Annika Bengtzon. Zamachowiec - Liza Marklund - ebook

Annika Bengtzon. Zamachowiec ebook

Liza Marklund

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Port Hammarby w Sztokholmie. Jest trzecia siedemnaście rano, tydzień przed świętami Bożego Narodzenia. Eksplozja bomby zrównuje z ziemią Stadion Olimpijski. Na powalonej przez wybuch trybunie policja znajduje szczątki energicznej, powszechnie podziwianej szefowej igrzysk olimpijskich, Christiny Furhage. Za pół roku w Sztokholmie ma się odbyć letnia olimpiada.

Zamachowiec musi zostać schwytany za wszelką cenę. Dziennik wieczorny „Kvällspressen” wyznacza Annikę Bengtzon, młodą mamę, która właśnie została mianowana szefową redakcji kryminalnej, aby nadzorowała sprawę morderstwa. Dziennikarka zaczyna rozsupływać zawiłą przeszłość ofiary. Pod perfekcyjną fasadą Christiny Furhage kryje się coś, co doprowadziło do tej okrutnej zbrodni.

Nie zdając sobie z tego sprawy, Annika Bengtzon wprawia w ruch moce, które zaczynają zagrażać jej własnemu życiu...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 460

Oceny
4,1 (57 ocen)
25
18
10
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annku90

Całkiem niezła

#zannkuczytamdozimy #czytam_se "An­ni­ka my­śla­ła w sku­pie­niu. Zasta­na­wiała się, jak ma o tym napi­sać, nie pi­sząc nic o spra­wie. – Wiem, co ci cho­dzi po gło­wie – usły­szała głos poli­cjan­ta w słu­chaw­ce. – I mo­żesz sobie odpu­ścić. Po­trak­tuj to jako test. Zaufa­łem ci, więc do­brze się zasta­nów, zanim coś zro­bisz." Czy w pracy dziennikarskie istnieją granice czy liczą się tylko clickbaity? Czy wszystkie usłyszane informacje można wrzucić do artykułu i podpisać swoim nazwiskiem, czy istnieje jakaś granica, której nie można przekroczyć? Dajcie znać! Trzecia siedemnaście, południowy port Hammarby, Szwecja Eksplozja zrównuje z ziemią Stadion Olimpijski tydzień przed Świętami Bożego Narodzenia. Do letniej olimpiady zostało pół roku, a szefowa igrzysk olimpijskich ginie w wyniku wybuchu. Sprawą, dziennikarsko, zajmie się Annika Bengtzon. Młoda Mama, świeżo mianowana na szefową redakcji. Musi dowiedzieć się jak najwięcej o Christinie Furhage, żeby artykuł był wiar...
00
calicja

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisane
00

Popularność




Pro­log

Kobieta, która wkrótce miała umrzeć, wyszła ostroż­nie z bramy i szybko rozej­rzała się dookoła. Klatka scho­dowa za nią tonęła w ciem­no­ściach. Scho­dząc po scho­dach, nie zapa­liła świa­tła. Poły jej jasnego płasz­cza zawi­sły w powie­trzu na tle ciem­nego drewna niczym duch. Zanim wyszła na ulicę, zawa­hała się, jakby się oba­wiała, że ktoś ją obser­wuje. Zaczerp­nęła głę­boko powie­trza, jej oddech zamie­nił się w białą parę, przez kilka sekund uno­siła się wokół niej niczym aure­ola. Po chwili popra­wiła pasek torebki, którą miała na ramie­niu, i chwy­ciła moc­niej rączkę aktówki. Wypro­sto­wała się i szyb­kim kro­kiem zaczęła iść w stronę Götgatan, sta­ra­jąc się robić jak naj­mniej hałasu. Mróz był doj­mu­jący, na nogach w cien­kich nylo­no­wych poń­czo­chach poczuła ostry powiew wia­tru. Omi­nęła oblo­dzony kawa­łek chod­nika, zachwiała się lekko, ale szybko odzy­skała rów­no­wagę. Pospiesz­nie ruszyła dalej, zosta­wiła za sobą świa­tło latarni i weszła w mrok. Mróz i cie­nie tłu­miły odgłosy nocy: szum wen­ty­la­cji, krzyki pija­nych mło­dych ludzi i docho­dzący gdzieś z oddali głos syreny.

Szła szybko, zde­cy­do­wa­nie. Pewna sie­bie, pach­nąca dro­gimi per­fu­mami. Kiedy nagle ode­zwała się jej komórka, zmie­szała się. Zamarła w pół kroku, zatrzy­mała się i rozej­rzała. Po chwili schy­liła się, oparła aktówkę o prawą nogę i zaczęła szu­kać komórki w torebce. Nagle stra­ciła pew­ność sie­bie, widać było, że jest poiry­to­wana. Wyjęła komórkę i przy­ło­żyła do ucha. Nawet w ciem­no­ści jej reak­cja była dosko­nale widoczna. Roz­draż­nie­nie zamie­niło się w zdzi­wie­nie, żeby po chwili przejść w złość, a na koniec zamie­nić w strach.

Kiedy skoń­czyła roz­ma­wiać, stała jesz­cze dobrych kilka sekund z komórką w ręku. Pochy­liła głowę, wyda­wała się zamy­ślona. Minął ją jadący powoli radio­wóz. Pod­nio­sła głowę, przy­glą­dała mu się chwilę uważ­nie, jakby na coś cze­kała, ale nie wyko­nała żad­nego gestu, żeby go zatrzy­mać.

W końcu pod­jęła decy­zję. Odwró­ciła się na pię­cie i ruszyła z powro­tem tą samą drogą. Minęła ciemne drew­niane drzwi, kie­ro­wała się do przej­ścia przez jezd­nię przy skrzy­żo­wa­niu z Kata­rina Ban­gata. Zatrzy­mała się, cze­kała, aż minie ją nocny auto­bus. Unio­sła głowę i spoj­rzała na cią­gnącą się przed nią ulicę, prze­ci­na­jącą rynek Vin­ter­tul­l­stor­get i pro­wa­dzącą wzdłuż kanału Sic­kla. W oddali, wysoko nad kana­łem, wzno­sił się główny obiekt olim­pij­ski, Sta­dion Vic­to­rii. Za sie­dem mie­sięcy miały się roz­po­cząć let­nie igrzy­ska olim­pij­skie.

Nocny auto­bus poje­chał dalej. Kobieta prze­szła przez sze­roką, dwu­pa­smową Ringvägen i ruszyła ulicą Kata­rina Ban­gata. Twarz miała bez wyrazu, tylko pospieszny krok wska­zy­wał, że jest jej zimno. Prze­szła kładką nad kana­łem Ham­merby i mija­jąc cen­trum pra­sowe, wkro­czyła na tereny olim­pij­skie. Szła szybko, rwa­nym kro­kiem, cały czas w stronę sta­dionu. Posta­no­wiła iść nad wodą, cho­ciaż była to dłuż­sza droga, a nad brze­giem bar­dziej wiało. Czuła lodo­wate podmu­chy wia­tru znad Saltsjön, ale nie chciała, żeby kto­kol­wiek ją zauwa­żył. Ciem­ność była nie­prze­nik­niona, potknęła się, raz, potem drugi, ale szła dalej.

Obok poczty i apteki skrę­ciła w stronę tere­nów tre­nin­go­wych, ostat­nie sto metrów poko­nała bie­giem. Kiedy w końcu zdy­szana dotarła do głów­nego wej­ścia, była już wyraź­nie zła. Pchnęła bramę i wkro­czyła w ciem­ność.

– Powiedz szybko, o co cho­dzi – rzu­ciła, patrząc chłodno na wyła­nia­jącą się z cieni postać.

Zoba­czyła unie­siony mło­tek, ale nie zdą­żyła się prze­stra­szyć.

Pierw­sze ude­rze­nie tra­fiło ją w lewe oko.

Egzy­sten­cja

Tuż za ogro­dze­niem z żer­dzi było gigan­tyczne mro­wi­sko. Jako dziecko sta­wa­łam obok niego i przy­glą­da­łam mu się w sku­pie­niu. Pod­cho­dzi­łam tak bli­sko, że mrówki bez prze­rwy wła­ziły mi na nogi. Zda­rzało się cza­sem, że śle­dzi­łam poje­dyn­czą mrówkę, jak szła od traw­nika na podwó­rzu, prze­ci­nała żwi­rową ścieżkę, a potem prze­cho­dziła obok piasz­czy­stej łachy i szła do mro­wi­ska. Bar­dzo się sta­ra­łam nie stra­cić jej z oczu, ale na koniec zawsze tak się działo. Inne mrówki pochła­niały moją uwagę. Kiedy było ich za dużo, roz­pra­sza­łam się i tra­ci­łam cier­pli­wość.

Cza­sem kła­dłam na mro­wi­sku kostkę cukru. Mrówki to uwiel­biały, a ja się śmia­łam, widząc, jak się na nią rzu­cają i wcią­gają do mro­wi­ska. Jesie­nią, kiedy robiło się chłod­niej i mrówki sta­wały się powol­niej­sze, wkła­da­łam do mro­wi­ska patyk, żeby je nieco oży­wić. Kiedy doro­śli zauwa­żyli, co robię, byli na mnie źli. Twier­dzili, że nisz­czę pracę mró­wek. Jesz­cze dzi­siaj pamię­tam to poczu­cie krzywdy, bo prze­cież nie mia­łam złych zamia­rów. Dla mnie to była tylko zabawa. No i chcia­łam, żeby mrówki tro­chę się oży­wiły.

Zabawy z mrów­kami z cza­sem zaczęły mnie prze­śla­do­wać w snach. Moja fascy­na­cja nimi zamie­niła się w bez­i­mienny strach. Kiedy doro­słam, ni­gdy nie byłam w sta­nie znieść widoku wię­cej niż trzech owa­dów jed­no­cze­śnie, nie­ważne, czy to były mrówki, czy coś innego. Kiedy tra­ci­łam nad nimi kon­trolę, wpa­da­łam w panikę. Fobia zro­dziła się w momen­cie, kiedy uświa­do­mi­łam sobie podo­bień­stwo mię­dzy mną a tymi maleń­kimi błon­ków­kami.

Byłam młoda i wciąż jesz­cze bar­dzo aktyw­nie szu­ka­łam odpo­wie­dzi na ota­cza­jącą mnie rze­czy­wi­stość, two­rzy­łam teo­rie i prze­ciw­sta­wia­łam je sobie w róż­nych kon­fi­gu­ra­cjach. To, że życie mogło być jedy­nie kapry­sem, nie mie­ściło się w moim świa­to­po­glą­dzie. Coś mnie stwo­rzyło. Nie potra­fi­łam powie­dzieć, co to mogło być: przy­pa­dek, los, ewo­lu­cja czy może Bóg.

Nato­miast to, że życie może być pozba­wione sensu, uwa­ża­łam za praw­do­po­dobne. Napa­wało mnie to smut­kiem i zło­ścią. Jeśli nasz czas tu, na ziemi, jest pozba­wiony sensu, to nasze życie jawi się jako iro­niczny eks­pe­ry­ment. Ktoś umie­ścił nas tutaj, żeby obser­wo­wać, jak toczymy ze sobą wojny, jak peł­zamy, cier­pimy, wal­czymy. Cza­sem ten Ktoś roz­da­wał przy­pad­kowe nagrody, które można było porów­nać do kostki cukru wrzu­co­nej do mro­wi­ska, a potem przy­glą­dał się, jak się cie­szymy i roz­pa­czamy, z tym samym pozba­wionym uczu­cia zim­nym zain­te­re­so­wa­niem.

Z cza­sem przy­szła pocie­cha. W końcu zro­zu­mia­łam, że to, czy moje życie ma jakiś sens, czy nie, nie odgrywa żad­nej roli. A nawet jeśli, to nie będzie mi dane go poznać tu i teraz. Gdyby ist­niały jakieś odpo­wie­dzi, na pewno już bym je poznała, skoro tak się nie stało, to nie ma zna­cze­nia, ile będę się nad tym zasta­na­wiała.

Dało mi to pewien rodzaj spo­koju.

18 grud­nia, sobota

DŹWIĘK DZWONKA DOTARŁ DO NIEJ w środku dziw­nego ero­tycz­nego snu. Leżała na szkla­nym pod­wyż­sze­niu w statku kosmicz­nym, Tho­mas leżał na niej, czuła go w sobie. Obok stało trzech męż­czyzn, pro­wa­dzili radiowy pro­gram Stu­dio 6 i patrzyli na nich oczami bez wyrazu. Czuła, że musi oddać mocz.

– Nie możesz teraz iść do łazienki, lecimy w kosmos – powie­dział Tho­mas.

Wyj­rzała przez pano­ra­miczne okno. Miał rację.

Drugi dzwo­nek roze­rwał kosmos. Leżała w mroku, spo­cona i spra­gniona. Nad nią w ciem­no­ściach uno­sił się sufit.

– Odbierz, do dia­bła, zanim wszy­scy się obu­dzą – wymam­ro­tał Tho­mas nie­za­do­wo­lony, gdzieś wśród podu­szek.

Odwró­ciła głowę i spoj­rzała na zega­rek: trze­cia dwa­dzie­ścia dwie. Całe pod­nie­ce­nie nagle gdzieś ule­ciało. Ciężką jak z oło­wiu ręką się­gnęła po leżącą na pod­ło­dze słu­chawkę. Dzwo­nił Jans­son, szef noc­nej zmiany.

– Sta­dion Vic­to­rii wyle­ciał w powie­trze. Haj­cuje się jak dia­bli. Nasz repor­ter jest już na miej­scu, ale potrze­bu­jemy cię do wyda­nia pod­miej­skiego. Jak szybko dasz radę przy­je­chać?

Oddy­chała chwilę, sta­rała się zro­zu­mieć, co się stało. Poczuła, jak fala adre­na­liny prze­cho­dzi przez jej ciało i dociera do mózgu. Sta­dion olim­pij­ski, pomy­ślała. Pożar, chaos, niech to szlag! Połu­dniowa część mia­sta. Obwod­nica Połu­dniowa albo most Skan­stul­ls­bron.

– Jak sytu­acja na mie­ście? Ulice są prze­jezdne?

Jej głos brzmiał chra­pli­wie, bar­dziej, niżby chciała.

– Obwod­nica Połu­dniowa jest zablo­ko­wana. Esta­kada obok sta­dionu się zawa­liła, ale to wszystko, co wiemy. Tunel Söder też może być zamknięty, jedź raczej górą.

– Kto robi zdję­cia?

– Hen­riks­son wła­śnie tam poje­chał, część repor­te­rów jest już na miej­scu.

Roz­łą­czył się, nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź. Wsłu­chi­wała się jesz­cze chwilę w mar­twy szum, po czym poło­żyła słu­chawkę z powro­tem na pod­ło­dze.

– Co tym razem?

Wes­tchnęła bez­gło­śnie.

– Doszło do eks­plo­zji na sta­dio­nie olim­pij­skim. Muszę tam jechać. Pew­nie zaj­mie mi to cały dzień. – Zawa­hała się. – I może też wie­czór – dodała.

Tho­mas wymam­ro­tał coś led­wie sły­szal­nie.

Ostroż­nie wyswo­bo­dziła się z wil­got­nej od potu piżamy Ellen. Chło­nęła zapach dziecka: słodki zapach skóry i kwa­śny z ust, w któ­rych cały czas tkwił kciuk. Poca­ło­wała aksa­mit­nie gładką główkę córeczki. Ellen prze­cią­gnęła się roz­kosz­nie, po czym zwi­nęła się w kłę­bek. Miała trzy latka i zawsze była sobą, nawet we śnie. Annika ręką jak z oło­wiu wybrała numer kor­po­ra­cji tak­sów­ko­wej, wstała z przy­jem­nie cie­płego łóżka i usia­dła na pod­ło­dze.

– Popro­szę tak­sówkę na Han­ta­ver­kar­ga­tan 32. Bengt­zon. Zależy mi na cza­sie. Na sta­dion olim­pij­ski. Tak, wiem o poża­rze.

Poczuła, że musi natych­miast oddać mocz, ina­czej umrze.

Na dwo­rze było prze­ni­kli­wie zimno, co naj­mniej dzie­sięć stopni mrozu. Pod­nio­sła koł­nierz płasz­cza, nacią­gnęła czapkę na uszy, jej prze­siąk­nięty zapa­chem pasty do zębów oddech uno­sił się wokół niej niczym chmura. Tak­sówka pod­je­chała w chwili, gdy usły­szała, jak zamy­kają się za nią drzwi.

– Ham­mar­by­ham­nen, sta­dion olim­pij­ski – rzu­ciła, kiedy razem ze swoją wielką torbą wylą­do­wała na tyl­nym sie­dze­niu.

Kie­rowca spoj­rzał na nią w lusterku.

– Bengt­zon? Z „Kvällspressen”, tak? – upew­nił się, uśmie­cha­jąc się nie­pew­nie. – Czy­tam pani felie­tony. Podo­bało mi się to, co pani pisała o Korei. Moje dzie­ciaki są stam­tąd. Adop­to­wa­łem je. Byłem w Pan­mun­dżo­nie, świet­nie pani opi­sała, jak ci żoł­nie­rze stoją tam i na sie­bie patrzą, ale nie wolno im słowa ze sobą zamie­nić. Świetny arty­kuł.

Słu­chała pochwał, ale nie brała ich do sie­bie. Bała się, że znik­nie magia, która spra­wia, że jej tek­sty jakby się uno­siły w powie­trzu.

– Dzię­kuję – powie­działa. – Miło, że się panu podo­bał. Sądzi pan, że uda nam się prze­je­chać przez tunel? – zmie­niła temat. – Czy może raczej poje­dziemy górą?

Tak­sów­karz, jak więk­szość jego kole­gów, był na bie­żąco. Jeśli o czwar­tej nad ranem gdzie­kol­wiek w kraju coś się dzieje, zawsze należy wyko­nać dwa tele­fony: na poli­cję i do tak­sów­ka­rzy. I ma się gotowy arty­kuł do poran­nego wyda­nia. Poli­cja potwier­dza, a tak­sów­karz zawsze jest w sta­nie przy­to­czyć zezna­nie naocz­nego świadka.

– Byłem na Götgatan, kiedy usły­sza­łem huk – powie­dział kie­rowca, zawra­ca­jąc na linii cią­głej. – Nie­źle grzmot­nęło, aż latar­nie zadrżały. Cho­lera, pomy­śla­łem, pew­nie ato­mówka. Ruscy przy­szli. Pró­bo­wa­łem wywo­łać kogoś przez radio. Co się dzieje, do cho­lery, pomy­śla­łem. Wtedy usły­sza­łem, że Sta­dion Vic­to­rii wyle­ciał w powie­trze. Jeden z kole­gów był tam wła­śnie w tym momen­cie, miał kurs do tego nie­le­gal­nego klubu, w tam­tych nowych domach, wie pani…

Tak­sówka mknęła w stronę ratu­sza. Annika wyło­wiła z torby notat­nik i ołó­wek.

– Co z nim, z tym pana kolegą?

– Chyba w porządku. Kawa­łek metalu prze­bił szybę i wle­ciał do środka, minął go o kilka cen­ty­me­trów. Rany cięte twa­rzy, tak mówili w radiu.

Minęli sta­cję metra Gamla Stan, zbli­żali się do Slus­sen.

– Dokąd go zabrali?

– Kogo?

– Tego pań­skiego kolegę, z kawał­kiem metalu.

– Brattström. Tak się nazywa. Pew­nie do Szpi­tala Połu­dnio­wego, jest naj­bli­żej.

– Jak ma na imię?

– Nie wiem, ale mogę spy­tać przez radio…

Miał na imię Arne. Annika się­gnęła po komórkę, wło­żyła do ucha słu­chawkę, wci­snęła jedynkę i połą­czyła się bez­po­śred­nio z Jans­so­nem. Był w redak­cji. Na ekra­nie zoba­czył jej numer. Ode­brał.

– Ranny tak­sów­karz. Arne Brattström. Został prze­wie­ziony do Szpi­tala Połu­dnio­wego. Może ktoś od nas go tam odwie­dzi, mamy szansę zdą­żyć do pierw­szego wyda­nia…

– Dobrze, spraw­dzimy go w bazie danych.

Jans­son odło­żył słu­chawkę i krzyk­nął do repor­tera noc­nego:

– Sprawdź dane Arnego Brattströma, dowiedz się, czy poli­cja zawia­do­miła rodzinę. Jeśli tak, zadzwoń do żony, jeśli jakąś ma. – Potem znów się­gnął po słu­chawkę: – Mamy zdję­cie z lotu ptaka. Kiedy tam będziesz?

– Za jakieś sie­dem, osiem minut. Wszystko zależy od tego, czy wygro­dzili już teren. Co pla­nu­je­cie?

– Mamy opis zda­rze­nia, komen­tarz poli­cji, repor­te­rzy dzwo­nią do miesz­kań w domach po dru­giej stro­nie ulicy i zbie­rają wypo­wie­dzi ludzi, jeden z repor­te­rów jest na miej­scu, na sta­dio­nie, ale wkrótce wraca do domu. Poza tym zre­ka­pi­tu­lu­jemy wcze­śniej­sze zama­chy zwią­zane z igrzy­skami, napi­szemy o face­cie, który zarzu­cił petar­dami sta­diony w Sztok­hol­mie, kiedy mia­sto sta­rało się o przy­zna­nie…

Ktoś mu prze­rwał, Annika w tak­sówce poczuła, że wszy­scy w redak­cji są zestre­so­wani.

– Dam znać, jak się dowiem cze­goś wię­cej – rzu­ciła szybko.

– Wygląda na to, że wygro­dzono cały teren wokół boisk tre­nin­go­wych – powie­dział kie­rowca. – Pro­po­nuję pod­je­chać od tyłu.

Skrę­cili w Fol­kun­ga­ga­tan i ruszyli w stronę trasy Värmdöleden. Annika wybrała kolejny numer. Cze­ka­jąc na połą­cze­nie, przy­glą­dała się impre­zo­wi­czom. któ­rzy po upoj­nej nocy, wrzesz­cząc i zata­cza­jąc się, wra­cali do domów. Było ich wielu, znacz­niej wię­cej, niż się spo­dzie­wała. Sama wycho­dziła na mia­sto, tylko kiedy gdzieś popeł­niono prze­stęp­stwo. Zapo­mniała, że mia­sto żyje nie tylko zbrod­nią i pracą, wyparła z pamięci, że jest też życie, które się toczy jedy­nie nocą.

Połą­czyła się ze swoim infor­ma­to­rem, był zde­ner­wo­wany.

– Wiem, że jesz­cze nic nie możesz mi prze­ka­zać – zaczęła. – Powiedz, kiedy będziesz mógł roz­ma­wiać. Zadzwo­nię, tylko podaj jakąś godzinę.

Męż­czy­zna po dru­giej stro­nie wes­tchnął.

– Bengt­zon, do cho­lery, nie wiem. Po pro­stu nie wiem. Zadzwoń póź­niej.

Zer­k­nęła na zega­rek.

– Jest za dwa­dzie­ścia czwarta. Piszę do wyda­nia pod­miej­skiego. Może być wpół do ósmej?

– Dobrze, może być.

Obie­cał jej, trudno mu będzie się wyco­fać. Poli­cjanci nie lubili, kiedy dzien­ni­ka­rze dzwo­nili tuż po zda­rze­niu i natych­miast chcieli wszystko wie­dzieć. Nawet jeśli coś już wie­dzieli, zwy­kle nie potra­fili jesz­cze oce­nić, co można podać do publicz­nej wia­do­mo­ści, a czego nie. Koło wpół do ósmej będzie miała wła­sne obser­wa­cje, pyta­nia i teo­rie, a poli­cja już będzie wie­działa, co może powie­dzieć, a czego nie. Będzie dobrze.

– Widać dym – zauwa­żył tak­sów­karz.

Annika pochy­liła się do przodu i spoj­rzała w prawo.

– Rze­czy­wi­ście.

Cienka czarna smuga uno­siła się na nie­bie, wska­zy­wała w stronę bla­dego pół­księ­życa. Tak­sów­karz zje­chał z obwod­nicy Värmdöleden i skrę­cił w połu­dniową obwod­nicę.

Auto­strada była zamknięta już kil­ka­set metrów od wylotu tunelu i sta­dionu. Obok blo­kad stało jakieś dzie­sięć samo­cho­dów. Tak­sów­karz zatrzy­mał się za nimi, Annika podała mu służ­bową kartę klienta.

– Kiedy pani wraca? Mam zacze­kać? – spy­tał.

Uśmiech­nęła się nie­pew­nie.

– Nie, dzię­kuję, to może tro­chę potrwać.

Zaczęła się zbie­rać. Wzięła notat­nik, ołó­wek i komórkę.

– Weso­łych świąt! – zawo­łał tak­sów­karz, zanim zamknęła drzwi i wysia­dła.

Boże drogi, pomy­ślała. Do świąt jesz­cze cały tydzień, a już zaczyna się festi­wal życzeń?

– Nawza­jem – rzu­ciła w stronę tyl­nej szyby.

Prze­ci­ska­jąc się przez tłum mię­dzy samo­cho­dami, dotarła do barie­rek. Na szczę­ście to nie poli­cja je tam usta­wiła. Poli­cyjny zakaz na pewno by usza­no­wała, a tak… nawet nie zwol­niła. Szybko prze­sko­czyła przez barierki i pobie­gła dalej.

Nie sły­szała dobie­ga­ją­cych zza jej ple­ców obu­rzo­nych gło­sów. Patrzyła w górę, na wzno­szący się przed nią potężny obiekt. Wiele razy prze­jeż­dżała tędy samo­cho­dem i za każ­dym razem przy­glą­dała mu się zafa­scy­no­wana. Sta­dion był wbu­do­wany w skałę, jakby wyżło­biony w stoku. Eko­lo­dzy oczy­wi­ście pro­te­sto­wali, jak zawsze, kiedy trzeba wyciąć kilka drzew. Obwod­nica Połu­dniowa pro­wa­dziła dalej, w głąb góry, pod sta­dio­nem. Ale teraz wlot do tunelu był zasta­wiony dużymi beto­no­wymi blo­kami i pojaz­dami służb ratun­ko­wych. Żół­to­czer­wone migo­czące świa­tła na dachach odbi­jały się w pokry­tym lodem asfal­cie. Pół­nocne try­buny, ster­czące nad wlo­tem do tunelu niczym kape­lusz wiel­kiego grzyba, były znisz­czone. To tam musiało dojść do wybu­chu. Czę­ści poroz­dzie­ra­nej okrą­głej kon­struk­cji ster­czały na tle noc­nego nieba. Annika bie­gła dalej. Podej­rze­wała, że wkrótce ktoś ją zatrzyma. I rze­czy­wi­ście.

– Zaraz, zaraz, a dokąd to? – usły­szała głos jakie­goś stra­żaka.

– Na górę! – krzyk­nęła.

– Tam wszystko jest wygro­dzone!

– Tak? No to mnie zatrzy­maj­cie! – mruk­nęła pod nosem.

Pobie­gła dalej, cały czas sta­rała się kie­ro­wać w prawo. Pod nogami miała teraz zamar­z­nięty kanał Sic­kla. Nieco dalej, po dru­giej stro­nie pokry­tego lodem kanału, widać było beto­nową pod­mu­rówkę, na któ­rej opie­rała się jezd­nia obwod­nicy, tuż przed wlo­tem do tunelu. Annika zła­pała się balu­strady, pod­cią­gnęła się i sko­czyła z wyso­ko­ści ponad metra. Wylą­do­wała na ziemi, torba ude­rzyła ją w plecy.

Zatrzy­mała się na chwilę i rozej­rzała. Była tam wcze­śniej dwa razy, raz latem, na poka­zie dla prasy, i jesie­nią, w nie­dzielne popo­łu­dnie, razem z Anne Snap­phane. Po pra­wej widać było na wpół gotowe budynki w nabrzeż­nej czę­ści Ham­marby, które w przy­szło­ści miały się stać wio­ską olim­pij­ską. To tam pod­czas igrzysk mieli miesz­kać spor­towcy. Okna zamie­niły się w czarne dziury, wszyst­kie szyby w oko­licy wyle­ciały. Gdzieś w dali, w ciem­no­ściach, widać było zarysy jed­nego z boisk. Po lewej wzno­siła się dzie­się­cio­me­trowa beto­nowa ściana. To tam, na górze, znaj­do­wała się płyta z głów­nym wej­ściem na sta­dion.

Ruszyła bie­giem wzdłuż ściany. Pró­bo­wała roz­po­znać dźwięki, które do niej docie­rały: dale­kie wycie syreny, głosy i syk armatki wod­nej czy może wen­ty­la­tora. Na ścia­nie tań­czyły czer­wone świa­tła pojaz­dów ratun­ko­wych. Okrą­żyła ją i zaczęła zbie­gać po scho­dach do wej­ścia dokład­nie w momen­cie, kiedy poli­cjanci zaczęli roz­wi­jać swoje biało-nie­bie­skie taśmy.

– Wygra­dzamy teren! – krzyk­nął jeden z nich.

– Tam na górze jest mój foto­graf! – wrza­snęła. – Pójdę po niego.

Poli­cjant dał jej znać ręką, że ma przejść.

Schody skła­dały się z trzech rów­nej dłu­go­ści bie­gów. Dotarła na górę i nagle poczuła, że bra­kuje jej powie­trza. Spoj­rzała w dół: płyta była zasta­wiona pojaz­dami z migo­czą­cymi świa­tłami, wszę­dzie bie­gali ludzie. Dwa filary pod­trzy­mu­jące pół­nocne try­buny zawa­liły się, leżały roz­trza­skane na ziemi. Wszę­dzie były poroz­rzu­cane powy­krę­cane zie­lone krze­sełka. Po chwili poja­wiła się ekipa tele­wi­zyjna. Był też repor­ter kon­ku­ren­cji i trzech foto­gra­fów, wol­nych strzel­ców. Pod­nio­sła głowę i zoba­czyła lej po bom­bie. Na górze, nad nią, krą­żyło pięć śmi­głow­ców, przy­naj­mniej dwa nale­żały do prasy.

– Annika!

Johan Hen­riks­son był foto­gra­fem, odby­wał staż w „Kvällspressen”. Miał dwa­dzie­ścia trzy lata, wcze­śniej pra­co­wał dla jakiejś lokal­nej gazety w Östersund. Był inte­li­gentny i ambitny. Pod­biegł z dwoma apa­ra­tami na piersi, na ramie­niu pod­ska­ki­wała mu torba na sprzęt.

– Co masz? – spy­tała Annika, wycią­ga­jąc blo­czek i ołó­wek.

– Byłem tu jakieś pół minuty po stra­ża­kach. Zdą­ży­łem jesz­cze poga­dać z kie­rowcą karetki, która zabrała tak­sów­ka­rza. Podobno był tylko poka­le­czony. Stra­żacy mieli pro­blem z dopro­wa­dze­niem wody na try­buny, w końcu wje­chali wozem na sta­dion. Pstryk­ną­łem kilka zdjęć wozu z zewnątrz, ale na samą płytę nie udało mi się wejść. Kilka minut temu gli­nia­rze, tam, na dole, zaczęli bie­gać jak wście­kli. Coś się musiało stać.

– Albo coś zna­leźli – stwier­dziła Annika i scho­wała blo­czek.

Trzy­ma­jąc w ręku ołó­wek niczym pałeczkę szta­fety, ruszyła bie­giem w stronę naj­dal­szego wej­ścia. O ile dobrze pamię­tała, powinno być po pra­wej stro­nie, pod zawa­loną try­buną. W tym cha­osie nikt nie pró­bo­wał jej zatrzy­mać. Bie­gła mię­dzy kawał­kami betonu, poskrę­ca­nymi prę­tami zbro­je­nio­wymi i zie­lo­nymi pla­sti­ko­wymi krze­seł­kami. Do wej­ścia pro­wa­dziły czte­ro­bie­gowe schody, zdy­szana dotarła na szczyt. Poli­cja zdą­żyła już wygro­dzić teren przed wej­ściem, ale to nie miało zna­cze­nia. Zoba­czyła to, na czym jej zale­żało. Brama nie była uszko­dzona, wyglą­dała na zamkniętą. Firmy ochro­niar­skie miały w zwy­czaju przy­kle­jać nalepki ze swoim logo na drzwiach budyn­ków, które chro­niły. Sta­dion nie oka­zał się wyjąt­kiem. Annika znów wycią­gnęła blo­czek i szybko zapi­sała nazwę firmy i numer tele­fonu.

– Pro­simy opu­ścić teren! Ryzyko zawa­le­nia! Powta­rzam…

Radio­wóz wypo­sa­żony w mega­fon jechał powoli po pły­cie. Ludzie wyco­fy­wali się pospiesz­nie w stronę obiek­tów tre­nin­go­wych i mia­steczka olim­pij­skiego. Ruszyła wzdłuż zewnętrz­nej ściany sta­dionu, nie chciała znów scho­dzić na płytę. Szła wzdłuż rampy pro­wa­dzą­cej łagod­nym łukiem wokół całej budowli. Wejść było wię­cej, chciała się przyj­rzeć wszyst­kim. Żadne nie było uszko­dzone, żadne drzwi nie były wyła­mane.

– Prze­pra­szam, ale musi pani stąd iść – powie­dział młody funk­cjo­na­riusz, kła­dąc jej rękę na ramie­niu.

– Kto tu dowo­dzi? – spy­tała i poka­zała mu legi­ty­ma­cję pra­sową.

– Szef nie ma czasu. Pro­szę stąd iść. Musimy opróż­nić cały teren.

Zaczął ją cią­gnąć za rękę, był zde­ner­wo­wany. Wyswo­bo­dziła się i sta­nęła przed nim. Posta­no­wiła zary­zy­ko­wać:

– Co zna­leź­li­ście na sta­dio­nie?

Zwil­żył języ­kiem wargi.

– Dokład­nie nie wiem, zresztą nie wolno mi nic mówić.

Bingo!

– A kto może mi udzie­lić jakichś infor­ma­cji? I kiedy?

– Nie wiem. Pro­po­nuję skon­tak­to­wać się z dyżur­nym wydziału kry­mi­nal­nego. A teraz pro­szę już iść!

Poli­cja wygro­dziła teren aż do hali spor­to­wej, odda­lo­nej od sta­dionu o dobre kil­ka­set metrów. Przy budynku, w któ­rym w przy­szło­ści miały się mie­ścić restau­ra­cje i kino, Annika wpa­dła na Hen­riks­sona. Na chod­niku przy poczcie, tam, gdzie było naj­sze­rzej, zaczęło powsta­wać pro­wi­zo­ryczne cen­trum pra­sowe. Dzien­ni­ka­rzy cały czas przy­by­wało, krą­żyli i witali się z kole­gami. Annika nie prze­pa­dała za takim kole­żeń­skim pokle­py­wa­niem po ple­cach. Pomy­ślała, że to miej­sce zbrodni, a ludzie zacho­wują się, jakby byli na impre­zie. Cof­nęła się, pocią­ga­jąc za sobą foto­grafa.

– Nie musisz jechać do redak­cji? – spy­tała. – Pierw­sze wyda­nie idzie zaraz do druku.

– Prze­ka­za­łem zdję­cia, więc spo­koj­nie.

– Dobrze. Mam prze­czu­cie, że coś może się tu zacząć dziać.

Wóz trans­mi­syjny jed­nej ze sta­cji tele­wi­zyj­nych zapar­ko­wał obok nich. Odwró­cili się i ruszyli w prze­ciwną stronę. Minęli bank i aptekę i skie­ro­wali się w stronę kanału. Po chwili się zatrzy­mali, Annika spoj­rzała na sta­dion. Na pły­cie na­dal stali poli­cjanci i stra­żacy. Co tam się dzieje? – zasta­na­wiała się. Od wody wiał lodo­waty wiatr, w oddali widać było jezioro Hammarbysjö. Skru­szony na środku lód zosta­wił błysz­czący pas wody, czarną ranę na bia­łym śniegu. Annika odwró­ciła się ple­cami do wia­tru, pró­bo­wała ogrzać nos ręka­wiczką. Nagle mię­dzy pal­cami zoba­czyła dwa białe samo­chody, jechały kładką dla pie­szych od strony Södermalmu. O cho­lera, karetka! I samo­chód pomocy lekar­skiej. Spoj­rzała na zega­rek, pięć po wpół do pią­tej. Dopiero za trzy godziny będzie mogła zadzwo­nić do infor­ma­tora. Wło­żyła do ucha słu­chawkę i spró­bo­wała się połą­czyć z dyżur­nym wydziału kry­mi­nal­nego. Zajęte. Wybrała numer Jans­sona, wci­snęła jedynkę.

– O co cho­dzi? – zapy­tał.

– Na sta­dion jadą karetki.

– Za sie­dem minut koń­czą skład.

Sły­szała, jak ude­rza pal­cami w kla­wia­turę.

– Co podaje Agen­cja Infor­ma­cyjna TT? Wspo­mi­nali o ran­nych?

– Podali, że tak­sów­karz tra­fił do szpi­tala, ale nie roz­ma­wiali z nim. No i że są duże znisz­cze­nia. To infor­ma­cja od dyżur­nego z wydziału kry­mi­nal­nego. Poza tym same ogól­niki.

– Tak­sów­ka­rza karetka zabrała już godzinę temu, to musi być coś innego. Poli­cyjne radio mil­czy?

– Nie podają nic waż­nego.

– Nikt nic nie mówi?

– Nikt.

– „Echo”?

– Na razie nie. Na szó­stą zapo­wie­dziano spe­cjalne wyda­nie „Raportu”.

– Widzia­łam ich wóz trans­mi­syjny.

– Trzy­maj rękę na pul­sie. Ode­zwę się, kiedy jedynka pój­dzie do druku.

Roz­łą­czył się. Annika wci­snęła „zakończ”, ale nie wyjęła słu­chawki z ucha.

– Po co ci to? – spy­tał Hen­riks­son, wska­zu­jąc na kabe­lek zwi­sa­jący jej przy policzku.

– Mózg się lasuje od tego pro­mie­nio­wa­nia. Nie wie­dzia­łeś? – Roze­śmiała się. – To bar­dzo prak­tyczne roz­wią­za­nie. Mogę iść i pisać i jed­no­cze­śnie roz­ma­wiać przez komórkę. Poza tym postronni nic nie sły­szą.

Od mrozu oczy zaszły jej łzami, musiała się wysi­lić, żeby doj­rzeć, co dzieje się obok sta­dionu.

– Masz duży tele­obiek­tyw?

– W tych ciem­no­ściach nic ci nie da.

– Weź naj­więk­szy, jaki masz, i spró­buj zoba­czyć, co tam się dzieje – powie­działa, wska­zu­jąc ręka­wiczką na coś w oddali.

Hen­riks­son wes­tchnął. Posta­wił torbę z apa­ra­tami na ziemi, wziął obiek­tyw i spoj­rzał przez niego.

– Przy­dałby się sta­tyw – mruk­nął.

Samo­chody wje­chały zbo­czem na górę i zatrzy­mały się przy scho­dach, przy jed­nym z dużych wejść. Z karetki wysia­dło trzech męż­czyzn. Sta­nęli za nią i zaczęli roz­ma­wiać. Po chwili pod­szedł do nich funk­cjo­na­riusz w mun­du­rze, przy­wi­tał się. Obok dru­giego samo­chodu nic się nie działo.

– Nie wygląda na to, żeby im się spie­szyło – rzu­cił Hen­riks­son.

Pode­szło jesz­cze dwóch funk­cjo­na­riu­szy: jeden w mun­du­rze, drugi w cywilu. Roz­ma­wiali, gesty­ku­lu­jąc, jeden wska­zał na lej po bom­bie.

Zadzwo­niła komórka Anniki. Wci­snęła „odbierz”.

– Tak?

– Co z karet­kami?

– Nic. Cze­kają.

– Więc co dajemy?

– Ktoś roz­ma­wiał z tak­sów­ka­rzem w szpi­talu?

– Jesz­cze nie, ale mamy tam ludzi. Facet jest sin­glem, mieszka sam.

– Skon­tak­to­wa­li­ście się z sze­fową komi­tetu olim­pij­skiego Chri­stiną Fur­hage?

– Nie udało nam się jej zła­pać.

– To musi być dla niej straszne, bar­dzo się w to zaan­ga­żo­wała… Może napi­sać coś o tym? Co z igrzy­skami? Uda się napra­wić try­buny na czas? Jak to komen­tuje Sama­ranch? I tak dalej.

– Pra­cu­jemy nad tym.

– Więc ja się zajmę samą eks­plo­zją. To musiał być sabo­taż. Mamy trzy arty­kuły: poli­cja ściga zama­chowca, miej­sce zbrodni i…

Urwała.

– Bengt­zon?

– Ratow­nicy otwie­rają tylne drzwi karetki. Wysu­wają nosze, idą z nimi do wej­ścia na sta­dion. Niech to szlag, jest jesz­cze jedna ofiara!

– W porządku. Pościg, Byłam na miej­scu i Ofiara. Daję ci szóstkę, sió­demkę, ósemkę i śro­dek.

Połą­cze­nie zostało prze­rwane.

Annika przy­glą­dała się w napię­ciu, jak ratow­nicy idą w stronę sta­dionu. Usły­szała, że Hen­riks­son szy­kuje kamerę. Nikt z pozo­sta­łych dzien­ni­ka­rzy nie zauwa­żył karetki, boiska zasła­niały im widok.

– Pie­kiel­nie zimno – powie­dział Hen­riks­son, kiedy ratow­nicy znik­nęli na pły­cie.

– Wsiądźmy do samo­chodu, muszę zadzwo­nić w kilka miejsc – powie­działa Annika.

Ruszyli z powro­tem w stronę dzien­ni­ka­rzy. Wszy­scy mar­zli, ekipa z tele­wi­zji roz­wi­jała kable, kilku repor­te­rów stało i chu­chało na dłu­go­pisy. Że też się nie nauczą brać ołów­ków, kiedy tem­pe­ra­tura spada poni­żej zera, pomy­ślała Annika i uśmiech­nęła się. Radiowcy z urzą­dze­niami do nada­wa­nia na ple­cach wyglą­dali jak owady. Wszy­scy cze­kali. Dzien­ni­karz, który pra­co­wał dla „Kvällspressen” jako wolny strze­lec, wła­śnie wró­cił z redak­cji.

– O szó­stej mają coś podać – powie­dział.

– Pod­czas spe­cjal­nego wyda­nia „Raportu”, wspa­niale – wymam­ro­tała Annika.

Oka­zało się, że Hen­riks­son zosta­wił samo­chód na tyłach kor­tów teni­so­wych i przy­chodni.

– Przy­je­cha­łem drogą, którą zamknęli jako pierw­szą – powie­dział prze­pra­sza­jąco.

Musieli przejść spory kawa­łek. Annika powoli zaczy­nała tra­cić czu­cie w sto­pach. W powie­trzu wiro­wały drobne płatki śniegu, utrud­niały robie­nie zdjęć tele­obiek­ty­wem. Kiedy dotarli do saaba Hen­riks­sona, musieli odśnie­żyć przed­nią szybę.

– Tu będzie dobrze – stwier­dziła Annika, patrząc w stronę sta­dionu. – Widać karetkę i ten drugi samo­chód. Mamy wszystko pod kon­trolą.

Wsie­dli. Hen­riks­son włą­czył sil­nik i ogrze­wa­nie.

Annika zaczęła dzwo­nić. Naj­pierw spró­bo­wała jesz­cze raz połą­czyć się z dyżur­nym wydziału kry­mi­nal­nego. Zajęte. Zadzwo­niła na numer ratun­kowy, spy­tała, kto pierw­szy powia­do­mił cen­tralę o wybu­chu i ile mają zgło­szeń. Czy ktoś z loka­to­rów miesz­kań, w któ­rych wyle­ciały szyby, został ranny i czy można wstęp­nie osza­co­wać straty. Jak zwy­kle nikt nie potra­fił jej nic powie­dzieć.

Następ­nie wybrała numer agen­cji ochrony, który spi­sała z naklejki przy wej­ściu na sta­dion. Oka­zało się, że to tele­fon do cen­trali mają­cej sie­dzibę w Stad­sha­gen na Kung­shol­men. Spy­tała, czy wcze­śnie rano odno­to­wali alarm na sta­dionie olim­pij­skim.

– Tego rodzaju infor­ma­cje są objęte tajem­nicą – odpo­wie­dział męż­czy­zna po dru­giej stro­nie.

– Rozu­miem, ale nie pytam o sygnał, który ode­bra­li­ście, tylko o ten, któ­rego, jak podej­rze­wam, nie ode­bra­li­ście.

– Nie odpo­wia­damy na żadne pyta­nia doty­czące sygna­łów alar­mo­wych.

– Rozu­miem – powtó­rzyła Annika cier­pli­wie. – Cho­dzi mi o to, czy w ogóle ode­bra­li­ście jakiś sygnał alar­mowy ze sta­dionu.

– Czy pani ma pro­blemy ze słu­chem?

– No dobrze. W takim razie pro­szę mi powie­dzieć, co się dzieje, kiedy odbie­ra­cie sygnał alar­mowy.

– No, tra­fia do nas.

– Do cen­trali?

– Oczy­wi­ście. Tra­fia do sys­temu kom­pu­te­ro­wego. Infor­ma­cja wyświe­tla się na naszych ekra­nach razem z pla­nem dzia­ła­nia, żeby­śmy wie­dzieli, co robić.

– Więc jeśli ze sta­dionu nadej­dzie sygnał, to zoba­czy go pan na moni­to­rze?

– No tak.

– Wraz z instruk­cją, co w tym kon­kret­nym przy­padku należy zro­bić?

– No tak.

– Więc co zro­bi­li­ście w nocy na sta­dio­nie? Nie zauwa­ży­łam tam ani jed­nego waszego wozu.

Męż­czy­zna nie odpo­wie­dział.

– Na sta­dio­nie doszło do wybu­chu, to fakt. Co w takim przy­padku powinna zro­bić ochrona? To zna­czy jeśli wybuch­nie pożar albo ktoś zosta­nie ranny?

– To okre­śli kom­pu­ter.

– Więc co zro­bi­li­ście?

Męż­czy­zna znów nie odpo­wie­dział.

– Nie otrzy­ma­li­ście zgło­sze­nia ze sta­dionu. Mam rację? – spy­tała Annika spo­koj­nie.

Chwila mil­cze­nia.

– Nie mogę się wypo­wia­dać na temat zgło­szeń, któ­rych nie otrzy­ma­li­śmy – ode­zwał się w końcu.

Annika zaczerp­nęła głę­boko powie­trza i uśmiech­nęła się.

– Dzię­kuję – powie­działa.

– Rozu­miem, że nie napi­sze pani nic o tym, co pani powie­dzia­łem? – spy­tał męż­czy­zna. Był zanie­po­ko­jony.

– Co pan mi powie­dział? Prze­cież pan mi nic nie powie­dział. Zwró­cił mi pan tylko uwagę na to, że obo­wią­zuje pana tajem­nica służ­bowa.

Roz­łą­czyła się. Miała arty­kuł. Wzięła głę­boki oddech i spoj­rzała przez szybę samo­chodu.

Jeden z wozów stra­żac­kich odje­chał, ale karetka i samo­chód pomocy lekar­skiej zostały. Przy­je­chali też tech­nicy, ich samo­chody stały w kilku miej­scach na pły­cie. Męż­czyźni w sza­rych kom­bi­ne­zo­nach zaczęli wyno­sić potrzebne sprzęty. Ogień już nie pło­nął, nie było już nawet widać dymu.

– Kto nam prze­ka­zał tę wia­do­mość? – spy­tała.

– Smi­dig.

Każda redak­cja miała kilku mniej lub bar­dziej pro­fe­sjo­nal­nych infor­ma­to­rów. Kon­tro­lo­wali wszystko, co się działo, każdy na swoim tere­nie. Redak­cja „Kvällspressen” nie była wyjąt­kiem. Naj­lepsi byli Smi­dig i Leif, mówiło się, że sypiają z poli­cyj­nym radiem przy uchu. Jak tylko coś się działo, natych­miast dzwo­nili i infor­mo­wali, nie­za­leż­nie od tego, czy cho­dziło o coś poważ­nego, czy o coś mniej istot­nego.

Annika się zamy­śliła, powio­dła wzro­kiem po zabu­do­wa­niach sta­dionu. Na wprost wzno­sił się dzie­się­cio­pię­trowy budy­nek, w któ­rym miała pra­co­wać tech­niczna obsługa igrzysk. Z dachu w stronę góry pro­wa­dziła kładka. Dziwne. Kto miałby nią cho­dzić? – zasta­na­wiała się.

– Hen­riks­son, chcia­ła­bym, żebyś zro­bił jesz­cze jedno zdję­cie.

Spoj­rzała na zega­rek. Wpół do szó­stej. Powinni zdą­żyć na kon­fe­ren­cję pra­sową.

– Gdyby tak się wdra­pać na górę, tam, koło zni­cza olim­pij­skiego… byłby stam­tąd nie­zły widok.

– Tak myślisz? – spy­tał foto­graf, nie do końca prze­ko­nany. – Oto­czyli wszystko wyso­kim murem, żeby nikt nie oglą­dał bez biletu.

– Płyta, na któ­rej wal­czą zawod­nicy, na pewno jest osło­nięta, ale pół­nocną try­bunę stam­tąd widać, a to ona nas inte­re­suje.

Hen­riks­son spoj­rzał na zega­rek.

– Zdą­żymy? Może ci ze śmi­głowca już zro­bili te zdję­cia? Nie powin­ni­śmy raczej pil­no­wać karetki?

Annika przy­gry­zła wargi.

– Śmi­głowca w tej chwili nie ma. Może poli­cja kazała im lądo­wać. Popro­simy któ­re­goś z wol­nych strzel­ców, żeby miał oko na samo­chody. Chodź, idziemy.

Inni dzien­ni­ka­rze też już zauwa­żyli karetki. Pyta­nia fru­wały w powie­trzu. Ekipa „Raportu” prze­sta­wiła wóz bli­żej kanału, żeby lepiej widzieć sta­dion. Zmar­z­nięty repor­ter przy­go­to­wy­wał wstawkę do wyda­nia, które miało pójść o szó­stej. W pobliżu nie było widać żad­nego funk­cjo­na­riu­sza. Annika prze­ka­zała jed­nemu z dzien­ni­ka­rzy instruk­cje i ruszyli.

Podej­ście było dłuż­sze i trud­niej­sze, niż się spo­dzie­wała. Stok był śli­ski, kamie­ni­sty. Poty­kali się w ciem­no­ściach, klęli. Hen­riks­son dźwi­gał duży sta­tyw. Nie musieli jed­nak poko­ny­wać żad­nych barie­rek i po chwili byli na miej­scu. Natknęli się na beto­nowy mur – wysoki na dwa metry.

– Nie wie­rzę wła­snym oczom – jęk­nął Hen­riks­son.

– No i dobrze. Wejdź mi na ramiona, to cię pod­niosę. A potem wdra­piesz się na znicz. Stam­tąd powi­nie­neś coś zoba­czyć.

Foto­graf patrzył na nią zdzi­wiony.

– Miał­bym sta­nąć na zni­czu olim­pij­skim?

– A dla­czego nie? Nie jest zapa­lony i nie jest ogro­dzony. Na pewno dasz radę się tam wdra­pać, to pew­nie nie­cały metr od muru. Skoro ma unieść cię­żar wiecz­nego ognia, to twój też wytrzyma. Wchodź!

Podała mu sta­tyw i torbę z apa­ra­tami, wszedł na meta­lową kon­struk­cję.

– Pełno tu małych dziu­rek! – krzyk­nął.

– To otwory na gaz. Widzisz try­bunę? – dopy­ty­wała się.

Wstał i spoj­rzał na płytę sta­dionu.

– Widzisz coś? – zawo­łała Annika z dołu.

– A niech to, tak! – Pod­niósł powoli apa­rat i zaczął robić zdję­cia.

– Co widzisz?

Nie spusz­cza­jąc wzroku z płyty, opu­ścił apa­rat.

– Oświe­tlili część try­buny. Jest tam jakieś dzie­sięć osób. Cho­dzą w kółko i zbie­rają coś do małych folio­wych tore­bek. Są też ratow­nicy. Też coś zbie­rają. Są bar­dzo dokładni.

Znów uniósł apa­rat. Annika poczuła, że jeżą jej się włosy na karku. Niech to szlag. Naprawdę jest aż tak źle? Hen­riks­son zaczął usta­wiać sta­tyw. Wypstry­kał trzy rolki, skoń­czył i ruszyli bie­giem na dół. Chwi­lami śli­zgali się po kamie­niach. Byli wzbu­rzeni i było im nie­do­brze. Co ratow­nicy medyczni mogli zbie­rać do folio­wych tore­bek? Resztki mate­ria­łów wybu­cho­wych? Wąt­pliwe.

Kilka minut przed szó­stą byli na dole. Zebrali się tam już pozo­stali dzien­ni­ka­rze. Nie­bie­skawe świa­tło kamer spra­wiało, że płatki śniegu skrzyły się w powie­trzu. Dzien­ni­ka­rze „Raportu” spraw­dzali połą­cze­nie, spra­woz­dawcy przy­pu­dro­wano twarz. Grupa poli­cjan­tów z sze­fem na czele zmie­rzała w ich stronę. Jeden z nich uniósł pla­sti­kową taśmę, ale nie poszedł dalej.

Dzien­ni­ka­rze stali, two­rząc zwarty mur. Zapa­dła cisza. Szef zmru­żył oczy w ostrym świe­tle. Spoj­rzał na kartkę, którą miał przed sobą, pod­niósł wzrok i zaczął mówić:

– O trze­ciej sie­dem­na­ście na Sta­dio­nie Vic­to­rii eks­plo­do­wał ładu­nek wybu­chowy. Nie wiemy, jakiego rodzaju mate­riału użyto. Wybuch poważ­nie naru­szył kon­struk­cję pół­noc­nej try­buny. Nie wia­domo, czy da się ją napra­wić.

Prze­rwał i znów spoj­rzał na kartkę. Apa­raty pstry­kały, bety pra­co­wały. Annika sta­nęła na skraju po lewej stro­nie, żeby móc słu­chać i jed­no­cze­śnie obser­wo­wać karetkę.

– Po wybu­chu na sta­dio­nie wybuchł pożar, obec­nie jest już pod kon­trolą.

Kolejna prze­rwa.

– W wyniku wybu­chu ranny został tak­sów­karz. Kawa­łek zbro­je­nia roz­bił szybę i wpadł do samo­chodu – cią­gnął funk­cjo­na­riusz. – Tak­sów­karz został prze­wie­ziony do Szpi­tala Połu­dnio­wego. Czuje się dobrze. W dzie­się­ciu miesz­ka­niach w domach po dru­giej stro­nie kanału z okien wyle­ciały szyby, część budyn­ków ma uszko­dzone fasady. Część z nich cią­gle jesz­cze jest w trak­cie budowy. Nie mamy infor­ma­cji o ewen­tu­al­nych ran­nych.

Kolejna prze­rwa. Funk­cjo­na­riusz wyglą­dał na zmę­czo­nego, mówił krót­kimi, ury­wa­nymi zda­niami.

– To był sabo­taż. Ładu­nek miał dużą moc. Poli­cja zabez­pie­cza ślady. Uży­jemy wszel­kich dostęp­nych środ­ków, żeby ująć sprawcę. To wszystko, co na obec­nym eta­pie mamy wam do prze­ka­za­nia. Dzię­kuję.

Odwró­cił się i zaczął cofać się za taśmę. Usły­szał pod­nie­sione głosy i krzyki i zatrzy­mał się.

– …jakiś podej­rzany…

– …jakieś ofiary…

– …ratow­nicy medyczni są na miej­scu?

– W tej chwili to wszystko – powtó­rzył funk­cjo­na­riusz i odszedł.

Szedł szyb­kim kro­kiem, ze spusz­czoną głową. Jego kole­dzy podą­żyli za nim. Dzien­ni­ka­rze się roz­pro­szyli. Repor­ter „Raportu” sta­nął w świe­tle reflek­to­rów, odczy­tał przy­go­to­wany tekst i oddał głos do stu­dia. Wszy­scy się­gnęli po komórki i dłu­go­pisy.

– No to nie­wiele się dowie­dzie­li­śmy – powie­dział Hen­riks­son.

– Pora ruszać – stwier­dziła Annika.

Zosta­wili jed­nego z wol­nych strzel­ców na miej­scu i zaczęli iść w stronę samo­chodu Hen­riks­sona.

– Prze­je­dziemy obok Vin­ter­tul­l­stor­get i poroz­ma­wiamy ze świad­kami – rzu­ciła Annika.

Posta­no­wili zacząć od tych, któ­rzy miesz­kali naj­bli­żej sta­dionu. Roz­ma­wiali z rodzi­nami z dziećmi, z eme­ry­tami, z alko­ho­li­kami i japi­szo­nami. Wszy­scy mówili o huku, który ich obu­dził. Na­dal nie mogli się z tego otrzą­snąć, byli w szoku.

– No, dosyć tego – stwier­dziła Annika za kwa­drans siódma. – Musimy to wszystko jesz­cze upo­rząd­ko­wać.

W mil­cze­niu ruszyli do redak­cji. Annika ukła­dała w gło­wie frag­menty rela­cji i pod­pisy do zdjęć, Hen­riks­son prze­glą­dał w pamięci nega­tywy, porząd­ko­wał je, odrzu­cał nie­które, inne wywo­ły­wał, naświe­tlał filmy.

Śnieg sypał, tem­pe­ra­tura zde­cy­do­wa­nie się pod­nio­sła, nawierzch­nia była nie­bez­piecz­nie śli­ska. Na Essin­ge­le­den zde­rzyły się cztery samo­chody. Hen­riks­son zatrzy­mał się i pstryk­nął zdję­cie.

Tuż przed siódmą dotarli do redak­cji. Wszy­scy byli sku­pieni, pra­co­wali w napię­ciu.

Jans­son był na miej­scu. W week­endy szef noc­nej zmiany odpo­wia­dał także za wyda­nia pod­miej­skie. Zwy­kle w soboty wymie­niano po pro­stu jakiś poje­dyn­czy arty­kuł, ale w razie potrzeby zespół zawsze musiał być gotowy do prze­re­da­go­wa­nia cało­ści. Tak jak teraz.

– Wie­cie już coś? – spy­tał i pod­niósł się z krze­sła.

– Na try­bu­nach na pewno jest trup. Nie­stety mogę się zało­żyć, że w kawał­kach. Za pół godziny będę wie­działa na pewno.

Jans­son stał i koły­sał się na pię­tach.

– Za pół godziny? Wcze­śniej się nie da?

Spoj­rzała na niego przez ramię i zaczęła zdej­mo­wać płaszcz. Wzięła wyda­nie pod­miej­skie i poszła do swo­jego pokoju.

– W porządku – mruk­nął Jans­son pod nosem i wró­cił na krze­sło.

Annika naj­pierw zabrała się za arty­kuł o tym, co się stało. Po pro­stu uzu­peł­niła notatkę z noc­nego wyda­nia, dodała kilka wypo­wie­dzi oko­licz­nych miesz­kań­ców i infor­ma­cję, że ogień jest już pod kon­trolą. Następ­nie prze­szła do wła­snych wra­żeń. Typowy arty­kuł z cyklu: byłam tam. Uzu­peł­niła swoje wcze­śniej­sze notatki: napi­sała o tym, co sły­szała na miej­scu, podała kilka szcze­gó­łów. Dwie minuty przed wpół do ósmej zadzwo­niła do infor­ma­tora.

– Nic jesz­cze nie mogę ci powie­dzieć – usły­szała.

– Wiem. Dla­tego to ja będę mówić, a ty będziesz albo mil­czał, albo zaprze­czał…

– Tym razem nie mogę – prze­rwał jej.

Szlag. Zaczerp­nęła powie­trza i posta­no­wiła przy­stą­pić do ataku.

– Naj­pierw mnie wysłu­chaj. Wydaje mi się, że sytu­acja przed­sta­wia się nastę­pu­jąco: dzi­siaj w nocy na sta­dio­nie olim­pij­skim zgi­nął czło­wiek. Pod try­bu­nami leżą poroz­rzu­cane strzępy jego ciała. Wła­śnie je zbie­ra­cie. To robota kogoś z pra­cow­ni­ków, bo wszyst­kie urzą­dze­nia alar­mowe były wyłą­czone. A w takim obiek­cie muszą ich być setki: alarmy antyw­ła­ma­niowe, poża­rowe, czuj­niki uru­cha­miane ruchem, wszystko było wyłą­czone. Żadne drzwi nie były wyła­mane. Ten, kto tam wszedł, posłu­żył się klu­czem, znał kody do alar­mów i je wyłą­czył. Zro­biła to albo ofiara, albo sprawca. Wła­śnie pró­bu­je­cie usta­lić kto.

Zamil­kła i wstrzy­mała oddech.

– Nie wolno ci tego napi­sać – ode­zwał się poli­cjant.

Wypu­ściła powie­trze, szybko, gwał­tow­nie.

– Czego?

– Że zro­bił to ktoś z pra­cow­ni­ków. Na razie chcemy zacho­wać to w tajem­nicy. Alarmy były sprawne, ale zostały odłą­czone. Ktoś zgi­nął, to prawda. Jesz­cze nie wiemy kto.

Sły­chać było, że jest wykoń­czony.

– Kiedy będzie­cie wie­dzieć?

– Nie mam poję­cia. Trudno będzie ziden­ty­fi­ko­wać ofiarę wzro­kowo, że tak to okre­ślę. Cho­ciaż oczy­wi­ście mamy i inne ślady. Nic wię­cej nie mogę ci powie­dzieć.

– Męż­czy­zna czy kobieta?

Zawa­hał się.

– Nie teraz – powie­dział i roz­łą­czył się.

Annika pobie­gła do Jans­sona.

– Zgon został potwier­dzony, ale poli­cja nie wie, kim jest ofiara.

– Sie­ka­nina? – spy­tał Jans­son.

Prze­łknęła ślinę i ski­nęła głową.

Helena Starke obu­dziła się z nie­praw­do­po­dob­nym kacem. Dopóki leżała w łóżku, było jesz­cze nie­źle, ale jak tylko wstała, żeby przy­nieść szklankę wody, zwy­mio­to­wała na chod­nik w holu. Stała chwilę na czwo­ra­kach, z tru­dem łapiąc powie­trze, potem pod­nio­sła się i na chwiej­nych nogach ruszyła do łazienki. Napeł­niła wodą szklankę do płu­ka­nia zębów i zaczęła łap­czy­wie pić. Boże drogi, już ni­gdy się tak nie upije. Pod­nio­sła głowę i mię­dzy pla­mami po paście do zębów na lustrze zoba­czyła swoje prze­krwione oczy. Naprawdę ni­gdy się nie nauczy? Otwo­rzyła szafkę, wyjęła bli­ster pano­dilu i wyci­snęła dwie tabletki. Prze­łknęła je, popi­ja­jąc dużą ilo­ścią wody. Modliła się w duchu, żeby nie zwy­mio­to­wać.

Lekko się zata­cza­jąc, doszła do kuchni i usia­dła przy stole. Sie­dze­nie pod jej nagimi udami było zimne, poczuła lekki ból w pod­brzu­szu. Ile wła­ści­wie wypiła? Butelka po koniaku stała na bla­cie, była pusta. Przy­ło­żyła poli­czek do blatu, pró­bo­wała przy­wo­łać wspo­mnie­nia z poprzed­niego wie­czoru. Knajpa, muzyka, twa­rze, wszystko zle­wało się w jedno. Boże drogi, nie była nawet w sta­nie przy­po­mnieć sobie, jak dotarła do domu! Była z nią Chri­stina, a może nie? Wra­cały razem, tak?

Jęk­nęła, wstała, napeł­niła dzba­nek wodą i zanio­sła do sypialni. Prze­cho­dząc przez hol, zwi­nęła chod­nik i wrzu­ciła go do sto­ją­cego w gar­de­ro­bie kosza z brud­nymi rze­czami. Poczuła odór wymio­cin i znów zro­biło jej się nie­do­brze.

Na sto­ją­cym przy łóżku budziku z radiem była za pięć dzie­wiąta. Jęk­nęła. Im była star­sza, tym wcze­śniej się budziła, szcze­gól­nie jeśli poprzed­niego dnia za dużo wypiła. Kie­dyś potra­fiła prze­spać cały dzień. Ale to było kie­dyś. Teraz budziła się wcze­śnie, czuła się fatal­nie, a potem leżała cały dzień w łóżku i się pociła. Zda­rzały się krót­kie chwile, kiedy odpły­wała, ale zasnąć nie była w sta­nie. Z tru­dem się­gnęła po wodę, wypiła łyk pro­sto z dzbanka. Oparła poduszki o wez­gło­wie i uło­żyła się wygod­niej. Nagle zauwa­żyła, że ubra­nie, które miała na sobie poprzed­niego dnia, leży sta­ran­nie zło­żone na komo­dzie pod oknem, i prze­szył ją dreszcz. Kto, do dia­bła, mógł je tak zło­żyć? Pew­nie zro­biła to sama. To było naj­gor­sze: kiedy piła, nic potem nie pamię­tała. Cho­dziła jak zombi, robiła mnó­stwo naj­róż­niej­szych rze­czy i w ogóle nie zda­wała sobie z tego sprawy. Wzdry­gnęła się i włą­czyła radio. Cze­ka­jąc, aż pano­dil zacznie dzia­łać, rów­nie dobrze mogła wysłu­chać „Echa”.

Pierw­sza wia­do­mość spra­wiła, że znów zwy­mio­to­wała. Teraz już wie­działa na pewno, że ten dzień na pewno nie będzie spo­kojny.

Spu­ściła w wuce­cie wodę z wymio­ci­nami, pod­nio­sła słu­chawkę i zadzwo­niła do Chri­stiny.

Agen­cja Infor­ma­cyjna TT powtó­rzyła to, o czym napi­sała Annika o dzie­wią­tej trzy­dzie­ści cztery. A więc „Kvällspressen” pierw­sza podała wia­do­mość o śmier­tel­nej ofie­rze wybu­chu na sta­dio­nie olim­pij­skim. Nagłówki krzy­czały:

W WYNIKU WYBU­CHU NA STA­DIO­NIE OLIM­PIJ­SKIM ZGI­NĘŁA JEDNA OSOBA

i

ZAMA­CHO­WIEC ŚCI­GANY ZA MOR­DER­STWO

To ostat­nie nie było do końca pewne, ale Jans­son się uparł, żeby tak napi­sali. Śro­dek wypeł­niało zdję­cie Hen­riks­sona, zro­bione z pod­stawy zni­cza, nie­zwy­kle suge­stywne: oświe­tlony krąg nieco poni­żej leja, pochy­leni męż­czyźni i tań­czące w powie­trzu płatki śniegu. Robiło wra­że­nie, ale nie było maka­bryczne. Żad­nej krwi, żad­nych zwłok, jedy­nie świa­do­mość tego, co robią widoczni na nim ludzie. Już zdą­żyli je sprze­dać Reu­ter­sowi. W „Rapor­cie” o dzie­sią­tej też cyto­wano „Kvällspressen”, pod­czas gdy „Echo” uznało, że to ich wła­sny news.

Kiedy wyda­nie miej­skie poszło do druku, repor­te­rzy śled­czy i sze­fo­wie działu wia­do­mo­ści zebrali się w gabi­ne­cie Anniki. W rogu pię­trzyły się kar­tony z segre­ga­to­rami i sta­rymi wycin­kami pra­so­wymi. Kanapę odzie­dzi­czyła po poprzed­nim loka­to­rze, ale biurko było nowe. Dostała pokój dwa mie­siące wcze­śniej, kiedy została sze­fową redak­cji kry­mi­nal­nej.

– Jest kilka kwe­stii, któ­rym musimy się przyj­rzeć. No i trzeba też roz­dzie­lić zada­nia – zaczęła.

Poło­żyła nogi na biurku. Kiedy numer poszedł do druku, nagle dopa­dło ją zmę­cze­nie, jakby ktoś tra­fił ją cegłą w tył głowy. Musi się sku­pić. Odchy­liła się na krze­śle i się­gnęła po kubek z kawą.

– Mamy pięć punk­tów. Pierw­szy: kim jest trup z try­bun. To główny temat jutrzej­szego wyda­nia, zde­cy­do­wa­nie roz­wo­jowy. Drugi: poszu­ki­wa­nie mor­dercy. Trzeci: kon­tekst olim­pij­ski. Czwarty: jak mogło do tego dojść. I piąty: tak­sów­karz. Nikt z nim jesz­cze nie roz­ma­wiał. Może coś widział, coś sły­szał?

Pod­nio­sła głowę i spoj­rzała na zebra­nych w pokoju ludzi. Pró­bo­wała się zorien­to­wać, co myślą. Jans­son przy­sy­piał. Wkrótce miał skoń­czyć zmianę i wró­cić do domu. Szef działu wia­do­mo­ści, Ingvar Johans­son, patrzył na nią pustym wzro­kiem. Repor­ter Nils Lan­geby jak zwy­kle nie był w sta­nie ukryć wro­go­ści. Miał pięć­dzie­siąt trzy lata i był naj­star­szy w redak­cji kry­mi­nal­nej. Drugi repor­ter, Patrik Nils­son, słu­chał jej w abso­lut­nym sku­pie­niu. Widać było, że jest pod wra­że­niem. Trze­cia z zespołu repor­terów, Berit Ham­rin, ze spo­ko­jem wsłu­chi­wała się w jej słowa.

Bra­ko­wało tylko Evy-Britt Qvist, która peł­niła dwie funk­cje: rese­ar­chera i sekre­ta­rza redak­cji.

– Cho­ler­nie mi się nie podoba nasze podej­ście do sprawy – oświad­czył Nils.

Annika wes­tchnęła. Znów się zaczyna.

– A co według cie­bie powin­ni­śmy zro­bić?

– Za dużo miej­sca poświę­camy tego rodzaju spek­ta­ku­lar­nym aktom prze­mocy. A co z ochroną śro­do­wi­ska? O tym ni­gdy nie piszemy. No i jest jesz­cze prze­stęp­czość szkolna.

– To prawda, powin­ni­śmy poświę­cić wię­cej uwagi takim zagad­nie­niom…

– Jasne, że powin­ni­śmy! A zamiast tego nurzamy się w jakimś cho­ler­nym bagnie, ronimy łzy nad roz­hi­ste­ry­zo­wa­nymi babami, bom­bami i woj­nami gan­gów moto­cy­klo­wych.

Annika wzięła głę­boki oddech i poli­czyła do trzech. Dopiero wtedy odpo­wie­działa:

– Pod­ją­łeś ważny temat, Nils, ale mam wra­że­nie, że nie jest to naj­lep­szy moment, żeby o tym…

– Dla­czego nie? Myślisz, że nie potra­fię sam zde­cy­do­wać, jakie tematy poru­szyć, a jakich nie?

Uniósł się na krze­śle.

– Ochrona śro­do­wi­ska i szkoły to twoja spe­cjal­ność – powie­działa Annika spo­koj­nie. – Pra­cu­jesz nad tym na co dzień. Uwa­żasz, że nie­po­trzeb­nie zaj­mu­jemy ci czas, dzwo­niąc do cie­bie w takiej sytu­acji?

– Tak wła­śnie uwa­żam – zagrzmiał.

Annika przy­glą­dała mu się. Był wście­kły. Jak, do dia­bła, miała sobie z nim pora­dzić? Gdyby do niego nie zadzwo­niła, na pewno byłby zły, że nie został wezwany i nie może pisać o zama­chowcu. Była pewna, że jeśli teraz wyzna­czy mu jakieś zada­nie, naj­pierw odmówi, a potem wszystko zawali. Jeśli nato­miast każe mu zostać w redak­cji na dyżu­rze, zapewne uzna, że ska­zała go na zamra­żarkę.

Wszedł redak­tor naczelny Anders Schy­man i prze­rwał jej roz­my­śla­nia. Wszy­scy, łącz­nie z Anniką, przy­wi­tali się z nim i popra­wili na krze­słach i w fote­lach.

– Gra­tu­luję, Annika! A tobie, Jans­son, dzię­kuję za świetną robotę – powie­dział. – Pobi­li­śmy wszyst­kich. Słowo honoru! A zdję­cie na roz­kła­dówce jest fan­ta­styczne! Nikt takiego nie ma. Jak wam się to udało, Annika? – spy­tał, sia­da­jąc na jed­nym z kar­to­nów w rogu.

Annika opo­wie­działa histo­rię zdję­cia. Wszy­scy byli zachwy­ceni. Kolejna aneg­dotka, którą potem będzie się opo­wia­dać na spo­tka­niach w Klu­bie Prasy.

– Co dalej?

Annika opu­ściła stopy na pod­łogę, nachy­liła się nad biur­kiem i zaczęła odha­czać kolejne punkty na liście.

– Patrik zaj­mie się polo­wa­niem na mor­dercę – powie­działa. – Zbierz dowody tech­niczne, skon­tak­tuj się z sze­fem poli­cji i ze śled­czymi – zwró­ciła się do repor­tera. – Po połu­dniu ma się odbyć kon­fe­ren­cja pra­sowa. Dowiedz się o któ­rej, a wcze­śniej załatw zdję­cia. Powin­ni­śmy tam pójść wszy­scy.

Patrik ski­nął głową.

– Berit zosta­wiam ofiarę. Dowiedz się, kto to jest i dla­czego zgi­nął. No i jesz­cze nasz stary olim­pij­ski zama­cho­wiec. Tiger. Tak go wtedy nazwano. Na pewno jest wśród podej­rza­nych, nawet jeśli jego bombki to nic w porów­na­niu z tym, co się teraz stało. Trzeba spraw­dzić, co robi i gdzie był w nocy. Spró­buję go zła­pać. Robi­łam z nim wtedy wywiad. Nils może się zająć kwe­stią bez­pie­czeń­stwa w związku z igrzy­skami. Jak to moż­liwe, że coś takiego ma miej­sce sie­dem mie­sięcy przed olim­piadą? Jaki jest stan zabez­pie­cze­nia obiektu?

– To mało istotna kwe­stia – wszedł jej w słowo Lan­geby.

– Naprawdę? Jestem innego zda­nia – stwier­dził Schy­man. – Uwa­żam, że to wręcz jedna z naj­waż­niej­szych, naj­bar­dziej pod­sta­wo­wych kwe­stii. Drą­żąc sprawę, poka­zu­jemy to zda­rze­nie nie tylko w kon­tek­ście spo­łecz­nym, ale i glo­bal­nym. Jak taki zamach wpływa na sport w ogóle? To jeden z naj­waż­niej­szych tema­tów dnia, Nils.

Lan­geby nie bar­dzo wie­dział, jak zare­ago­wać. Czy ma się czuć wyróż­niony tym, że powie­rzono mu tak ważne zada­nie, czy ura­żony, bo zwró­cono mu uwagę? Jak zwy­kle wybrał to, co było dla niego naj­bar­dziej pochlebne. Wypro­sto­wał się.

– Jasne, wszystko zależy od tego, jak się to zrobi – stwier­dził.

Annika spoj­rzała na Schy­mana z wdzięcz­no­ścią.

– Może nocna zmiana zaj­mie się komen­ta­rzem w związku z olim­piadą? I tak­sów­ka­rzem?

Johans­son ski­nął głową.

– Nasz zespół wła­śnie wie­zie tak­sów­ka­rza do hotelu, do cen­trum. Facet mieszka w kawa­lerce w Bagar­mos­sen, ale tam każdy go znaj­dzie. Ukry­jemy go do jutra w hotelu Royal Viking. Janet Ull­berg spró­buje dopaść Chri­stinę Fur­hage, jej zdję­cie na tle leja po bom­bie byłoby strza­łem w dzie­siątkę. Zwer­bo­wa­li­śmy stu­den­tów dzien­ni­kar­stwa do odbie­ra­nia tele­fo­nów w ramach ankiety tele­fo­nicz­nej „zadzwoń i podziel się opi­nią”…

– Na jaki temat? – prze­rwał mu Schy­man, się­ga­jąc po gazetę.

– Czy mamy się wyco­fać z orga­ni­za­cji igrzysk olim­pij­skich. Zadzwoń dzi­siaj mię­dzy sie­dem­na­stą a dzie­więt­na­stą. Wydaje się oczy­wi­ste, że to sprawka Tigera albo jakiejś grupy, która nie chce, żeby Szwe­cja była gospo­da­rzem igrzysk.

Annika nie była tego pewna.

– Na pewno należy o tym wspo­mnieć, ale nie jestem prze­ko­nana, czy rze­czy­wi­ście tak jest.

– Tak? – zdzi­wił się Johans­son. – Moim zda­niem nie powin­ni­śmy się od tego odci­nać. Głów­nym tema­tem jutrzej­szego wyda­nia będzie oczy­wi­ście ofiara, ale wątek ataku ter­ro­ry­stycz­nego też poru­szymy.

– Nie for­sujmy teo­rii sabo­tażu – prze­strze­gła Annika, prze­kli­na­jąc w duchu, że obie­cała nie wspo­mi­nać o tym, że sprawcą mógł być ktoś z pra­cow­ni­ków. – Dopóki nie wiemy, kim jest ofiara, nie możemy spe­ku­lo­wać, prze­ciwko komu czy czemu był skie­ro­wany zamach.

– Oczy­wi­ście, że możemy – zapro­te­sto­wał Johans­son. – Popro­simy poli­cję o komen­tarz, cho­ciaż w tej sytu­acji pew­nie nie będą w sta­nie ani nic potwier­dzić, ani zde­men­to­wać.

Schy­man posta­no­wił zabrać głos:

– Nie roz­strzy­gajmy o niczym. Bądźmy otwarci na wszyst­kie moż­li­wo­ści i pra­cujmy dalej. Temat dnia wybie­rzemy potem. Coś jesz­cze?

– Nie, na razie za mało wiemy. Kiedy ofiara zosta­nie ziden­ty­fi­ko­wana, będziemy mogli spró­bo­wać się skon­tak­to­wać z rodziną.

– Pamię­taj­cie, że trzeba to zro­bić z wyczu­ciem – pod­kre­ślił Schy­man. – Nie chciał­bym, żeby nam zarzu­cono, że naru­szamy czy­jąś pry­wat­ność.

Annika się uśmiech­nęła.

– Sama się tym zajmę.

Kiedy zebra­nie dobie­gło końca, zadzwo­niła do domu. Ode­brał Kalle, jej pię­cio­letni synek.

– Cześć, jak się czu­jesz? – spy­tała.

– Dobrze. Idziemy do McDo­nalda, a Ellen wylała sok poma­rań­czowy na 101 dal­ma­tyń­czy­ków. Jest głu­pia, bo teraz nie będziemy mogli go oglą­dać…

Zamilkł, sły­szała tylko jego szloch.

– To rze­czy­wi­ście przy­kre. Ale jak to się stało? Dla­czego kaseta leżała na stole w kuchni?

– Nie leżała na stole w kuchni, tylko na pod­ło­dze w pokoju. Ellen kop­nęła szklankę, kiedy szła zro­bić siu­siu.

– Posta­wi­łeś szklankę na pod­ło­dze? Tyle razy mówi­łam, że nie wolno zabie­rać śnia­da­nia do pokoju i jeść przed tele­wi­zo­rem!

Czuła, jak nara­sta w niej złość. Wystar­czyło, że wyszła z domu, a natych­miast coś się działo. Wszyst­kie zasady prze­sta­wały obo­wią­zy­wać.

– To nie moja wina – pła­kał Kalle. – To wszystko przez Ellen! To ona znisz­czyła film.

Roz­pła­kał się na dobre. Puścił słu­chawkę i gdzieś pobiegł.

– Kalle! Halo! Kalle!

Cho­lera, że też zawsze koń­czyło się tak samo. A prze­cież zadzwo­niła, żeby poroz­ma­wiać chwilę z dziećmi i zagłu­szyć wyrzuty sumie­nia. Usły­szała, jak Tho­mas pod­cho­dzi do tele­fonu i bie­rze słu­chawkę.

– Co mu powie­dzia­łaś?

Wes­tchnęła i poczuła, że zaraz roz­boli ją głowa.

– Dla­czego jedli śnia­da­nie przed tele­wi­zo­rem?

– Nie jedli – powie­dział Tho­mas. Sta­rał się zacho­wać spo­kój. – Pozwo­li­łem Kal­lemu wziąć do pokoju szklankę z sokiem. Co, zwa­żyw­szy na kon­se­kwen­cje, rze­czy­wi­ście nie było naj­lep­szym pomy­słem, ale prze­ku­pię ich obia­dem w McDo­nal­dzie, a potem kupimy nowy film. Bez cie­bie też jakoś sobie pora­dzimy. Skup się na swo­ich arty­ku­łach. Jak ci idzie?

Prze­łknęła ślinę.

– Wyjąt­kowo paskudna sprawa. Mor­der­stwo, samo­bój­stwo, a może po pro­stu wypa­dek. Nic jesz­cze nie wiemy.

– Tak, sły­sza­łem. Pew­nie wró­cisz późno?

– To dopiero począ­tek.

– Kocham cię.

Dziwne, ale poczuła, że ma łzy w oczach.

– Ja cie­bie też – wyszep­tała.

Jej infor­ma­tor pra­co­wał całą noc i zdą­żył już pójść do domu, więc musiała sko­rzy­stać ze zwy­kłych źró­deł. Do połu­dnia nie wyda­rzyło się wła­ści­wie nic wię­cej. Na­dal nie ziden­ty­fi­ko­wano ofiary, ale udało się uga­sić pożar. Na sta­dio­nie pra­co­wali tech­nicy.

Posta­no­wiła poje­chać tam jesz­cze raz, z innym foto­gra­fem, mło­dym sta­ży­stą Ulfem Ols­so­nem.

– Chyba jestem nie­wła­ści­wie ubrany – stwier­dził Ulf, kiedy zjeż­dżali windą do garażu.

Annika spoj­rzała na niego zdzi­wiona.

– Co masz na myśli?

Miał na sobie ciem­no­szary weł­niany płaszcz, pół­buty i gar­ni­tur.

– Mia­łem foto­gra­fo­wać tłum w teatrze, w Dra­ma­ten. Ktoś powi­nien mnie uprze­dzić, że jedziemy na miej­sce zbrodni. Musie­li­ście o tym wie­dzieć już od kilku godzin.

Spoj­rzał na nią wyzy­wa­jąco i nagle w jej gło­wie nastą­piło zwar­cie. Zmę­cze­nie zro­biło swoje.

– Nie mów mi, co powin­nam, a czego nie powin­nam robić! – krzyk­nęła. – Jesteś foto­gra­fem, musisz być przy­go­to­wany na wszystko, od wypad­ków dro­go­wych po galę w teatrze. A jeśli nie chcesz foto­gra­fo­wać jatki w gar­ni­tu­rze od Arma­niego, to noś ze sobą kom­bi­ne­zon, do dia­bła!

Kop­nęła drzwi i weszli do garażu. Ama­to­rzy, niech ich szlag!

– Nie podoba mi się ton, jakim do mnie mówisz – powie­dział foto­graf pod­nie­sio­nym gło­sem.

Wybuch­nęła. Odwró­ciła się do niego.

– Jesteś strasz­nie deli­katny – wysy­czała. – Poza tym chyba nic nie stoi na prze­szko­dzie, żebyś się sam zorien­to­wał, co się dzieje w redak­cji. Ocze­ku­jesz, że ja albo ktoś inny będziemy cię infor­mo­wać, jak masz się ubrać?

Chło­pak prze­łknął ślinę i zaci­snął pię­ści.

– Uwa­żam, że jesteś bar­dzo nie­spra­wie­dliwa – wymam­ro­tał.

– Na litość boską, prze­stań maru­dzić. Sia­daj za kie­row­nicą i jedź. A może ja mam to zro­bić?

Zwy­kle kiedy wyjeż­dżali w teren, pro­wa­dził foto­graf, także wtedy, kiedy korzy­stali z samo­chodu redak­cji. W wielu gaze­tach samo­chody redak­cji były z zasady służ­bo­wymi samo­cho­dami foto­grafów. Nie­ustanne kłót­nie o roz­li­cza­nie prze­jaz­dów spra­wiły, że redak­cja „Kvällspressen” odstą­piła od takiego roz­wią­za­nia.

Annika usia­dła za kie­row­nicą i ruszyła Essin­ge­le­den w stronę Ham­mar­by­ham­nen. Atmos­fera była gęsta. Posta­no­wiła poje­chać inną drogą: skrę­ciła w Ham­marby Fabriksväg, ale nie­wiele im to dało. Całe mia­steczko olim­pij­skie było ogro­dzone. Poiry­to­wana zauwa­żyła, że foto­graf naj­wy­raź­niej ode­tchnął z ulgą, że nie pobru­dzi sobie butów.

– Musimy mieć zdję­cie try­buny w dzien­nym świe­tle – powie­działa, zawra­ca­jąc przed pla­sti­kową taśmą przy Lumavägen. – Jedna ze sta­cji tele­wi­zyj­nych ma tu sie­dzibę. Mam tam zna­jomą, więc jeśli będziemy mieli szczę­ście, może ktoś nas wpu­ści na dach.

Się­gnęła po komórkę i wybrała numer kole­żanki, Anne Snap­phane, pro­du­centki talk show dla kobiet w tele­wi­zji kablo­wej.

– Wła­śnie coś reda­guję – wark­nęła Anne. – Kto mówi?

Pięć minut póź­niej stali na dachu daw­nej fabryki lamp w połu­dnio­wej czę­ści Ham­mar­by­ham­nen. Widok na znisz­czony sta­dion był nie­sa­mo­wity. Ols­son nało­żył tele­obiek­tyw i wypstry­kał cały film. Powinno star­czyć.

W dro­dze powrot­nej oboje mil­czeli.

– O dru­giej zaczyna się kon­fe­ren­cja pra­sowa! – krzyk­nął Patrik, jak tylko weszła do redak­cji. – Zdję­cia cze­kają.

Poma­chała mu w odpo­wie­dzi i weszła do swo­jego pokoju. Powie­siła płaszcz na wie­szaku, rzu­ciła torbę na biurko, wymie­niła bate­rię w komórce, starą pod­łą­czyła do łado­warki.

Awan­tura z foto­gra­fem wyczer­pała ją. Była z sie­bie nie­za­do­wo­lona. Dla­czego zare­ago­wała tak gwał­tow­nie? Dla­czego tak oso­bi­ście potrak­to­wała jego uwagi? Zawa­hała się i wybrała numer szefa.

– Oczy­wi­ście, że mam dla cie­bie czas – usły­szała w słu­chawce głos Schy­mana.

Prze­szła przez otwarte biuro do znaj­du­ją­cego się w rogu pokoju szefa. W redak­cji nie działo się pra­wie nic. Ingvar Johans­son sie­dział ze słu­chaw­kami na uszach i jadł sałatkę z tuń­czyka. Pelle Oscars­son kli­kał od nie­chce­nia w Pho­to­shopa, jeden z redak­to­rów roz­pla­no­wy­wał w kom­pu­te­rze strony jutrzej­szego wyda­nia.

Zamknęła za sobą drzwi i w tym momen­cie z radia dobiegł sygnał połu­dnio­wego wyda­nia „Echa”. Pro­wa­dzący obsta­wał przy teo­rii sabo­tażu. Twier­dził, że poli­cja poszu­kuje sza­leńca, który nie­na­wi­dzi igrzysk olim­pij­skich. Nic wię­cej nie mieli.

– Cał­ko­wi­cie błędne zało­że­nie – powie­działa Annika. – Poli­cja podej­rzewa, że sprawcą jest ktoś z pra­cow­ni­ków.

Schy­man aż zagwiz­dał.

– Jak to?

– Nie ma śla­dów wła­ma­nia, a wszyst­kie alarmy były odłą­czone. Albo zro­biła to ofiara, albo zama­cho­wiec. I jedno, i dru­gie ozna­cza, że mamy do czy­nie­nia z kimś z pra­cow­ni­ków.

– Nie­ko­niecz­nie, alarmy mogły być nie­sprawne.

– Nie, były sprawne, zostały odłą­czone.

– Może ktoś zapo­mniał je włą­czyć – upie­rał się Schy­man.

Poki­wała głową i zaczęła się zasta­na­wiać. Rze­czy­wi­ście, tak też mogło być.

Usie­dli na wygod­nych kana­pach sto­ją­cych pod ścianą. Oboje jed­nym uchem słu­chali radia. Annika spoj­rzała na budy­nek amba­sady rosyj­skiej. Dzień odcho­dził, zanim naprawdę zdą­żył nadejść. W sza­rej mżawce okna spra­wiały wra­że­nie brud­nych. Zauwa­żyła, że ktoś się w końcu zli­to­wał i wsta­wił do gabi­netu doniczki z czer­wo­nymi gwiaz­dami betle­jem­skimi i dwa adwen­towe świecz­niki.

– Huk­nę­łam dzi­siaj na Ols­sona – zaczęła.

Schy­man mil­czał, cze­kał na dal­szy ciąg.

– Skar­żył się, że nie jest wła­ści­wie ubrany, żeby jechać do Ham­mar­by­ham­nen. Uznał, że to moja wina. Że powin­nam go uprze­dzić, dokąd jedziemy.

Zamil­kła. Schy­man przy­glą­dał się jej chwilę.

– Nie ty wybie­rasz sobie foto­grafa. O tym decy­duje szef działu zdję­cio­wego. Poza tym i repor­te­rzy, i foto­gra­fo­wie powinni być ubrani tak, żeby mogli pra­co­wać w każ­dych warun­kach i o każ­dej porze. Na tym polega ich praca.

– Rzu­ci­łam kilka ostrych słów – przy­znała się.

– To nie było zbyt roz­sądne. Na twoim miej­scu prze­pro­sił­bym go za język, a przy oka­zji udzie­lił kilku rad na temat stroju. Poza tym uwa­żaj na to, co piszemy o sabo­tażu, żeby­śmy nie wpa­dli w pułapkę. Może się oka­zać, że to fał­szywy trop.

Wstał, dając jej w ten spo­sób znak, że skoń­czyli.

Poczuła ulgę: szef poparł jej wer­sję wyda­rzeń, no i zdo­była się na to, żeby powie­dzieć mu, że się wście­kła. To prawda, że w redak­cji cią­gle ktoś się na kogoś wście­kał, ale ona była kobietą – od nie­dawna na kie­row­ni­czym sta­no­wi­sku. Wie­działa, że będzie pod obstrza­łem i że musi się do tego przy­zwy­czaić.

Poszła pro­sto do pokoju foto­gra­fów. Po dro­dze wzięła dużą torbę z logo gazety. Ulf Ols­son był sam, sie­dział i prze­glą­dał jakieś ele­ganc­kie pismo dla męż­czyzn.

– Prze­pra­szam, że na cie­bie nakrzy­cza­łam – zaczęła. – Pro­szę, to torba, do któ­rej możesz wło­żyć zimowe ubra­nia: dłu­gie kale­sony, zimowe buty, czapkę i ręka­wice. Wstaw ją do swo­jej szafki albo włóż do bagaż­nika.

Spoj­rzał na nią skwa­szony.

– Powin­naś była mnie uprze­dzić, że…

– O tym powi­nie­neś poroz­ma­wiać ze swoim sze­fem albo z redak­to­rem naczel­nym. Wywo­ła­łeś zdję­cia?

– Nie, ja…

– To zrób to.

Wyszła, czu­jąc na ple­cach jego wzrok. W dro­dze do swo­jego pokoju uświa­do­miła sobie, że cały dzień nic nie jadła, nawet śnia­da­nia. Poszła do sto­łówki, kupiła kanapkę z klop­si­kami i colę light.

Wia­do­mość o wybu­chu na sta­dio­nie olim­pij­skim obie­gła już świat. Wszyst­kie duże sta­cje tele­wi­zyjne i zagra­niczne gazety wysłały przed­sta­wi­cieli na kon­fe­ren­cję pra­sową, która miała się odbyć o czter­na­stej w komen­dzie poli­cji. Zja­wili się dzien­ni­ka­rze CNN, Sky News, BBC, tele­wi­zji skan­dy­naw­skich, kore­spon­denci „Le Monde”, „Euro­pean”, „Timesa”, „Die Zeit” i wielu innych. Wozy trans­mi­syjne blo­ko­wały nie­mal cały pod­jazd.

Annika przy­szła w towa­rzy­stwie czte­rech współ­pra­cow­ni­ków: dwojga repor­te­rów, Berit i Patrika, i dwóch foto­gra­fów. Sala była wypeł­niona ludźmi i sprzę­tem. Annika i towa­rzy­szący jej repor­te­rzy usie­dli na krze­słach przy wyj­ściu, foto­gra­fo­wie pró­bo­wali się prze­pchnąć jak naj­bli­żej podium. Ludzie z tele­wi­zji jak zwy­kle usta­wili się tuż przed nim i zasła­niali widok pozo­sta­łym. Wszy­scy poty­kali się o ich kilo­me­trowe kable, które wiły się po całej pod­ło­dze. Było oczy­wi­ste, że to redak­to­rzy z tele­wi­zji pierwsi będą zada­wać pyta­nia. Reflek­tory oświe­tlały całą salę, więk­szość była skie­ro­wana na pro­wi­zo­ryczną scenę, z któ­rej poli­cjanci wkrótce mieli prze­mó­wić do ludu. Wiele sta­cji nada­wało na żywo, mię­dzy innymi CNN, SKY i szwedzki „Raport”. Dzien­ni­ka­rze ćwi­czyli swoje kwe­stie, coś noto­wali, foto­gra­fo­wie zakła­dali filmy, repor­te­rzy radiowi spraw­dzali magne­to­fony: raz, dwa, raz, dwa. Panu­jący w sali gwar przy­po­mi­nał szum wodo­spadu. Już było potwor­nie gorąco. Annika jęk­nęła i rzu­ciła płaszcz na pod­łogę.

W końcu w bocz­nych drzwiach obok pode­stu sta­nęli poli­cjanci. Głosy zamarły, zastą­pił je trzask apa­ra­tów. Na podium weszło czte­rech męż­czyzn: rzecz­nik pra­sowy sztok­holm­skiej poli­cji, pro­ku­ra­tor rejo­nowy Kjell Lindström, śled­czy z wydziału kry­mi­nal­nego, któ­rego nazwi­ska Annika nie mogła sobie przy­po­mnieć, i Evert Daniels­son z sekre­ta­riatu komi­tetu orga­ni­za­cyj­nego igrzysk. Powoli zaj­mo­wali miej­sca za sto­łem, każdy z nich się­gnął po obo­wiąz­kową szklankę wody mine­ral­nej.

Zaczął rzecz­nik pra­sowy poli­cji. Przy­to­czył znane już powszech­nie fakty: doszło do wybu­chu, jedna osoba zgi­nęła, są straty mate­rialne, bada­nia tech­niczne trwają. Już spra­wiał wra­że­nie zmę­czo­nego. Annika zaczęła się zasta­na­wiać, jak będzie wyglą­dał po kilku dniach docho­dze­nia.

Po nim głos zabrał pro­ku­ra­tor:

– Nie udało nam się jesz­cze ziden­ty­fi­ko­wać osoby, która ponio­sła śmierć na sta­dio­nie – oznaj­mił. – Prace się prze­dłu­żają mię­dzy innymi z powodu złego stanu ciała. Mamy jed­nak cały sze­reg innych śla­dów, które, jak sądzimy, pozwolą nam usta­lić toż­sa­mość ofiary. Próbki mate­riału wybu­cho­wego zostały prze­słane do ana­lizy do Lon­dynu. Nie wiemy jesz­cze nic kon­kret­nego, ale ze wstęp­nych danych wynika, że praw­do­po­dob­nie cho­dzi o mate­riał wybu­chowy do użytku cywil­nego, co zna­czy, że nie użyto broni ani żad­nych mate­riałów, z któ­rych korzy­sta woj­sko. – Wypił kilka łyków wody. Było sły­chać, jak pra­cują kamery. – Poszu­ku­jemy męż­czy­zny, który sie­dem lat temu został ska­zany za pod­ło­że­nie bomb, które wów­czas uszko­dziły dwa obiekty spor­towe. Na razie nie jest o nic podej­rzany, ale chcie­li­by­śmy go prze­słu­chać. – Spoj­rzał na notatki i jakby się zawa­hał. Po chwili pod­niósł głowę i zaczął mówić wprost do kamery „Raportu”. – Tuż przed wybu­chem przy sta­dio­nie widziano czło­wieka w ciem­nym ubra­niu. Zwra­camy się z ape­lem o zgła­sza­nie wszyst­kiego, co mogło mieć zwią­zek z ostat­nimi wyda­rze­niami na Sta­dio­nie Vic­to­rii. Poli­cja prosi o kon­takt wszyst­kich, któ­rzy byli w por­cie Södra Ham­marby mię­dzy pół­nocą a godziną trze­cią dwa­dzie­ścia rano. Nawet jeśli to, co wie­cie, wydaje wam się nie­istotne, może się oka­zać ostat­nią, roz­strzy­ga­jącą czę­ścią ukła­danki.

Wyre­cy­to­wał kilka nume­rów tele­fo­nów, które „Raport” miał poka­zać na plan­szach po pro­gra­mie. Kiedy skoń­czył, Evert Daniels­son z sekre­ta­riatu komi­tetu orga­ni­za­cyj­nego igrzysk odchrząk­nął i prze­jął mikro­fon.

– Tak, to wielka tra­ge­dia – zaczął zde­ner­wo­wany. – Zarówno dla Szwe­cji, jako gospo­da­rza igrzysk, jak i dla sportu w ogóle. Igrzy­ska olim­pij­skie sym­bo­li­zują rywa­li­za­cję na rów­nych zasa­dach, bez względu na rasę, reli­gię, prze­ko­na­nia poli­tyczne czy płeć. Dla­tego to bar­dzo smutne, że ktoś obrał sta­dion za cel ataku ter­ro­ry­stycz­nego.

Annika sta­nęła na pal­cach, żeby móc cokol­wiek zoba­czyć ponad kamerą CNN. Była cie­kawa, jak poli­cja i pro­ku­ra­tor rejo­nowy zare­agują na wygła­szane przez Daniels­sona peany na cześć igrzysk. Tak jak się spo­dzie­wała, wzdry­gnęli się, kiedy stało się jasne, że Daniels­son nie tylko podał motyw, ale też powie­dział, co się stało. Stwier­dził wyraź­nie, że był to atak ter­ro­ry­styczny skie­ro­wany prze­ciwko igrzy­skom. A prze­cież poli­cja na­dal nie miała poję­cia, kim jest ofiara. A może coś się zmie­niło? Zaczęła się zasta­na­wiać, czy Daniels­son nie wie tego, co jej już się udało usta­lić, a mia­no­wi­cie że sprawcą praw­do­po­dob­nie był ktoś, kto miał dostęp do sta­dionu.

Pro­ku­ra­tor pró­bo­wał prze­rwać sło­wo­tok Daniels­sona, ale on pero­ro­wał dalej:

– Ape­luję do wszyst­kich, któ­rzy mogli coś widzieć, o pilny kon­takt z poli­cją. Zatrzy­ma­nie win­nego jest sprawą naj­wyż­szej… Tak, o co cho­dzi?

Spoj­rzał zdzi­wiony na pro­ku­ra­tora, który kopał go pod sto­łem.

– Chcę tylko pod­kre­ślić – pro­ku­ra­tor nachy­lił się do mikro­fonu – że w obec­nej sytu­acji nie możemy wska­zać motywu. – Spoj­rzał krzywo na Daniels­sona. – Nic, powta­rzam, nic nie wska­zuje na to, że był to atak ter­ro­ry­styczny skie­ro­wany prze­ciwko igrzy­skom olim­pij­skim. Nikt nie gro­ził, że dokona zama­chu na obiekt spor­towy, nie gro­żono też komi­te­towi orga­ni­za­cyj­nemu. Jeste­śmy więc otwarci na wszel­kie motywy. – Odchy­lił się do tyłu. – Jakieś pyta­nia?

Repor­te­rzy tylko na to cze­kali. Natych­miast zaczęli się prze­krzy­ki­wać. Pierw­sze pyta­nia doty­czyły jak zwy­kle spraw, o któ­rych już była mowa, ale mówiono o nich zbyt zawile i roz­wle­kle, żeby się zmie­ściły w pół­to­ra­mi­nu­to­wej wstawce. Repor­te­rzy powta­rzali je, mając nadzieję, że tym razem odpo­wiedź będzie krót­sza i zwięź­lej­sza.

– Macie podej­rza­nego?

– Są jakieś ślady?

– Ziden­ty­fi­ko­wa­li­ście ofiarę?

– To mógł być zamach ter­ro­ry­styczny?

Annika wes­tchnęła. Cho­dziła na takie kon­fe­ren­cje przede wszyst­kim po to, żeby obser­wo­wać śled­czych. Ich wypo­wie­dzi tra­fiały do mediów, ale mimika tych, któ­rych nie obej­mo­wała kamera, była nie­kiedy bar­dziej wymowna niż słowa. Zauwa­żyła na przy­kład, że Kjell Lindström był wście­kły na Daniels­sona, kiedy ten zaczął mówić o ataku ter­ro­ry­stycz­nym.

Jeśli było coś, do czego szwedzka poli­cja nie chciała dopu­ścić, to na pewno do tego, żeby zaczęto mówić o Sztok­hol­mie jako o mie­ście zagro­żo­nym ter­ro­ry­zmem, szcze­gól­nie teraz, przed igrzy­skami. Poza tym naj­praw­do­po­dob­niej był to fał­szywy trop. Przy­znali, że poja­wiły się nowe poszlaki, co było rze­czą dość wyjąt­kową.

Naba­zgrała w note­sie kilka pytań. W oko­li­cach sta­dionu widziano czło­wieka w ciem­nym ubra­niu: kiedy i gdzie? Oka­zuje się, że jest świa­dek: kto to jest i co tam robił? Próbki mate­ria­łów wybu­cho­wych wysłano do Lon­dynu: dla­czego? Dla­czego nie zle­cono ana­lizy wydzia­łowi kry­mi­nalno-tech­nicz­nemu w Linköping? No i kiedy można się spo­dzie­wać odpo­wie­dzi? Skąd wia­domo, że mate­riały nie pocho­dziły z zapa­sów woj­ska? Jakie to ma zna­cze­nie dla docho­dze­nia? Zawęża je czy wręcz prze­ciw­nie? Jak łatwo dostępne są mate­riały wybu­chowe prze­zna­czone do użytku cywil­nego? Ile potrwa naprawa pół­noc­nej try­buny? Czy sta­dion jest ubez­pie­czony? A jeśli tak, to gdzie? No i kim jest ofiara? Czy poli­cja już to wie? O jakich śla­dach wspo­mi­nał Kjell Lindström i w jaki spo­sób mia­łyby pomóc w iden­ty­fi­ka­cji ofiary?

Znów wes­tchnęła. Wyglą­dało na to, że docho­dze­nie może się cią­gnąć w nie­skoń­czo­ność.

Pro­ku­ra­tor rejo­nowy Kjell Lindström szedł kory­ta­rzem na tyłach sali kon­fe­ren­cyj­nej. Twarz miał białą, kur­czowo ści­skał aktówkę. Musiał zająć czymś ręce, ina­czej udu­siłby Daniels­sona, szefa sekre­ta­riatu komi­tetu orga­ni­za­cyj­nego. Za nim kro­czyli pozo­stali uczest­nicy kon­fe­ren­cji i trzech funk­cjo­na­riu­szy w mun­du­rach. Pil­no­wali porządku. Jeden z nich zamknął za wszyst­kimi drzwi, tuż przed nosem ostat­nich, naj­bar­dziej namol­nych dzien­ni­ka­rzy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki