalce. Chciała mieć spokój.
Zrzędliwy głos Torego Branda towarzyszył jej w toalecie. Zamknęła drzwi, przekręciła do góry klamkę i spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Rzeczywiście wyglądała okropnie. Twarz jej płonęła, miała czerwone oczy. Przesunęła wajchę kranu w lewo, schyliła się, odgarnęła włosy i pozwoliła chłodnej wodzie spływać po karku. Porcelana była lodowato zimna w zetknięciu z czołem. Strumyk wody ściekał jej wzdłuż kręgosłupa.
Dlaczego się na to narażam? – pomyślała. Dlaczego nie leżę na trawie nad Tallsjön i nie czytam „Świata Kobiet”?
Wcisnęła czerwony guzik suszarki do rąk i odciąg nąwszy dekolt bluzki, próbowała wysuszyć pachy. Nie bardzo jej to szło.
Miejsce Anne Snapphane było puste, kiedy Annika weszła do redakcji. Dwa kubki z zaschłymi śladami po kawie stały na biurku, ale cola zniknęła. Annika wyciągnęła z tego wniosek, że Anne została oddelegowana do jakiegoś zadania.
Berit stała i rozmawiała z Gwoździem w dziale wiadomości. Annika osunęła się na krzesło, pozwalając, żeby torba upadła na podłogę. Kręciło się jej w głowie, była wykończona.
– No i jak było?! – zawołał Gwóźdź, patrząc wyzywająco w jej kierunku.
Annika wygrzebała pospiesznie swój bloczek i podeszła do biurka.
– Młoda, naga, plastikowe cyce – powiedziała. – Dużo makijażu. Płakała. Żadnego widocznego rozkładu, nie leżała tam zbyt długo. Żadnych ubrań w pobliżu, o ile mogłam się zorientować.
Spojrzała znad notesu. Gwóźdź kiwał głową zachęcająco.
– Proszę, proszę. Jacyś przerażeni mieszkańcy?
– Dwudziestodziewięcioletnia matka o imieniu Daniella. Już nigdy nie będzie chodziła przez park wieczorem. „To mogłam być ja”, powiedziała.
Gwóźdź zanotował i pokiwał głową z uznaniem.
– Wiadomo, kto to jest?
Annika zacisnęła usta i potrząsnęła przecząco głową.
– O ile wiem, to nie.
– Miejmy nadzieję, że wieczorem podadzą nazwisko. Nic więcej nie widziałaś? Może ktoś wie, gdzie mieszkała czy cokolwiek?
– Czy miała adres wytatuowany na czole, o to pytasz? Przykro mi…
Annika uśmiechnęła się, Gwóźdź nie odwzajemnił uśmiechu.
– Okej. Berit, opisz pościg policji za mordercą, dowiedz się, kim była dziewczyna, dotrzyj do rodziny. Annika, opisz przerażoną mamuśkę i sprawdź wycinki dotyczące poprzedniego morderstwa.
– Mam wrażenie, że przyjdzie nam ze sobą współpracować – powiedziała Berit. – Annika ma informacje z miejsca morderstwa, których ja nie mam.
– Róbcie, jak chcecie. Muszę mieć przed naradą o szóstej sprawozdanie z tego, co wam się udało ustalić.
Obrócił się na krześle, podniósł słuchawkę i wybrał numer. Berit zamknęła notes i ruszyła w kierunku swojego miejsca.
– Wyciągnęłam wycinki – rzuciła przez ramię. – Możemy przejrzeć je razem.
Annika pożyczyła krzesło stojące przy sąsiednim biurku. Berit wyjęła plik pożółkłych kartek z koperty opatrzonej napisem „Morderstwo Evy”. Najwyraźniej miało ono miejsce, zanim redakcja została skomputeryzowana.
– Wszystko, co działo się dawniej niż dziesięć lat temu, znajduje się w archiwum dokumentów pisanych – wyjaśniła.
Annika wzięła do ręki złożoną kartkę, papier wydawał się kruchy i sztywny. Powiodła wzrokiem po stronie. Czcionka użyta w nagłówku wydała się jej bardzo szeroka i staroświecka, druk był dość kiepski. Czarno-białe zdjęcie na cztery szpalty pokazywało park od północnej strony.
– Dobrze pamiętałam – powiedziała Berit. – Szła po schodach na górę, gdzieś w połowie drogi spotkała kogoś, kto był w drodze na dół. Dalej już nie doszła. Sprawa tego morderstwa do dziś pozostała nierozwiązana.
Usiadły po obu stronach biurka Berit i zagłębiły się w starych artykułach. Annika zauważyła, że wiele z nich napisała Berit. Morderstwo młodej Evy rzeczywiście pod wieloma względami przypominało dzisiejsze.
W gorący letni wieczór, dobre dwanaście lat temu, Eva podchodziła pod strome zbocze będące przedłużeniem Inedalsgatan. Znaleziono ją dokładnie obok siedemnastego stopnia, półnagą i uduszoną.
Tuż po samym zdarzeniu ukazało się wiele artykułów, przeważnie długich, zdjęcia też były duże i zamieszczone na górze strony. Były relacje z dochodzenia i protokół z obdukcji, wywiady z pobliskimi mieszkańcami i przyjaciółmi zamordowanej. Jeden artykuł nosił tytuł Zostawcie nas w spokoju. Rodzice Evy apelowali o coś do kogoś, pełni powagi obejmowali się, patrząc prosto w obiektyw aparatu. Odbywały się demonstracje przeciwko bezsensownej przemocy, przeciwko przemocy wobec kobiet i przeciwko przemocy młodzieży, było nabożeństwo dla uczczenia pamięci dziewczyny w Kungsholmskyrkan i góra kwiatów na miejscu zbrodni.
Dziwne, że nic z tego nie pamiętam, pomyślała Annika. Miałam już wtedy tyle lat, że powinnam była odnotować takie zdarzenie.
Im więcej czasu mijało od morderstwa, tym krótsze stawały się artykuły. Mniej było zdjęć, które lądowały coraz niżej na stronie. Notatka w trzy i pół roku po zabójstwie Evy informowała lakonicznie, że ktoś został zatrzymany i przesłuchany, a następnie zwolniony. Potem wszystko ucichło.
Teraz jednak Eva znów trafiła na pierwsze strony, w dwanaście lat po swojej śmierci. Analogia była oczywista.
– Co robimy? – zastanawiała się Annika.
– Krótko zreferujemy sprawę – powiedziała Berit. – W tej chwili niewiele więcej możemy zrobić. Opiszemy, co mamy: ty zajmiesz się tą mamuśką, ja Evą. Potem pewnie włączą się już kryminalni, wtedy spróbujemy podzwonić.
– Musimy się spieszyć? – spytała Annika.
Berit uśmiechnęła się.
– Niespecjalnie. Artykuł powinnyśmy dostarczyć do jutra rana, do czwartej czterdzieści pięć. Oczywiście dobrze będzie, jeśli uda nam się skończyć nieco wcześniej, początek już mamy.
– Co zostanie z tych dwóch artykułów?
Berit wzruszyła ramionami.
– Może w ogóle się nie ukażą, nigdy nie wiadomo. To zależy od tego, co się wydarzy na świecie i czy wystarczy papieru.
Annika skinęła głową. Liczba stron często decydowała o tym, czy przyjmowano artykuł, czy nie, tak było też w jej poprzedniej redakcji, w „Katrineholms-Kuriren”. W środku lata kierownictwo gazety często oszczędzało papier, po części dlatego, że liczba zamieszczanych ogłoszeń w lipcu gwałtownie spadała, ale też dlatego, iż rzadko coś się działo. Liczba stron zwiększała się albo zmniejszała zawsze o cztery, ponieważ właśnie cztery strony mieściły się na kliszy drukarskiej.
– Sądzę, że trafimy na pierwszą stronę – powiedziała Berit. – Najpierw damy informację o samym zdarzeniu, o morderstwie, o śledztwie, parę słów o dziewczynie, kim była, to znaczy jeśli poznamy jej nazwisko. Potem przypomnienie morderstwa Evy, twoja scenka z przerażoną matką i na koniec może jeszcze artykuł o Sztokholmie, mieście strachu. Pewnie tak zrobimy.
Annika przerzucała wycinki.
– Jak długo tu pracujesz, Berit? – spytała.
Koleżanka westchnęła i zaśmiała się.
– Niedługo minie dwadzieścia pięć lat. Byłam niewiele starsza od ciebie, kiedy tu przyszłam.
– Zawsze byłaś reporterką kryminalną?
– Nie, skądże. Najpierw pisałam o zwierzętach i gotowaniu. Potem przez jakiś czas, na początku lat osiemdziesiątych, byłam reporterką polityczną, wtedy kobiety na takich stanowiskach były dobrze widziane. Potem jakiś czas pracowałam w dziale zagranicznym. No, a teraz jestem tutaj.
– Gdzie czułaś się najlepiej? – dopytywała się Annika.
– Najbardziej lubię pisać, ustalać fakty, dociekać prawdy. Świetnie się czuję tutaj, w dziale kryminalnym. W dużej mierze sama o sobie decyduję, często podejmuję własne tematy. Możesz mi podać te wycinki? Dziękuję.
Annika wstała i poszła na swoje miejsce. Anne Snapphane jeszcze nie wróciła. Miało się wrażenie, że jest pusto i cicho, kiedy jej tu nie było.
Mac Anniki przeszedł w stan uśpienia, podskoczyła na ostry dźwięk, który wydał, kiedy ponownie się włączył. Szybko zapisała, co powiedziała jej Daniella Hermansson, wstęp, tekst zasadniczy, podpisy pod zdjęcia. Potem wysłała artykuł do tak zwanej redakcyjnej puszki. Gotowe! Udało się!
Właśnie miała wstać i pójść po kawę, kiedy zabrzęczał telefon. Dzwoniła Anne Snapphane.
– Jestem na lotnisku w Visby! – krzyczała. – Podobno było jakieś morderstwo w parku?
– I to nie byle jakie – powiedziała Annika. – Naga i uduszona dziewczyna. Co robisz na Gotlandii?
– Pożary lasów. Cała wyspa płonie jak wióry.
– Cała – powtórzyła niczym echo Annika, śmiejąc się. – Czy prawie cała?
– To szczegóły. Nie będzie mnie do jutra, co najmniej. Nakarmisz koty?
– Jeszcze ich nie wywiozłaś? – spytała Annika kwaśno.
– Ciągnąć dwa kociaki sto mil w taki upał? To znęcanie się nad zwierzętami! Mogłabyś też zmienić im żwirek w kuwecie?
– Dobrze, dobrze…
Rozłączyły się.
Dlaczego nigdy nie potrafię odmówić? – pomyślała Annika i westchnęła. Przyniosła kawę, kupiła też puszkę wody ramlösa w bufecie i z aluminiową puszką w jednej ręce i kubkiem kawy w drugiej przechadzała się niespokojnie po redakcji. Klimatyzacja nie dawała już rady i powietrze było tylko trochę chłodniejsze niż na zewnątrz. Gwóźdź rozmawiał przez telefon, jakżeby inaczej, dwie duże plamy potu wykwitły mu pod pachami. Bertil Strand stał przy stole montażowym i rozmawiał z Pellem Oscarssonem, odpowiedzialnym za materiał zdjęciowy. Podeszła do nich.
– To zdjęcia z Kronobergsparken?
Pelle Oscarsson kliknął dwa razy ikonę na swoim dużym monitorze. Głęboka zieleń parku wypełniła całą powierzchnię. Ostre światło słoneczne odcisnęło na niej plamy. Nagrobki z granitu zawieszone były między kutymi prętami parkanu. Widać było nogę kobiety, od biodra do stopy, pośrodku zdjęcia.
– Cholernie dobre, może nawet trochę zbyt mocne – powiedziała Annika spontanicznie.
– W takim razie popatrz na to – zauważył Foto-Pelle i wszedł myszą na inną ikonę.
Annika wzdrygnęła się, kiedy napotkała wzrokiem zamglone oczy kobiety.
– To te pierwsze zdjęcia – wtrącił Bertil Strand. – Dobrze, że zdążyłem się odsunąć, prawda?
Annika przełknęła ślinę.
– A Daniella Hermansson? – spytała.
Foto-Pelle kliknął trzecią ikonę. Zdenerwowana Daniella z Pędraczkiem na ręku patrzyła przestraszona w stronę parku.
– Super – oceniła Annika.
– „To mogłam być ja” – powiedział Foto-Pelle.
– Skąd wiesz, że właśnie tak powiedziała? – zdziwiła się.
– Zawsze tak mówią w naszych podpisach pod zdjęciami – wyjaśnił Pelle i westchnął.
Annika poszła dalej.
Wszystkie drzwi w dziale kierownictwa były zamknięte. Redaktora naczelnego w ogóle dzisiaj nie widziała. Właściwie to przez cały tydzień był ledwie widoczny, doszła do wniosku. Ludzie z zespołu redagującego jeszcze się nie pojawili. Faceci odpowiadający za layout gazety zwykle zaczynali napływać po siódmej wieczorem, opaleni i ospali po całym popołudniu spędzonym w Rålambshovsparken. Zwykle zaczynali noc od wlania w siebie litra czarnej kawy, potem chwilę kłócili się o błędy, które, jak twierdzili, zostały popełnione w poprzednim numerze, a potem siadali do pracy. Żonglowali tytułami, skracali teksty i tłukli w klawisze swoich maców, do chwili gdy o szóstej rano gazeta szła do druku. Annika trochę się ich bała. Byli głośni i dość obcesowi, nieco cyniczni z tendencją do szufladkowania wszystkiego, ale ich umiejętności i profesjonalizm wprawiały w zdumienie. Wielu z nich żyło dla gazety: pracowali cztery noce, potem mieli cztery noce wolne, i tak rok za rokiem. Ten sam grafik obowiązywał w Boże Narodzenie, Wielkanoc, w noc świętojańską: cztery noce w pracy, cztery wolne. Annika nie mogła pojąć, jak to wytrzymywali.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
W naszej kolekcji książki Lizy Marklund będą się ukazywały zgodnie z chronologią wydarzeń (przyp. wyd.) [wróć]