Annika Bengtzon. Studio Sex - Liza Marklund - ebook

Annika Bengtzon. Studio Sex ebook

Liza Marklund

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Młoda dziennikarka Annika Bengtzon odbywa staż w jednym ze sztohholmskich tabloidów i marzy o tym, by dostać stałą pracę. Pod nieobecność redakcyjnej koleżanki odbiera telefon – anonimowy świadek donosi, że na jednym z miejskich cmentarzy znalazł zwłoki młodej kobiety. Dla Anniki może to być wielka szansa. Nagłośnienie zdarzenia i rozwiązanie kryminalnej zagadki pomogłoby jej karierze zawodowej.

Annika postanawia samodzielnie wytropić mordercę. Wkracza w świat sztokholmskich seksklubów i szemranych interesów. Wszystko wskazuje na to, że w zabójstwo zamieszany jest znany polityk. Annika wkrótce odkrywa, że ma towarzystwo – ktoś śledzi każdy jej krok…

Liza Marklund – popularna szwedzka powieściopisarka i dziennikarka, autorka wielu powieści kryminalnych. Popularność przyniósł jej cykl o dziennikarce detektywce Annice Bengzton. Kilka z powieści w tej serii zostało sfilmowanych. Przez dziesięć lat pracowała jako reporterka śledcza, a potem przez pięć lat jako redaktorka prasowa i telewizyjna. Aktualnie kręci filmy dokumentalne dla telewizji i pisze dla różnych gazet. Zajmuje się tematami związanymi z prawami kobiet i dzieci. Prowadzi kampanie przeciw przemocy wobec kobiet, bierze też aktywny udział w społecznych debatach dotyczących problemów demograficznych Norrlandii. Jest także ambasadorką dobrej woli UNICEF.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 444

Oceny
4,2 (36 ocen)
15
14
7
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
justyna_klw

Dobrze spędzony czas

Lekka lektura na chłodne wieczory, z trupem i polityka w tle.
00
Annku90

Całkiem niezła

#czytam_se "Zegar ścien­ny tykał, mi­nu­ty mi­ja­ły. Bab­cina kuch­nia była dla niej uoso­bie­niem spo­koju i cie­pła. Że­liw­na ku­chen­ka z wyszo­ro­wa­nym do bia­ło­ści oka­pem, kor­kowa wykła­dzina, ce­ra­ta, polne kwia­ty w oknie; to tutaj na­uczy­ła się oby­wać bez cie­płej wody." Przenoszę się do kuchni mojej Babci. Siadam na krześle i obserwuje jak krząta się po kuchni. W tej kuchni nie raz opowiadałam o swoich rozterkach i zawsze wychodziłam lżejsza. Świat zmieniał barwy na kolorowe a miłość prowadziła przed siebie. A Ty co widzisz, kiedy przenosisz się do kuchni swojej Babci? Niestety nie ma miłości między mną, a tą książką. Był pomysł, była główna bohaterka, ale zabrakło emocji i wartkiej akcji. Annika Bengzton odbywająca staż w tabloidzie marzy o stałej pracy. Niestety narazie nie ma żadnych przesłanek do tego. Kiedy odbiera telefon, wie, że to szansa, która chce dobrze wykorzystać. Czy tak będzie? Na cmentarzu zostaje znaleziona została młoda kobieta. Annika chce...
00

Popularność




Pro­log

Pierw­sze, co zoba­czyła, to dam­skie majtki wiszące na krzaku. Powie­wały ledwo zauwa­żal­nie, jaśnie­jąc łoso­sio­wym różem na tle paru­ją­cej zie­leni. Jej pierw­szą reak­cją była złość. Że też ci mło­dzi niczego nie usza­nują. Nawet umarli nie mogą spo­czy­wać w spo­koju.

Zato­piła się w roz­my­śla­niach nad upad­kiem spo­łe­czeń­stwa, pod­czas gdy pies wędro­wał dalej obok żela­znego par­kanu. Podą­żała za zwie­rza­kiem wzdłuż połu­dnio­wej strony cmen­ta­rza, minęła małe drzewka i wtedy zoba­czyła jedną nogę. Obu­rze­nie pogłę­biło się: bez­czelne dzie­wu­chy! Widy­wała je, kiedy wie­czo­rami spa­ce­ro­wały po chod­ni­kach, skąpo ubrane, mówiące pod­nie­sio­nymi gło­sami, wręcz zachę­cały face­tów. Upał nie był żad­nym uspra­wie­dli­wie­niem.

Pies zosta­wił bala­ska w tra­wie koło par­kanu. Odwró­ciła wzrok i udała, że nic nie widzi. Nikogo nie było tak wcze­śnie rano. Po co schy­lać się z torebką i uda­wać?

– Chodź, Jesper – zachę­cała psa, pocią­ga­jąc go w kie­runku wybiegu we wschod­niej czę­ści parku. – No chodź, maleńki, ser­deńko moje…

Kiedy odcho­dziła od ogro­dze­nia, rzu­ciła okiem przez ramię. Nogi nie było już widać, zasło­niło ją bujne listo­wie parku.

Dzi­siaj znów będzie upał, już to czuła. Pot spły­wał jej po czole, mimo że słońce ledwo zdą­żyło wstać. Oddy­chała ciężko, idąc pod górę. Pies cią­gnął smycz. Język zwi­sał mu tak, że doty­kał trawy.

Jak można poło­żyć się spać na cmen­ta­rzu, w miej­scu spo­czynku zmar­łych? Czy to wła­śnie był cel femi­ni­stek: móc tak się zacho­wy­wać, bez sza­cunku?

Wciąż była poru­szona. Ciężka droga pod górę dodat­kowo pogor­szyła jej humor.

Powin­nam pozbyć się psa, pomy­ślała i natych­miast ogar­nęły ją wyrzuty sumie­nia. Chcąc zre­kom­pen­so­wać złe myśli, schy­liła się, żeby odpiąć smycz i wziąć zwie­rzę na ręce. Pies wyswo­bo­dził się i pognał za wie­wiórką. Wes­tchnęła. Jej tro­ska oka­zała się zby­teczna.

Z kolej­nym wes­tchnie­niem opa­dła na ławkę, pod­czas gdy Jesper pobiegł za wie­wiórką i teraz gonił ją do upa­dłego. Po chwili jed­nak miał już dość i szcze­ka­jąc, usa­do­wił się pod drze­wem, na któ­rym scho­wał się mały gry­zoń. Sie­działa, cze­ka­jąc, aż pies się znu­dzi, wstała i poczuła, że mate­riał sukienki lepi się jej do ple­ców. Myśl o ciem­nych pla­mach wzdłuż krę­go­słupa powo­do­wała skrę­po­wa­nie.

– Jesper, maleńki, ser­deńko moje, pie­seczku…

Wyma­chi­wała pla­sti­kową torbą pełną psich sma­ko­ły­ków i krót­ko­nogi bul­te­rier ruszył w jej kie­runku. Ze zwi­sa­ją­cym, dyn­da­ją­cym języ­kiem wyglą­dał, jakby się śmiał.

– Tak, tego chcia­łeś, dobrze wiem, kocha­nieńki…

Dała psu całą zawar­tość torby i przy oka­zji wzięła go znów na smycz. Pora wra­cać. Jesper dostał swoje. Teraz jej kolej, na kawę i pszenną bułeczkę.

Pies jed­nak wcale nie zamie­rzał wra­cać. Znów zoba­czył wie­wiórkę i wzmoc­niony łako­ciami gotów był na nowo pod­jąć polo­wa­nie. Pro­te­sto­wał gło­śno, ze zło­ścią.

– Nie chce mi się już spa­ce­ro­wać – powie­działa zrzę­dli­wie. – Chodź!

Poszli okrężną drogą, żeby unik­nąć stro­mego tra­wia­stego zbo­cza, które opa­dało w stronę domu. Pod górę jakoś sobie radziła, ale przy scho­dze­niu zawsze bolały ją kolana.

Znaj­do­wała się naprze­ciwko pół­nocno-wschod­niego naroż­nika parku, kiedy zoba­czyła ciało. Spo­czy­wało oto­czone dziko rosnącą zie­le­nią cmen­ta­rza, lubież­nie wycią­gnięte za czę­ściowo zbu­rzo­nym gra­ni­to­wym nagrob­kiem. Frag­ment gwiazdy Dawida leżał tuż obok głowy. Wtedy dopiero poja­wił się strach. Ciało było nagie, zbyt nie­ru­chome i białe. Pies wyrwał się i pobiegł w kie­runku par­kanu, smycz tań­czyła za nim niczym wście­kły wąż.

– Jesper!

Udało mu się prze­ci­snąć mię­dzy dwoma prę­tami, ruszył w kie­runku mar­twej kobiety.

– Jesper, chodź tutaj!

Krzy­czała na tyle gło­śno, na ile miała odwagę, nie chciała prze­cież obu­dzić oko­licz­nych miesz­kań­ców. Wiele osób spało przy otwar­tych oknach w tym upale, muro­wane śród­miej­skie kamie­nice nie zdą­żyły się ochło­dzić w cza­sie krót­kich nocy. Ner­wowo grze­bała ręką w pla­sti­ko­wej tor­bie, ale łako­cie się skoń­czyły.

Bul­te­rier zatrzy­mał się koło kobiety i bacz­nie się jej przy­glą­dał. Po chwili zaczął węszyć, naj­pierw ostroż­nie, potem z coraz więk­szym pod­nie­ce­niem. Kiedy dotarł do narzą­dów płcio­wych kobiety, nie mogła się już opa­no­wać.

– JESPER! Masz natych­miast tu przyjść!

Pies spoj­rzał na nią, ale ani myślał jej słu­chać. Pod­szedł nato­miast do głowy kobiety i zaczął obwą­chi­wać jej ręce, które spo­czy­wały obok twa­rzy. Ku swo­jemu prze­ra­że­niu zoba­czyła, że pies zaczyna gryźć palce kobiety. Poczuła, że robi się jej nie­do­brze, i chwy­ciła się czar­nych, żela­znych prę­tów. Ostroż­nie prze­su­nęła się w lewo, schy­liła i zaj­rzała mię­dzy nagrobki. Z odle­gło­ści dwóch metrów spoj­rzała w oczy kobiety. Były jasne i nieco mętne, nieme i zimne. Miała dziwne uczu­cie, że dźwięki wokół niej znik­nęły, tylko w lewym uchu poja­wił się brzę­czący szum.

Muszę zabrać stąd psa, pomy­ślała.

Nie mogę nikomu powie­dzieć, że Jesper nad­gryzł ciało.

Uklę­kła i wsu­nęła rękę mię­dzy pręty tak daleko, jak tylko mogła. Jej roz­cza­pie­rzone palce wska­zy­wały pro­sto na mar­twe oczy kobiety. Ryzy­ko­wała, że jej grube ramię utkwi mię­dzy prę­tami, ale dosię­gła rączki smy­czy. Pies zawył, kiedy pocią­gnęła za skó­rzany pasek. Nie chciał puścić zdo­by­czy, w psim pysku tkwił kawa­łek ciała, które prze­su­nęło się tro­chę.

– Ty durny, wstrętny psie!

Z głu­chym łosko­tem, uja­da­jąc, ude­rzył o żelaz ny par­kan. Drżą­cymi rękami zmu­siła Jespera, żeby się cof­nął i prze­szedł mię­dzy prę­tami. Nio­sła go, ści­ska­jąc jak ni­gdy dotąd mocno obiema rękami wokół brzu­cha. Scho­dziła szybko w stronę ulicy, obcas pośli­zgnął się na tra­wie, nacią­gnęła sobie mię­sień w pachwi­nie.

Dopiero kiedy zamknęła za sobą drzwi miesz­ka­nia i zoba­czyła far­focle w pysku psa, zaczęła wymio­to­wać.

Część pierw­sza

Lipiec

Część pierw­sza: Lipiec

Sie­dem­na­ście lat, cztery mie­siące i szes­na­ście dni

Myśla­łam, że miłość jest dla innych, dla tych, któ­rych widać i któ­rzy są kimś. Moja pomyłka roz­brzmiewa we mnie śpie­wem, wybu­cha szczę­ściem. On mnie pra­gnie.

Upo­je­nie, pierw­szy dotyk, grzywka, która opa­dła mu na oczy, kiedy na mnie spoj­rzał, zde­ner­wo­wany, wcale nie­za­du­fany w sobie. Jasność: wiatr, świa­tło, poczu­cie peł­nej dosko­na­ło­ści, chod­nik, gorąca ściana domu.

Dosta­łam tego, któ­rego chcia­łam.

Jest w cen­trum zain­te­re­so­wa­nia. Pozo­stałe dziew­czyny śmieją się i flir­tują z nim, ale nie jestem zazdro­sna. Ufam mu. Wiem, że jest mój. Widzę go z dru­giego końca pokoju, jasne roz­świe­tlone włosy, ruch, któ­rym odgar­nia je do tyłu, silna ręka, moja ręka. Pierś ści­ska się, opa­suje mnie szczę­ście, tracę oddech, mam łzy w oczach. Świa­tło zostaje na nim, czyni go moc­nym i peł­nym.

Mówi, że nie pora­dzi sobie beze mnie.

Wraż­li­wość tkwiąca tuż pod powierzch­nią jego gład­kiej skóry. Leżę na jego ręku, a on wodzi pal­cem po mojej twa­rzy.

Ni­gdy mnie nie opusz­czaj,

mówi,

nie potra­fię bez cie­bie żyć.

A ja obie­cuję.

Sobota, 28 lipca

– MAR­TWA DZIEW­CZYNA leży w Kro­no­berg­spar­ken.

Głos był zdy­szany, sko­ło­wa­ciały język zdra­dzał regu­larne zaży­wa­nie amfe­ta­miny. Annika Bengt­zon ode­rwała na chwilę wzrok od moni­tora, pró­bu­jąc wyma­cać ołó­wek w bała­ga­nie na biurku.

– Skąd to wiesz? – spy­tała nazbyt scep­tycz­nie.

– Bo stoję tutaj obok, kurde!

Głos prze­szedł w fal­set, Annika odsu­nęła nieco słu­chawkę od ucha.

– No ale jak to mar­twa? – powie­działa, sły­sząc, jak idio­tycz­nie to zabrzmiało.

– Po pro­stu mar­twa, trup, do cho­lery! Mar­twa jak trup!

Annika rozej­rzała się nie­pew­nie po redak­cji. Gwóźdź, szef wia­do­mo­ści, sie­dział przy biurku i roz­ma­wiał przez tele­fon, Anne Snap­phane sie­działa przy biurku naprze­ciwko niej, wachlu­jąc się sko­ro­szy­tem, Foto-Pelle stał przy stole redak­cyj­nym i stu­kał w maca.

– No tak – powie­działa i zna­la­zł­szy dłu­go­pis w pustym kubku do kawy, chwy­ciła starą depe­szę agen­cyjną i zaczęła noto­wać coś na odwro­cie.

– W Kro­no­berg­spar­ken, tak?

– Za nagrob­kiem.

– Za nagrob­kiem?

Annika usły­szała, że męż­czy­zna zaczął pła­kać. Odcze­kała w mil­cze­niu kilka sekund. Nie wie­działa, jak dalej pro­wa­dzić roz­mowę. Dresz­czo­wiec, czyli tak naprawdę redak­cyjna gorąca linia, nazy­wana jed­nak przez wszyst­kich w redak­cji Dresz­czow­cem, opa­no­wany był głów­nie przez żar­tow­ni­siów albo świ­rów. Tym razem był to zde­cy­do­wa­nie kan­dy­dat do tej dru­giej kate­go­rii.

– Halo…? – ode­zwała się ostroż­nie.

Męż­czy­zna wytarł nos. Wziął kilka głę­bo­kich odde­chów i zaczął opo­wia­dać. Anne Snap­phane obser­wo­wała Annikę z dru­giej strony biurka.

– Że też chce ci się odbie­rać te tele­fony – powie­działa, kiedy Annika odło­żyła słu­chawkę. Ta nie zare­ago­wała, tylko dalej bazgrała coś na depe­szy. – Muszę kupić jesz­cze jed­nego loda, ina­czej umrę. Przy­nieść ci coś z kawiarni? – spy­tała, wsta­jąc.

– Naj­pierw muszę coś spraw­dzić – odparła Annika, po czym pod­nio­sła słu­chawkę i wybrała bez­po­średni numer do Cen­trum Ratun­ko­wego. Wszystko się zga­dzało. Cztery minuty wcze­śniej zgło­szono przy­pa­dek śmierci przy Kro­no­bergs­ga­tan.

Pod­nio­sła się i z depe­szą w gar­ści poszła do działu wia­do­mo­ści. Gwóźdź wciąż roz­ma­wiał przez tele­fon, nogi miał wycią­gnięte na biurku. Annika sta­nęła wyzy­wa­jąco tuż przed nim. Szef pod­niósł wzrok, poiry­to­wany.

– Podej­rze­nie mor­der­stwa, młoda dziew­czyna – powie­działa Annika, macha­jąc wydru­kiem z kom­pu­tera.

Gwóźdź zakoń­czył roz­mowę, odkła­da­jąc natych­miast słu­chawkę, a następ­nie opu­ścił nogi na pod­łogę.

– To wia­do­mość agen­cyjna? – spy­tał zdzi­wiony, spo­glą­da­jąc na moni­tor.

– Nie, z Dresz­czowca.

– Potwier­dzona?

– Cen­trum Ratun­kowe też ją dostało, tylko tyle wiem.

Gwóźdź powiódł wzro­kiem po redak­cji.

– Okej. Kogo mamy na sta­nie?

Annika zaczerp­nęła powie­trza.

– To moja infor­ma­cja – powie­działa z naci­skiem.

– Berit! – zawo­łał Gwóźdź, wsta­jąc. – Mor­der­stwo tego­rocz­nego lata!

Berit Ham­rin, jedna ze star­szych repor­te­rek gazety, wzięła torebkę i pode­szła do biurka.

– Gdzie jest Carl Wen­ner­gren? Pra­cuje dzi­siaj?

– Nie, ma wolne, żegluje wokół Gotlan­dii – wyjaś niła Annika. – To moja wia­do­mość, ja ją przy­ję­łam.

– Pelle, zdję­cia! – krzyk­nął Gwóźdź w kie­runku foto­re­por­te­rów.

Foto­edy­tor pod­niósł do góry kciuk.

– Ber­til Strand! – zawo­łał.

– W porządku – powie­dział szef wia­do­mo­ści i zwró­cił się do Anniki. – Co mamy?

Annika spoj­rzała na swoje naba­zgrane notatki i nagle poczuła, jak bar­dzo się dener­wuje.

– Mar­twa dziew­czyna za nagrob­kiem na żydow­skim cmen­ta­rzu w Kro­no­berg­spar­ken na Kung­shol­men.

– To jesz­cze, do cho­lery, nie zna­czy, że to jest mor­der­stwo.

– Naga i udu­szona.

Gwóźdź przy­glą­dał się Annice badaw­czo.

– I chcesz się zająć tym sama?

Annika prze­łknęła ślinę i przy­tak­nęła. Szef wia­do­mo­ści ponow­nie usiadł i wycią­gnął sko­ro­szyt.

– W porządku – powie­dział. – Poje­dziesz z Berit i Ber­rym. Dopil­nuj, żeby­śmy mieli dobre zdję­cia, pozo­stałe infor­ma­cje możemy zdo­być póź­niej, ale zdję­cia musimy mieć natych­miast.

Sza­mo­cząc się z ple­ca­kiem, w któ­rym miał sprzęt, foto­graf minął dział wia­do­mo­ści.

– Dokąd jedziemy? – spy­tał, zwra­ca­jąc się do szefa.

– Do aresztu Kro­no­berg – odpo­wie­dział Gwóźdź i pod­niósł słu­chawkę.

– Do parku – spro­sto­wała Annika, szu­ka­jąc wzro­kiem swo­jej torby. – Kro­no­berg­spar­ken. Cmen­tarz żydow­ski.

– Sprawdź, czy to przy­pad­kiem nie jakaś rodzinna kłót­nia – powie­dział Gwóźdź, wybie­ra­jąc numer do Lon­dynu.

Berit i Ber­til Strand byli już w dro­dze do windy do garażu, ale Annika się zatrzy­mała.

– Co chcia­łeś przez to powie­dzieć? – spy­tała.

– Dokład­nie to, co sły­sza­łaś. Nie mie­szamy się w sprawy rodzinne.

Szef demon­stra­cyj­nie odwró­cił się ple­cami. Annika czuła, jak w jej ciele wzbiera złość, dociera do móz gu i poraża go.

– Z tego powodu dziew­czyna nie jest chyba mniej mar­twa – zauwa­żyła.

Gwóźdź dostał połą­cze­nie i Annika zro­zu­miała, że dys­ku­sja jest skoń­czona. Pod­nio­sła wzrok, ale Berit i Ber­til Strand znik­nęli już na klatce. Szybko wró­ciła na swoje miej­sce, wycią­gnęła torbę, która wsu­nęła się pod szafkę, i pobie­gła za kole­gami. Winda zdą­żyła już zje­chać na dół; cho­lera, cho­lera, dla­czego, do dia­bła, zawsze musi pysko­wać? Za chwilę straci swój pierw­szy duży temat, bo musiała usta­wić szefa.

– Kre­tynka – powie­działa gło­śno sama do sie­bie.

Dogo­niła repor­terkę i foto­grafa przy wej­ściu do garażu.

– Na razie niczego nie zakła­damy i pra­cu­jemy wspól­nie, do momentu gdy będziemy musieli się roz­dzie­lić – zapro­po­no­wała Berit, która idąc, zapi­sy­wała coś w notat­niku. – A tak w ogóle to nazy­wam się Berit Ham­rin, nie mia­ły­śmy chyba jesz­cze oka­zji się poznać.

Star­sza kole­żanka uśmiech­nęła się do Anniki, podały sobie ręce i zaczęły wsia­dać do saaba Ber­tila Stranda, Annika z tyłu, Berit z przodu.

– Nie trza­skaj zbyt mocno drzwiami – powie­dział Ber­til Strand z nie­chę­cią, spo­glą­da­jąc przez ramię na Annikę. – Możesz uszko­dzić lakier.

Chry­ste Panie, pomy­ślała.

– Ojej, prze­pra­szam.

Foto­gra­fo­wie trak­to­wali redak­cyjne wozy jak samo­chody oddane do ich wyłącz­nej dys­po­zy­cji. W zasa­dzie wszy­scy z nie­zwy­kłą powagą pod­cho­dzili do zadań wyjaz­do­wych. Może wyni­kało to stąd, że wszy­scy bez wyjątku byli męż­czy­znami, pomy­ślała Annika. Mimo że pra­co­wała w „Kvällspressen” zale­d­wie od sied­miu tygo­dni, zdą­żyła już uświa­do­mić sobie, że samo­chody foto­re­por­te­rów to świę­tość. Kil­ka­krot­nie zda­rzyło się, że jej wcze­śniej zapla­no­wane wywiady prze­su­wano, bo foto­re­por­ter był aku­rat zajęty w myjni. Z dru­giej strony poka­zy­wało to, jaką wagę przy­wią­zy­wano do jej arty­ku­łów.

– Wydaje mi się, że naj­le­piej doje­chać do parku od tyłu, uni­ka­jąc drogi przez Fri­dhem­splan – pod­su­nęła Berit, kiedy samo­chód przy­spie­szył na skrzy­żo­wa­niu z Rålambsvägen. Ber­til Strand dodał gazu i zdą­żył jesz­cze prze­je­chać na poma­rań­czo­wym, po czym ruszył pro­sto Gjörwellsgatan, kie­ru­jąc się na pół­noc, w stronę wybrzeża Norr Mälarstrand.

– Możesz powie­dzieć, czego się dowie­dzia­łaś od swo­jego infor­ma­tora? – ode­zwała się Berit i odwró­ciła ple­cami do drzwi samo­chodu, żeby spoj­rzeć do tyłu.

Annika wycią­gnęła pomiętą depe­szę.

– Że za nagrob­kiem w Kro­no­berg­spar­ken leży mar­twa dziew­czyna, naga. Praw­do­po­dob­nie została udu­szona.

– Kto dzwo­nił?

– Jakiś ćpun. Jego kum­ple zatrzy­mali się, żeby się odlać przy par­ka­nie, i zoba­czyli ją przez pręty ogro­dze­nia.

– Dla­czego uznali, że została udu­szona?

Annika odwró­ciła depe­szę i prze­czy­tała, co zapi­sała w poprzek kartki.

– Nie była zakrwa­wiona, miała wytrzesz­czone oczy i szramy na szyi.

– To nie zna­czy, że została udu­szona ani nawet zamor­do­wana – powie­działa Berit i znów usia­dła pro­sto.

Annika nie odpo­wie­działa i odwró­ciła wzrok. Przez przy­ciem­nione szyby saaba widziała, jak opa­la­jący się w Rålambshovsparken fana­tycy słońca zostają w tyle. Przed nią roz­cią­gała się poły­skliwa tafla Riddarfjärden. Musiała zmru­żyć oczy, mimo folii na szy­bie. Dwóch sur­fe­rów zmie­rzało w stronę Långholmen, nie szło im zbyt dobrze. Powie­trze było pra­wie nie­ru­chome w upale.

– Ale mie­li­śmy piękne lato – ode­zwał się Ber­til Strand, skrę­ca­jąc w Polhems­ga­tan. – Kto by przy­pusz­czał, po tych desz­czach wio­sną.

– Tak, mia­łam szczę­ście – powie­działa Berit. – Wła­śnie wró­ci­łam z czte­ro­ty­go­dnio­wego urlopu. Słońce dzień w dzień. Możemy zapar­ko­wać przy budyn­kach tuż za strażą pożarną.

Saab przy­spie­szył, mija­jąc ostat­nie kamie­nice na Bergs­ga­tan. Berit odpięła pasy, zanim foto­graf zwol­nił, i wysko­czyła, zanim się zatrzy­mał. Annika szybko poszła w jej ślady; zabra­kło jej tchu, kiedy buch­nęło na nią upalne powie­trze.

Ber­til Strand zapar­ko­wał na pla­cyku manew­ro­wym, one zaś ruszyły wzdłuż budynku z czer­wo­nej cegły z lat pięć­dzie­sią­tych. Asfal­towy chod­nik był wąski, zakoń­czony kamien­nym pro­giem od strony parku.

– Dalej są schody – powie­działa Berit, któ­rej już też bra­ko­wało tchu.

Poko­nały sześć stopni i zna­la­zły się w samym parku. Bie­gły wyas­fal­to­waną ścieżką, która pro­wa­dziła do ambit­nie zapro­jek­to­wa­nego placu zabaw.

Z pra­wej strony cią­gnął się sze­reg przy­po­mi­na­ją­cych baraki dom­ków. Mija­jąc je, Annika prze­czy­tała napis: „Plac zabaw”. Były tu: pia­skow­nica, ławki, skła­dany sto­lik, dra­binki do wspi­naczki, zjeż­dżal­nie, huś­tawki i inne urzą­dze­nia do zabawy dla dzieci. Znaj­do­wały się tu trzy, może cztery matki z dziećmi i wyglą­dało na to, że wła­śnie zbie­rają się do odej­ścia.

Dalej w głębi stało dwóch umun­du­ro­wa­nych poli­cjan­tów i roz­ma­wiało z piątą matką.

– Wydaje mi się, że cmen­tarz poło­żony jest tro­chę bar­dziej w dole, w kie­runku Sankt Göransgatan – stwier­dziła Berit.

– Świet­nie się orien­tu­jesz – powie­działa Annika. – Miesz­kasz w pobliżu?

– Nie. Ale to nie pierw­sze mor­der­stwo w tym parku.

Annika odno­to­wała, że każdy z poli­cjan­tów ma w ręku zwój biało-nie­bie­skiej pla­sti­ko­wej taśmy do wygra­dza­nia terenu. Opróż­niali plac zabaw, żeby go zamknąć.

– Dotar­li­śmy we wła­ści­wym momen­cie – wymam­ro­tała sama do sie­bie.

Odbiły w prawo i idąc dalej ścieżką, dotarły na szczyt wzgó­rza.

– W dół i w lewo – powie­działa Berit.

Annika pobie­gła przo­dem. Prze­cięła dwie alejki spa­ce­rowe i była na miej­scu. Zoba­czyła cały rząd czar­nych gwiazd Dawida, które odci­nały się na tle zie­leni.

– Widzę to miej­sce! – krzyk­nęła do tyłu i kątem oka zauwa­żyła, że Ber­til Strand doga­nia Berit.

Par­kan był czarny, z kutego żelaza, ładny, o prę­tach połą­czo­nych kół­kami i łukami i zwień­czo­nych sty­li­zo­waną gwiazdą Dawida. Bie­gła po wła­snym cie­niu, domy­śliła się więc, że zbliża się do cmen­ta­rza od połu­dnia.

Zatrzy­mała się na szczy­cie pagórka wzno­szą­cego się nad gro­bami, skąd miała dobry widok. Poli­cja nie odgro­dziła jesz­cze tej czę­ści parku, w prze­ci­wień­stwie do czę­ści pół­noc­nej i zachod­niej.

– Pospiesz­cie się! – krzyk­nęła do Berit i Ber­tila Stranda.

Par­kan oka­lał mały żydow­ski cmen­tarz z nisz­cze­ją­cymi gro­bami i gra­ni­to­wymi nagrob­kami; było ich około trzy­dzie­stu, jak szybko poli­czyła Annika. Zie­leń wypeł­niała pra­wie całą prze­strzeń, a miej­sce spra­wiało wra­że­nie dzi­kiego, zaro­śnię­tego i zanie­dba­nego. Wygro­dzony teren miał naj­wy­żej trzy­dzie­ści na czter­dzie­ści metrów, a par­kan z tyłu nie wię­cej niż pół­tora metra wyso­ko­ści. Furtka znaj­do­wała się po lewej, od strony Kro­no­bergs­ga­tan i Fri­dhems plan. Zoba­czyła, że ekipa dzien­ni­ka­rzy z „Kon­kur­ren­ten” zatrzy­mała się przy poli­cyj­nej taśmie. Grupa męż­czyzn, wszy­scy w cywilu, znaj­do­wała się wewnątrz ogro­dze­nia, po wschod­niej stro­nie. Domy­śliła się dla­czego. Tam leżała kobieta.

Annikę prze­szedł dreszcz. Nie może tego popsuć, swo­jej pierw­szej praw­dzi­wej infor­ma­cji tego lata.

Berit i Ber­til Strand dołą­czyli do niej i w tej samej chwili spo­strze­gła, że jakiś męż­czy­zna otwiera bramę pro­wa­dzącą do furtki od strony Kro­no­bergs­ga­tan. Niósł szarą płachtę. Annika zaczęła szybko oddy­chać. Jesz­cze jej nie przy­kryli!

– Pio­ru­nem! – zawo­łała przez ramię. – Może uda się nam zro­bić zdję­cie z góry!

Na pagórku przed nimi poja­wił się poli­cjant. Roz­wi­jał biało-nie­bie­ską pla­sti­kową taśmę poli­cyjną. Annika rzu­ciła się w stronę par­kanu i usły­szała, jak Ber­til Strand bie­gnie za nią w pod­sko­kach. Poko­nu­jąc ostat­nie kilka metrów do par­kanu, foto­re­por­ter zrzu­cił z ramion ple­cak i wyło­wił z niego canona z tele­obiek­ty­wem. Szara płachta była trzy metry od nich. Ber­til Strand wyce­lo­wał apa­rat w stronę listo­wia, potem cof­nął się pół metra i trza­snął kolejną serię. Poli­cjant z taśmą krzyk­nął coś, rów­nież męż­czyźni wewnątrz ogro­dze­nia zdali sobie sprawę z ich obec­no­ści.

– Mamy, co trzeba – powie­dział Ber­til Strand. – Zdjęć nam nie zabrak­nie.

– Słu­chaj­cie, do cho­lery! – zawo­łał poli­cjant z taśmą. – Wła­śnie wygra­dzamy teren!

Jakiś męż­czy­zna w hawaj­skiej koszuli i ber­mu­dach ruszył w ich kie­runku.

– Chyba powin­ni­ście już odpu­ścić – powie­dział.

Annika rozej­rzała się dokoła, nie wie­dząc, co robić. Ber­til Strand zmie­rzał już w stronę ścieżki pro­wa­dzą­cej w dół do Sankt Göransgatan. Poli­cjanci, i ten sto­jący z tyłu, i ten przed nią, wyglą­dali na bar­dzo nie­za­do­wo­lo­nych. Zro­zu­miała, że musi zaraz się stąd usu­nąć, ina­czej zro­bią to poli­cjanci. Instynk­tow­nie zaczęła prze­su­wać się bokiem wzdłuż miej­sca, gdzie Ber­til Strand pstryk­nął pierw­sze zdję­cia.

Spoj­rzała przez czarne szta­chety par­kanu, za któ­rym dwa metry dalej leżała młoda kobieta. Jej oczy patrzyły pro­sto w oczy Anniki. Były zamglone i szare. Głowę miała odrzu­coną do tyłu, ramiona roz­po­starte, przed­ra­miona uło­żone nad głową, jedna ręka wyda­wała się oka­le­czona. Usta były sze­roko otwarte w bez­gło­śnym krzyku, wargi brą­zo­wo­czarne. Jej włosy poru­szały się lekko w nie­wy­czu­wal­nym powie­wie wia­tru. Na lewej piersi miała wyraźny siniec, dolna część brzu­cha była zie­lona.

Obraz dotarł do świa­do­mo­ści Anniki w jed­nej chwili, jasny i wyra­zi­sty. Chro­po­wata sza­rość kamieni w tle, przy­tłu­miona zie­leń, gra cieni listo­wia, wil­goć i upał. I ta obrzy­dliwa woń.

I wtedy poja­wiła się płachta, i wszystko zro­biło się szare. Nie zasło­nili ciała, lecz par­kan.

– Pora się stąd ruszyć – powie­dział poli­cjant z taśmą i poło­żył rękę na jej ramie­niu.

Tak nie­sły­cha­nie ste­reo­ty­powo, pomy­ślała Annika w momen­cie, kiedy się odwra­cała. W ustach czuła suchość, miała wra­że­nie, że wszyst­kie dźwięki docie­rają do niej z bar­dzo daleka. Chwie­jąc się lekko, ruszyła w kie­runku ścieżki, gdzie Berit i Ber­til Strand cze­kali na nią za taśmą. Foto­re­por­ter wyglą­dał na znu­dzo­nego i nie­za­do­wo­lo­nego, ale Berit nie­mal się uśmie­chała.

Poli­cjant szedł za nią, wciąż doty­ka­jąc ramie­niem jej ple­ców. Musi mu być bar­dzo gorąco w mun­du­rze w taki dzień jak dzi­siaj, pomy­ślała.

– Zdą­ży­łaś coś zoba­czyć? – spy­tała Berit.

Annika przy­tak­nęła i Berit coś zano­to­wała.

– Wypy­ta­łaś tego śled­czego w hawaj­skiej koszuli?

Annika pokrę­ciła prze­cząco głową i prze­szła pod taśmą, korzy­sta­jąc z gor­li­wej pomocy poli­cjanta.

– Szkoda. Powie­dział coś sam z sie­bie?

– Chyba powin­ni­ście już odpu­ścić – zacy­to­wała Annika i Berit uśmiech­nęła się.

– A co z tobą? Dobrze się czu­jesz? – spy­tała, a Annika ski­nęła głową.

– Tak, wszystko w porządku. Bar­dzo moż­liwe, że została udu­szona, oczy nie­mal wyszły jej z orbit. Pew­nie pró­bo­wała krzy­czeć, zanim umarła, miała otwarte usta.

– Więc może ktoś ją sły­szał. Trzeba będzie póź­niej poroz­ma­wiać z sąsia­dami. To Szwedka?

Annika poczuła, że powinna na moment usiąść.

– Zapo­mnia­łam spy­tać…

Berit znów się uśmiech­nęła.

– Blon­dynka, bru­netka, młoda, stara?

– Dwa­dzie­ścia lat, góra, dłu­gie jasne włosy. Duże piersi. Sili­kon, praw­do­po­dob­nie, albo roz­twór soli.

Berit spoj­rzała na nią zdzi­wiona. Annika osu­nęła się na trawę, usia­dła po turecku.

– Ster­czały, mimo że leżała na ple­cach. Miała bli­znę pod pachą.

Annika czuła, że jej ciśnie­nie gwał­tow­nie spa­dło, oparła głowę o kolana i oddy­chała głę­boko.

– Nie­zbyt wesoły widok, co? – powie­działa Berit.

– Już w porządku – uspo­ko­iła ją Annika.

Po chwili poczuła się lepiej. Dźwięki wró­ciły z całą mocą, wdzie­rały się w jej mózg niczym łoskot maszyny pra­cu­ją­cej na peł­nych obro­tach: ruch uliczny na Drottningholmsvägen dud­nił, wyły dwie syreny, każda w innej tona­cji, roz­le­gały się krzyki, raz bar­dziej, raz mniej gło­śne, trzask apa­ra­tów, płacz dziecka.

Ber­til Strand dołą­czył do małej grupki dzien­ni­ka­rzy, która zaczęła zbie­rać się na dole przy wej­ściu; stał i roz­ma­wiał z foto­re­por­te­rem z „Kon­kur­ren­ten”.

– Kto co robi? – spy­tała Annika.

Berit usia­dła obok niej, zaj­rzała do swo­ich zapis ków i zaczęła noto­wać.

– Musimy chyba zało­żyć, że to mor­der­stwo, prawda? A więc musimy przede wszyst­kim przy­go­to­wać arty­kuł o samym zda­rze­niu. Napi­sać, co się stało. Zna­le­ziono zamor­do­waną młodą kobietę. Kiedy, gdzie, jak? Musimy spraw­dzić, kim jest facet, który ją zna­lazł, i poroz­ma­wiać z nim. Masz jego nazwi­sko?

– To nar­ko­man, jego kum­pel podał adres grzecz­no­ściowy, na który mamy przy­słać nagrodę za infor­ma­cję.

– Spró­buj go odna­leźć. Cen­trum Ratun­kowe ma wszyst­kie dane doty­czące zgło­szeń – mówiła dalej Berit i odha­czała kolejne sprawy w swo­ich notat­kach.

– Już to zro­bi­łam.

– Dobrze. Potem musimy dotrzeć do poli­cjanta, który będzie chciał coś powie­dzieć, rzecz­nik pra­sowy ni­gdy nie udziela infor­ma­cji off the record. Czy ten w kwiatki powie­dział może, jak się nazywa?

– Nie.

– Szkoda. Jego też sprawdź. Ni­gdy wcze­śniej go nie widzia­łam, to może być jeden z tych nowych z wydziału zabójstw. Poza tym musimy się dowie­dzieć, kiedy umarła i dla­czego, czy są jacyś podej­rzani, jak postę­puje docho­dze­nie i jakie jest zda­nie poli­cji w tej spra­wie.

– Okej – powie­działa Annika i zano­to­wała coś w swoim bloczku.

– Boże, ale upał. Czy w Sztok­hol­mie było już kie­dyś rów­nie gorąco? – spy­tała Berit i otarła pot z czoła.

– Nie wiem. Prze­nio­słam się tutaj sie­dem tygo­dni temu.

Berit wyjęła z torebki chu­s­teczki higie­niczne i wytarła nasadę czoła.

– Dobrze, no więc mamy ofiarę – powie­działa. – Kim była? Kto ją ziden­ty­fi­ko­wał? Zapewne gdzieś jest jej zdru­zgo­tana rodzina, powin­ni­śmy się zasta­no­wić, czy nawią­zać z nimi jakiś kon­takt. Musimy zdo­być zdję­cia dziew­czyny z czasu, kiedy jesz­cze żyła. Sądzisz, że miała skoń­czone osiem­na­ście lat?

Annika zasta­no­wiła się i przy­po­mniała sobie jej sili­ko­nowe piersi.

– Tak, praw­do­po­dob­nie tak.

– Więc może są jakieś zdję­cia matu­ralne, w dzi­siej­szych cza­sach wszy­scy mło­dzi koń­czą liceum, a czapki stu­denc­kie zawsze ład­nie pre­zen­tują się na zdję­ciach. Co mówią jej przy­ja­ciele? Miała chło­paka?

Annika noto­wała.

– No i reak­cje sąsia­dów – cią­gnęła Berit. – Miej­sce poło­żone jest pra­wie w samym środku Sztok­holmu, w tej oko­licy mieszka pew­nie ponad trzy­sta tysięcy kobiet. Taka zbrod­nia wpły­nie na poczu­cie bez­pie­czeń­stwa wszyst­kich, na życie towa­rzy­skie, w ogóle na wize­ru­nek mia­sta. Więc wła­ści­wie mamy mate­riał na dwa arty­kuły. Zaj­mij się sąsia­dami, ja zajmę się resztą.

Annika przy­tak­nęła, nie pod­no­sząc wzroku.

– Sprawa ma jesz­cze jeden aspekt – dodała Berit, upusz­cza­jąc notat­nik na kolana. Dwa­na­ście, może trzy­na­ście lat temu popeł­niono nie­mal iden­tyczną zbrod­nię nie­spełna sto metrów stąd.

Annika spoj­rzała zdzi­wiona.

– Jeśli dobrze pamię­tam, młoda kobieta została zamor­do­wana na tle sek­su­al­nym na scho­dach w pół­noc­nej czę­ści parku – ode­zwała się Berit, zamy­ślona. – Zabójcy ni­gdy nie ujęto.

– Boże – powie­działa Annika. – Czy to może być ten sam facet?

Berit wzru­szyła ramio­nami.

– Naj­praw­do­po­dob­niej nie, ale należy wspo­mnieć o tam­tym mor­der­stwie. Wiele osób na pewno je pamięta. Kobieta została zgwał­cona i udu­szona.

Annika prze­łknęła ślinę.

– W grun­cie rze­czy to okropna praca – powie­działa.

– Tak, to prawda. Ale tro­chę ją sobie uła­twisz, jeśli zła­piesz poli­cjanta w kwiatki, zanim stąd odje­dzie.

Wska­zała ręką w stronę Sankt Göransgatan: męż­czy­zna w hawaj­skiej koszuli wła­śnie opusz­czał cmen­tarz. Szedł do samo­chodu zapar­ko­wa­nego na rogu Kro­no­bergs­ga­tan. Annika pode­rwała się, chwy­ciła torbę i rzu­ciła się bie­giem w dół ku ulicy. Widziała, jak repor­ter „Kon­kur­ren­ten” pró­buje zagad­nąć hawaj­ską koszulę, ale poli­cjant zbył go gestem ręki.

W tym momen­cie Annika potknęła się o asfal­tową kra­wędź i omal nie upa­dła. Wiel­kimi, nie­kon­tro­lo­wa­nymi kro­kami zaczęła zbie­gać ze stro­mego zbo­cza w kie­runku Kro­no­bergs­ga­tan. Nie będąc w sta­nie temu zapo­biec, wpa­dła na plecy poli­cjanta w hawaj­skiej koszuli. On z kolei pole­ciał pro­sto na maskę swo­jego samo­chodu.

– Co, do dia­bła! – krzyk­nął i chwy­cił żela­znym uści­skiem rękę Anniki.

– Prze­pra­szam – jęk­nęła. – Nie chcia­łam. Była­bym upa­dła.

– Co ty, u licha, wypra­wiasz? Zwa­rio­wa­łaś?

Męż­czy­zna był roz­trzę­siony i prze­stra­szony.

– Prze­pra­szam – powie­działa, czu­jąc, że zaraz się roz­pła­cze. Poza tym bolał ją lewy nad­gar­stek.

Poli­cjant odzy­skał pano­wa­nie i puścił ją. Przy­glą­dał się jej uważ­nie przez kilka sekund.

– Powin­naś pod­cho­dzić do tego spo­koj­niej, do cho­lery – mruk­nął, po czym wsiadł do swo­jego vol vo, fur­go­netki w kolo­rze czer­wo­nego wina, i odje­chał z piskiem opon.

– A niech to – wyszep­tała Annika pod nosem. Zamru­gała oczami, powstrzy­mała napły­wa­jące łzy. Mru­żąc oczy od słońca, pró­bo­wała doj­rzeć numer wywo­ław­czy samo­chodu. Wyda­wało jej się, że miał na boku „1813”. Dla pew­no­ści zapa­mię­tała też numer reje­stra­cyjny.

Następ­nie odwró­ciła się i odkryła, że wpa­truje się w nią grupa sto­ją­cych przy furtce dzien­ni­ka­rzy. Zaczer­wie­niła się od szyi po nasadę wło­sów. Szybko się schy­liła i pozbie­rała dro­bia­zgi, które wypa­dły jej z torby pod­czas zde­rze­nia: notes for­matu A5, paczka gumy do żucia, pra­wie pusta pla­sti­kowa butelka pepsi max i trzy pod­pa­ski libresse w zie­lo­nym pla­sti­ko­wym opa­ko­wa­niu. Ołó­wek był w torebce, wycią­gnęła go i szybko zapi­sała numer reje­stra­cyjny samo­chodu i jego numer wywo­ław­czy.

Dzien­ni­ka­rze i foto­re­por­te­rzy ode­rwali od niej wzrok i powró­cili do swo­ich roz­mów. Annika zauwa­żyła, że Ber­til Strand orga­ni­zo­wał wła­śnie wyprawę po lody.

Pod­cią­gnęła torbę na ramie­niu i powoli ruszyła w stronę kole­gów po fachu, któ­rzy zda­wali się w ogóle nie zwra­cać na nią uwagi. Poza repor­te­rem „Kon­kur­ren­ten”, męż­czy­zną w śred­nim wieku, który zamiesz­czał arty­kuły o prze­stęp­stwach kry­mi­nal­nych na stro­nach miej­skich, nie znała nikogo. Była tam młoda kobieta z magne­to­fo­nem z napi­sem „Radio Stoc­kholm”, dwóch foto­re­por­te­rów, każdy z innej agen­cji, foto­graf z „Kon­kur­ren­ten” i trzech innych repor­te­rów, któ­rych nie potra­fiła przy­pi­sać do żad­nej redak­cji. Nie poja­wiła się żadna sta­cja tele­wi­zyjna; tele­wi­zja pań­stwowa nada­wała latem jedy­nie pięć minut lokal­nych wia­do­mo­ści, nato­miast miej­scowa sta­cja komer­cyjna nada­wała wyłącz­nie pro­gramy „kana­powe” i ser­wisy infor­ma­cyjne. Poranne gazety wezmą praw­do­po­dob­nie zdję­cia z agen­cji i uzu­peł­nią tek­stem z ofi­cjal­nej depe­szy TT. „Echo” nie przy­słało nikogo i nie zamie­ści ani słowa, to wie­działa na pewno. Jeden z jej kole­gów z „Katri­ne­holms-Kuri­ren”, który odby­wał tam staż waka­cyjny, wyja­śnił jej pogar­dli­wie dla­czego.

– Mor­der­stwa i tym podobne histo­rie zosta­wiamy tablo­idom. Nie jeste­śmy padli­no­żer­cami.

Annika już wtedy zro­zu­miała, że wypo­wiedź ta wię­cej mówi o jej kole­dze niż o „Echu”, ale cza­sem zaczy­nała wąt­pić. Dla­czego prze­rwane życie mło­dej kobiety nie było warte uwagi publicz­nych środ­ków prze­kazu? Nie mogła tego pojąć.

Pozo­stali ludzie, któ­rzy krę­cili się przy taśmie, to cie­kaw­scy prze­chod­nie.

Powoli wymi­nęła grupkę i odda­liła się od niej. Poli­cjanci, zarówno z wydziału kry­mi­nal­nego, jak i per­so­nel tech­niczny, wyko­ny­wali ruty­nowe czyn­no­ści za par­ka­nem. Nie przy­je­chała żadna karetka ani żaden kara­wan. Spoj­rzała na zega­rek. Sie­dem­na­ście po pierw­szej. Minęło dwa­dzie­ścia pięć minut od momentu, kiedy ode­brała infor­ma­cję z Dresz­czowca. Zasta­na­wiała się, co powinna teraz zro­bić. Nie było chyba sensu pró­bo­wać roz­ma­wiać z poli­cją, tylko by się wście­kli. Rozu­miała, że nie­wiele jesz­cze wie­dzieli: ani kim była kobieta, ani jak zgi­nęła, ani kto to zro­bił.

Zaczęła iść w kie­runku Drottningholmsvägen. Przy domach po zachod­niej stro­nie Kro­no­bergs­ga­tan poja­wił się skra­wek cie­nia, więc poszła tam i oparła się o fasadę domu. Była chro­po­wata, szara i gorąca. Tem­pe­ra­tura była o jakiś sto­pień niż­sza niż w samym słońcu, powie­trze parzyło jej gar­dło. Czuła nie­zno­śne pra­gnie­nie. Wyło­wiła z torby pepsi. Nakrętka prze­cie­kała, więc butelka była lepka na zewnątrz, palce przy­kle­iły się jej do ety­kiety. Cho­lerny upał!

Wypiła cie­pły, zwie­trzały napój i wci­snęła butelkę mię­dzy dwie paczki maku­la­tury w bra­mie obok.

Dzien­ni­ka­rze prze­nie­śli się spod taśmy na drugą stronę ulicy. Zapewne cze­kali na Ber­tila Stranda i dostawę lodów. W jakiś spo­sób ta sytu­acja spo­wo­do­wała, że zro­biło się jej nie­do­brze. Kil­ka­dzie­siąt metrów dalej muchy wciąż krą­żyły nad cia­łem, a prasa tęsk­nie wycze­ki­wała prze­rwy na kawę.

Powio­dła wzro­kiem po parku. Skła­dał się ze stro­mych, poro­śnię­tych trawą pagór­ków i mnó­stwa potęż­nych drzew liścia­stych. Ze swo­jego miej­sca w cie­niu mogła roz­róż­nić lipy, buki, wiązy, jesiony i brzozy. Nie­które drzewa były ogromne, inne nie­dawno posa­dzone. W głębi, mię­dzy gro­bami, rosło wiele gigan­tycz­nych drzew, głów­nie lip.

Muszę jesz­cze się napić, pomy­ślała.

Usia­dła na chod­niku i odchy­liła głowę do tyłu. Wkrótce coś się wyda­rzy. Nie może tutaj sie­dzieć.

Rozej­rzała się po gru­pie dzien­ni­ka­rzy, która zaczęła się prze­rze­dzać. Dziew­czyny z „Radio Stoc­kholm” już nie było, ale wró­cił Ber­til Strand z lodami. Berit Ham­rin gdzieś znik­nęła i Annika zasta­na­wiała się, dokąd mogła pójść.

Pocze­kam jesz­cze pięć minut, pomy­ślała. Potem pójdę kupić coś do picia i zacznę roz­ma­wiać z sąsia­dami.

Pró­bo­wała odtwo­rzyć w gło­wie mapę Sztok­holmu i dokład­nie zlo­ka­li­zo­wać miej­sce, w któ­rym się znaj­do­wała. Samo serce Sztok­holmu, kamienne mia­sto wewnątrz roga­tek. Spoj­rzała na połu­dnie, omi­ja­jąc wzro­kiem budy­nek straży pożar­nej. Tam była Hant ver­kar­ga­tan, jej ulica. Miesz­kała nie dalej niż dzie­sięć kwar­ta­łów stąd, w podwó­rzu domu prze­zna­czo­nego do roz­biórki przy Kung­sholm­storg. A mimo to ni­gdy wcze­śniej nie zna­la­zła się tutaj, w tym miej­scu. W dole była sta­cja metra Fri­dhem­splan. Gdyby się sku­piła, poczu­łaby, jak dud­nią pod zie­mią pociągi, jak ich wibra­cje prze­ni­kają przez beton i asfalt. Na wprost niej znaj­do­wał się duży okrą­gły wylot wen­ty­la­cyjny z tuneli metra, pisuar i par­kowa ławka. Być może na niej wła­śnie sie­dział nar­ko­man, który zadzwo­nił na gorącą linię; sie­dział i gadał z kum­plem, który musiał się odlać. Ale w takim razie dla­czego nie poszedł do pisu­aru? – zasta­na­wiała się Annika. Myślała chwilę i w końcu uznała, że powinna tam pójść i zaj­rzeć do środka. Kiedy otwo­rzyła drzwi, zro­zu­miała dla­czego. Odór wewnątrz bla­szaka był nie do znie­sie­nia. Cof­nęła się kilka kro­ków i zamknęła drzwi.

W jej kie­runku z placu zabaw szła kobieta, pcha­jąc wózek spa­ce­rowy. Dziecko w wózku trzy­mało butelkę ze smocz­kiem pełną czer­wo­nego płynu. Matka przy­glą­dała się ze zdzi­wie­niem pla­sti­ko­wej taśmie cią­gną­cej się wzdłuż chod­nika.

– Co tu się stało?! – zawo­łała.

Annika wypro­sto­wała plecy i pod­cią­gnęła torbę na ramie­niu.

– Poli­cja odgro­dziła teren – wyja­śniła.

– Tak, widzę. Ale dla­czego?

Annika wahała się. Rzu­ciła okiem przez ramię i zoba­czyła, że pozo­stali dzien­ni­ka­rze ją obser­wują. Szybko zro­biła kilka kro­ków w stronę matki.

– Tam leży mar­twa kobieta – powie­działa cicho i wska­zała na cmen­tarz.

Matka zbla­dła.

– Coś takiego.

– Miesz­kasz tu w pobliżu?

– Tak, zaraz za rogiem. Poje­cha­li­śmy do Rålis, ale było tam tyle ludzi, że nie mia­łam gdzie usa­dzić tyłka, więc przy­szli­śmy tutaj. Ona tam jesz­cze leży?

Wycią­gnęła szyję, pró­bu­jąc coś wypa­trzyć wśród lip. Annika ski­nęła głową.

– Boże, to straszne! – wykrzyk­nęła kobieta i spoj­rzała wiel­kimi oczami na Annikę.

– Czę­sto tu przy­cho­dzisz?

– Tak, codzien­nie. Pędra­czek cho­dzi do świe­tlicy na placu zabaw.

Matka nie mogła ode­rwać wzroku od cmen­ta­rza. Annika przy­glą­dała się jej chwilę.

– Sły­sza­łaś coś nie­zwy­kłego w nocy albo nad ranem? Jakieś krzyki z parku czy coś podob­nego? – spy­tała.

Kobieta wydęła dolną wargę, zasta­no­wiła się i pokrę­ciła prze­cząco głową.

– W tej oko­licy zawsze sporo się dzieje. Przez pierw­sze lata budzi­łam się za każ­dym razem, kiedy wyjeż­dżał wóz stra­żacki, ale teraz już nie. No i mamy też pijacz­ków na Sankt Erik­splan i nie cho­dzi mi o tych z noc­le­gowni, oni się wykru­szają na długo przed zapad­nię­ciem nocy, tylko tych balu­ją­cych krzy­ka­czy. Ale naj­gor­sza jest wen­ty­la­cja McDo­nalda. Pra­cuje całą dobę i szcze­rze mówiąc, dopro­wa­dza mnie do szału. Jak umarła?

– Tego nikt jesz­cze nie wie – powie­działa Annika. – Więc nikt nie krzy­czał, nie wzy­wał pomocy, nic takiego?

– Ależ tak, zawsze się drą, zawsze ktoś krzy­czy w piąt­kowy wie­czór. Masz, skar­bie, pro­szę…

Dziecko upu­ściło butelkę ze smocz­kiem i zaczęło maru­dzić, więc matka wepchnęła mu ją z powro­tem. Potem ski­nęła głową w kie­runku Ber­tila Stranda i pozo­sta­łych.

– To hieny?

– Tak. Facet z lodami w ręku to mój foto­re­por­ter. Jestem Annika Bengt­zon z „Kvällspressen”.

Wycią­gnęła rękę. Mimo wcze­śniej­szej dez­apro­baty kobieta była wyraź­nie pod wra­że­niem.

– A niech to – powie­działa. – Daniella Her­mans­son, miło mi. Napi­szesz o tym?

– Ja albo ktoś z redak­cji. Mogę robić notatki?

– Jasne.

– Będę mogła cię zacy­to­wać?

– Moje imię pisze się przez podwójne „l”, a nazwi­sko przez podwójne „s”, co zresztą sły­chać.

– Więc mówisz, że na ogół jest tu gło­śno?

Daniella Her­mans­son wspięła się na palce, pró­bu­jąc zer­k­nąć do notat­nika Anniki.

– Taaak… – powie­działa. – Nawet bar­dzo gło­śno, szcze­gól­nie w week­endy.

– Więc gdyby ktoś wołał o pomoc, nikt by nie zare­ago­wał?

Daniella Her­mans­son znów wydęła dolną wargę i pokrę­ciła prze­cząco głową.

– Cho­ciaż to zależy od pory dnia. Tak bli­żej czwar­tej, wpół do pią­tej na ogół jest już spo­koj­niej. Wtedy sły­chać głów­nie wen­ty­la­tor. Bo wiesz, ja śpię przy otwar­tym oknie, przez okrą­gły rok, to dobrze robi na cerę. Ale nic nie sły­sza­łam…

– Masz okno od podwó­rza czy od ulicy?

– I od podwó­rza, i od ulicy. Miesz­kamy w dwóch poko­jach tam, z pra­wej strony, na dru­gim pię­trze. Sypial­nia jest od podwó­rza.

– I przy­cho­dzisz tu codzien­nie?

– Tak, jestem na urlo­pie wycho­waw­czym po uro­dze­niu Pędraczka, wszyst­kie matki z naszej grupy spo­ty­kają się przed połu­dniem na placu zabaw. Ależ, skar­bie…

Pędra­czek wypił do końca czer­wony płyn i teraz wył. Matka pochy­liła się nad nim i wpraw­nym ruchem wło­żyła palec wska­zu­jący w pie­lu­chę, a potem go pową­chała.

– No tak – powie­działa. – Pora wra­cać. Mama założy suchą pie­lu­chę, nakarmi, prawda, Pędraczku?

Dziecko uci­chło, zna­la­zło tasiemkę od czapki i zaczęło ją żuć.

– Możemy zro­bić ci zdję­cie? – spy­tała pospiesz­nie Annika.

Daniella Her­mans­son otwo­rzyła sze­roko oczy.

– Mnie? Ja mia­ła­bym…

Zaśmiała się i prze­cią­gnęła ręką po wło­sach. Annika utkwiła w niej wzrok.

– Kobieta, która leży tam, wśród nagrob­ków, została praw­do­po­dob­nie zamor­do­wana. Dla­tego musimy dokład­nie opi­sać oko­licę. Sama miesz­kam przy Kung­sholm­storg.

Daniella Her­mans­son zro­biła jesz­cze więk­sze oczy.

– Boże, zamor­do­wana? Tutaj, w naszej dziel­nicy?

– Nikt nie wie, gdzie umarła, ale tu ją zna­le­ziono.

– Prze­cież tutaj zawsze jest tak spo­koj­nie – powie­działa Daniella Her­mans­son, schy­liła się i wzięła Pędraczka na ręce.

Dziecko zgu­biło tasiemkę i znów zaczęło pła­kać. Annika chwy­ciła mocno pasek torby i ruszyła w stronę Ber­tila Stranda.

– Zacze­kaj tu – rzu­ciła do Danielli przez ramię.

Foto­re­por­ter wła­śnie wyli­zy­wał wnę­trze rożka, kiedy do niego pode­szła.

– Możesz pozwo­lić na chwilę? – powie­działa cicho.

Ber­til Strand zgniótł powoli papier i wska­zał męż­czy­znę obok.

– Annika, to jest Arne Påhlson, repor­ter z „Kon­kur­ren­ten”. Pozna­li­ście się już?

Annika spu­ściła wzrok, wycią­gnęła rękę i wymam­ro­tała swoje imię. Dłoń Arnego Påhlsona była cie­pła i wil­gotna.

– Skoń­czy­łeś lody? – spy­tała kwa­śno.

Opa­le­ni­zna Ber­tila Stranda pogłę­biła się o jeden odcień. Nie podo­bało mu się, że upo­mina go sta­żystka. Zamiast odpo­wie­dzieć, schy­lił się i pod­niósł ple­cak.

– Dokąd idziemy?

Annika odwró­ciła się i ruszyła w stronę Danielli Her­mans­son. Rzu­ciła okiem na cmen­tarz, gdzie ubrani po cywil­nemu męż­czyźni stali, zajęci roz­mową. Pędra­czek wciąż wrzesz­czał, ale matka nie zwra­cała na niego uwagi. Malo­wała usta szminką, którą naj­wy­raź­niej wyjęła z małej jasno­zie­lo­nej kasetki z luster­kiem na wieczku.

– Jakie to uczu­cie dowie­dzieć się, że za oknem leży mar­twa kobieta? – spy­tała Annika i zaczęła noto­wać.

– Okropne – powie­działa Daniella Her­mans­son. – I pomy­śleć, ile razy ja i moje przy­ja­ciółki szły­śmy tędy, wra­ca­jąc z knajpy. Prze­cież to mogła być każda z nas.

– Czy teraz będziesz ostroż­niej­sza?

– Tak, na pewno – odparła Daniella Her­mans­son zde­cy­do­wa­nie. – Już ni­gdy nie będę cho­dzić przez park nocą. Ależ, skar­bie, jesteś taki marudny…

Schy­liła się, żeby znów wziąć synka na ręce. Annika noto­wała, czu­jąc mro­wie­nie na karku. To było naprawdę dobre. Nada­wało się nawet na tytuł, wystar­czyło tylko tro­chę skró­cić.

– Bar­dzo dzię­kuję – powie­działa szybko. – Możesz spoj­rzeć na Ber­tila? Jak Pędra­czek ma na imię? Ile ma lat? A ty ile? Co mam napi­sać…? Że jesteś na wycho­waw­czym, tak? Może nie powin­naś mieć takiej zado­wo­lo­nej miny…

Na twa­rzy Danielli Her­mans­son zamarł wyuczony uśmiech gwiazdy fil­mo­wej, przy­bie­rany praw­do­po­dob­nie na zdję­ciach z waka­cji i Wigi­lii. Teraz spra­wiała wra­że­nie zmie­sza­nej i zagu­bio­nej. Ber­til Strand trza­skał zdję­cia, aż fur­ko­tało, krą­żąc wokół kobiety i dziecka lek­kim, tanecz­nym kro­kiem.

– Mogę póź­niej do cie­bie zadzwo­nić, gdyby wynik­nęło coś szcze­gól­nego? Jaki jest twój numer tele­fonu? A kod do drzwi wej­ścio­wych? Na wypa­dek gdyby…

Daniella Her­mans­son posa­dziła w wózku swo­jego wrzesz­czą­cego synka i ruszyła wzdłuż poli­cyj­nej taśmy. Ku swo­jemu nie­za­do­wo­le­niu Annika zoba­czyła, jak Arne Påhlson z „Kon­kur­ren­ten” pod­cho­dzi i pró­buje ją zatrzy­mać, kiedy prze­cho­dziła obok niego. Na szczę­ście dzie­ciak tak się darł, że kobieta nie mogła sta­nąć, aby udzie­lić kolej­nego wywiadu. Annika ode­tchnęła.

– Nie będziesz uczyła mnie zawodu – ode­zwał się Ber­til Strand.

– Jasne. A co by było, gdyby wynie­siono ciało, kiedy ty aku­rat kupo­wa­łeś lody naszym kon­ku­ren­tom?

Spoj­rzał na nią z nie­chę­cią.

– W tere­nie nie jeste­śmy rywa­lami, tylko kole­gami.

– Myślę, że nie masz racji. Dzien­ni­kar­stwo nic na tym nie zyska, że będziemy polo­wać całym sta­dem. Powin­ni­śmy dzia­łać bar­dziej samo­dziel­nie, wszy­scy.

– Nikt na tym nie sko­rzy­sta.

– Ow­szem, czy­tel­nicy i wia­ry­god­ność.

Ber­til Strand zarzu­cił apa­raty na plecy.

– Dobrze, że mi to mówisz. Pra­cuję w tej gaze­cie zale­d­wie pięt­na­ście lat.

Głupi gno­jek, pomy­ślała Annika, kiedy foto­graf wró­cił do swo­ich „kole­gów”. Że też ni­gdy nie potra­fię trzy­mać języka za zębami!

Nagle zakrę­ciło jej się w gło­wie, jakby zupeł­nie opa­dła z sił. Muszę się cze­goś napić, i to szybko, pomy­ślała. Ku swo­jej nie­wy­po­wie­dzia­nej rado­ści zoba­czyła, że od strony Han­tver­kar­ga­tan nad­cho­dzi Berit.

– Gdzie byłaś?! – zawo­łała i ruszyła w jej kie­runku.

Berit jęk­nęła.

– Sie­dzia­łam w samo­cho­dzie i dzwo­ni­łam. Zamó­wi­łam wycinki doty­czące tego dru­giego mor­der­stwa i skon­tak­to­wa­łam się z moimi źró­dłami w poli­cji.

Pró­bo­wała bez­sku­tecz­nie się ochło­dzić, macha­jąc ręką.

– Coś się wyda­rzyło?

– Roz­ma­wia­łam tylko z miesz­kanką tej ulicy.

– Masz coś do picia? Mam wra­że­nie, że jesteś tro­chę blada.

Annika otarła pot z czoła i nagle zebrało jej się na płacz.

– Przed chwilą powie­dzia­łam coś strasz­nie głu­piego Ber­ti­lowi – wyznała zdu­szo­nym gło­sem. – Że nie powi­nien bra­tać się z kon­ku­ren­cją na miej­scu zbrodni.

– Ja też tak uwa­żam. Ber­til Strand jest jed­nak innego zda­nia, wiem o tym. Cza­sem trudno się z nim doga­dać, ale to bar­dzo zdolny foto­graf. Idź, kup sobie coś do picia. Zostanę na poste­runku.

Annika z wdzięcz­no­ścią opu­ściła Kro­no­bergs­ga­tan i skie­ro­wała się ku Drottningholmsvägen. Usta­wiła się w kolejce do kio­sku z gaze­tami na Fri­dhem­splan, żeby kupić butelkę wody ramlösa, i wtedy zoba­czyła, jak poli­cyjna fur­go­netka do prze­wozu zwłok skręca z Sankt Göransgatan w lewo, w stronę Kro­no­berg­spar­ken.

– Cho­lera! – krzyk­nęła i wybie­gła na jezd­nię, aż jakaś tak­sówka zaha­mo­wała z piskiem; prze­cięła Sankt Eriks­ga­tan i ruszyła z powro­tem do parku. Miała wra­że­nie, że zemdleje, zanim dotrze na górę.

Samo­chód poli­cyjny zatrzy­mał się w naj­wyż­szym miej­scu na Sankt Göransgatan, po czym wysie­dli z niego męż­czy­zna i kobieta.

– Dla­czego jesteś taka zady­szana? – zdzi­wiła się Berit.

– Samo­chód, ciało – wyrzu­ciła z sie­bie Annika, oparła ręce na kola­nach i dyszała pochy­lona do przodu.

Berit wes­tchnęła.

– Fur­go­netka chwilę postoi. Ciało ni­gdzie nie znik­nie. Nie musisz się tak dener­wo­wać, nic nam nie umknie.

Annika upu­ściła torbę na chod­nik i wypro­sto­wała się.

– Prze­pra­szam – powie­działa.

Berit się roze­śmiała.

– Idź i usiądź w cie­niu. Pójdę kupić ci coś do picia.

Annika powlo­kła się do cie­nia. Czuła się jak idiotka.

– Nie wie­dzia­łam – wymam­ro­tała. – Skąd mogłam wie­dzieć.

Usia­dła na chod­niku i znów oparła się ple­cami o ścianę domu. Zie­mia parzyła ją w tyłek przez cienką sukienkę.

Męż­czy­zna i kobieta, któ­rzy przy­je­chali fur­go­netką, stali teraz wewnątrz ogro­dzo­nego terenu, tuż obok furtki, i cze­kali. Trzech funk­cjo­na­riu­szy znaj­do­wało się wciąż jesz­cze za ogro­dze­niem; domy­ślała się, że dwóch z nich było tech­ni­kami poli­cyj­nymi, a trzeci foto­gra­fem. Poru­szali się ostroż­nie, schy­lali się, pod­no­sili coś, pro­sto­wali się. Z tej odle­gło­ści nie mogła zoba­czyć, co robią. Zawsze jest tak nudno na miej­scu mor­der­stwa? – zasta­na­wiała się.

Berit wró­ciła po kilku minu­tach. Nio­sła dużą, zmro­żoną coca-colę.

– Masz. Zawiera cukier i różne sole. Tego ci trzeba.

Annika odkrę­ciła nakrętkę i zaczęła pić tak szybko, że dwu­tle­nek wyszedł jej nosem. Kasłała, pry­chała i wylała tro­chę coli na sukienkę.

Berit usia­dła obok niej i wyjęła swoją butelkę z torby.

– Co oni tam wła­ści­wie robią? – spy­tała Annika.

– Zabez­pie­czają ślady – wyja­śniła Berit. – Jest ich tylko tylu, ile trzeba, i robią tylko tyle, ile muszą. Naj­czę­ściej jest tylko dwóch tech­ni­ków i może jesz­cze ktoś z wydziału zabójstw pro­wa­dzący śledz­two.

– Hawaj­ska koszula?

– Moż­liwe – przy­znała Berit. – Jeśli dobrze się przyj­rzysz, zauwa­żysz może, że jeden z tech­ni­ków trzyma rękę bli­sko ust. Ma mały magne­to­fon i opi­suje wszystko, co zauwa­żył na miej­scu. Dokład­nie opi­suje pozy­cję, w któ­rej leży ciało, układ fałd ubra­nia i tym podobne.

– Nie ma na sobie ubra­nia – przy­po­mniała Annika.

– Być może czę­ści ubra­nia leżą gdzieś obok, to też trzeba zdo­ku­men­to­wać. Kiedy skoń­czą, ciało zosta­nie zawie­zione do zakładu medy­cyny sądo­wej w Sol­nie.

– Na sek­cję?

Berit przy­tak­nęła.

– Tech­nicy zostaną tutaj i dokład­nie prze­cze­szą cały park. Prze­szu­kają cen­ty­metr po cen­ty­metrze, zabez­pie­czą ślady krwi, śliny, spermy, włosy, włókna, odci­ski stóp, ślady opon, odci­ski pal­ców, wszystko, co tylko można sobie wyobra­zić.

Annika sie­działa chwilę w mil­cze­niu i obser­wo­wała męż­czyzn pra­cu­ją­cych wewnątrz ogro­dze­nia. Pochy­lali się nad cia­łem, widziała ich głowy pod­ska­ku­jące na tle sza­rej płachty.

– Dla­czego zasło­nili ogro­dze­nie, zamiast przy­kryć ciało? – spy­tała.

– Zazwy­czaj nie przy­krywa się ciała w miej­scu jego zna­le­zie­nia, chyba że zacho­dzi ryzyko opa­dów – wyja­śniła Berit. – Cho­dzi o ślady, chcą jak naj­mniej znisz­czyć. Płachtę powie­sili tylko dla­tego, żeby unik­nąć wścib­skich spoj­rzeń. Sprytne, prawdę mówiąc…

Tech­nicy i foto­graf pod­nie­śli się w tym samym momen­cie.

– Pora na nas – powie­działa Berit.

Wstały rów­no­cze­śnie z dzien­ni­ka­rzami, któ­rzy sie­dzieli kawa­łek dalej. Jak na umó­wiony znak wszy­scy pode­szli do taśmy. Foto­gra­fo­wie szy­ko­wali apa­raty, przy­go­to­wu­jąc obiek­tywy róż­nej dłu­go­ści. Kolejni dzien­ni­ka­rze dołą­czali do grupy, Annika szybko doli­czyła się pię­ciu foto­gra­fów i sze­ściu repor­te­rów. Jeden z nich, młody męż­czy­zna, niósł lap­topa ozna­czo­nego TT, jakaś kobieta miała blo­czek z napi­sem „Syd­sven­ska”.

Męż­czy­zna i kobieta otwo­rzyli tylne drzwi fur­go­netki i wycią­gnęli skła­dane nosze. Spo­koj­nymi, meto­dycz­nymi ruchami roz­ło­żyli je, zabez­pie­cza­jąc uchwyty. Annika czuła, jak jeżą się jej włosy na rękach. Bąbelki dwu­tlenku węgla zaczęły pod­cho­dzić jej do gar­dła i zro­biło jej się nie­do­brze. Zaraz przy­wiozą zwłoki. Wsty­dziła się swo­jego pod­nie­ce­nia.

– Może­cie się nieco odsu­nąć? – popro­siła kobieta przy noszach.

Annika spoj­rzała w dół na nosze, które wła­śnie prze­jeż­dżały obok niej. Drżały, kiedy kółka poko­ny­wały nie­rów­no­ści asfaltu. Na nich, w opa­ko­wa­niu z folii, leżał porząd­nie zło­żony bre­zent z nie­bie­ską lamówką. Do owi­nię­cia ciała, pomy­ślała Annika i poczuła lodo­waty dreszcz wzdłuż krę­go­słupa.

Męż­czy­zna i kobieta zaplą­tali się w taśmę poli­cyjną. Poma­rań­czowo-żółta tabliczka z napi­sem „Teren zamknięty” jesz­cze długo koły­sała się na wie­trze.

Ludzie z noszami dotarli do ciała. Męż­czy­zna i kobieta stali w gru­pie ludzi i roz­ma­wiali. Annika czuła, jak słońce pali ją z tyłu w ręce.

– Dla­czego to tyle trwa? – wyszep­tała teatral­nie do Berit.

Berit nie odpo­wie­działa. Annika wycią­gnęła colę z torby i wypiła kilka łyków.

– Prawda, że to straszne? – powie­działa kobieta z „Syd­sven­ska”.

– Tak, pew­nie – odparła Annika.

Wtedy nio­sący nosze roz­po­starli bre­zent; nie­bie­sko­szary poły­sku­jący mate­riał migo­tał wśród liści. Poło­żyli ciało mło­dej kobiety na noszach, owi­nęli je w pla­stik. Nagle Annika poczuła, że łzy same cisną się jej do oczu. Widziała niemy krzyk kobiety, jej zamglony wzrok, sine od ude­rzeń piersi.

Nie wolno mi się roz­kleić, pomy­ślała, wpa­tru­jąc się w zruj­no­wane nagrobki. Pró­bo­wała odczy­tać nazwi­ska, daty, ale napisy były po hebraj­sku. Litery zostały nie­mal zatarte przez czas i wiatr. Nagle wszystko uci­chło. Nawet ruch na Drottningholmsvägen zamarł na chwilę. Słońce sączyło się przez ogromne korony lip i tań­czyło na gra­ni­cie.

Cmen­tarz ist­niał tutaj, zanim powstało mia­sto, pomy­ślała Annika. Drzewa rosły tutaj, kiedy grze­bano pierw­szych zmar­łych. Były wtedy mniej­sze i drob­niej­sze, ale ich liście też wpra­wiały w ruch cie­nie na gra­ni­cie, na świeżo wyko­pa­nych gro­bach.

Furtki zostały otwarte, foto­gra­fo­wie ruszyli. Jeden z nich, prze­py­cha­jąc się obok Anniki, wbił jej łokieć w prze­ponę; na chwilę stra­ciła oddech. Zdzi­wiona zato­czyła się do tyłu i stra­ciła nosze z oczu. Szybko się wyco­fała.

Cie­kawe, w którą stronę leży głowa, pomy­ślała. Chyba raczej nie wieź­liby jej nogami do przodu.

Foto­gra­fo­wie nie odstę­po­wali noszy, idąc wzdłuż taśmy. Sil­niki kamer ter­ko­tały w róż­nym ryt­mie, migały kolejne lampy bły­skowe. Ber­til Strand pod­ska­ki­wał z tyłu, za ple­cami swo­ich kole­gów, trzy­ma­jąc apa­rat to nad nimi, to wsu­wa­jąc go mię­dzy nich. Annika chwy­ciła się mocno tyl­nych drzwi fur­go­netki, lakier parzył jej palce. Przez świetlne plamy pozo­sta­wiane przez lampy bły­skowe widziała, jak zbliża się worek z cia­łem mar­twej kobiety. Kie­rowca fur­go­netki zatrzy­mał się dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów od niej. Hała­so­wał, mani­pu­lu­jąc przy mecha­ni­zmie wózka. Annika zauwa­żyła, że jest spo­cony i zestre­so­wany. Spoj­rzała w dół, na folię.

Cie­kawe, czy słońce ją ogrzało, pomy­ślała.

Cie­kawe, kim była.

Cie­kawe, czy wie­działa, że umiera.

Cie­kawe, czy zdą­żyła poczuć strach.

Nagle zaczęły jej pły­nąć łzy. Puściła drzwi, odwró­ciła się i ode­szła kilka kro­ków. Zie­mia się zako­ły­sała; miała wra­że­nie, że zaraz zwy­mio­tuje.

– To ten zapach i upał – powie­działa Berit, która nagle zna­la­zła się u jej boku. Poło­żyła rękę na jej ramio­nach i odcią­gnęła od fur­go­netki.

Annika wytarła łzy.

– Teraz jedziemy do redak­cji – zade­cy­do­wała Berit.

***

Patri­cia obu­dziła się z uczu­ciem dusz­no­ści. W pokoju bra­ko­wało powie­trza, nie mogła oddy­chać. Powoli odzy­ski­wała świa­do­mość swo­jego ciała, lśnią­cego nago­ścią na mate­racu. Kiedy pod­nio­sła lewą rękę, pot spły­nął jej na żebra i pępek.

Boże drogi, pomy­ślała. Potrze­buję powie­trza! I wody!

Wahała się przez chwilę, czy zawo­łać Jose­fin, ale coś spra­wiło, że zmie­niła zda­nie. W miesz­ka­niu było zupeł­nie cicho: Jos­sie albo jesz­cze spała, albo już wyszła. Jęk­nęła i zro­biła pół obrotu, zasta­na­wia­jąc się, która może być godzina. Czarne zasłonki Jose­fin nie wpusz­czały świa­tła do pokoju, który tonął w zatęch łym mroku. Zala­ty­wało potem i kurzem.

– To zły znak – powie­działa Patri­cia, kiedy któ­re­goś dnia Jose­fin wró­ciła do domu z gru­bym czar­nym mate­ria­łem. – Nie można mieć czar­nych zasłon. Wokół okien powstaje czarna otoczka, pozy­tywna ener­gia nie może swo­bod­nie wpły­wać.

Jose­fin się ziry­to­wała.

– Nie zaj­muj się tym – odparła. – U sie­bie nie musisz ich wie­szać. Ale ja przy­naj­mniej w swoim pokoju chcę mieć ciemno. Jak, do licha, będziemy w sta­nie pra­co­wać w nocy, jeśli ni­gdy nie będziemy mogły się wyspać, pomy­śla­łaś o tym?

Oczy­wi­ście Jos­sie posta­wiła na swoim, jak zwy­kle zresztą.

Z wes­tchnie­niem usia­dła na mate­racu. Spodnie prze­ście­ra­dło było skrę­cone na środku łóżka niczym wil­gotna pępo­wina. Ziry­to­wana pró­bo­wała je wygła­dzić.

Jos­sie miała zro­bić zakupy, pomy­ślała, więc pew­nie w domu nic nie ma.

Wstała, wyszła do łazienki, zro­biła siku. Potem poży­czyła sobie szla­frok Jose­fin i wró­ciła do pokoju, żeby odsu­nąć zasłony. Świa­tło kłuło ją w oczy niczym sta­lowe pręty. Szybko zacią­gnęła je z powro­tem. W zamian otwo­rzyła sze­roko okno, sta­wia­jąc doniczkę tak, żeby nie mogło się zamknąć. Powiet rze na dwo­rze było cie­plej­sze od tego wewnątrz, ale przy­naj­mniej nie cuch­nęło.

Powoli poszła do kuchni, napeł­niła kufel do piwa wodą z kranu i wypiła chci­wie. Kuchenny zegar wska­zy­wał za pięć druga, co spra­wiło, że Patri­cia poczuła się zado­wo­lona. Nie prze­spała całego dnia, mimo że pra­co­wała do pią­tej rano.

Posta­wiła kufel na bla­cie, mię­dzy pustym kar­to­nem po pizzy i trzema kub­kami z przy­schnię­tymi toreb­kami po her­ba­cie. Jos­sie sprzą­tała bez­na­dziej­nie. Patri­cia wes­tchnęła i zaczęła zbie­rać naczy­nia, wyrzu­ciła śmieci, umyła i wytarła blaty, nie myślała o niczym.

Szła wła­śnie pod prysz­nic, kiedy zadzwo­nił tele­fon.

– Jest tam Jos­sie?

To był Joachim. Pod­świa­do­mie Patri­cia wypro­sto­wała się i sku­piła, chcąc dobrze wypaść.

– Przed chwilą wsta­łam i prawdę mówiąc, nie wiem. Może śpi.

– Mogła­byś ją obu­dzić?

Odzy­wał się zdaw­kowo, ale grzecz­nie.

– En segu­ida, Joachim, zacze­kaj chwilę…

Poszła na pal­cach kory­ta­rzem do pokoju Jose­fin i ostroż­nie zapu­kała. Nie usły­szaw­szy odpo­wie­dzi, uchy­liła lekko drzwi. Łóżko było tak samo nie­po­słane jak wczo­raj, kiedy Patri­cia wycho­dziła do pracy. Po cichu pode­szła znów do tele­fonu.

– Nie, nie­stety, chyba już wyszła.

– Dokąd? Z kimś się spo­tyka?

Patri­cia zaśmiała się ner­wowo.

– Z nikim, a może z tobą? Nie wiem. Dzi­siaj jej kolej robie­nia zaku­pów…

– Noco­wała w domu?

Patri­cia sta­rała się, żeby w jej gło­sie zabrzmiało obu­rze­nie.

– Tak, oczy­wi­ście. A niby gdzie mia­łaby noco­wać?

– No wła­śnie, Pat­tan. Masz jakąś pro­po­zy­cję?

Odło­żył słu­chawkę w momen­cie, gdy Patri­cia uświa­do­miła sobie, że jest wście­kła. Nie­na­wi­dziła, kiedy ją tak nazy­wał. Robił to, żeby ją upo­ko­rzyć. Nie lubił jej. Uwa­żał, że stoi mię­dzy nim a Jose­fin.

Wró­ciła po cichu do sypialni Jose­fin i zaj­rzała do pokoju. Łóżko rze­czy­wi­ście wyglą­dało tak jak wczo­raj, narzuta leżała na pod­ło­dze po lewej stro­nie, a na poduszce czer­wony kostium kąpie­lowy Jose­fin.

Jos­sie nie wró­ciła wczo­raj do domu.

Ta myśl napeł­niła ją nie­po­ko­jem.

Powie­trze przy wej­ściu do redak­cji ude­rzyło ich niczym mokry, zimny ręcz­nik. Wil­goć skrząca się na mar­mu­ro­wej posadzce spra­wiała, że spi­żowe popier­sie zało­ży­ciela gazety lśniło. Annikę prze­szył dreszcz, czuła, że zgrzyta zębami.

W głębi, w oszklo­nej recep­cji, sie­dział por­tier, Tore Brand, i narze­kał.

– Wam to dobrze! – zawo­łał, kiedy mała grupka minęła go w dro­dze do wind. – Może­cie wyjść i odta­jać od czasu do czasu. Tutaj jest tak zimno, że musia­łem wycią­gnąć pie­cyk, żeby nie odmro­zić sobie stóp.

Annika pró­bo­wała się uśmiech­nąć, ale nie była w sta­nie. Tore Brand dostał w tym roku urlop dopiero w sierp­niu, co uznał za nie­spra­wie­dli­wość gra­ni­czącą z szy­ka­nami.

– Muszę do kibelka – powie­działa Annika. – Jedź­cie na górę.

Wymi­nęła klatkę Torego Branda i poczuła, że znów ukrad­kiem palił na swoim poste­runku. Po chwili waha­nia wybrała toa­letę dla nie­peł­no­spraw­nych zamiast dam­skiej, żeby nie musieć się tło­czyć z innymi spo­co­nymi kobie­tami przy umy­walce. Chciała mieć spo­kój.

Zrzę­dliwy głos Torego Branda towa­rzy­szył jej w toa­le­cie. Zamknęła drzwi, prze­krę­ciła do góry klamkę i spoj­rzała na swoje odbi­cie w lustrze. Rze­czy­wi­ście wyglą­dała okrop­nie. Twarz jej pło­nęła, miała czer­wone oczy. Prze­su­nęła waj­chę kranu w lewo, schy­liła się, odgar­nęła włosy i pozwo­liła chłod­nej wodzie spły­wać po karku. Por­ce­lana była lodo­wato zimna w zetknię­ciu z czo­łem. Stru­myk wody ście­kał jej wzdłuż krę­go­słupa.

Dla­czego się na to nara­żam? – pomy­ślała. Dla­czego nie leżę na tra­wie nad Tallsjön i nie czy­tam „Świata Kobiet”?

Wci­snęła czer­wony guzik suszarki do rąk i odciąg nąw­szy dekolt bluzki, pró­bo­wała wysu­szyć pachy. Nie bar­dzo jej to szło.

Miej­sce Anne Snap­phane było puste, kiedy Annika weszła do redak­cji. Dwa kubki z zaschłymi śla­dami po kawie stały na biurku, ale cola znik­nęła. Annika wycią­gnęła z tego wnio­sek, że Anne została odde­le­go­wana do jakie­goś zada­nia.

Berit stała i roz­ma­wiała z Gwoź­dziem w dziale wia­do­mo­ści. Annika osu­nęła się na krze­sło, pozwa­la­jąc, żeby torba upa­dła na pod­łogę. Krę­ciło się jej w gło­wie, była wykoń­czona.

– No i jak było?! – zawo­łał Gwóźdź, patrząc wyzy­wa­jąco w jej kie­runku.

Annika wygrze­bała pospiesz­nie swój blo­czek i pode­szła do biurka.

– Młoda, naga, pla­sti­kowe cyce – powie­działa. – Dużo maki­jażu. Pła­kała. Żad­nego widocz­nego roz­kładu, nie leżała tam zbyt długo. Żad­nych ubrań w pobliżu, o ile mogłam się zorien­to­wać.

Spoj­rzała znad notesu. Gwóźdź kiwał głową zachę­ca­jąco.

– Pro­szę, pro­szę. Jacyś prze­ra­żeni miesz­kańcy?

– Dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nia matka o imie­niu Daniella. Już ni­gdy nie będzie cho­dziła przez park wie­czo­rem. „To mogłam być ja”, powie­działa.

Gwóźdź zano­to­wał i poki­wał głową z uzna­niem.

– Wia­domo, kto to jest?

Annika zaci­snęła usta i potrzą­snęła prze­cząco głową.

– O ile wiem, to nie.

– Miejmy nadzieję, że wie­czo­rem poda­dzą nazwi­sko. Nic wię­cej nie widzia­łaś? Może ktoś wie, gdzie miesz­kała czy cokol­wiek?

– Czy miała adres wyta­tu­owany na czole, o to pytasz? Przy­kro mi…

Annika uśmiech­nęła się, Gwóźdź nie odwza­jem­nił uśmie­chu.

– Okej. Berit, opisz pościg poli­cji za mor­dercą, dowiedz się, kim była dziew­czyna, dotrzyj do rodziny. Annika, opisz prze­ra­żoną mamuśkę i sprawdź wycinki doty­czące poprzed­niego mor­der­stwa.

– Mam wra­że­nie, że przyj­dzie nam ze sobą współ­pra­co­wać – powie­działa Berit. – Annika ma infor­ma­cje z miej­sca mor­der­stwa, któ­rych ja nie mam.

– Rób­cie, jak chce­cie. Muszę mieć przed naradą o szó­stej spra­woz­da­nie z tego, co wam się udało usta­lić.

Obró­cił się na krze­śle, pod­niósł słu­chawkę i wybrał numer. Berit zamknęła notes i ruszyła w kie­runku swo­jego miej­sca.

– Wycią­gnę­łam wycinki – rzu­ciła przez ramię. – Możemy przej­rzeć je razem.

Annika poży­czyła krze­sło sto­jące przy sąsied­nim biurku. Berit wyjęła plik pożół­kłych kar­tek z koperty opa­trzo­nej napi­sem „Mor­der­stwo Evy”. Naj­wy­raź­niej miało ono miej­sce, zanim redak­cja została skom­pu­te­ry­zo­wana.

– Wszystko, co działo się daw­niej niż dzie­sięć lat temu, znaj­duje się w archi­wum doku­men­tów pisa­nych – wyja­śniła.

Annika wzięła do ręki zło­żoną kartkę, papier wyda­wał się kru­chy i sztywny. Powio­dła wzro­kiem po stro­nie. Czcionka użyta w nagłówku wydała się jej bar­dzo sze­roka i sta­ro­świecka, druk był dość kiep­ski. Czarno-białe zdję­cie na cztery szpalty poka­zy­wało park od pół­noc­nej strony.

– Dobrze pamię­ta­łam – powie­działa Berit. – Szła po scho­dach na górę, gdzieś w poło­wie drogi spo­tkała kogoś, kto był w dro­dze na dół. Dalej już nie doszła. Sprawa tego mor­der­stwa do dziś pozo­stała nie­roz­wią­zana.

Usia­dły po obu stro­nach biurka Berit i zagłę­biły się w sta­rych arty­ku­łach. Annika zauwa­żyła, że wiele z nich napi­sała Berit. Mor­der­stwo mło­dej Evy rze­czy­wi­ście pod wie­loma wzglę­dami przy­po­mi­nało dzi­siej­sze.

W gorący letni wie­czór, dobre dwa­na­ście lat temu, Eva pod­cho­dziła pod strome zbo­cze będące prze­dłu­że­niem Ine­dals­ga­tan. Zna­le­ziono ją dokład­nie obok sie­dem­na­stego stop­nia, pół­nagą i udu­szoną.

Tuż po samym zda­rze­niu uka­zało się wiele arty­ku­łów, prze­waż­nie dłu­gich, zdję­cia też były duże i zamiesz­czone na górze strony. Były rela­cje z docho­dze­nia i pro­to­kół z obduk­cji, wywiady z pobli­skimi miesz­kań­cami i przy­ja­ciółmi zamor­do­wa­nej. Jeden arty­kuł nosił tytuł Zostaw­cie nas w spo­koju. Rodzice Evy ape­lo­wali o coś do kogoś, pełni powagi obej­mo­wali się, patrząc pro­sto w obiek­tyw apa­ratu. Odby­wały się demon­stra­cje prze­ciwko bez­sen­sow­nej prze­mocy, prze­ciwko prze­mocy wobec kobiet i prze­ciwko prze­mocy mło­dzieży, było nabo­żeń­stwo dla uczcze­nia pamięci dziew­czyny w Kung­sholm­skyr­kan i góra kwia­tów na miej­scu zbrodni.

Dziwne, że nic z tego nie pamię­tam, pomy­ślała Annika. Mia­łam już wtedy tyle lat, że powin­nam była odno­to­wać takie zda­rze­nie.

Im wię­cej czasu mijało od mor­der­stwa, tym krót­sze sta­wały się arty­kuły. Mniej było zdjęć, które lądo­wały coraz niżej na stro­nie. Notatka w trzy i pół roku po zabój­stwie Evy infor­mo­wała lako­nicz­nie, że ktoś został zatrzy­many i prze­słu­chany, a następ­nie zwol­niony. Potem wszystko uci­chło.

Teraz jed­nak Eva znów tra­fiła na pierw­sze strony, w dwa­na­ście lat po swo­jej śmierci. Ana­lo­gia była oczy­wi­sta.

– Co robimy? – zasta­na­wiała się Annika.

– Krótko zre­fe­ru­jemy sprawę – powie­działa Berit. – W tej chwili nie­wiele wię­cej możemy zro­bić. Opi­szemy, co mamy: ty zaj­miesz się tą mamuśką, ja Evą. Potem pew­nie włą­czą się już kry­mi­nalni, wtedy spró­bu­jemy podzwo­nić.

– Musimy się spie­szyć? – spy­tała Annika.

Berit uśmiech­nęła się.

– Nie­spe­cjal­nie. Arty­kuł powin­ny­śmy dostar­czyć do jutra rana, do czwar­tej czter­dzie­ści pięć. Oczy­wi­ście dobrze będzie, jeśli uda nam się skoń­czyć nieco wcze­śniej, począ­tek już mamy.

– Co zosta­nie z tych dwóch arty­ku­łów?

Berit wzru­szyła ramio­nami.

– Może w ogóle się nie ukażą, ni­gdy nie wia­domo. To zależy od tego, co się wyda­rzy na świe­cie i czy wystar­czy papieru.

Annika ski­nęła głową. Liczba stron czę­sto decy­do­wała o tym, czy przyj­mo­wano arty­kuł, czy nie, tak było też w jej poprzed­niej redak­cji, w „Katri­ne­holms-Kuri­ren”. W środku lata kie­row­nic­two gazety czę­sto oszczę­dzało papier, po czę­ści dla­tego, że liczba zamiesz­cza­nych ogło­szeń w lipcu gwał­tow­nie spa­dała, ale też dla­tego, iż rzadko coś się działo. Liczba stron zwięk­szała się albo zmniej­szała zawsze o cztery, ponie­waż wła­śnie cztery strony mie­ściły się na kli­szy dru­kar­skiej.

– Sądzę, że tra­fimy na pierw­szą stronę – powie­działa Berit. – Naj­pierw damy infor­ma­cję o samym zda­rze­niu, o mor­der­stwie, o śledz­twie, parę słów o dziew­czy­nie, kim była, to zna­czy jeśli poznamy jej nazwi­sko. Potem przy­po­mnie­nie mor­der­stwa Evy, twoja scenka z prze­ra­żoną matką i na koniec może jesz­cze arty­kuł o Sztok­hol­mie, mie­ście stra­chu. Pew­nie tak zro­bimy.

Annika prze­rzu­cała wycinki.

– Jak długo tu pra­cu­jesz, Berit? – spy­tała.

Kole­żanka wes­tchnęła i zaśmiała się.

– Nie­długo minie dwa­dzie­ścia pięć lat. Byłam nie­wiele star­sza od cie­bie, kiedy tu przy­szłam.

– Zawsze byłaś repor­terką kry­mi­nalną?

– Nie, skądże. Naj­pierw pisa­łam o zwie­rzę­tach i goto­wa­niu. Potem przez jakiś czas, na początku lat osiem­dzie­sią­tych, byłam repor­terką poli­tyczną, wtedy kobiety na takich sta­no­wi­skach były dobrze widziane. Potem jakiś czas pra­co­wa­łam w dziale zagra­nicz­nym. No, a teraz jestem tutaj.

– Gdzie czu­łaś się naj­le­piej? – dopy­ty­wała się Annika.

– Naj­bar­dziej lubię pisać, usta­lać fakty, docie­kać prawdy. Świet­nie się czuję tutaj, w dziale kry­mi­nal­nym. W dużej mie­rze sama o sobie decy­duję, czę­sto podej­muję wła­sne tematy. Możesz mi podać te wycinki? Dzię­kuję.

Annika wstała i poszła na swoje miej­sce. Anne Snap­phane jesz­cze nie wró­ciła. Miało się wra­że­nie, że jest pusto i cicho, kiedy jej tu nie było.

Mac Anniki prze­szedł w stan uśpie­nia, pod­sko­czyła na ostry dźwięk, który wydał, kiedy ponow­nie się włą­czył. Szybko zapi­sała, co powie­działa jej Daniella Her­mans­son, wstęp, tekst zasad­ni­czy, pod­pisy pod zdję­cia. Potem wysłała arty­kuł do tak zwa­nej redak­cyj­nej puszki. Gotowe! Udało się!

Wła­śnie miała wstać i pójść po kawę, kiedy zabrzę­czał tele­fon. Dzwo­niła Anne Snap­phane.

– Jestem na lot­ni­sku w Visby! – krzy­czała. – Podobno było jakieś mor­der­stwo w parku?

– I to nie byle jakie – powie­działa Annika. – Naga i udu­szona dziew­czyna. Co robisz na Gotlan­dii?

– Pożary lasów. Cała wyspa pło­nie jak wióry.

– Cała – powtó­rzyła niczym echo Annika, śmie­jąc się. – Czy pra­wie cała?

– To szcze­góły. Nie będzie mnie do jutra, co naj­mniej. Nakar­misz koty?

– Jesz­cze ich nie wywio­złaś? – spy­tała Annika kwa­śno.

– Cią­gnąć dwa kociaki sto mil w taki upał? To znę­ca­nie się nad zwie­rzę­tami! Mogła­byś też zmie­nić im żwi­rek w kuwe­cie?

– Dobrze, dobrze…

Roz­łą­czyły się.

Dla­czego ni­gdy nie potra­fię odmó­wić? – pomy­ślała Annika i wes­tchnęła. Przy­nio­sła kawę, kupiła też puszkę wody ramlösa w bufe­cie i z alu­mi­niową puszką w jed­nej ręce i kub­kiem kawy w dru­giej prze­cha­dzała się nie­spo­koj­nie po redak­cji. Kli­ma­ty­za­cja nie dawała już rady i powie­trze było tylko tro­chę chłod­niej­sze niż na zewnątrz. Gwóźdź roz­ma­wiał przez tele­fon, jak­żeby ina­czej, dwie duże plamy potu wykwi­tły mu pod pachami. Ber­til Strand stał przy stole mon­ta­żo­wym i roz­ma­wiał z Pel­lem Oscars­so­nem, odpo­wie­dzial­nym za mate­riał zdję­ciowy. Pode­szła do nich.

– To zdję­cia z Kro­no­berg­spar­ken?

Pelle Oscars­son klik­nął dwa razy ikonę na swoim dużym moni­to­rze. Głę­boka zie­leń parku wypeł­niła całą powierzch­nię. Ostre świa­tło sło­neczne odci­snęło na niej plamy. Nagrobki z gra­nitu zawie­szone były mię­dzy kutymi prę­tami par­kanu. Widać było nogę kobiety, od bio­dra do stopy, pośrodku zdję­cia.

– Cho­ler­nie dobre, może nawet tro­chę zbyt mocne – powie­działa Annika spon­ta­nicz­nie.

– W takim razie popatrz na to – zauwa­żył Foto-Pelle i wszedł myszą na inną ikonę.

Annika wzdry­gnęła się, kiedy napo­tkała wzro­kiem zamglone oczy kobiety.

– To te pierw­sze zdję­cia – wtrą­cił Ber­til Strand. – Dobrze, że zdą­ży­łem się odsu­nąć, prawda?

Annika prze­łknęła ślinę.

– A Daniella Her­mans­son? – spy­tała.

Foto-Pelle klik­nął trze­cią ikonę. Zde­ner­wo­wana Daniella z Pędracz­kiem na ręku patrzyła prze­stra­szona w stronę parku.

– Super – oce­niła Annika.

– „To mogłam być ja” – powie­dział Foto-Pelle.

– Skąd wiesz, że wła­śnie tak powie­działa? – zdzi­wiła się.

– Zawsze tak mówią w naszych pod­pi­sach pod zdję­ciami – wyja­śnił Pelle i wes­tchnął.

Annika poszła dalej.

Wszyst­kie drzwi w dziale kie­row­nic­twa były zamknięte. Redak­tora naczel­nego w ogóle dzi­siaj nie widziała. Wła­ści­wie to przez cały tydzień był led­wie widoczny, doszła do wnio­sku. Ludzie z zespołu reda­gu­ją­cego jesz­cze się nie poja­wili. Faceci odpo­wia­da­jący za lay­out gazety zwy­kle zaczy­nali napły­wać po siód­mej wie­czo­rem, opa­leni i ospali po całym popo­łu­dniu spę­dzo­nym w Rålambshovsparken. Zwy­kle zaczy­nali noc od wla­nia w sie­bie litra czar­nej kawy, potem chwilę kłó­cili się o błędy, które, jak twier­dzili, zostały popeł­nione w poprzed­nim nume­rze, a potem sia­dali do pracy. Żon­glo­wali tytu­łami, skra­cali tek­sty i tłu­kli w kla­wi­sze swo­ich maców, do chwili gdy o szó­stej rano gazeta szła do druku. Annika tro­chę się ich bała. Byli gło­śni i dość obce­sowi, nieco cyniczni z ten­den­cją do szu­flad­ko­wa­nia wszyst­kiego, ale ich umie­jęt­no­ści i pro­fe­sjo­na­lizm wpra­wiały w zdu­mie­nie. Wielu z nich żyło dla gazety: pra­co­wali cztery noce, potem mieli cztery noce wolne, i tak rok za rokiem. Ten sam gra­fik obo­wią­zy­wał w Boże Naro­dze­nie, Wiel­ka­noc, w noc świę­to­jań­ską: cztery noce w pracy, cztery wolne. Annika nie mogła pojąć, jak to wytrzy­my­wali.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

W naszej kolek­cji książki Lizy Mar­klund będą się uka­zy­wały zgod­nie z chro­no­lo­gią wyda­rzeń (przyp. wyd.) [wróć]