Annika Bengtzon. Dożywocie - Liza Marklund - ebook

Annika Bengtzon. Dożywocie ebook

Liza Marklund

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Policjantka Nina Hoffman odkrywa zwłoki swojego kolegi ze służby, Davida Lindholma. Obok ciała denata funkcjonariusze znajdują wstrząśniętą i przerażoną żonę – Julię. Z jej nieskładnych słów można wywnioskować, że do mieszkania wtargnęła jakaś kobieta, zastrzeliła Davida, po czym porwała ich czteroletniego synka i uciekła. Wszystkie dowody wskazują jednak winę Julii. Grozi jej dożywocie.

Mimo własnych kłopotów Annika angażuje się w sprawę. Odkrywa, że przeszłość zamordowanego policjanta kryje wiele mrocznych tajemnic. Rozpoczyna się wyścig z czasem, w trakcie którego dziennikarka musi oczyścić Julię z podejrzeń i odnaleźć jej zaginionego syna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 430

Oceny
4,4 (14 ocen)
7
6
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kaligraf_z_Toledo

Dobrze spędzony czas

Tak to już drogie panie jest, jak wybiera się dupka na partnera
10

Popularność




Część I

CZERWIEC

Część I: CZERWIEC

Czwartek, 3 czerwca

WEZWA­NIE PRZY­SZŁO o trze­ciej dwa­dzie­ścia jeden. Cen­trala prze­ka­zała je wszyst­kim radio­wo­zom w śród­mie­ściu Sztok­holmu, krót­kie i nie­wiele mówiące.

– Sie­dem­dzie­siątka do wszyst­kich jed­no­stek. Strze­la­nina na Bon­de­ga­tan.

Nic wię­cej. Żad­nego dokład­niej­szego adresu, żad­nych infor­ma­cji o ofia­rach ani o tym, kto zgła­sza.

A mimo to Nina poczuła dziwny ucisk w żołądku. Nie potra­fiła powie­dzieć dla­czego.

Bon­de­ga­tan to długa ulica, mieszka przy niej co naj­mniej tysiąc osób, pomy­ślała.

Zoba­czyła, że sie­dzący na miej­scu pasa­żera Anders­son sięga po radio, i szybko prze­chwy­ciła słu­chawkę. Wci­snęła lewy guzik i skrę­ciła w lewo, w Ren­stier­nas gata.

– Tu szes­na­ście sie­dem­na­ście – zamel­do­wała się. – Jeste­śmy prze­cznicę od Bon­de­ga­tan. Jaki to numer?

Anders­son wes­tchnął teatral­nie i zaczął demon­stra­cyj­nie wyglą­dać przez boczną szybę. Nina zer­k­nęła na niego, skrę­ciła w stronę Bon­de­ga­tan. A niech się gniewa. Jak dzie­ciak, pomy­ślała.

– Sie­dem­dzie­siątka do szes­na­ście sie­dem­na­ście – usły­szała przez radio głos ope­ra­tora. – Jesteś naj­bli­żej. To ty, Hof­f­man? Odbiór.

Radio było przy­pi­sane do numeru jej odznaki poli­cyj­nej. Przed roz­po­czę­ciem zmiany każdy funk­cjo­na­riusz miał obo­wią­zek zgło­sić numer radio­wozu i numer swo­jej odznaki do Cen­trum Ope­ra­cyj­nego, w poli­cyj­nym żar­go­nie zwa­nego COPS. Dzięki temu ope­ra­tor w Woje­wódz­kim Cen­trum Komu­ni­ka­cji dokład­nie wie­dział, gdzie kto jest.

– Tak – potwier­dziła. – Skrę­cam w Bon­de­ga­tan…

– Jak wygląda sytu­acja?

Zatrzy­mała samo­chód i zaczęła się przy­glą­dać cięż­kim kamien­nym fasa­dom po obu stro­nach ulicy. Tu świt jesz­cze nie dotarł. Zmru­żyła oczy, żeby lepiej widzieć zarysy budyn­ków. W jed­nym z miesz­kań na ostat­nim pię­trze w kamie­nicy po pra­wej paliło się świa­tło, poza tym wszę­dzie było ciemno. Zauwa­żyła zakaz par­ko­wa­nia, naj­wy­raź­niej ulica miała być w nocy sprzą­tana. Brak samo­cho­dów potę­go­wał wra­że­nie pustki. Tylko w poło­wie ulicy, bli­żej Nytorps­ga­tan, stał zardze­wiały peu­geot, z man­da­tem za wycie­raczką.

– Nic się nie dzieje. O jaki numer cho­dzi? Odbiór.

Ope­ra­tor podał jej dokładny adres. Zamarła. To dom Julii, klatka scho­dowa Julii i Davida!

Nina, on ma miesz­ka­nie na Söder! Boże, jak cudow­nie będzie się wypro­wa­dzić z tego blo­ko­wi­ska!

Tylko nie bierz go dla miesz­ka­nia, Julio…

– Szes­na­ście sie­dem­na­ście, pod­jedź i sprawdź, po cichu…

Opu­ściła szyby, żeby lepiej sły­szeć, co się dzieje na ulicy, wrzu­ciła bieg, wyłą­czyła świa­tła i powoli pod­je­chała pod znany sobie dom, bez sygnału, bez miga­ją­cego świa­tła na dachu. Anders­son wyraź­nie się oży­wił i zacie­ka­wiony pochy­lił się w stronę przed­niej szyby.

– Myślisz, że coś się tu dzieje? – spy­tał.

Boże, mam nadzieję, że nie! – pomy­ślała.

Zatrzy­mała się przed bramą, wyłą­czyła sil­nik, wychy­liła się i spoj­rzała na beto­nową fasadę domu. W jed­nym z okien na dru­gim pię­trze paliło się świa­tło.

– Zakła­damy, że mamy do czy­nie­nia z zagro­że­niem – powie­działa, się­ga­jąc po radio.

– Tu szes­na­ście sie­dem­na­ście. Jeste­śmy na miej­scu, wygląda na to, że nie wszy­scy w budynku śpią. Mamy cze­kać na dzie­więć­dzie­siąt sie­dem­dzie­siąt? Odbiór.

– Dzie­więć­dzie­siąt sie­dem­dzie­siąt jest w Djur­shol­mie – odpo­wie­dział ope­ra­tor.

– Sprawa mor­der­stwa na kola­cji noblow­skiej? – spy­tał Anders­son.

Nina dała mu znak, żeby nie prze­szka­dzał.

– Są w pobliżu jakieś inne wozy? – dopy­ty­wała się. – Albo jakiś patrol?

– Prze­cho­dzimy na inną czę­sto­tli­wość. Do wszyst­kich zain­te­re­so­wa­nych: zmie­niamy na zero sześć.

– Paskudna histo­ria z tym mor­der­stwem – cią­gnął Anders­son nie­zra­żony. – Sły­sza­łaś, że podobno zatrzy­mali dra­nia?

Kabinę radio­wozu wypeł­niła cisza. Nina czuła, że kulo­od­porna kami­zelka uwiera ją w plecy. Anders­son poru­szył się nie­spo­koj­nie i zer­k­nął na fasadę budynku.

– Rów­nie dobrze może to być fał­szywy alarm – powie­dział, pró­bu­jąc powścią­gnąć entu­zjazm.

Boże, niech to będzie fał­szywy alarm!

Radio zatrzesz­czało, teraz już na innej czę­sto­tli­wo­ści.

– Sprawdźmy, czy wszy­scy się prze­łą­czyli na wła­ściwy kanał. Szes­na­ście sie­dem­na­ście, sły­szysz mnie? Odbiór.

Nina ponow­nie wci­snęła guzik. Czuła, że język przy­warł jej do pod­nie­bie­nia, kur­czowo trzy­mała się pro­ce­dury.

– Tak, sły­szę, odbiór.

Ode­zwały się pozo­stałe wozy, dwa ze śród­mie­ścia, jeden z Komendy Głów­nej.

– Patrol jest nie­osią­galny – poin­for­mo­wał ope­ra­tor. – Ale dzie­więć­dzie­siąt sie­dem­dzie­siąt jest w dro­dze. Hof­f­man, przej­mu­jesz dowo­dze­nie do czasu, kiedy zja­wią się posiłki. Musi­cie się prze­gru­po­wać. Nie pod­jeż­dżaj­cie wszy­scy naraz. Otocz­cie kamie­nicę i cze­kaj­cie w wozach. Wszyst­kie wozy pod­jeż­dżają w ciszy.

W tym momen­cie z prze­ciwka nad­je­chał drugi radio­wóz. Zatrzy­mał się prze­cznicę dalej, zga­sił świa­tła, po chwili zgasł też sil­nik.

Nina otwo­rzyła drzwi i wyszła. Ude­rze­nia cięż­kich poli­cyj­nych butów odbi­jały się echem od bruku. Popra­wiła słu­chawkę w lewym uchu, wci­snęła ją moc­niej, otwie­ra­jąc jed­no­cze­śnie bagaż­nik.

– Tar­cza i pałka – rzu­ciła do Anders­sona i prze­sta­wiła swój prze­no­śny odbior­nik na zero sześć.

Po dru­giej stro­nie ulicy zoba­czyła dwóch poli­cjan­tów. Wysia­dali z radio­wozu.

– Dzie­więt­na­ście osiem­dzie­siąt, to ty? – spy­tała cicho przez inter­kom. Miała go na pra­wym ramie­niu.

– Tak – odpo­wie­dział jeden z funk­cjo­na­riu­szy, uno­sząc do góry rękę.

– Wcho­dzi­cie z nami.

Pozo­sta­łym wozom pole­ciła zająć pozy­cję po prze­kąt­nej, tak żeby mogli kon­tro­lo­wać całą oko­licę, od rogu Skånegatan i Södermannagatan aż do Östgötagatan.

Anders­son prze­wra­cał wszystko w bagaż­niku, szu­kał cze­goś wśród apte­czek, gaśnic, łopat, rac, lata­rek, pla­sti­ko­wych pachoł­ków, taśm wygra­dza­ją­cych, trój­ką­tów ostrze­gaw­czych, for­mu­la­rzy i innych rze­czy.

– Szes­na­ście sie­dem­na­ście do sie­dem­dzie­siątki – powie­działa Nina przez radio. – Macie nazwi­sko zgła­sza­ją­cego? Odbiór.

Chwila mil­cze­nia.

– Erlands­son, Gun­nar, dru­gie pię­tro.

Pod­nio­sła głowę, spoj­rzała na fasadę z lat sześć­dzie­sią­tych, z kwa­dra­to­wymi oknami. W jed­nym z nich, na dru­gim pię­trze, za kuchenną firanką w czer­wono-białą kratkę paliła się lampa.

– Nie śpi. Idziemy tam.

Pode­szli pozo­stali, przed­sta­wili się. Sundström i Landén. Ski­nęła głową, pode­szła do domo­fonu i wstu­kała kod. Żaden z kole­gów się nie zdzi­wił, że go zna. Weszła na klatkę, ści­szyła radio, nie­mal wyłą­czyła dźwięk. Kole­dzy w mil­cze­niu szli za nią. Anders­son, który szedł ostatni, zablo­ko­wał drzwi. Zosta­wił je sze­roko otwarte, żeby w razie potrzeby mogli uciec.

Klatka scho­dowa była ciemna i pusta. Tylko z windy przez podłużną szybę w drzwiach sączyło się tro­chę świa­tła.

– Jest tu jakieś podwórko? – spy­tał Landén cicho.

– Za windą – wyszep­tała Nina. – Z pra­wej strony są drzwi do piw­nicy.

Funk­cjo­na­riu­sze spraw­dzili drzwi po obu stro­nach, każdy swoje, jedne i dru­gie były zamknięte.

– Otwórz windę – pole­ciła Anders­so­nowi.

Anders­son zablo­ko­wał drzwi, unie­ru­cha­mia­jąc windę, po czym sta­nął przy scho­dach i cze­kał na dal­sze pole­ce­nia.

Nina czuła, jak z tyłu jej głowy nara­sta panika. Pró­bo­wała sobie przy­po­mnieć, jakie zasady obo­wią­zują w takiej sytu­acji.

Oceń sytu­ację. Zabez­piecz klatkę scho­dową. Poroz­ma­wiaj z osobą zgła­sza­jącą, ustal, skąd padły strzały.

– Naj­pierw się rozej­rzymy – powie­działa.

Ruszyła szybko, ale bar­dzo ostroż­nie na górę. Poko­ny­wała kolejne pię­tra. Anders­son szedł za nią, cały czas w pew­nej odle­gło­ści.

Klatka scho­dowa pogrą­żona była w mroku. W ciszy sły­chać było sze­lest ubrań. Pach­niało środ­kiem czysz­czą­cym. Za zamknię­tymi drzwiami mimo ciszy wyczu­wała obec­ność ludzi, gdzieś zatrzesz­czały sprę­żyny łóżka, gdzieś ktoś odkrę­cił kran.

Tu się nic nie dzieje, nie ma żad­nego nie­bez­pie­czeń­stwa, wszystko jest tak, jak powinno być.

W końcu lekko zdy­szana dotarła na strych. Naj­wyż­sze pię­tro wyraź­nie róż­niło się od pozo­sta­łych: mar­mu­rowa posadzka, spe­cjal­nie zapro­jek­to­wane wzmoc­nione drzwi. Wie­działa, że pod koniec lat osiem­dzie­sią­tych spół­dziel­nia miesz­ka­niowa, do któ­rej nale­żał budy­nek, posta­no­wiła wyre­mon­to­wać strych i urzą­dzić tam luk­su­sowe apar­ta­menty. Decy­zję pod­jęto tuż przed kra­chem na rynku miesz­ka­nio­wym, który nastą­pił pod koniec lat osiem­dzie­sią­tych. Przez wiele lat miesz­ka­nia stały puste, spół­dzielni gro­ziło ban­kruc­two. Dzi­siaj czyn­sze były oczy­wi­ście nie­bo­tyczne, ale David na­dal miał spół­dzielni za złe tę nie­prze­my­ślaną decy­zję.

Anders­son, dysząc ciężko, pod­szedł do Niny. Otarł czoło, Nina czuła, że jest roz­draż­niony i zawie­dziony.

– Wygląda na fał­szywy alarm – stwier­dził.

– Zoba­czymy, co nam powie ten, kto to zgło­sił – powie­działa Nina i ruszyła na dół.

Na dru­gim pię­trze, przed drzwiami z tabliczką ERLANDS­SON, G&A, cze­kali już ich kole­dzy, Sundström i Landén.

Nina pode­szła do drzwi i ostroż­nie zapu­kała.

Żad­nej reak­cji.

Sto­jący za nią Anders­son nie­cier­pli­wie prze­stę­po­wał z nogi na nogę.

Zapu­kała ponow­nie, tym razem znacz­nie moc­niej.

Drzwi się uchy­liły, zza gru­bego łań­cu­cha wyj­rzał męż­czy­zna w szla­froku w biało-nie­bie­skie pasy.

– Gun­nar Erlands­son? Jeste­śmy z poli­cji – powie­działa Nina, poka­zu­jąc odznakę. – Dzwo­nił pan do nas w spra­wie podej­rza­nych odgło­sów. Możemy wejść?

Męż­czy­zna cof­nął się, chwilę mani­pu­lo­wał przy łań­cu­chu, w końcu otwo­rzył drzwi.

– Wejdź­cie, pro­szę – wyszep­tał. – Może kawy? Żona upie­kła roladę z dże­mem rabar­ba­ro­wym domo­wej roboty. Śpi, ma pro­blemy z zasy­pia­niem, więc wzięła tabletkę…

Nina rozej­rzała się po holu. Miesz­ka­nie było dokładną kopią miesz­ka­nia Davida i Julii, tyle że zde­cy­do­wa­nie bar­dziej zadbaną.

– Pro­szę sobie nie robić kło­potu – powie­działa.

Męż­czy­zna był wyraź­nie zmie­szany. Zauwa­żyła, że głów­nie zwra­cał się do Landéna, naj­po­tęż­niej­szego z jej kole­gów.

– Pro­szę pana – powie­działa, bio­rąc go za rękę. – Możemy gdzieś usiąść i spo­koj­nie poroz­ma­wiać o zgło­sze­niu?

Zastygł.

– Tak, oczy­wi­ście. Jasne. Możemy.

Ruszył przo­dem, popro­wa­dził ich do pedan­tycz­nie wysprzą­ta­nego salonu z dwiema skó­rza­nymi kana­pami i gru­bym dywa­nem. Sam, pew­nie z przy­zwy­cza­je­nia, usiadł w fotelu przed tele­wi­zo­rem. Nina naprze­ciwko niego, na kana­pie.

– Co się stało?

Erlands­son prze­łknął ślinę, przy­glą­dał im się nie­spo­koj­nie.

– Obu­dzi­łem się – zaczął. – A wła­ści­wie obu­dził mnie jakiś hałas. Jakby strzał.

– Dla­czego pan uznał, że to był strzał? – spy­tała Nina.

– Leża­łem w łóżku i prawdę mówiąc, nie byłem pewny, czy mi się to nie przy­śniło, ale potem usły­sza­łem to znów.

Wziął do ręki oku­lary i zaczął je ner­wowo prze­cie­rać.

– Jest pan myśli­wym?

Erlands­son spoj­rzał na Ninę prze­stra­szony.

– Nie, skądże. Mor­do­wa­nie nie­win­nych zwie­rząt było dobre w śre­dnio­wie­czu.

– Jeśli nie jest pan obyty z bro­nią, to dla­czego pan pomy­ślał, że to strzał? Nie mógł to być sil­nik samo­chodu albo jakiś inny odgłos z ulicy?

Męż­czy­zna zamru­gał kilka razy i spoj­rzał na Landéna, jakby szu­kał u niego pomocy.

– To nie był odgłos z ulicy – powie­dział. – Docho­dził od Lin­dhol­mów – dodał, wska­zu­jąc na sufit. – Jestem tego pra­wie pewien.

Nina poczuła, że pokój nagle zaczął wiro­wać. Pod­nio­sła się szybko, zagry­zła wargi, żeby nie zacząć krzy­czeć.

– Dzię­kuję – powie­działa. – Wró­cimy póź­niej i prze­słu­chamy pana dokład­niej.

Erlands­son znów wspo­mniał coś o kawie, ale ona była już na klatce i poko­nu­jąc po dwa stop­nie naraz, zmie­rzała do drzwi Davida i Julii, pię­tro wyżej.

David i Julia Lin­dholm.

Nie wiem, ile jesz­cze wytrzy­mam, Nino.

Chyba nie zro­bi­łaś żad­nego głup­stwa, Julio?

Odwró­ciła się i dała Sundströmowi i Landénowi znak, żeby spraw­dzili oba pół­pię­tra i prze­ka­zali Anders­so­nowi, że ma do niej dołą­czyć. Potem mieli sta­nąć po obu stro­nach drzwi.

Nina ostroż­nie naci­snęła klamkę. Drzwi były zamknięte. Wie­działa, że zamy­kają się auto­ma­tycz­nie, chyba że się je zablo­kuje. Wyma­cała przy­twier­dzoną do pasa pałkę i roz­ło­żyła ją lek­kim ruchem, dotknęła czub­kiem otworu na listy i ostroż­nie zaj­rzała do środka.

W przed­po­koju paliło się świa­tło. Poczuła lekki podmuch, niósł zapach farby dru­kar­skiej i jedze­nia. Kątem oka doj­rzała leżącą pod drzwiami poranną gazetę. Odwró­ciła pałkę i zablo­ko­wała nią klapkę. Potem wyjęła pisto­let, prze­su­nęła nabój do lufy i dała kole­gom znak, że od tej chwili obo­wią­zuje stan naj­wyż­szej goto­wo­ści. Ruchem głowy wska­zała na dzwo­nek, dając Anders­so­nowi do zro­zu­mie­nia, że za chwilę zamie­rza wejść.

Opu­ściła lufę i naci­snęła dzwo­nek.

– Poli­cja! Otwie­rać!

Nasłu­chi­wała uważ­nie, z głową przy szpa­rze.

Żad­nej reak­cji.

– Julia! – krzyk­nęła nieco ciszej. – Julia, to ja, Nina. Otwórz. David?

Kami­zelka cisnęła ją w piersi, utrud­niała oddy­cha­nie. Czuła kro­ple potu na czole.

– To miesz­ka­nie… Lin­dholma? – spy­tał Anders­son. – Davida Lin­dholma? Znasz jego żonę?

Nina scho­wała broń, z wewnętrz­nej kie­szeni kami­zelki wyjęła komórkę i wybrała dobrze znany numer.

Anders­son zro­bił krok w jej stronę.

– Posłu­chaj – zaczął. Sta­nął zde­cy­do­wa­nie za bli­sko. Nina odru­chowo chciała się cof­nąć, ale powstrzy­mała się. – Jeśli z któ­rymś z nich łączą cię oso­bi­ste rela­cje, nie powin­naś…

Nina patrzyła na niego pustym wzro­kiem, sły­szała dzwo­nek po dru­giej stro­nie drzwi, dłu­gie poje­dyn­cze sygnały docie­rały do nich przez otwór na listy.

Anders­son zro­bił krok w tył. Nagle sygnały się urwały, zastą­pił je dźwięk poczty gło­so­wej. Nina się roz­łą­czyła, wybrała inny numer. Tuż za drzwiami ode­zwała się wesoła melo­dia. Tele­fon komór­kowy Julii musiał leżeć na pod­ło­dze w kory­ta­rzu, pew­nie w jej torebce.

Jest w domu, pomy­ślała Nina. Ni­gdy nie wycho­dzi bez torebki.

– Julio – powie­działa po raz kolejny, kiedy także w komórce włą­czyła się poczta gło­sowa. – Julio, jesteś tam?

Odpo­wie­działa jej cisza.

Cof­nęła się, włą­czyła nadaj­nik i zaczęła cicho mówić do radia.

– Tu szes­na­ście sie­dem­na­ście. Roz­ma­wia­li­śmy z czło­wie­kiem, który to zgło­sił. Męż­czy­zna. Twier­dzi, że sły­szał coś, co według niego brzmiało jak strzały. Docho­dziły praw­do­po­dob­nie z miesz­ka­nia pię­tro wyżej. Dzwo­ni­li­śmy, ale nikt nie otwo­rzył. Co mamy robić? Odbiór.

Minęło kilka sekund, zanim usły­szała odpo­wiedź.

– Na­dal nie ma wol­nego patrolu. Sama oceń sytu­ację. Odbiór.

Nina zdjęła rękę z radia.

– Okej – powie­działa cicho, patrząc na Anders­sona i kole­gów obser­wu­ją­cych pół­pię­tra. – Musimy wywa­żyć drzwi. Mamy potrzebne narzę­dzia w szes­na­ście sie­dem­na­ście?

– Mamy coś w naszym wozie – powie­dział Landén.

Nina kiw­nęła głową w stronę klatki i jeden z kole­gów natych­miast wyszedł.

– Naprawdę myślisz, że powin­naś dowo­dzić, skoro… – zaczął Anders­son.

– A masz inny pomysł? – Nina weszła mu w słowo nieco ostrzej, niż zamie­rzała. – Chciał­byś prze­jąć pałeczkę?

Anders­son prze­łknął ślinę.

– Czy z nią się coś nie działo? Z Julią Lin­dholm? Chyba prze­szła zała­ma­nie?

Nina znów się­gnęła po komórkę i ponow­nie wybrała numer Julii, ale także tym razem nikt nie ode­brał.

Na pół­pię­trze poka­zał się Landén z narzę­dziami: niósł bli­sko metrową cobrę, która w zasa­dzie była zwy­kłym łomem, tylko nieco wzmoc­nio­nym.

– Wolno nam? – spy­tał lekko zanie­po­ko­jony, kiedy zdy­szany poda­wał jej łom.

– W sytu­acji zagro­że­nia nie należy zwle­kać – pouczyła go Nina.

Para­graf dwu­dzie­sty pierw­szy ustawy o poli­cji: poli­cjant ma prawo wejść siłą do domu, pokoju i każ­dego innego pomiesz­cze­nia, jeśli podej­rzewa, że w środku znaj­duje się ciało albo że ktoś zemdlał, albo potrze­buje pomocy, ale nie jest w sta­nie jej wezwać…

Podała łom Anders­so­nowi i odbez­pie­czyła broń. Dała kole­gom znak, żeby się tro­chę odsu­nęli.

Anders­son z łomem w ręku sta­nął tuż przy drzwiach. Posta­wił stopę jakieś dzie­sięć cen­ty­me­trów od progu, żeby móc zablo­ko­wać drzwi, gdyby się jed­nak oka­zało, że ktoś za nimi stoi i może chcieć pró­bo­wać się wydo­stać.

Trzy dobrze prze­my­ślane ruchy i drzwi zaczęły trzesz­czeć. Po chwili zamek puścił. Poczuli powiew powie­trza, zapach jedze­nia wypeł­nił klatkę scho­dową.

Nina zaczęła nasłu­chi­wać. Zamknęła oczy, sku­piła się, odwró­ciła się w lewo i zaj­rzała do holu. Pusto. Kolejny rzut oka, tym razem w stronę kuchni, i kolejny – w stronę sypialni.

Pusto.

– Wcho­dzę – powie­działa, przy­wie­ra­jąc ple­cami do ściany. – Ubez­pie­czaj mnie! – krzyk­nęła do Anders­sona, a zaraz potem w głąb miesz­ka­nia: – Poli­cja!

Żad­nej reak­cji.

Spięta prze­kro­czyła próg, odsu­nęła nogą gazetę i weszła do środka. Lampa w holu koły­sała się lekko w prze­ciągu. Na pod­ło­dze na lewo od drzwi, tak jak podej­rze­wała, leżała torebka Julii, obok kurtka Ale­xan­dra. Wierzch­nie ubra­nia Davida i Julii wisiały na wie­sza­kach tuż pod półką na czapki.

Nina patrzyła przed sie­bie, w stronę kuchni, sły­szała za sobą oddech Anders­sona.

– Sprawdź pokój dziecka – powie­działa, wska­zu­jąc bro­nią w stronę pierw­szych otwar­tych drzwi po lewej i nie spusz­cza­jąc wzroku z drzwi do kuchni.

Anders­son ruszył we wska­za­nym kie­runku, Nina sły­szała sze­lest jego ubra­nia.

– Pokój dziecka w porządku – usły­szała po kilku sekun­dach.

– Sprawdź w gar­de­ro­bach – powie­działa. – I pamię­taj, zamknij za sobą drzwi, kiedy skoń­czysz.

Zro­biła kilka kro­ków w przód i szybko zaj­rzała do kuchni. Stół był pusty, ale w zle­wie stały nie­po­zmy­wane tale­rze z reszt­kami spa­ghetti z sosem mię­snym.

Julio, musisz po sobie sprzą­tać. Mam dosyć robie­nia tego za cie­bie.

Prze­pra­szam, nie pomy­śla­łam.

Znów poczuła powiew powie­trza, tym razem z sypialni. Gdzieś było uchy­lone okno. W sypialni zasłony były zacią­gnięte, pokój był pogrą­żony w ciem­no­ści. Przez chwilę wpa­try­wała się w cie­nie, ale nie zauwa­żyła żad­nego ruchu. Poczuła nato­miast zapach, ostry, obcy.

Wycią­gnęła rękę i zapa­liła świa­tło.

David leżał na ple­cach, wycią­gnięty na łóżku, nagi. Z dziury w czole kapała na poduszkę krew. Dół jego brzu­cha, tam, gdzie kie­dyś miał przy­ro­dze­nie, był jedną krwawą mia­zgą, plą­ta­niną żył i skóry.

– Poli­cja! – krzyk­nęła Nina, zmu­sza­jąc się do dzia­ła­nia, jakby David na­dal żył. – Celuję w cie­bie! Pokaż ręce!

Odpo­wie­działa jej cisza.

Zdała sobie sprawę, że widzi wszystko jakby w tunelu. Prze­su­nęła wzro­kiem po pokoju. Firanka lekko się poru­szyła, na sto­liku przy łóżku Julii stała na wpół pełna szklanka wody. Narzuta leżała na pod­ło­dze, przy nogach łóżka. Na narzu­cie leżała broń, taka sama jak jej, sig sauer 225.

Mecha­nicz­nym ruchem się­gnęła po radio.

– Szes­na­ście sie­dem­na­ście do sie­dem­dzie­siątki. Mamy jed­nego poszko­do­wa­nego, nie wiem, czy żyje. Wygląda na strzał w głowę i w brzuch. Odbiór.

Cze­ka­jąc na odpo­wiedź, pode­szła bli­żej łóżka, spoj­rzała na ciało i zro­zu­miała, że David na pewno jest mar­twy. Prawe oko miał zamknięte, jakby spał. W miej­scu lewego ziała dziura. Krew prze­stała już pły­nąć, serce prze­stało bić. Jelito się opróż­niło, wyle­wa­jąc na mate­rac cuch­nącą maź.

– Gdzie karetka? – spy­tała przez radio. – Musieli zostać wezwani rów­no­cze­śnie z nami.

– Natych­miast wysy­łam karetkę i tech­nika. Czy w miesz­ka­niu jest jesz­cze ktoś? – usły­szała głos kolegi.

W drzwiach sta­nął Anders­son, rzu­cił szyb­kie spoj­rze­nie na ciało.

– Jesteś potrzebna tam – powie­dział, wska­zu­jąc w stronę łazienki.

Nina wło­żyła broń do kabury i pospiesz­nie wyszła z sypialni. Otwo­rzyła drzwi do łazienki i wstrzy­mała oddech.

Na pod­ło­dze, przy wan­nie, leżała Julia. Two­rzące wokół jej głowy zło­ci­stą aure­olę włosy były pobru­dzone wymio­ci­nami. Miała na sobie majtki i luźny T-shirt, kolana pod­cią­gnęła pod brodę, jak płód. Jedną dłoń trzy­mała pod głową, drugą zaci­skała kur­czowo.

– Julio – powie­działa Nina cicho.

Pochy­liła się, odgar­nęła jej z twa­rzy włosy i zoba­czyła sze­roko otwarte oczy. Cała twarz była usiana maleń­kimi kro­plami jasnej krwi. Z kąci­ków ust spły­wała na pod­łogę strużka śliny.

Boże, ona nie żyje. Umarła, a ja jej nie ura­to­wa­łam. Prze­pra­szam!

Nagle Julia się wzdry­gnęła, z jej płuc dobył się rzę­żący oddech, zaszlo­chała i zwy­mio­to­wała.

– Julio – powie­działa Nina, tym razem gło­śno i wyraź­nie. – Jesteś ranna?

Chwy­ciła ją i spró­bo­wała oprzeć o wannę.

– Szes­na­ście sie­dem­na­ście – usły­szała głos kolegi. – Powta­rzam: czy w miesz­ka­niu jest jesz­cze ktoś? Odbiór.

Julia zamru­gała i odchy­liła do tyłu głowę, ude­rzyła nią o wannę. Nina zła­pała ją lewą ręką, spraw­dziła tętno. Było nie­równe.

– Odpo­wia­dam: mamy dwoje ran­nych, jedna osoba praw­do­po­dob­nie nie żyje. Odbiór.

Wypu­ściła radio z ręki i zawo­łała Anders­sona.

– Prze­szu­kaj miesz­ka­nie, każdy kąt. Gdzieś tu powi­nien być czte­ro­letni chło­piec.

Julia poru­szyła war­gami, Nina starła jej z brody wymio­ciny.

– Co mówisz? Julio, chcesz mi coś powie­dzieć?

Nina rozej­rzała się, ale ni­gdzie nie zauwa­żyła broni.

– Ile wygra­dzamy? – doszedł ją z holu głos Anders­sona.

– Całą klatkę scho­dową. Tech­nik jest już w dro­dze, i ludzie z wydziału kry­mi­na­li­styki. Trzeba prze­słu­chać sąsia­dów. Naj­pierw Erlands­sona, potem resztę. Skon­tak­tuj­cie się z roz­no­si­cie­lem gazet, może coś widział, musiał tu być dosłow­nie przed chwilą. Prze­szu­ka­łeś wszyst­kie pokoje?

– Tak, łącz­nie z pie­kar­ni­kiem.

– Ni­gdzie śladu chłopca?

Anders­son stał w drzwiach, wyraź­nie się wahał.

– Coś jest nie­ja­sne?

Anders­son wyraź­nie był nie­swój, prze­stę­po­wał z nogi na nogę.

– Uwa­żam, że to nie­do­brze, że bie­rzesz w tym udział. Cho­dzi o to, że…

– Nie­za­leż­nie od tego, co uwa­żasz, na­dal dowo­dzę tą akcją – stwier­dziła sta­now­czo. – Każ ludziom wygro­dzić teren.

– Tak, wiem, wiem – burk­nął Anders­son i powoli wyszedł.

Usta Julii cały czas się poru­szały, nie wyda­jąc żad­nego dźwięku. Nina na­dal lewą ręką pod­trzy­my­wała jej głowę.

– Karetka jest już w dro­dze – powie­działa.

Wolną ręką macała pod pod­ko­szul­kiem Julii, pró­bu­jąc spraw­dzić, czy nic jej nie jest.

Żad­nych ran, nawet zadra­śnię­cia. Żad­nej broni.

Usły­szała dobie­ga­jący z oddali sygnał karetki, poczuła panikę.

– Julio – powie­działa gło­śno i ude­rzyła ją w twarz. – Powiedz, co się stało. Odpo­wiedz mi!

Julia zamru­gała oczami i spoj­rzała na nią nieco przy­tom­niej.

– Ale­xan­der – wyszep­tała.

Nina pochy­liła się nad jej twa­rzą.

– Co się stało z Ale­xan­drem? – spy­tała.

– Zabrała go ze sobą – wyszep­tała Julia. – Ta druga kobieta. Wzięła Ale­xan­dra.

A potem zemdlała.

Kiedy Julię Lin­dholm wyno­szono na noszach z miesz­ka­nia jej i jej męża na Södermalmie, Annika Bengt­zon jechała tak­sówką do cen­trum. Kiedy mijała Roslag­stull, słońce zdą­żyło już wstać. Pro­mie­nie malo­wały dachy budyn­ków na czer­wono. Kon­trast z pustymi czar­nymi uli­cami bił w oczy.

Kie­rowca spo­glą­dał na nią w lusterku. Uda­wała, że go nie widzi.

– Wie pani, jak doszło do tego pożaru?

– Mówi­łam, że nie chcę o tym roz­ma­wiać – powie­działa, przy­glą­da­jąc się fasa­dom budyn­ków.

Jej dom wła­śnie spło­nął. Ktoś wrzu­cił przez okna trzy ładunki zapa­la­jące. Jeden wylą­do­wał przy scho­dach, dwa w poko­jach dzieci. Udało jej się wynieść syna i córeczkę przez okno sypialni na tyłach domu. Jechała tak­sówką i trzy­mała ich kur­czowo. I ona, i dzieci pach­niały dymem, jej nie­bie­ski swe­ter był popla­miony sadzą.

Prze­śla­dują mnie śmierć i nie­szczę­ście. Wszy­scy, któ­rych kocham, giną.

Prze­stań, pomy­ślała, poczuła, że ugry­zła się w poli­czek. Pora­dzi­łam sobie. Trzeba się sku­pić i dzia­łać.

– Wła­ści­wie ni­gdy nie jeż­dżę na kre­dyt – powie­dział tak­sów­karz. Był nie­za­do­wo­lony. Zatrzy­mał się na czer­wo­nym świe­tle.

Annika zamknęła oczy.

Pół roku temu odkryła, że Tho­mas, jej mąż, ma romans z kole­żanką z pracy, lodo­wato zimną blon­dynką Sophią Gren­borg. Dopro­wa­dziła do zakoń­cze­nia romansu, ale ni­gdy nie powie­działa Tho­masowi, że wie o jego tajem­nicy.

Wła­śnie wczo­raj się dowie­dział.

Kła­ma­łaś, oszu­ki­wa­łaś mnie, krzy­czał. Oszu­ki­wa­łaś mnie od mie­sięcy, taka już jesteś. To ty decy­du­jesz o tym, jak świat ma wyglą­dać, a ci, któ­rzy się z tobą nie zga­dzają, to kre­tyni.

– To nie­prawda – wyszep­tała i poczuła, że zaraz się roz­pła­cze.

Chce się ze mną spo­tkać. Jadę do niej.

Bolały ją oczy, otwo­rzyła je sze­roko, żeby powstrzy­mać łzy. Kolo­rowe fasady budyn­ków zaszły mgłą, migo­tały i błysz­czały w poran­nym słońcu.

Jeśli teraz wyj­dziesz, to możesz już nie wra­cać.

Patrzył na nią tym swoim nowym, obcym wzro­kiem, prze­ra­ża­ją­cymi mar­twymi oczami.

Okej.

Widziała, jak idzie przez salon, sięga po teczkę, otwiera drzwi i spo­gląda w wie­czorny pół­mrok. Prze­szedł przez próg i drzwi się za nim zamknęły. Nie obej­rzał się ani razu.

Zosta­wił ją, a w nocy ktoś wrzu­cił do ich domu trzy ładunki zapa­la­jące. Ktoś usi­ło­wał zabić ją i dzieci, a jego nie było, nie ura­to­wał jej, musiała sobie radzić sama. Dosko­nale wie­działa, kto to zro­bił. Sąsiad zza żywo­płotu, czło­wiek, który roz­je­chał samo­cho­dem jej traw­nik, roz­ko­pał ogró­dek i znisz­czył rabatki, który od początku robił wszystko, żeby się jej pozbyć. Wil­liam Hop­kins, pre­zes sto­wa­rzy­sze­nia wła­ści­cieli domów.

Chwy­ciła dzieci moc­niej.

Poża­łu­jesz tego, cho­lerny łaj­daku.

Pró­bo­wała do niego dzwo­nić, ale wyłą­czył komórkę.

Nie chciał, żeby się z nim kon­tak­to­wała, nie chciał, żeby mu prze­szka­dzała, bo prze­cież dosko­nale wie­działa, co w tej chwili robi.

Nie zosta­wiła wia­do­mo­ści. Ode­tchnęła głę­biej i roz­łą­czyła się. Dobrze mu tak.

Zawiódł ją. Zdrajca.

– Która to brama?

Tak­sów­karz skrę­cił w Artil­le­ri­ga­tan.

Annika pogła­dziła dzieci po głów­kach, żeby je obu­dzić.

– Jeste­śmy na miej­scu – wyszep­tała, kiedy tak­sówka się zatrzy­mała. – Jeste­śmy u Anne. Chodź­cie, moje skarby…

Otwo­rzyła drzwi, poczuli powiew chłod­nego noc­nego powie­trza. Ellen zwi­nęła się w kulkę, Kalle zamru­czał coś przez sen.

– Pro­szę mi dać komórkę w zastaw – zażą­dał tak­sów­karz.

Annika wycią­gnęła dzieci z samo­chodu, odwró­ciła się i upu­ściła komórkę na pod­łogę tak­sówki.

– Wyłą­czy­łam, nie podzwoni pan sobie – rzu­ciła, trza­ska­jąc drzwiami.

* * *

Anne Snap­phane odwró­ciła się i spoj­rzała na głowę leżą­cego obok niej faceta, na jego ster­czące nad czo­łem ciemne, posta­wione na żel włosy, na jego drżące noz­drza. Zasy­piał.

Dawno już nie spała obok kogoś w jed­nym łóżku. Wła­ści­wie był to pierw­szy raz od czasu, kiedy Meh­met zarę­czył się z panną Mono­ga­mistką, wypi­su­jąc się z ich dobrze funk­cjo­nu­ją­cego wol­nego związku.

Jaki słodki i jaki młody. Jesz­cze pra­wie chło­piec.

Cie­kawe, czy uznał, że jestem za gruba, pomy­ślała, spraw­dza­jąc, czy nie roz­ma­zał jej się tusz. Roz­ma­zał się, ale tylko tro­chę.

Za gruba albo za stara, pomy­ślała znów.

Dla niej naj­bar­dziej pod­nie­ca­jący był smak moc­nego piwa w jego ustach.

Tro­chę było jej wstyd.

Ostatni raz piła alko­hol pół roku wcze­śniej.

Zale­d­wie pół roku temu. Miała wra­że­nie, że minęła cała wiecz­ność.

Odwró­ciła się na bok, przy­glą­dała się pro­fi­lowi leżą­cego obok chłopca.

To może być począ­tek cze­goś nowego, pomy­ślała. Cze­goś nowego i dobrego.

Ład­nie będzie wyglą­dało, kiedy przy oka­zji kolej­nego wywiadu poda swoje dane.

Rodzina: córka, lat pięć, part­ner, lat dwa­dzie­ścia trzy.

Wycią­gnęła rękę, żeby dotknąć jego wło­sów, szorst­kich i twar­dych jak szcze­cina.

– Robin – wyszep­tała bez­gło­śnie. Zabrzmiało to jak wes­tchnie­nie. Dotknęła pal­cem jego twa­rzy. – Powiedz, że ci na mnie zależy.

Obu­dził go dzwo­niący wście­kle dzwo­nek. Wzdry­gnął się i zaczął się roz­glą­dać, był zdez­o­rien­to­wany. Cof­nęła rękę, jakby ją coś opa­rzyło.

– Co, do cho­lery? – powie­dział, patrząc na Anne, jakby jej ni­gdy wcze­śniej nie widział.

Anne pod­cią­gnęła prze­ście­ra­dło pod brodę i pró­bo­wała się uśmiech­nąć.

– Dzwo­nek. Nie otwo­rzę.

Usiadł na łóżku. Anne zauwa­żyła, że na poszewce została plama, ślad po jego kosme­ty­kach do wło­sów.

– To jakiś facet? – spy­tał, przy­glą­da­jąc jej się scep­tycz­nie, nie­pew­nie. – Mówi­łaś, że nie masz faceta.

– Bo nie mam – powie­działa.

Wstała z łóżka, ale na­dal trzy­mała prze­ście­ra­dło. Pró­bo­wała się nim owi­nąć, bez­sku­tecz­nie. Poty­ka­jąc się, ruszyła do przed­po­koju.

Dzwo­nek wciąż dzwo­nił.

– Co, do dia­bła?

Czuła, jak nara­sta w niej pie­kące uczu­cie zawodu. Tak długo tęsk­niła za tą chwilą, pró­bo­wała być doświad­czoną i zmy­słową zara­zem, a on cały czas był po pro­stu zaże­no­wany. Niech to szlag.

Zaczęła mani­pu­lo­wać przy zamku, prze­łknęła ślinę i pew­nie rów­nież łzy.

Za drzwiami stała Annika z dziećmi, z Kal­lem i Ellen.

– Czego chcesz? – spy­tała Anne nie­na­tu­ral­nie niskim gło­sem.

Annika wyglą­dała na zmę­czoną i nie w humo­rze, jakby nie miała siły jej tłu­ma­czyć, dla­czego stoi pod jej drzwiami.

– Wiesz, która godzina? – spy­tała Anne.

– Możemy prze­no­co­wać? Mie­li­śmy pożar.

Anne spoj­rzała na dzieci. Pożar? Z głębi miesz­ka­nia, z toa­lety, doszły ją odgłosy spusz­cza­nia wody.

– Prawdę mówiąc, to nie­zbyt dogodny moment – powie­działa, zasła­nia­jąc piersi prze­ście­ra­dłem.

Kalle zaczął popła­ki­wać, po chwili roz­pła­kała się rów­nież Ellen. Anne poczuła na nogach chłodny powiew z klatki scho­do­wej, owi­nęła się szczel­niej prze­ście­ra­dłem.

– Może­cie być ciszej? Jest śro­dek nocy.

Annika spoj­rzała na nią wiel­kimi wil­got­nymi oczami.

Boże drogi! Ona też zaraz zacznie ryczeć?

– Nie mamy dokąd pójść.

Robin zaka­słał w sypialni. Żeby tylko nie wyszedł! – pomy­ślała Anne.

– Ależ, Annika, to chyba nie moja wina… – powie­działa, zer­ka­jąc przez ramię.

Annika zro­biła krok w tył, zaczerp­nęła powie­trza, jakby chciała coś powie­dzieć, ale z jej gar­dła nie wydo­był się żaden dźwięk.

Anne spró­bo­wała się roze­śmiać.

– Mam nadzieję, że rozu­miesz.

– Chyba nie mówisz serio? – spy­tała Annika.

Anne usły­szała jakiś ruch z sypialni.

– Nie jestem sama, a ty nie masz poję­cia, ile to dla mnie zna­czy.

Oczy Anniki zwę­ziły się.

– Można być aż taką ego­istką?

Anne zamru­gała oczami. Kto? Co?

– Nie zdą­ży­łam wziąć z domu pie­nię­dzy, nie mam nawet na tak­sówkę – powie­działa Annika. – Mam spać z dziećmi na ulicy?

Anne usły­szała wła­sne wes­tchnie­nie, była coraz bar­dziej zła. Co ona sobie myśli? Kto dał jej prawo mnie oskar­żać?

– Uzna­łaś, że pora, żebym spła­ciła dług, tak? W końcu to ty zapła­ci­łaś za to miesz­ka­nie. Tak sobie pomy­śla­łaś, prawda?

Annika czuła, że głos ją zawo­dzi.

– Pierw­szy raz to ja cie­bie pro­szę o pomoc. To naprawdę tak dużo?

Ubiera się, zaraz wyj­dzie.

Była pewna, wyj­dzie i ją zostawi. Żeby go powstrzy­mać, wyszła na klatkę i zamknęła za sobą drzwi.

– Zawsze musia­łam cię wysłu­chi­wać! – powie­działa Anne, pró­bu­jąc się opa­no­wać. – Latami zno­si­łam twoje narze­ka­nia. Zawsze coś ci nie pasuje, zawsze narze­kasz: mąż jest nudny, praca okropna. Powiem ci jedno: to nie ja cie­bie zawio­dłam!

Anne poczuła, że trzęsą jej się nogi.

– Chyba tro­chę prze­sa­dzi­łaś – powie­działa Annika.

Anne led­wie nad sobą pano­wała.

– Poświę­ci­łam ci tyle czasu i ener­gii – powie­działa łamią­cym się gło­sem. – Gdy­bym poświę­ciła je sobie, była­bym dzi­siaj gdzie indziej. To ja dosta­wa­ła­bym pro­po­zy­cje pro­wa­dze­nia pro­gramu i może też zna­la­zła­bym jakieś miliony.

– Pro­po­zy­cje pro­wa­dze­nia pro­gramu? – powtó­rzyła Annika, auten­tycz­nie zdzi­wiona.

– Myślisz, że zapo­mnia­łam? Dobrze pamię­tam, jak zadzie­ra­łaś nosa. Po śmierci Michelle High­lan­der zadzwo­nił do cie­bie i zapro­po­no­wał ci jej sta­no­wi­sko, które tak naprawdę nale­żało się mnie. Bo kto przez całe lata haro­wał w tej gów­nia­nej sta­cji?

– O czym ty mówisz?

Oczy Anniki znów zro­biły się duże i błysz­czące.

– Widzisz? Dla cie­bie nie miało to żad­nego zna­cze­nia. Ty jesteś ponad takie rze­czy.

Annika zaczęła pła­kać, łzy spły­wały jej po policz­kach.

– Wiem, że nic cię to nie obcho­dzi, ale naresz­cie kogoś zna­la­złam i może coś z tego będzie. Zazdro­ścisz mi? Tak?

Annika zamknęła oczy i nagle jakby się skur­czyła.

– Ni­gdy wię­cej nie będę ci się narzu­cać – powie­działa.

Wzięła dzieci za rączki i ruszyła w stronę scho­dów.

– Świet­nie – usły­szała za sobą głos Anne. – Bar­dzo ci dzię­kuję!

Anne weszła do miesz­ka­nia, ale nagle ogar­nęła ją taka złość, że znów otwo­rzyła drzwi.

– Jedź do hotelu! – zawo­łała do ple­ców przy­ja­ciółki. – Masz pie­nią­dze!

Zamknęła drzwi i zoba­czyła, że stoi za nią Robin. Miał na sobie dżinsy i bluzę, wła­śnie zawią­zy­wał sznu­ro­wa­dła adi­da­sów.

– Dokąd się wybie­rasz? – Mimo zło­ści spró­bo­wała się uśmiech­nąć.

– Muszę wra­cać do domu. Rano wcze­śnie zaczy­nam.

Miała ochotę owi­nąć się szczel­niej prze­ście­ra­dłem, ale posta­no­wiła się odprę­żyć. Pozwo­liła mu spaść na pod­łogę, wycią­gnęła ręce do sto­ją­cego obok niej mło­dego męż­czy­zny.

Chło­pak był zaże­no­wany, schy­lił się po drugi but.

Anne nagle zasty­gła.

– Podobno jesteś bez­ro­botny?

Rzu­cił szyb­kie spoj­rze­nie na jej piersi.

– Gram w kapeli, mamy próbę – powie­dział.

Kłam­stwo było tak oczy­wi­ste, że sam led­wie był w sta­nie je udźwi­gnąć.

Anne pod­nio­sła z pod­łogi prze­ście­ra­dło, owi­nęła się.

– Lubię cię – powie­działa.

– Ja cie­bie też – odpo­wie­dział chło­pak, ale wahał się o sekundę za długo.

Tylko nie mów: to nie twoja wina, tylko moja.

– Zadzwo­nisz? – spy­tała.

Chło­pak prze­łknął ślinę i szybko poca­ło­wał ją w ucho.

– Jasne – powie­dział, wyszedł i zamknął za sobą drzwi.

Lekarz wszedł do gabi­netu z roz­wia­nymi połami bia­łego far­tu­cha. Nina zauwa­żyła, że jest młody, młod­szy od niej. Spoj­rzał na nią w prze­lo­cie i pod­szedł do noszy, na któ­rych leżała Julia.

– Wia­domo, co się stało? – spy­tał, świe­cąc Julii w oko małą latarką.

Nina usły­szała, jak zamy­kają się za nim drzwi.

– Została zna­le­ziona we wła­snym miesz­ka­niu. Doszło tam do mor­der­stwa. Na łóżku leżało ciało jej męża.

– Był z nią kon­takt? – spy­tał lekarz, świe­cąc Julii w dru­gie oko.

Nina miała ochotę roz­piąć kulo­od­porną kami­zelkę, ale powstrzy­mała się.

– Odpo­wiedź brzmi: nie. Począt­kowo myśla­łam, że nie żyje.

– Źre­nice reagują nor­mal­nie – stwier­dził lekarz.

Zga­sił latarkę i się­gnął po blo­czek.

– Mamy jakieś dane pacjentki? – spy­tał.

– Julia – zaczęła Nina. – Julia Lin­dholm, trzy­dzie­ści jeden lat. Nazwi­sko panień­skie: Hen­sen.

Młody lekarz zer­k­nął na nią, zapi­sał coś w bloczku, odło­żył ste­to­skop i owi­nął przed­ra­mię Julii gumową opa­ską ciśnie­nio­mie­rza. Nina cze­kała w mil­cze­niu.

– Ma nieco pod­wyż­szone ciśnie­nie, ale jest sta­bilna – oznaj­mił lekarz.

Wziął nożyczki i roz­ciął pod­ko­szu­lek Julii.

– Czy tam, gdzie ją zna­le­ziono, były ślady krwi?

– Miała kro­ple krwi na twa­rzy, ale poza tym nic nie zauwa­ży­łam – powie­działa Nina. – Nie sądzę, żeby była ranna.

– Żad­nych śla­dów po kuli?

Nina pokrę­ciła głową.

– Może mieć jakiś uraz wewnętrzny, trudno to zauwa­żyć gołym okiem – powie­dział lekarz i zaczął badać Julię; uci­skał brzuch i płuca.

Julia nie reago­wała.

Dotknął jej karku.

– Żad­nej sztyw­no­ści, źre­nice w nor­mie, żad­nych oznak krwa­wie­nia do mózgu – stwier­dził po chwili.

Zgiął jej nogi.

– Bio­dra całe, bez śla­dów zła­ma­nia – wymam­ro­tał.

Potem wziął ją za rękę i pogła­dził.

– Julio – zwró­cił się do niej. – Muszę spraw­dzić, czy jest pani świa­doma, mię­dzy innymi czy reaguje pani na ból, ale to nic groź­nego, pro­szę się nie bać.

Nachy­lił się i lekko uci­snął jej klatkę pier­siową. Twarz Julii wykrzy­wił gry­mas, krzyk­nęła.

– Już dobrze, już dobrze – uspo­ka­jał ją lekarz, zapi­su­jąc coś w bloczku. – Zro­bimy jesz­cze EKG i dam pani spo­kój…

Przy­twier­dził elek­trody do klatki pier­sio­wej Julii i owi­nął ją kocem.

– Posie­dzi pani przy niej? – zwró­cił się do Niny.

Nina ski­nęła głową.

– Pro­szę ją wziąć za rękę, pogła­skać, mówić do niej.

Nina usia­dła na kozetce i chwy­ciła dłoń Julii, wil­gotną i zimną.

– Co jej jest?

Żeby tylko nie umarła! Ona nie może umrzeć!

– Jest w sta­nie szoku psy­cho­tycz­nego – odpo­wie­dział lekarz. – To typowe dla tego stanu. Czło­wiek mil­czy, jest jak spa­ra­li­żo­wany. Prze­staje jeść, pić. Patrzymy pacjen­towi w oczy, a on nas nawet nie zauważa. W miesz­ka­niu pali się świa­tło, ale nikogo nie ma w domu. – Lekarz spoj­rzał na Ninę, ale szybko spu­ścił głowę. – Nie ma nie­bez­pie­czeń­stwa. To stan przej­ściowy.

Przej­ściowy? Wszystko będzie jak daw­niej?

Patrzyła na białą twarz, na jasne rzęsy, kosmyki wło­sów. Krew na twa­rzy zdą­żyła już zasty­gnąć i ściem­nieć. W gło­wie Niny poja­wiły się prze­bły­ski ich ostat­niej roz­mowy.

Nie wytrzy­mam tego dłu­żej, Nino. Muszę coś z tym zro­bić.

Ale co się stało? Powiedz mi.

Julia wyda­wała się cał­ko­wi­cie bez­radna, na policz­kach miała czer­wone plamy, jakby wysypkę. Nina zauwa­żyła, że na­dal ją widać. Kiedy to było? Trzy tygo­dnie temu?

Cztery?

– Julio – powie­działa cicho. – To ja, Nina. Jesteś w szpi­talu. Wszystko będzie dobrze.

Naprawdę? Wie­rzysz w to?

Spoj­rzała na leka­rza. Usiadł w nogach noszy i w sku­pie­niu wypeł­niał jakiś for­mu­larz.

– Co dalej? – spy­tała Nina.

– Wyślę ją na tomo­gra­fię kom­pu­te­rową, żeby wyklu­czyć ewen­tu­alny uraz mózgu. Potem podamy jej coś na uspo­ko­je­nie i ode­ślemy na psy­chia­trię. Praw­do­po­dob­nie zalecą tera­pię. – Wstał, drew­niaki ude­rzyły o pod­łogę. – Zna ją pani oso­bi­ście?

Nina ski­nęła głową.

– W naj­bliż­szym cza­sie będzie potrze­bo­wała dużo wspar­cia – powie­dział lekarz, wycho­dząc na kory­tarz.

Drzwi zamknęły się powoli, z cichym sykiem. W ciszy, która zapa­no­wała po jego ener­gicz­nej krzą­ta­ni­nie, wyraź­nie sły­chać było szum wia­traka, cichy oddech Julii, pisz­cze­nie EKG i odgłos pospiesz­nych kro­ków na kory­ta­rzu. Gdzieś dzwo­nił tele­fon, gdzieś pła­kało dziecko.

Nina rozej­rzała się po ste­ryl­nym pomiesz­cze­niu. Gabi­net był cia­sny i chłodny, bez okna, umiesz­czona na sufi­cie jarze­niówka dawała ostre świa­tło.

Nina puściła dłoń przy­ja­ciółki i wstała. Rzęsy Julii zatrze­po­tały.

– Julio – powie­działa Nina, pochy­la­jąc się nad nią. – To ja. Spójrz na mnie…

Julia wes­tchnęła cicho.

– Spójrz na mnie – powtó­rzyła Nina. – Chcę z tobą poroz­ma­wiać.

Żad­nej reak­cji.

Nagle Nina poczuła, że ogar­nia ją złość, pode­szła jej do gar­dła jak mdło­ści.

– Jedyne, co potra­fisz, to się pod­da­wać – powie­działa gło­śno. – Taka jesteś. Kła­dziesz się i ocze­ku­jesz, że inni zro­bią wszystko za cie­bie.

Julia się nie poru­szyła.

– Co teraz zamie­rzasz? – spy­tała Nina, pod­cho­dząc bli­żej. – Nie jestem w sta­nie ci pomóc! Dla­czego nic mi nie powie­dzia­łaś? Mogłaś przy­naj­mniej dać mi szansę…

Usły­szała trzask radia, prze­stra­szona zro­biła dwa kroki w tył.

– Sie­dem­dzie­siątka do szes­na­ście sie­dem­na­ście, odbiór.

Szu­kało ją sze­fo­stwo.

Odwró­ciła się od Julii i zaczęła się wpa­try­wać w szafkę z ban­da­żami. Się­gnęła po mikro­fon i wci­snęła guzik z boku nadaj­nika.

– Tu szes­na­ście sie­dem­na­ście. Odwio­złam Julię Lin­dholm do szpi­tala na Söder, została zba­dana na izbie przy­jęć. Odbiór.

– Nie możesz tam zostać. Musisz jak naj­szyb­ciej zło­żyć raport – usły­szała głos szefa. – Wyślę po cie­bie radio­wóz i Anders­sona. Zosta­nie z nią, aż znajdę kogoś na zastęp­stwo. Musi być pod sta­łym nad­zo­rem. Odbiór.

Nina czuła, jak dławi ją strach.

Musi być pod nad­zo­rem.

Oczy­wi­ście, pomy­ślała. Julia jest podej­rzana.

Główna podej­rzana o zamor­do­wa­nie poli­cjanta.

Wyszła z gabi­netu, nie oglą­da­jąc się na nią.

www.kval­l­spres­sen.se

Z OSTA­TxTrzeci czerwca, godzina piąta dwa­dzie­ścia cztery

Komi­sarz poli­cji David Lin­dholm, lat czter­dzie­ści dwa, został zna­le­ziony mar­twy w swoim miesz­ka­niu na Södermalmie.

Był jed­nym z naj­bar­dziej zna­nych i cenio­nych szwedz­kich śled­czych, wystę­po­wał także jako komen­ta­tor w tele­wi­zyj­nym pro­gra­mie „Prze­stęp­czość”.

Oso­bi­ście przy­czy­nił się do roz­wią­za­nia wielu naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­nych spraw ostat­niego dzie­się­cio­le­cia, uczest­ni­czył w wyja­śnia­niu naj­bru­tal­niej­szych prze­stępstw, naj­bar­dziej skom­pli­ko­wa­nych spraw.

David Lin­dholm dora­stał w zamoż­nym domu w pod­sztok­holm­skim Djur­shol­mie. Mimo miesz­czań­skiego pocho­dze­nia wybrał karierę zwy­kłego poli­cjanta. Po kilku latach cięż­kiej pracy w patro­lach komi­sa­riatu Nor­r­malm awan­so­wał na sta­no­wi­sko śled­czego, był także poli­cyj­nym nego­cja­to­rem.

Szwe­dzi poznali go jako rze­tel­nego, bez­stron­nego komi­sa­rza dzięki tele­wi­zyj­nemu pro­gra­mowi „Prze­stęp­czość”. Praw­dziwą sławę przy­nio­sło mu jed­nak pięć lat temu roz­wią­za­nie sprawy zakład­ni­ków z przed­szkola Gul­lvi­van w Malmö. Wtedy stał się legendą.

Zde­spe­ro­wany uzbro­jony męż­czy­zna wdarł się do budynku przed­szkola i zagro­ził, że zabije wszyst­kie dzieci, po kolei, jedno po dru­gim. David Lin­dholm nawią­zał z nim kon­takt i po dwu­go­dzin­nych nego­cja­cjach udało mu się wypro­wa­dzić sza­leńca z przed­szkola do ocze­ku­ją­cego przed budyn­kiem radio­wozu. Szli pod rękę, męż­czy­zna oddał mu broń.

Foto­graf Ber­til Strand uwiecz­nił ten moment, a zdję­cie okrzyk­nięto zdję­ciem roku.

Dwa lata temu udało mu się pod­czas prze­słu­chi­wa­nia ska­za­nego na doży­wo­cie Ame­ry­ka­nina wycią­gnąć od niego infor­ma­cje, które umoż­li­wiły wyja­śnie­nie sprawy napadu na cenny trans­port w miej­sco­wo­ści Bot­kyrka. Zła­pano wów­czas pię­ciu prze­stęp­ców i odzy­skano dużą część łupu, w sumie trzy­na­ście milio­nów koron.

(wkrótce dal­szy ciąg)

ANDERS­SON POD­JE­CHAŁ pod izbę przy­jęć z piskiem opon, zosta­wia­jąc na asfal­cie czarne ślady. Nina otwo­rzyła drzwi od strony pasa­żera, zanim zdą­żył cał­kiem zatrzy­mać wóz.

– Julia Lin­dholm została już zba­dana. Zostań tu i pil­nuj jej, aż ktoś cię zastąpi. Powinno to nastą­pić wkrótce.

Anders­son wysu­nął z wozu swoje cięż­kie nogi.

– Coś nie tak z mor­der­czy­nią? – spy­tał zgryź­li­wie.

Nina zaci­snęła dło­nie, żeby go nie ude­rzyć.

– Pojadę i złożę spra­woz­da­nie – oświad­czyła, wsia­da­jąc do radio­wozu.

– Znasz wstępne wyniki oglę­dzin? – rzu­cił w stronę jej ple­ców. – Naj­pierw posłała mu kulkę w głowę, a potem odstrze­liła fiuta…

Nina zamknęła drzwi i ruszyła w stronę Ringvägen. Było już jasno, wła­śnie zaczął się poranny ruch. Zer­k­nęła na zega­rek, pięć po wpół do szó­stej. O szó­stej koń­czy zmianę, ale musi jesz­cze napi­sać raport i wypeł­nić for­mu­larz p21. Na pewno potrwa to do siód­mej, może nawet ósmej…

For­mu­larz? Jak może myśleć o tym, jakie for­mu­la­rze ma wypeł­nić? Co z niej za czło­wiek?

Wzięła głę­boki oddech, który prze­szedł w szloch. Ręce drżały jej na kie­row­nicy, musi wziąć się w garść.

W prawo, w Horns­ga­tan. Musi wrzu­cić bieg. I ostroż­nie przy­spie­szyć.

A potem… Wie­działa, że powinna to zro­bić. Zda­wała sobie z tego sprawę od chwili, kiedy prze­kro­czyła próg miesz­ka­nia: potem musi zadzwo­nić do Hol­gera i Violi.

Wie­działa, że musi jak naj­szyb­ciej poroz­ma­wiać z rodzi­cami Julii. Nie wie­działa tylko, do czego jest upraw­niona: czy może im powie­dzieć, co się stało? Wła­ści­wie nie wolno jej było nikomu opo­wia­dać o tym, co widziała na miej­scu zbrodni, ale w tym wypadku było ina­czej. Chciała się zacho­wać przy­zwo­icie, tak jak trzeba.

Dora­stały razem. Praw­do­po­dob­nie to rodzina Julii uchro­niła ją przed losem, który stał się udzia­łem jej rodzeń­stwa. Wiele dłu­gich let­nich wie­czo­rów spę­dziła w ich gospo­dar­stwie, gdy jej matka pra­co­wała na zmiany na fer­mie dro­biu w Valla. Także w tygo­dniu czę­sto wra­cała ze szkoły z Julią i jadła obiad przy dużym stole w wiej­skiej kuchni w domu jej rodzi­ców. Pamię­tała smak rosołu z paj­dami chleba i zapach stajni, który Hol­ger zawsze wokół sie­bie roz­ta­czał. Kiedy jej mama koń­czyła zmianę, opusz­czała rodzinne cie­pło i wra­cała auto­bu­sem do domu, do Ekeby…

Pró­bo­wała się otrzą­snąć z sen­ty­men­tal­nych wspo­mnień.

Niczego mi nie bra­ko­wało. Mia­łam szczę­ście, że mia­łam Julię.

Chod­ni­kiem po lewej stro­nie ulicy szła, zata­cza­jąc się, grupka matu­rzy­stów. Zaczęła im się przy­glą­dać. Szli całą sze­ro­ko­ścią chod­nika, obej­mo­wali się, trzech chło­pa­ków i dziew­czyna. Led­wie trzy­mała się na nogach, chłopcy nie­mal cią­gnęli ją za sobą.

Uwa­żaj na sie­bie, mała, nie pozwól, żeby cię wyko­rzy­stali…

Jeden z chło­pa­ków zauwa­żył radio­wóz i zaczął wyko­ny­wać obsce­niczne gesty. Poka­zał jej środ­kowy palec, a potem zaczął wyda­wać jed­no­znaczne odgłosy. Nina włą­czyła na chwilę koguta na dachu i syrenę. Efekt był pio­ru­nu­jący. Mło­dzi ludzie roz­bie­gli się rączo na wszyst­kie strony, pijana dziew­czyna pobie­gła za nimi.

Tak się skoń­czyła ta histo­ria.

Nina pod­je­chała pod komi­sa­riat, zatrzy­mała radio­wóz, prze­krę­ciła klu­czyk w sta­cyjce, sil­nik zgasł. Zapa­no­wała abso­lutna cisza. Sie­działa kilka minut i wsłu­chi­wała się w nią.

Wes­tchnęła, odpięła pas, wzięła opa­ko­wa­nie po ham­bur­ge­rze Anders­sona i puszkę po swo­jej coli light i wyrzu­ciła wszystko do sto­ją­cego przy par­kingu śmiet­nika. Także puszkę. Uznała, że są jakieś gra­nice tro­ski o śro­do­wi­sko, a już na pewno w taki ranek jak ten.

Kiedy weszła, Pet­ters­son, szef komi­sa­riatu, roz­ma­wiał przez tele­fon. Poka­zał ręką, żeby usia­dła na krze­śle naprze­ciwko niego.

– Około pią­tej? – powie­dział do słu­chawki. – Tro­chę późno. Wielu kole­gów ma… Tak, to prawda. Masz rację. A więc o sie­dem­na­stej…

Odło­żył słu­chawkę i pokrę­cił głową.

– Okropna histo­ria – powie­dział, prze­cią­ga­jąc dło­nią po łysi­nie. – Dokąd zmie­rza nasze spo­łe­czeń­stwo?

Brzmi jak komi­sarz Wal­lan­der, pomy­ślała Nina.

– Zarzą­dzi­łem minutę ciszy dla uczcze­nia pamięci Davida Lin­dholma – cią­gnął Pet­ters­son. – O pią­tej więk­szość funk­cjo­na­riu­szy z noc­nej zmiany jest już na miej­scu, a ci z dzien­nej nie zdą­żyli jesz­cze wyjść, więc powinno być dużo ludzi. Wszyst­kie okręgi chcą wziąć w tym udział. Lin­dholm był czło­wie­kiem powszech­nie zna­nym i sza­no­wa­nym, a po latach wykła­dów w Wyż­szej Szkole Poli­cyj­nej ma przy­ja­ciół zarówno wśród star­szych, jak i młod­szych kole­gów w całym…

– Tylko nie infor­mujmy o tym mediów – prze­rwała mu Nina.

– Oczy­wi­ście, że zawia­do­mimy media. „Echo Dnia” chce nada­wać na żywo.

– Gdy­byś chciał obra­bo­wać sklep, to kiedy byś to zro­bił, gdy­byś się dowie­dział, że wszy­scy poli­cjanci w całej Szwe­cji będą zajęci mię­dzy sie­dem­na­stą a sie­dem­na­stą jeden? A poza tym… jak wygląda radiowa trans­mi­sja na żywo minuty ciszy? Nie wydaje ci się to nieco… dziwne?

Przy­glą­dał jej się chwilę, a potem odchy­lił się do tyłu, aż jego fotel z Ikei zatrzesz­czał.

– Mów, co masz – powie­dział.

Nina wyjęła notes. Mono­ton­nym gło­sem zre­fe­ro­wała po kolei wszyst­kie fakty: wezwa­nie o trze­ciej dwa­dzie­ścia jeden, infor­ma­cja o podej­rza­nej strze­la­ni­nie na Bon­de­ga­tan. Ponie­waż dzie­więć­dzie­siąt sie­dem­dzie­siąt i patrol byli w Djur­shol­mie, Hof­f­man z wozu szes­na­ście sie­dem­na­ście została wyzna­czona do dowo­dze­nia akcją. Zgła­sza­jący sprawę, nie­jaki Gun­nar Erlands­son, zamiesz­kały pod wyżej wymie­nio­nym adre­sem, twier­dził, że obu­dziły go hałasy w miesz­ka­niu na górze, przy­po­mi­na­jące strzały. Ponie­waż we wspo­mnia­nym miesz­ka­niu nikt nie otwie­rał, patrol szes­na­ście sie­dem­na­ście i patrol dzie­więt­na­ście osiem­dzie­siąt weszły do miesz­ka­nia, zgod­nie z para­gra­fem dwu­dzie­stym pierw­szym ustawy o poli­cji, doty­czą­cym sytu­acji zagra­ża­ją­cych życiu. W miesz­ka­niu znaj­do­wały się dwie osoby: David Lin­dholm i Julia Lin­dholm. David Lin­dholm leżał na łóżku, otrzy­mał dwa strzały, jeden w głowę, drugi w pod­brzu­sze. Julię Lin­dholm zna­le­ziono w łazience, była w szoku. Została odwie­ziona do szpi­tala na Söder.

Nina zamknęła notes i spoj­rzała na Pet­ters­sona. Znów pokrę­cił głową.

– Okropna histo­ria. Gdy­by­śmy wie­dzieli, że to się tak skoń­czy…

– Jest jesz­cze coś. – Nina weszła mu w słowo, spoj­rzała na swój zamknięty notes. – Zanim Julia stra­ciła przy­tom­ność, powie­działa coś bar­dzo dziw­nego.

– Co?

– Cho­dziło o jej syna, Ale­xan­dra. Powie­działa: Ona go zabrała. Ta druga kobieta zabrała Ale­xan­dra.

Pet­ters­son uniósł brwi i spoj­rzał na nią zdzi­wiony.

– Ta druga kobieta? Kogo, do dia­bła, mogła mieć na myśli? W miesz­ka­niu był jesz­cze ktoś?

Nina poczuła się jak idiotka.

– Nie – powie­działa.

– Były jakieś ślady wła­ma­nia? Walki?

Zasta­no­wiła się chwilę.

– O ile sobie przy­po­mi­nam, to nie, ale tech­nicy na pewno to spraw­dzą…

– Drzwi były zamknięte?

– Zamy­kają się auto­ma­tycz­nie, chyba że się je zablo­kuje.

Pet­ters­son wes­tchnął.

– Boże, biedny David. Naj­wy­raź­niej była więk­szą wariatką, niż kto­kol­wiek podej­rze­wał.

– Ale­xan­dra tam nie było – powie­działa Nina.

– Kogo?

– Synka Julii i Davida. Nie było go w miesz­ka­niu. Jego pokój był pusty.

Pet­ters­son wło­żył pod wargę prymkę tyto­niu.

– I co? Wia­domo, co się z nim stało? – spy­tał.

– Nie wiem.

– Zgło­szono jego zagi­nię­cie?

Nina pokrę­ciła głową.

– Wiemy, czy coś mu się stało?

– Nie. Tylko że miesz­ka­nie zostało prze­szu­kane, ale chłopca nie zna­le­ziono.

Pet­ters­son odchy­lił się do tyłu.

– No cóż. Infor­ma­cje o dru­giej kobie­cie i o zagi­nio­nym chłopcu muszą się oczy­wi­ście zna­leźć w rapor­cie. Napisz o tym, ale jakoś oględ­nie.

Nina poczuła, że zaczy­nają ją piec policzki.

– Co dokład­nie masz na myśli? – spy­tała.

Pet­ters­son przy­glą­dał się jej kilka sekund, wstał z krze­sła i prze­cią­gnął się.

– Wła­ści­wie to nie była twoja zmiana, prawda? Mia­łaś dzi­siaj mieć wolne.

– Skoń­czy­łam jedną zmianę i zaczę­łam następną. O szes­na­stej mam dyżur, zgod­nie z gra­fi­kiem.

Pet­ters­son wes­tchnął.

– Dzien­ni­ka­rze już dzwo­nią – powie­dział. – Tylko nie pró­buj z nikim roz­ma­wiać. Wszyst­kie komen­ta­rze mają prze­cho­dzić przez rzecz­nika, nie chcę żad­nych prze­cie­ków do tej kobiety z „Kvällspressen”…

Nina wstała i wyszła na kory­tarz. Minęła pokój socjalny i skie­ro­wała się do nie­wiel­kiego pomiesz­cze­nia z biur­kiem i kom­pu­te­rem, gdzie zwy­kle pisało się raporty.

Usia­dła, włą­czyła kom­pu­ter i pro­gram RAR do zapi­sy­wa­nia ruty­no­wych zgło­szeń. Zaczęła wypeł­niać kolejne rubryki: godzina zgło­sze­nia, załoga radio­wozu, adres miej­sca zbrodni, zmarli, podej­rzany…

Podej­rzany?

Wie­działa, że musi wypeł­nić for­mu­larz, który następ­nie zosta­nie dołą­czony do raportu doty­czą­cego docho­dze­nia w spra­wie śmierci Davida Lin­dholma, która to sprawa zapewne przez następne pięć­dzie­siąt lat będzie sze­roko oma­wiana i ana­li­zo­wana na zaję­ciach w Wyż­szej Szkole Poli­cyj­nej. I to ona miała być jego autorką. To ona miała spi­sać wstępne dane, sfor­mu­ło­wać oskar­że­nie.

Podej­rzany/a: Julia Lin­dholm.

Odsu­nęła kla­wia­turę i wyszła na kory­tarz. Zaczęła krą­żyć bez celu, kilka kro­ków w prawo, kilka w lewo.

Muszę sobie coś przy­nieść, pomy­ślała. Kawę? Wtedy już w ogóle nie zaśnie. Może kanapkę z auto­matu? Na samą myśl o tym zro­biło jej się nie­do­brze. Pode­szła do auto­matu ze sło­dy­czami. Zostały już tylko kwa­śne dropsy. Zna­la­zła w kie­szeni spodni dzie­się­cio­ko­ro­nówkę i kupiła ostat­nie opa­ko­wa­nie. Potem wró­ciła do gabi­netu szefa, drzwi były otwarte, zapu­kała we fra­mugę.

Pet­ters­son pod­niósł głowę znad kom­pu­tera i spoj­rzał na nią.

– Prze­pra­szam, ale kogo mam wpi­sać jako pokrzyw­dzo­nego? Zamor­do­wa­nego czy jego żonę?

– Zamor­do­wa­nego – odpo­wie­dział Pet­ters­son i znów wbił wzrok w moni­tor.

– Mimo że nie żyje?

– Mimo że nie żyje.

Nina zawa­hała się.

– Jesz­cze jedna sprawa. Ale­xan­der…

Pet­ters­son wes­tchnął.

– Powi­nien być w miesz­ka­niu – dodała szybko Nina. – Uwa­żam, że powin­ni­śmy…

Szef wes­tchnął. Był poiry­to­wany, wychy­lił się nieco do przodu.

– Jeśli mamu­sia zastrze­liła tatu­sia, to chyba dobrze, że dzie­ciak się temu nie przy­glą­dał?

Nina domy­śliła się, że to koniec roz­mowy. Odwró­ciła się, chciała wyjść.

– Hof­f­man – usły­szała za sobą jego głos.

Zatrzy­mała się, zer­k­nęła przez ramię.

– Chcesz to z kimś prze­dys­ku­to­wać?

Ton, jakim to powie­dział, nie pozo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści, że tak naprawdę nie widzi takiej potrzeby, cho­ciaż sytu­acja, któ­rej była świad­kiem, była nie­wąt­pli­wie trau­ma­tyczna.

– Nie, dzię­kuję – rzu­ciła lekko i wró­ciła do pokoju z kom­pu­te­rem.

Otwo­rzyła dropsy, wło­żyła jed­nego do ust i zasty­gła. Rze­czy­wi­ście były kwa­śne.

Zamiast wypeł­nić rubrykę: podej­rzany/a, się­gnęła po kolejny for­mu­larz. Zgod­nie z para­gra­fem dwu­dzie­stym pierw­szym też musiała go zło­żyć, ale nie musiała w nim poda­wać imie­nia i nazwi­ska Julii.

W końcu wypeł­niła wszystko, co było do wypeł­nie­nia, dołą­czyła także infor­ma­cję o prze­słu­cha­niu Erlands­sona z dru­giego pię­tra.

I znów wró­ciła do moni­tora.

Klik­nęła w rubrykę: podej­rzany/a.

Szybko wpi­sała: Julia Lin­dholm.

Wylo­go­wała się, zamknęła pro­gram i pospiesz­nie opu­ściła pokój, jakby ucie­kała przed wła­snymi myślami.

– Mamo, jestem głodny. Jest tu masło orze­chowe?

Annika otwo­rzyła oczy i zoba­czyła białą firankę. Nie miała poję­cia, gdzie jest. Głowa cią­żyła jej jak kamień, w piersi miała wielką czarną dziurę.

– I mleczna cze­ko­lada, i dżem. Jest tu cze­ko­lada?

Hotel. Recep­cja. Pokój. Rze­czy­wi­stość.

Odwró­ciła się na drugi bok, spoj­rzała na dzieci. Sie­działy obok sie­bie w piża­mach, potar­gane, z sze­roko otwar­tymi oczami.

– Czy nasze masło orze­chowe spa­liło się w poża­rze? – dopy­ty­wał się Kalle.

– Poppy też? – zmar­twiła się Ellen. Jej dolna warga zaczęła drżeć. – Poppy i Leo, spa­lili się…

Boże, co mam im powie­dzieć? Co się odpo­wiada na takie pyta­nia?

Unio­sła się nie­zdar­nie, przy­cią­gnęła dzieci do sie­bie, objęła i zaczęła powoli koły­sać. Czuła, jak dziura w jej piersi robi się coraz więk­sza.

– Mleczna cze­ko­lada na pewno się tu znaj­dzie – zapew­niła je schryp­nię­tym gło­sem. – I dżem. Z masłem orze­cho­wym może być gorzej.

– A mój nowy rower? – ode­zwał się znów Kalle. – Też się spa­lił?

Kom­pu­ter. Wszyst­kie maile. Moja książka adre­sowa, kalen­darz. Pre­zenty ślubne. Wózek dzie­cięcy. Pierw­sze buciki Kal­lego.

Pogła­dziła chłopca po wło­sach.

– Mamy ubez­pie­cze­nie. Wszystko odzy­skamy.

– Poppy też? – spy­tała Ellen.

– Odbu­du­jemy dom – zapew­niła Annika.

– Nie chcę miesz­kać w domu – zapro­te­sto­wał Kalle. – Chcę miesz­kać w naszym miesz­ka­niu i cho­dzić do mojej zerówki.

Zamknęła oczy i poczuła, że świat zaczyna wiro­wać.

Do Djur­sholmu, do domu przy Vinterviksvägen, prze­nie­śli się zale­d­wie mie­siąc temu. Dawne miesz­ka­nie na Kung­shol­men sprze­dali parze gejów, któ­rzy już się tam wpro­wa­dzili i zaczęli remon­to­wać kuch­nię.

– Chodź­cie, pój­dziemy zjeść śnia­da­nie – powie­działa, zmu­sza­jąc się do posta­wie­nia nóg na pod­ło­dze. – Ubierz­cie się.

Ellen otarła łzy i spoj­rzała na nią z wyrzu­tem.

– Mamo, prze­cież nasze ubra­nia też się spa­liły – powie­działa.

Po tym, jak Anne nie wpu­ściła ich do miesz­ka­nia, Annika wyszła na ulicę i stwier­dziła, że tak­sówka zdą­żyła już odje­chać. Nie mogła zadzwo­nić po inną, nie miała też już co dać w zastaw. Mogła tylko wziąć dzieci na ręce i iść przed sie­bie. Przy­po­mniała sobie, że gdzieś w pobliżu powi­nien być hotel, ale zanim go zna­la­zła, błą­dziła dobre trzy kwa­dranse. Kiedy weszła do holu, była bli­ska omdle­nia. Recep­cjo­nistka patrzyła na nią prze­stra­szona. W końcu udało jej się wyja­śnić, co się stało. Dostali pokój na dru­gim pię­trze.

Wyszli na kory­tarz, drzwi zamknęły się za nimi. Annika chwy­ciła dzieci spo­co­nymi dłońmi i weszli do windy.

Restau­ra­cja była urzą­dzona z nowo­cze­snym chło­dem. Ściana od ulicy była cała ze szkła, pozo­stałe pokry­wały półki z książ­kami. Meble były meta­lowe i z drewna cze­re­śnio­wego. Zegar za barem poka­zy­wał kwa­drans po dzie­wią­tej, spała może cztery godziny.

Bufet śnia­da­niowy świe­cił pust­kami, na stole stały brudne tale­rze. Biz­nes­meni już wyru­szyli na swoje ważne spo­tka­nia, została tylko para zako­cha­nych w śred­nim wieku i trójka japoń­skich tury­stów, któ­rzy bacz­nie się przy­glą­dali jej i dzie­ciom. Jej podarte dżinsy i popla­miona sadzą bluza, piżamka Kal­lego z Bat­ma­nem i fla­ne­lowa piżamka Ellen w motylki przy­cią­gały ich zdzi­wione spoj­rze­nia.

Przy­kro mi, że nasze nie­umyte zęby i bose stopy zakłó­cają wam śnia­da­nie.

Zagry­zła zęby i nalała kawy do fili­żanki do her­baty, się­gnęła po jogurt i trzy kawałki wędzo­nego na surowo łoso­sia. Po jogurt dla­tego, że tylko to była w sta­nie prze­łknąć, po łoso­sia dla­tego, że śnia­da­nie było wli­czone w cenę pokoju. Dwa tysiące sto dwa­dzie­ścia pięć koron za stan­dar­dowy, przy­po­mi­na­jący szyb windy dwu­oso­bowy pokój.

Nie pora­dzę sobie z tym sama. Ktoś musi mi pomóc.

– To nie­moż­liwe – stwier­dziła Berit Ham­rin. – Brzmisz jak zwy­kle.

– Jasne, mogła­bym się prze­cież poło­żyć i umrzeć, ale wtedy rów­nie dobrze mogła­bym zostać w domu – powie­działa Annika, spraw­dza­jąc, czy drzwi łazienki są zamknięte.

Włą­czyła wiszący pod sufi­tem tele­wi­zor, zna­la­zła Car­toon Network i poło­żyła dzieci na łóżku – każde z pude­łecz­kiem płat­ków śnia­da­nio­wych w ręku zamiast sło­dy­czy. Potem zamknęła się w łazience, gdzie był tele­fon, i zadzwo­niła do kole­żanki z redak­cji.

– Niczego nie zdą­ży­łaś ze sobą wziąć? Czy­ta­łam o poża­rze w infor­ma­cjach agen­cyj­nych TT, ale nie przy­szło mi do głowy, że cho­dzi o twój dom. Boże drogi!

Annika opa­dła na deskę sede­sową i pod­parła głowę ręką.

– Podobno wszystko doszczęt­nie spło­nęło. Nikt z redak­cji do cie­bie nie zadzwo­nił, żeby spy­tać, co z tobą?

– Nie mam poję­cia. Dałam komórkę w zastaw tak­sów­ka­rzowi. Ale nie sądzę, żeby ktoś się odzy­wał. W końcu nikt nie zgi­nął.

Berit zamil­kła. Annika czuła chłód por­ce­la­no­wej miski klo­ze­to­wej aż na ple­cach.

– Jak mogę ci pomóc? – spy­tała przy­ja­ciółka.

– Dzieci zostały w samych piża­mach, no i nie mam przy sobie pie­nię­dzy…

– Jakie roz­miary noszą?

Annika usły­szała w słu­chawce klik­nię­cie dłu­go­pisu.

– Sto dzie­sięć i sto dwa­dzie­ścia osiem cen­ty­me­trów.

– Numer butów?

Annika czuła, że coś ją ści­ska za gar­dło, oddy­chała z tru­dem.

Tylko nie płacz, nie teraz.

– Ellen dwa­dzie­ścia sześć, Kalle trzy­dzie­ści jeden.

– Zostań, gdzie jesteś. Będę u was mniej wię­cej za godzinę.

Annika sie­działa na sede­sie. Wpa­try­wała się w wie­szak na ręcz­niki i czuła, jak dziura w piersi pul­suje i pie­cze. Nagle ogar­nęła ją fala współ­czu­cia dla samej sie­bie, jakby spo­wiła ją mgła bez­rad­no­ści, poczuła gorzki smak łez. Wszystko jej ode­brano. Wal­czyła z mgłą, bo zasła­niała jej widok, ska­zy­wała na wędrówkę po omacku.

Twoje życie się skoń­czyło, szep­tała jej mgła. Ale Annika wie­działa, że to nie­prawda, prze­cież sie­działa tu i mar­zła, pod­czas gdy Sco­oby-Doo wrzesz­czał gdzieś za drzwiami, że boi się duchów.

Niczego już nie masz!

– A wła­śnie że mam – powie­działa gło­śno.

Dom był ważny, trzeba mieć swoje miej­sce na świe­cie, gdzieś przy­na­le­żeć, ale to nie muszą być cztery ściany. Rów­nie dobrze mogą to być ludzie, praca, ambi­cje.

Nie masz niczego, co mia­łoby jakie­kol­wiek zna­cze­nie.

Naprawdę?

Czy dzi­siaj bra­kuje mi cze­goś bar­dziej niż wczo­raj?

Dzieci nie mają się w co ubrać, kom­pu­ter spło­nął, ale poza tym ma wszystko to, co miała wczo­raj.

Z wyjąt­kiem Tho­masa.

I Anne.

Wstała i spoj­rzała w lustro.

Mam to, co naj­waż­niej­sze.

Mam sie­bie i dzieci, wszystko inne zostało mi ode­brane.

Prze­grała.

To naprawdę takie pro­ste?

Redak­tor naczelny „Kvällspressen” Anders Schy­man dla oszczęd­no­ści zre­zy­gno­wał z naroż­nego gabi­netu i prze­niósł się do dziu­pli za redak­cją publi­cy­styki. Z każ­dym dniem coraz bar­dziej tego żało­wał. Jedyne, co na tym zyskał, to bez­po­średni kon­takt wzro­kowy z ludźmi. Teraz miał ich wszyst­kich przed sobą.

Mimo że była dopiero jede­na­sta, w redak­cji pano­wało nie­zwy­kłe oży­wie­nie. Jesz­cze kilka lat temu byłoby to nie­wy­obra­żalne. Teraz musieli na bie­żąco uzu­peł­niać infor­ma­cje w sieci, z krótką prze­rwą około czwar­tej nad ranem, zwa­nej godziną wilka. Doty­czyło to nie tylko wia­do­mo­ści tek­sto­wych, ale rów­nież zdjęć, wsta­wek fil­mo­wych, a także reklam. Wcze­śniej­sze dru­ko­wa­nie papie­ro­wego wyda­nia ozna­czało prze­su­nię­cie pro­duk­cji w cza­sie: teraz więk­szość pracy trzeba było wyko­nać w dzień, to była nowość. Zgod­nie ze zwy­cza­jem dzien­nik powi­nien powsta­wać nocą i być dzie­łem nie­ogo­lo­nych, popi­ja­ją­cych piwo redak­to­rów z czer­wo­nymi oczami i pal­cami z pla­mami po niko­ty­nie. Tacy już nie ist­nieli. Albo zaadap­to­wali się do nowych cza­sów, ogo­lili się i wyczy­ścili buty, albo zostali wymie­ceni przez pro­gramy oszczęd­no­ściowe umoż­li­wia­jące im przej­ście na wcze­śniej­szą eme­ry­turę.

Anders Schy­man wes­tchnął głę­boko.

Z upły­wem lat coraz czę­ściej miał wra­że­nie, że coś mu się wymyka z rąk. Ostat­nio zaczął nawet podej­rze­wać, co to takiego, mia­no­wi­cie to coś, co było pod­stawą jego zawodu, w ogóle pod­stawą zawodu dzien­ni­ka­rza.

Naj­waż­niej­szym zada­niem redak­cji stało się aktu­ali­zo­wa­nie wyda­nia inter­ne­to­wego, istotny stał się prze­kaz, cza­sem zapo­mi­nano, że powi­nien nieść jakąś treść.

Przy­po­mniał sobie czasy, kiedy jego gazeta, „Kvällspressen”, miała naj­wyż­szy nakład w Szwe­cji, a kon­ku­renci powta­rzali niczym man­trę: naj­więksi, ale ni­gdy pierwsi, naj­więksi, ale nie naj­lepsi.

Teraz wszystko działo się o wiele szyb­ciej, ale za cenę prawdy i dogłęb­nej ana­lizy.

Nie wszystko jest do niczego, pomy­ślał.

Dzi­siaj znów robią świetną gazetę. W bie­żą­cym nume­rze jest arty­kuł Anniki Bengt­zon o kuli­sach mor­der­stwa pod­czas kola­cji noblow­skiej, kry­tyczne arty­kuły publi­cy­styczne Berit Ham­rin o ter­ro­ry­zmie i wywiad Patrika Nils­sona z gwiazdą seriali, w któ­rym cele­brytka opo­wiada o swo­ich kło­po­tach z jedze­niem.

Pro­blem polega na tym, że o tym wszyst­kim już dawno zapo­mniano. Kiedy gazeta dotarła do kio­sków, były to już wia­do­mo­ści z wczo­raj. W nocy bowiem zna­le­ziono Davida Lin­dholma zastrze­lo­nego we wła­snym łóżku, a o mor­der­stwo podej­rze­wano jego żonę.

W sieci nie koń­czyły się peany na cześć zmar­łego poli­cjanta.

Chwa­lono jego wie­dzę, zna­jo­mość ludz­kiej natury i nie­zwy­kłą umie­jęt­ność nawią­zy­wa­nia kon­taktu z ludźmi. Był bez­kon­ku­ren­cyjny jako śled­czy, pro­wa­dzący prze­słu­cha­nia, był lojal­nym przy­ja­cie­lem, miał nie­zwy­kłą intu­icję.

Co z tym zro­bić? – zasta­na­wiał się Schy­man. Zauwa­żył, że jego mózg, odwy­kły od roz­wią­zy­wa­nia pro­ble­mów natury etycz­nej, pra­cuje na zwol­nio­nych obro­tach. Dzien­ni­kar­ski krę­go­słup nie powi­nien mu pozwo­lić się wahać, w dzien­ni­kar­stwie obo­wią­zują pewne zasady: każdą infor­ma­cję należy oce­nić, przyj­rzeć się uważ­nie źró­dłu, zasta­no­wić się nad skut­kami upu­blicz­nie­nia nazwi­ska, a nie myśleć jedy­nie o tym, czy przy­nie­sie to gaze­cie zysk i zwięk­szy nakład.

Spoj­rzał na redak­cję.

Naj­pierw muszę roz­po­znać sytu­ację, pomy­ślał, wstał i ruszył mię­dzy ludzi.

– Co robimy z zamor­do­wa­nym super­gliną? – spy­tał Gwoź­dzia, szefa działu wia­do­mo­ści, sie­dzą­cego z nogami na biurku i jedzą­cego poma­rań­czę.

– Damy go na pierw­szą stronę. Potem wstęp­niak i wró­cimy do tematu na siód­mej i ósmej – odpo­wie­dział Gwóźdź, nie pod­no­sząc głowy.

– A infor­ma­cja o tym, że poli­cja podej­rzewa żonę? – spy­tał Schy­man.

Usiadł na biurku, demon­stra­cyj­nie bli­sko stóp Gwoź­dzia. Gwóźdź zro­zu­miał alu­zję i zdjął nogi.

– Pytasz, czy damy to w nagłówku? – spy­tał, wyrzu­ca­jąc skórkę poma­rań­czy do kosza na maku­la­turę.

– Jeśli napi­szemy, że David Lin­dholm został zamor­do­wany i że poli­cja podej­rzewa jego żonę, to zro­bimy z niej mor­der­czy­nię – powie­dział Schy­man.

– I?

Gwóźdź spoj­rzał na szefa ze zdzi­wie­niem.

– Nie została nawet zatrzy­mana.

– Kwe­stia czasu – odpo­wie­dział Gwóźdź i wró­cił do kom­pu­tera. – Poza tym wszy­scy już o tym piszą i mówią. Zarówno „Kon­kur­ren­ten”, jak i nasz ulu­biony poranny szma­tła­wiec zamie­ściły w sieci nie­zbyt pochlebne arty­kuły o tej babie.

No tak, pomy­ślał Schy­man. To naj­wy­raź­niej roz­strzyga wszel­kie etyczne wąt­pli­wo­ści.

– Można kupić poma­rań­cze o tej porze roku? – zdzi­wił się gło­śno.

– Są nieco włók­ni­ste, podob­nie jak ja – rzu­cił Gwóźdź.

Berit Ham­rin pode­szła do nich z torbą na ramie­niu i płasz­czem prze­rzu­co­nym przez ramię.

– Masz świetny arty­kuł w dzi­siej­szym wyda­niu – pochwa­lił ją Schy­man. – Sły­sza­łaś naj­śwież­sze wia­do­mo­ści? Jakie są pierw­sze reak­cje?

Berit wska­zała głową na moni­tor Gwoź­dzia.

– Julia Lin­dholm. W arty­ku­łach w sieci wska­zu­jemy na nią jako na mor­der­czy­nię. Robimy to świa­do­mie?

– My, to zna­czy cała szwedzka spo­łecz­ność dzien­ni­kar­ska – odpo­wie­dział Gwóźdź.

– O ile wiem, tylko „Kon­kur­ren­ten” i „Gazeta Poranna” podały, że poli­cja podej­rzewa żonę – spro­sto­wał Schy­man.

– Nie musimy poda­wać ani jej imie­nia, ani nazwi­ska – odpo­wie­dział Gwóźdź, pod­cho­dząc bli­żej.

– Poda­jąc imię i nazwi­sko ofiary, opi­su­jąc, jak zgi­nął we wła­snym łóżku, a potem doda­jąc, że poli­cja podej­rzewa żonę, nie musimy poda­wać żad­nych bliż­szych danych. Wszy­scy, któ­rzy ją znają, domy­ślą się, że to o nią cho­dzi.

– Musimy móc rela­cjo­no­wać nawet naj­bar­dziej spek­ta­ku­larne mor­der­stwa – bro­nił się Gwóźdź.

– Tego, co teraz mamy na stro­nie, nie nazwa­ła­bym rela­cjo­no­wa­niem. – Berit weszła mu w słowo. – To się nazywa plot­kar­stwo. Poli­cja na­dal niczego nie potwier­dziła, bazu­jemy jedy­nie na infor­ma­cjach zasły­sza­nych.

Schy­man zauwa­żył, że sie­dzący wokół nich dzien­ni­ka­rze zaczy­nają pod­no­sić głowy i przy­słu­chi­wać się roz­mo­wie. To dobrze czy źle? – zasta­na­wiał się. Dys­ku­sje o kwe­stiach etycz­nych są oznaką siły czy może raczej sła­bo­ści?

Zde­cy­do­wał, że raczej to dru­gie.

– Pro­po­nuję, żeby­śmy kon­ty­nu­owali tę dys­ku­sję w moim pokoju – powie­dział sta­now­czo, wska­zu­jąc w stronę swo­jej dziu­pli.

Berit zaczęła się ubie­rać.

– Mam spo­tka­nie ze źró­dłem – powie­działa.

Odwró­ciła się i ruszyła do drzwi pro­wa­dzą­cych na par­king.

Schy­man zorien­to­wał się, że na­dal wska­zuje w stronę swo­jej dziu­pli za redak­cją publi­cy­styki.

– Infor­ma­cja o tym, że podej­rzana jest żona, jest już na naszej stro­nie? – spy­tał Gwoź­dzia, pozwa­la­jąc ręce opaść. – Kto pod­jął taką decy­zję?

Gwóźdź rzu­cił mu spoj­rze­nie zra­nio­nego nie­wi­niątka.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki