Wiking Stromberg. Zimne bagno - Liza Marklund - ebook + książka

Wiking Stromberg. Zimne bagno ebook

Liza Marklund

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rok 1990, Stenträsk w Szwecji. Notatka pozostawiona na kuchennym stole. Kochanie, poszłam zbierać maliny. Muszę wyjść z mieszkania. Markus jest u Karin. A potem gwiazdka w prawym dolnym rogu, ta, która wyglądała jak blizna po cesarskim cięciu. Podpis Heleny.

Zapadł zmrok, ale Helena i dziecko nie wrócili do domu.

Odgłos owadów prowadził ekipę ratunkową, głuche brzęczenie tysiąca krwiopijnych komarów. Dziewczynka już dawno przestała krzyczeć. Mrówki wchodziły i wychodziły z jej ust. Wzięli ją za martwą, ale kiedy opiekun psów Petterson podniósł ją, wydała z siebie cichy jęk. Dziecko przeżyło, ale Helena nie. Była i pozostanie zaginiona. Jej ciała nigdy nie odnaleziono. Nigdy więcej o niej nie słyszano. Zimne bagno stało się jej grobem.

Wiking Stormberg nigdy nie pogodził się ze stratą żony. Żył tylko dla swoich dzieci i pracy w policji w Stenträsk, i miał obsesję na punkcie bagien.

Mijają dekady.

Pewnego piątkowego popołudnia, w sierpniu 2020 roku, w skrzynce pocztowej Markusa, syna Wikinga i Heleny, ląduje list. Groźba, a może ostrzeżenie, napisane pismem Heleny i podpisane jej symbolem: gwiazdką.

Wiking musi zadać sobie pytanie, czy wariuje, czy widzi duchy, czy też jakaś zewnętrzna siła zagraża jemu i jego rodzinie – a jeśli tak, to kto lub co.

Książka znalazła się na shortliście nagrody Adilbris za najlepszą powieść kryminalną 2022.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 327

Oceny
4,2 (162 oceny)
79
50
22
9
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




NOC Z 14 NA 15 SIERPNIA 1990 ROKU

to dźwięk owa­dów dopro­wa­dził ratow­ni­ków na miej­sce, głu­che bzy­cze­nie tysięcy wysy­sa­ją­cych krew skrzy­dla­tych natrę­tów. Moski­tierę, mającą chro­nić dziecko przed owa­dami, porwał wiatr. Koc, któ­rym było okryte, leżał obok nosi­dła, skar­petka z pra­wej nóżki zsu­nęła się. Komary, gzy i wsze­la­kiego rodzaju muszki, wszyst­kie sko­rzy­stały z oka­zji, jaką oka­zało się nie­mowlę, i wspól­nie, i nie­ubła­ga­nie ruszyły do ataku. Mała twa­rzyczka była spuch­nięta do nie­po­zna­nia, nie­bie­sko­czer­wona i cała w ranach, oczka zamknięte. Rączki i nóżki spuch­nięte, grube jak maczugi. Mrówki peł­zały po ustach maleń­stwa.

Dziecko już dawno prze­stało pła­kać.

Uznano, że nie żyje, wszystko inne wyda­wało się nie­praw­do­po­dobne, ale kiedy Peters­son, prze­wod­nik psów, pod­niósł nie­mowlę, usły­szał ciche kwi­le­nie.

Uznano to za cud.

Karetka na sygnale prze­wio­zła dziecko do szpi­tala w Stenträsk. Dyżu­ru­jący lekarz szybko je zba­dał. Dziew­czynka była odwod­niona i mocno wychło­dzona, w sta­nie kry­tycz­nym, ale nie było zagro­że­nia życia. Usu­nięto wszyst­kie owady, owi­nięto dziecko kocem, by je ogrzać, podano kro­plówkę i butelkę z mle­kiem, a także nie­wielką dawkę kor­ty­zonu, by zła­go­dzić swę­dze­nie po uką­sze­niach.

Pewne ryzyko na­dal ist­niało, ale nie było duże, tak przy­naj­mniej wów­czas stwier­dzono. Być może pozo­staną bli­zny po nie­któ­rych uką­sze­niach. Czte­ro­mie­sięczne dziecko nie będzie pamię­tać zda­rze­nia. Na początku lat dzie­więć­dzie­sią­tych tak uwa­żano, zresztą do dzi­siaj jest to dość powszechne prze­ko­na­nie.

W nocy świe­cił księ­życ, widać było gwiazdy, nad bagnem snuły się mgły. Cie­nie były głę­bo­kie, nie­bie­skie.

Około trze­ciej nad ranem poja­wiły się pierw­sze oznaki sza­rego świtu. Za dobrą godzinę słońce ukaże się nad hory­zon­tem, ale już teraz poja­wiały się pierw­sze prze­bły­ski, co oczy­wi­ście uła­twiło poszu­ki­wa­nia matki dziew­czynki, dwu­dzie­sto­sied­mio­let­niej Heleny Storm­berg. Po zna­le­zie­niu dziecka sku­piono się na pół­nocno-zachod­niej czę­ści mokra­deł.

Dziew­czynka leżała w jasno­zie­lo­nym nosi­dełku marki BabyBjörn, rodzaju nie­wiel­kiego hamaka z rączką, popu­lar­nego w latach dzie­więć­dzie­sią­tych. Obok stał wypla­tany z trzciny kosz wypeł­niony do połowy morosz­kami.

Char­lie, pies poli­cyjny, naj­lep­szy w całym okręgu, szybko zna­lazł ślady kobiety obok kosza. Zakrę­cały, krą­żyły, pro­wa­dziły przez kępy traw, wokół krza­ków, naj­wy­raź­niej kobieta przez dłuż­szy czas zbie­rała tu moroszki. W końcu pies zna­lazł trop, który odróż­niał się od innych. Pro­wa­dził pro­sto na mokra­dła. Opie­kun psa, inspek­tor poli­cji z Pitholmu, który nosił nazwi­sko Peters­son, miał pro­blemy, żeby nadą­żyć za psem. Cztery czy pięć razy grzązł w bagnie, zanim Char­lie w końcu zatrzy­mał się na końcu mokra­deł. I tam, kil­ka­set metrów od koszyka z morosz­kami i nie­mow­lę­cia, prze­stał węszyć.

Na gład­kiej jak lustro powierzchni mokra­deł, które ota­czały miej­sce, poja­wiło się kilka plu­skwia­ków wod­nych. Poza tym nie było tu żad­nych śla­dów żywych stwo­rzeń, czy to ludzi, czy zwie­rząt. Syl­wetki poskrę­ca­nych przez wiatr sosen odbi­jały się od sza­ro­bru­nat­nej wody w niczym nie­za­kłó­co­nej ciszy.

Helenę Storm­berg pochło­nęła zie­mia, w dosłow­nym tego słowa zna­cze­niu.

Ratow­nicy uświa­do­mili to sobie w chwili, gdy słońce wyło­niło się zza gór na pół­noc­nym wscho­dzie. Wszy­scy dora­stali, słu­cha­jąc opo­wie­ści o ludziach, któ­rych pochło­nęły oko­liczne bagna, a któ­rzy potem nocami snuli się w opa­rach mgieł, zawo­dząc i wyjąc wśród skal­nych szcze­lin i sosen. To mieli w gło­wach ludzie prze­cze­su­jący teren w poszu­ki­wa­niu zagi­nio­nej kobiety. Świat wokół nich zamarł na kilka chwil, jakby ptaki i bagienne ropu­chy nagle zgod­nie wstrzy­mały oddech, nawet podmu­chy wia­tru ustały.

Po chwili świat zabar­wił się na żółto i wybu­chła istna sym­fo­nia dźwię­ków: nagle zni­kąd poja­wił się wiatr, praw­dziwa wichura, liście osiki szu­miały, bagno buzo­wało, ptaki rado­śnie witały świa­tło nad­cho­dzą­cego dnia.

Ner­wowe poszu­ki­wa­nia trwały na­dal, zata­cza­jąc coraz szer­sze kręgi, pięt­na­stego sierp­nia o wpół do ósmej rano zna­le­ziono gra­na­tową wia­trówkę Heleny. Wil­gotna wisiała na krzaku jałowca na skraju bagna, pra­wie kilo­metr od miej­sca, gdzie zna­le­ziono dziecko i kosz z morosz­kami. W pra­wej kie­szeni wia­trówki były klu­czyki od samo­chodu i klu­cze do miesz­ka­nia. W wewnętrz­nej kie­szeni port­fel z pie­niędzmi, prawo jazdy, karta ban­ko­ma­towa i pager.

Nur­ko­wie pod­jęli poszu­ki­wa­nia mimo trud­nych warun­ków i spo­rego ryzyka, ale one także nie dały żad­nego rezul­tatu.

Ciało Heleny Storm­berg nie zostało ni­gdy odna­le­zione. Ni­gdy się do nikogo nie ode­zwała.

Spo­częła więc na mokra­dłach wśród mchów, grzy­bów, alg i poro­stów.

Nie­kiedy podobno było sły­chać, jak śpiewa na bagnie, szcze­gól­nie w zamglone noce póź­nego lata, jak ta, pod­czas któ­rej zagi­nęła.

Śpie­wała koły­sanki, tak twier­dzono, prze­zro­czy­ste, w tona­cji moll.

CZĘŚĆ 1

WIKING

PIĄTEK, 21 SIERPNIA 2020 ROKU

TRZY­DZIE­ŚCI LAT PÓŹ­NIEJ

pocze­kal­nia znaj­do­wała się na dru­gim pię­trze szpi­tala w Stenträsk i miała ściany poma­lo­wane na różowo. Nad gzym­sem uno­siły się jasno­nie­bie­skie chmury, w nie­któ­rych miej­scach farba była nieco roz­ma­zana. Przy odro­bi­nie dobrej woli mogło się wyda­wać, że chmury pła­kały.

W swoim poli­cyj­nym mun­du­rze Wiking Storm­berg czuł się tu nie na miej­scu. Ale były waka­cje i pan­de­mia, musiał więc w każ­dej chwili być gotowy na wezwa­nie. Nie zdą­żyłby poje­chać do domu i się prze­brać.

O tym myślał, kiedy sie­dział tam tego ranka, ostat­niego, zanim wszystko się zaczęło. W dro­dze powrot­nej do pracy posta­no­wił zatrzy­mać się przy pie­karni Holm­dahla i kupić sobie kanapkę z klop­si­kami, musiał też przy­po­mnieć Cari­nie Bur­strand, żeby napeł­niła auto­mat z napo­jami. Tak wyglą­dało jego życie przez ostat­nie trzy­dzie­ści lat.

Lekarz, pan Chang, przy­jął go nie­mal o wyzna­czo­nej godzi­nie. Inny paste­lowy kolor na ścia­nach gabi­netu, jasno­żółty, a okna wycho­dziły na par­king. Nad asfal­tem uno­siła się mokra, szara, ciężka mgła.

– Wczo­raj po połu­dniu przy­szły wyniki biop­sji. Nie­stety nie mam dobrych wie­ści – powie­dział dok­tor Chang.

Wiking sie­dział nie­ru­chomo z rękami skrzy­żo­wa­nymi na piersi. Nie lubił szpi­tali, ale dok­tor Chang był dobrym czło­wie­kiem i zdol­nym leka­rzem, taką przy­naj­mniej cie­szył się opi­nią. Nie nale­żał do tych, któ­rzy czę­sto zmie­niają pracę, w Stenträsk pra­co­wał już od wielu lat.

– Wyniki poka­zują obec­ność komó­rek nowo­two­ro­wych w węzłach chłon­nych. Nie wiemy jesz­cze do końca, co to zna­czy. Nie­kiedy nawet jeśli zaata­ko­wane są węzły chłonne, to źró­dło nowo­tworu jest w innym miej­scu, acz­kol­wiek pra­wie zawsze gdzieś w pobliżu…

Wiking wpa­try­wał się w leka­rza. Dok­tor Chang pocho­dził z Taj­wanu, jego brat też był leka­rzem. Musiał przy­je­chać do Szwe­cji jako dziecko, bo jego szwedzki był bez zarzutu.

– Co to zna­czy? – spy­tał. – Zgło­si­łem się tu z zapa­le­niem mig­dał­ków…

– Zapa­le­nie mig­dał­ków nie ma nic wspól­nego z rakiem. Pod­czas biop­sji zna­leź­li­śmy komórki pła­sko­na­błon­ko­wego raka skóry, to naj­pow­szech­niej­szy rodzaj nowo­tworu wystę­pu­ją­cego w oko­licy uszu, nosa i gar­dła. Potrzebne są kolejne bada­nia, żeby…

– Chwi­leczkę – prze­rwał mu Wiking. – Nie jestem chory. Mam uczu­cie, jakby ość sta­nęła mi w gar­dle, i czuję się nieco zmę­czony…

Lekarz patrzył na niego w mil­cze­niu. Wiking roz­glą­dał się po pokoju, jakby szu­kał cze­goś, na czym mógłby zatrzy­mać wzrok. Potrze­bo­wał chwili, żeby ostat­nia wia­do­mość dotarła do niego, a potem cisza i wes­tchnie­nie po infor­ma­cji, że musi zje­chać windą na rent­gen i pójść na pobra­nie krwi do kolej­nego testu. I lekki wstyd, że nie­po­trzeb­nie zabiera leka­rzowi jego cenny czas. To jed­nak nie nastą­piło. Tym razem sytu­acja była inna, miał wra­że­nie, że został wrzu­cony do głę­bo­kiego basenu, a prze­cież on nie potra­fił pły­wać.

– Rak pła­sko­na­błon­kowy skóry?

– Tak, wystę­puje jedy­nie w tym miej­scu. Ata­kuje mig­dałki, śli­nianki albo struny gło­sowe.

Wiking cof­nął krze­sło, jakby chciał zdy­stan­so­wać się od tych słów.

Nie­do­wie­rza­nie, głę­bo­kie nie­do­wie­rza­nie.

Zgo­dził się pójść do leka­rza, ponie­waż Jose­fin nale­gała, bała się, że może mieć anginę albo zapa­le­nie mig­dał­ków, czy jakąś formę dłu­go­trwa­łego covidu. Pew­nie prze­pi­szą anty­bio­tyk lub jakiś suple­ment.

– To może mieć coś wspól­nego z covi­dem? – spy­tał.

Lekarz spoj­rzał na niego spo­koj­nie, rze­czowo.

– Koro­na­wi­rus nie zamie­nia się w nowo­twór, przy­naj­mniej nic nam o tym nie wia­domo. Te zmiany ma pan od dawna, może nawet od kilku lat. Na szczę­ście jest to rodzaj nowo­tworu, który pod­daje się lecze­niu. Roz­wija się co prawda powoli, ale pro­po­nuję roz­po­cząć bada­nia tak szybko, jak to będzie moż­liwe.

Wiking spoj­rzał na par­king. Kie­dyś upra­wiał tam seks, w sta­rym gol­fie Karin, jego matki.

– Powie­dział pan, że wystę­puje „w oko­licy”. Co to zna­czy?

– To nie jest loka­li­za­cja pier­wotna ogni­ska cho­roby. To ją musimy teraz zna­leźć. Dla­tego konieczna jest jak naj­szyb­sza ope­ra­cja. Usu­niemy mig­dałki i spraw­dzimy, czy to nie one są ogni­skiem nowo­tworu. Umó­wi­łem pana na zabieg na chi­rur­gii w Sun­der­byn na trzy­dzie­stego pierw­szego sierp­nia.

Boże drogi, nie miał na to czasu.

– Na chi­rur­gii? Za dzie­sięć dni?

– Zro­bimy sze­reg biop­sji. Poza poszu­ki­wa­niem pier­wot­nego ogni­ska cho­roby spraw­dzimy też, czy nowo­twór nie roz­prze­strze­nił się w pana orga­ni­zmie, czy prze­szedł na prawą stronę i czy są meta­stazy. Potem dosta­nie pan zwol­nie­nie.

To brzmiało roz­sąd­nie. Wiking poki­wał głową.

– Jak dłu­gie?

– To zależy od tego, co znaj­dziemy. Myślę, że na mniej wię­cej rok.

Wiking wpa­try­wał się w leka­rza.

– R o k?

– Mamy opra­co­wane stra­te­gie dal­szego postę­po­wa­nia – poin­for­mo­wał go lekarz. – W szpi­talu w Sun­der­byn przej­dzie pan sze­reg badań, następ­nie pana przy­pa­dek zosta­nie omó­wiony na kon­fe­ren­cji medycz­nej w Umeå. Dal­sze postę­po­wa­nie zale­żeć będzie od tego, co znaj­dziemy.

Opra­co­wane stra­te­gie. Kon­fe­ren­cja lekar­ska. Nie on pierw­szy otrzy­mał taką dia­gnozę i nie jemu pierw­szemu prze­ka­zano ją w tym gabi­ne­cie. Może nawet nie był pierw­szym pacjen­tem dzi­siaj, który otrzy­mał takie wyniki. A mimo to miał takie wra­że­nie. Że jest wyjąt­kowy. Dotknęła go cho­roba.

Nie nale­żał do osób cho­ru­ją­cych na nowo­twory.

– Jakie są inne moż­li­wo­ści? – spy­tał, sta­ra­jąc się, by jego głos brzmiał rze­czowo. – Jakie narzę­dzia macie w zana­drzu?

– Roz­wa­żamy naświe­tla­nia, żeby zabić komórki rakowe, i chi­rur­gię.

Wikin­gowi zakrę­ciło się w gło­wie. To nie działo się naprawdę. Pro­po­no­wali mu naświe­tla­nia, jak rze­czy­wi­stemu pacjen­towi.

– To coś poważ­nego? Umrę?

Powie­dział to żar­tem, dając leka­rzowi szansę na cof­nię­cie tych bru­tal­nych słów. Ocze­ki­wał, że lekarz się roze­śmieje, pokle­pie go po ramie­niu i wypu­ści z gabi­netu.

Ale leka­rzowi nie było do śmie­chu.

– Mam nadzieję, że nie – powie­dział tylko.

Wiking poje­chał do komi­sa­riatu, ale cały czas miał wra­że­nie, że unosi się w powie­trzu. Zapo­mniał o kanapce i napoju, minął recep­cję, nie zaj­rzał nawet do kuchni, z nikim się nie przy­wi­tał. Wszedł do swo­jego pokoju i zamknął za sobą drzwi.

Nie, nie będzie guglo­wał. Nie dla­tego, że miał skłon­no­ści do hipo­chon­drii, tylko wie­dział, że nie należy tego robić.

Wła­śnie uru­cho­mił prze­glą­darkę w kom­pu­te­rze i wpi­sał do wyszu­ki­warki RAK PŁA­SKO­NA­BŁON­KOWY SKÓRY, kiedy do pokoju weszła Carina Bur­strand, bez puka­nia, jak zwy­kle. Zamknął stronę inter­ne­tową.

– Wła­ma­nie – oznaj­miła, kła­dąc mu na biurku kartkę z odręcz­nymi notat­kami. Stała i cze­kała. Kiedy Wiking przez dłuż­szą chwilę nie się­gnął po nią, poło­żyła na niej rękę. Zde­cy­do­wa­nie.

– U Johana Björkmana, w Pålberget – powie­działa.

Wiking spoj­rzał na nią, lito­ści. Björkman był myśli­wym, nale­żał też do obrony tery­to­rial­nej.

– Skra­dziono broń?

– Wszystką – powie­działa Carina i wyszła.

Wiking wstał, prze­szedł przez kory­tarz do pokoju kolegi, Rolanda Lars­sona. Musi natych­miast powia­do­mić ludzi o swo­jej cho­ro­bie. Kole­dzy i sze­fo­stwo w Luleå muszą zna­leźć kogoś na zastęp­stwo. Na rok? Wyda­wało mu się to nie­praw­do­po­dobne.

Roland spoj­rzał na niego, gdy wszedł do niego do pokoju.

– Weź ze sobą wszyst­kie narzę­dzia, które posia­dasz – powie­dział Wiking. – Skra­dziono cały arse­nał broni.

Roland Lars­son był miej­sco­wym śled­czym. Zwy­kle radzili sobie z prze­stęp­stwami, do któ­rych docho­dziło tu, w Stenträsk: wła­ma­nia, pobi­cia, szkody. Mor­der­stwa i prze­stęp­stwa o cha­rak­te­rze ter­ro­ry­stycz­nym wyma­gały wspar­cia ze strony Luleå, ale więk­szość spraw zała­twiali we wła­snym zakre­sie. Kolega natych­miast zaczął pako­wać swoją wielką torbę pod­ręczną.

Poje­chali każdy swoim radio­wo­zem. Wiking jechał pierw­szy, minęli Gran­sel i ruszyli w kie­runku Pålberget. Wła­ści­wie była to wio­ska, kilka gospo­darstw wzdłuż szosy w kie­runku Kåtaforsen. Johan Björkman, który padł ofiarą wła­ma­nia, był dobrym przy­ja­cie­lem Mar­kusa, w liceum cho­dzili do rów­no­le­głych klas, a potem pra­co­wali razem w bazie woj­sko­wej. Björkman kupił dom od rodzi­ców, kiedy ci zmę­czyli się odśnie­ża­niem. Ludzie plot­ko­wali, że starsi pań­stwo zamiesz­kali w miesz­ka­niu nie­da­leko Boden, gdzie nie czuli się dobrze, ale Wiking nie potra­fił powie­dzieć, ile było w tym prawdy.

Teraz nowy wła­ści­ciel domu stał na podwó­rzu i wyglą­dał na zdez­o­rien­to­wa­nego. Drzwi do domu były otwarte na oścież, w przed­sionku stały dwie walizki, był też pies.

– Wsze­dłem w skar­pe­tach – powie­dział męż­czy­zna, wska­zu­jąc głową na dom. Przy­wi­tali się, stu­ka­jąc łok­ciami, pano­wał covid. Wiking nad­sta­wił swój łokieć, cho­ler­nie głu­pio się z tym czuł. Nawet w cza­sie pan­de­mii.

– Znik­nęła skrzy­nia z bro­nią – powie­dział Björkman.

Razem z Rolan­dem okrą­żyli szybko dom, stwier­dza­jąc, że więk­szość rze­czy jest nie­na­ru­szona, z wyjąt­kiem gar­de­roby. Ubra­nia, które tam wisiały, zostały rzu­cone na łóżko. Pomiesz­cze­nie było puste, został tylko wie­szak z kra­wa­tami i kłaki kurzu, w miej­scu, w któ­rym stała skrzy­nia. Ważyła ponad 150 kilo­gra­mów, więc nie musiała być przy­twier­dzona do pod­łogi.

Usie­dli przy stole w kuchni, Wiking noto­wał. Johan Björkman był wstrzą­śnięty, blady i spo­cony. Cały tydzień spę­dził ze swoją nową dziew­czyną w spa w Pite, a psa zosta­wił u sąsia­dów. Kiedy wró­cił dzi­siaj przed­po­łu­dniem, odkrył, że drzwi są wyła­mane, no i że znik­nęła broń. Nie zosta­wiał nikomu klu­cza, żeby pod­le­wał kwiaty czy doglą­dał domu, w końcu nie było go tylko tydzień. Do kra­dzieży musiało dojść mię­dzy piąt­kiem 14 sierp­nia a piąt­kiem 23 sierp­nia.

Johan Björkman przy­niósł sko­ro­szyt, w któ­rym była doku­men­ta­cja broni, wszyst­kie pozwo­le­nia i opis zabez­pie­czeń. Podej­rze­nie Wikinga się potwier­dziło. Nie był to może arse­nał, ale pra­wie.

AK-4, skrzynka z nabo­jami 7,62 mm zawie­ra­jąca 8000 nabo­jów, w tym 80 poci­sków smu­go­wych. Pisto­let 88, pół­au­to­ma­tyczny Glock. To był jego przy­dział z obrony tery­to­rial­nej. Poza tym znik­nął też kara­bin myśliw­ski na jele­nie, Sako 8, świeżo zaku­piony, potężny. Nieco mniej­szy do polo­wań na sarny, Sako Vixen 222. Dodat­kowo jesz­cze stara wia­trówka Husqvarna z kur­kiem, kali­ber 20.

W powie­trzu wisiał deszcz, więc Lars­son zaczął od razu szu­kać śla­dów, zarówno na podwó­rzu, jak i w domu. Cały tydzień wiało i dużo padało, więc więk­szość już znik­nęła, o ile w ogóle jakieś były.

– Ktoś wie­dział, że masz w domu broń? – spy­tał Wiking, cho­ciaż dobrze znał odpo­wiedź.

– Wszy­scy.

Wiking poki­wał głową. Björkman był dowódcą plu­tonu obrony cywil­nej i prze­wod­ni­czą­cym sto­wa­rzy­sze­nia myśli­wych w Stenträsk. „Wszy­scy” o tym wie­dzieli.

– Roz­ma­wia­łeś z kimś ostat­nio o tej broni?

– Wio­sną kupi­łem sztu­cer w Arje­plog. Mar­kus i Emil strze­lali z niego, ale poza tym z nikim o tym nie roz­ma­wia­łem…

Mar­kus i Emil nale­żeli do sto­wa­rzy­sze­nia myśli­wych, poza tym byli kole­gami z bazy.

– Zauwa­ży­łeś ostat­nio jakieś nie­znane ci osoby czy samo­chody w pobliżu domu?

– Nie.

Wiking sta­nął w roz­kroku przed Björkmanem.

– Johan, powiedz mi, czy w tej skrzyni było coś jesz­cze? Poza bro­nią? Coś, o czym powin­ni­śmy wie­dzieć?

Męż­czy­zna wyglą­dał na zdzi­wio­nego.

– Co masz na myśli?

– Zasta­na­wiam się, czy nie scho­wa­łeś cze­goś jesz­cze do skrzyni z bro­nią? Coś, co nie chcia­łeś, żeby…

– Co to mogłoby być?

Wiking wpa­try­wał się w niego przez kilka sekund, ale męż­czy­zna nie uciekł wzro­kiem. Zosta­wił więc gospo­dar­stwo Rolan­dowi i jego meto­dycz­nym dzia­ła­niom, a sam ruszył do sąsied­nich domów wypy­tać ich miesz­kań­ców. Żaden z budyn­ków nie leżał na tyle bli­sko, żeby widać było z niego dom Björkmana. Dwa star­sze mał­żeń­stwa zastali w domu, i jesz­cze kobietę, która zaj­mo­wała się pro­jek­to­wa­niem tka­nin. Nikt z nich nic nie widział, ale jego pyta­nia wszyst­kich wyraź­nie prze­ra­ziły. Posta­no­wiono, że w przy­szło­ści trzeba będzie we wsi zało­żyć alarmy.

Kiedy Wiking wra­cał do komi­sa­riatu, zaczął znów padać deszcz. Pier­wot­nie tego nie pla­no­wał, jed­nak kiedy dotarł do szosy odcho­dzą­cej w kie­runku mokra­deł, skrę­cił w nią. Jechał jakiś czas wąską drogą przez las, aż dotarł do nawrotki w pół­nocno-zachod­niej czę­ści lasu. Zapar­ko­wał dokład­nie w miej­scu, w któ­rym Helena zosta­wiła swój samo­chód tam­tego dnia. Trzy­dzie­ści lat i sie­dem dni temu. Wyłą­czył sil­nik, ale nie wysiadł z samo­chodu. Deszcz siekł zawzię­cie o bla­szany dach. Szyby zapa­ro­wały.

Przy­jeż­dżał tu w każdą rocz­nicę, cho­ciaż obie­cał sobie, że nie będzie tego robić. Jego przy­ja­ciel z czasu stu­diów w Szkole Poli­cyj­nej w Sörentorp, Mats Vikan­der, był tu z nim kilka lat temu, i wtedy Wiking obie­cał mu, że to już ostatni raz.

Zbyt wiele czasu spę­dzał na mokra­dłach.

Prawdę mówiąc, nie było tu nic szcze­gól­nego. Teren był dość cha­otyczny, tu i ówdzie poro­śnięty kęp­kami mchu. Bagno było duże, ale nie naj­więk­sze. Dzie­dzic­two po okre­sie lodow­co­wym, jak wszyst­kie inne bagna w Skan­dy­na­wii powstałe na pod­mo­kłych tere­nach. Roślin­ność była rzadka z powodu ubo­giego w war­to­ści odżyw­cze pod­łoża, ale jed­nak rósł tu wrzo­siec bagienny, dziki roz­ma­ryn, rosły moroszki, modrzew­nica i weł­nianka. Rosły też kar­ło­wate brzozy i sosny, bagnice tor­fowe i żura­winy.

Mokra­dła potra­fiły być bez dna, no pra­wie bez dna. Poza tym było wiele świa­dectw, że zarówno ludzie, jak i przed­mioty zni­kały w nich bez śladu. Na przy­kład samo­lot bojowy, który został w cało­ści pochło­nięty przez bagno nie­da­leko Nässjö w Smo­lan­dii w latach sie­dem­dzie­sią­tych. Był tam razem z Mat­sem. Miej­sce na­dal było mar­twe i puste, gładka, nie­mal lustrzana powierzch­nia, teren, na któ­rym nic nie rosło. Nie udało się odna­leźć ani samo­lotu, Dra­kena J35, ani mło­dego pilota. Pozo­stali tam na zawsze, tak jak Helena.

Prawda była taka, że mokra­dła stały się obse­sją Wikinga. Prze­czy­tał dużo ksią­żek i arty­ku­łów na temat ich powsta­nia, składu i roz­woju. W końcu spę­dzał tu tyle czasu, że jego matka i Mats wspól­nie posta­no­wili się z nim roz­mó­wić. Zanie­dby­wał pracę i dzieci, by sie­dzieć na skraju bagna i patrzeć na nie.

To był jej grób. Zapro­po­no­wano mu miej­sce na tabliczkę w lasku pamięci na cmen­ta­rzu, ale odmó­wił. Jej miej­sce spo­czynku było tutaj.

A jeśli umrze na raka? Czy wtedy się zoba­czą?

Co za idio­tyczna myśl.

Otwo­rzył drzwi auta, żeby wysiąść, i dokład­nie w tym momen­cie lecący nad nim odrzu­to­wiec prze­bił barierę dźwięku. Nie­sa­mo­wite wra­że­nie, kiedy pilot osią­gał pręd­kość dźwięku i stare i nowe fale dźwię­kowe nakła­dały się na sie­bie, docie­ra­jąc na zie­mię w for­mie wybu­chu. Zmiana ciśnie­nia spra­wiła, że wil­goć w powie­trzu zamie­niła się w ulewę i zmo­czyła go. Szybko wsiadł z powro­tem do wozu i zamknął drzwi, woda cie­kła mu po twa­rzy, serce waliło. Chyba powi­nien uznać to za znak, że ma trzy­mać się z daleka od tego miej­sca. Zmru­żył oczy i spoj­rzał w niebo, ale nie zoba­czył odrzu­towca, był już daleko stąd. Nor­we­go­wie wyna­jęli bazę na cały ten tydzień i praw­do­po­dob­nie także na następny. Jak długo pla­no­wali tu być, nie zostało podane do wia­do­mo­ści publicz­nej, ale pen­sjo­nat miał pełne obło­że­nie do dwu­dzie­stego ósmego.

Spoj­rzał na zega­rek. Na szó­stą został zapro­szony na obiad do Mar­kusa i Jose­fin. Jeśli miał się nie spóź­nić i jesz­cze zdą­żyć spo­rzą­dzić raport i wsz­cząć poszu­ki­wa­nia, musiał jechać.

Włą­czył sil­nik, zaczął się cofać i ruszył przez sosnowe igli­wie w kie­runku drogi.

Ostat­nie, co zoba­czył w lusterku wstecz­nym, to stara zapo­mniana tabliczka z zaka­zem wjazdu z lat sie­dem­dzie­sią­tych:

OBSZAR CHRO­NIONY Cudzo­ziem­com wstęp wzbro­nionyRESTRIC­TED AREA Entry pro­hi­bi­ted for aliensSPER­R­GE­BIET Zur­tritt für Ausländer ver­bo­tenZONE PRO­HI­BEE Accès inter­dit aux étrangersSUOJA-ALUE Pääsy ulko­ma­ala­isilta kiel­lettyCAHK­TY­APb Доступ запрещен для иностранцев

Jadąc Granselsvägen, podą­żał przez jakiś czas wzdłuż gra­nicy, gdzie nie było żad­nego wygro­dze­nia. Posta­wie­nie płotu wzdłuż całego terenu było nie­wy­ko­nalne, można by to przy­rów­nać do ogro­dze­nia całego stanu Rhode Island. Baza poło­żona nieco na pół­noc od Stenträsk, naj­więk­szy w Euro­pie obszar, gdzie testo­wano broń maso­wego raże­nia, była nasy­cona tech­no­lo­gią naj­wyż­szej klasy. Znaj­do­wało się tam lot­ni­sko woj­skowe i kom­pleks budyn­ków admi­ni­stra­cyj­nych, gdzie rów­nież pro­wa­dzono dzia­łal­ność ana­li­tyczną. Ofi­cjalna nazwa – Mis­sile Test Range Stenträsk – brzmiała jak tytuł ame­ry­kań­skiego filmu akcji. Przez całe życie Wikinga baza była zawsze gdzieś w tle.

Powstała w 1957 roku, a wszystko zaczęło się od taj­nego lot­ni­ska wojen­nego i miej­sca eks­pe­ry­men­tów dla symu­lo­wa­nych prób z bro­nią jądrową, prze­pro­wa­dza­nych w górzy­stym tere­nie na pół­nocy w latach pięć­dzie­sią­tych. Ludzie zamiesz­ku­jący wcze­śniej te tereny zostali ewa­ku­owani w inne miej­sce. Wiking kil­ka­krot­nie odwie­dzał porzu­cone mia­sto Nausta, poło­żone w głębi chro­nio­nego obszaru, zapo­mniane echo daw­nych cza­sów: jakiś dom, murek, sto­doła. Miesz­kańcy trzech sam­skich wio­sek korzy­stali tu z pastwisk. Zawia­da­miano ich z dużym wyprze­dze­niem o pla­no­wa­nych wybu­chach, komu­ni­ka­cja wyda­wała się funk­cjo­no­wać bez zarzutu.

Kilka odrzu­tow­ców ponad­dźwię­ko­wych prze­le­ciało nad wozem, Wiking widział, jak scho­dzą do lądo­wa­nia za czub­kami drzew. Lot­ni­sko bazy miało peł­no­wy­mia­rowy pas star­towy: ponad 2200 metrów dłu­go­ści i 35 metrów sze­ro­ko­ści. Ozna­czało to w prak­tyce, że mogły tu star­to­wać i lądo­wać jumbo jety. Był też krót­szy pas o dłu­go­ści 800 metrów.

Bazę wyko­rzy­sty­wano do wszel­kiego rodzaju ćwi­czeń, także strze­la­nia z uży­ciem armat auto­ma­tycz­nych i rakiet, kap­suł bom­bo­wych i robo­tów, odby­wały się też loty w ciem­no­ściach, nie­kiedy we współ­pracy z oddzia­łami obrony powietrz­nej. Była też moż­li­wość pro­wa­dze­nia dokład­nych pomia­rów, wery­fi­ka­cji i ana­liz wszel­kiego typu nowych rodza­jów broni, w tym także broni elek­tro­nicz­nej. Czę­sto prze­pro­wa­dzano tu pomiary sku­tecz­no­ści bomb. Budo­wano na przy­kład drogi i mosty pozor­nie bez celu, by potem wysa­dzać je w powie­trze.

Począt­kowo z bazy korzy­stała jedy­nie szwedzka obrona, ale pod koniec lat sie­dem­dzie­sią­tych bazę otwo­rzono dla dzia­łal­no­ści mię­dzy­na­ro­do­wej. Każda wizyta wyma­gała jed­nak, zgod­nie z para­gra­fem dzie­sią­tym ustawy o dostę­pie do baz woj­sko­wych, spe­cjal­nego pozwo­le­nia wyda­nego przez szwedzki rząd. Przez lata korzy­stały z tego takie kraje jak Stany Zjed­no­czone, Niemcy, Fran­cja, Japo­nia, Szwaj­ca­ria, Holan­dia czy Tur­cja, by wymie­nić tylko nie­które z nich.

Cały obszar był ści­śle chro­niony, pro­wa­dzona tu dzia­łal­ność nie była publiczna. Co prawda przy więk­szych pró­bach roz­sy­łano ostrze­że­nia i infor­mo­wano oko­licz­nych miesz­kań­ców. Z oczy­wi­stych powo­dów trudno było przed ludźmi miesz­ka­ją­cymi w pobliżu bazy utrzy­mać w tajem­nicy na przy­kład próbne loty samo­lo­tów ponad­dźwię­ko­wych. Ni­gdy jed­nak nie poda­wano dokład­nych dat czy pory dnia, rodzaju próby ani kto w niej uczest­ni­czył. To było objęte tajem­nicą woj­skową. Podob­nie jak wszel­kie har­mo­no­gramy.

Jed­nak wszy­scy przy­by­wa­jący tu tech­nicy zatrzy­my­wali się w pen­sjo­na­cie Stone Swamp Inn w Stenträsk. Nie trzeba było zbyt­nio się wysi­lać, by domy­ślić się, kto w danym momen­cie testo­wał bomby. Wystar­czyło wybrać się na piwo do baru, gdzie rów­nież bywali tech­nicy z bazy, i posłu­chać, w jakim języku roz­ma­wiali goście przy sto­liku obok. Poza tym baza zatrud­niała ponad setkę pra­cow­ni­ków, któ­rych obo­wią­zy­wała co prawda tajem­nica zawo­dowa, ale od czasu do czasu zawsze ktoś powie­dział o zda­nie za dużo.

Gene­ral­nie miej­scowa lud­ność była zado­wo­lona z bazy, z jej wiel­ko­ści i atmos­fery tajem­nicy. Jej obec­ność spra­wiała, że miesz­kańcy czuli się w jakiś spo­sób wyróż­nieni. Baza była też zna­czą­cym pra­co­dawcą, a prze­by­wa­jący tu cza­sowo tech­nicy sta­no­wili dodat­kowe źró­dło docho­dów dla miesz­kań­ców.

Rota­cja per­so­nelu była nie­wielka. Ci, któ­rzy raz zna­leźli tu zatrud­nie­nie, zwy­kle go nie zmie­niali. Wśród nich był syn Wikinga, Mar­kus Storm­berg.

– idzie drajl!

Czte­ro­la­tek pod­biegł do Wikinga i rzu­cił się na niego z nie­za­chwia­nym prze­ko­na­niem, że dzia­dek zła­pie go i ochroni przed ewen­tu­al­nym upad­kiem. Wiking upu­ścił klu­czyki na zie­mię i w ostat­niej chwili zła­pał chłopca.

– Woohoo! – powie­dział i pod­rzu­cił wnuczka w powie­trze. Malec, który zaczy­nał już być ciężki, zawył z zachwytu.

– Masz dzi­siaj siłę? – spy­tał Wiking. Kolejny okrzyk rado­ści.

– Mam super­moc! Jestem Drajl!

Wiking posta­wił chłopca na kor­ko­wej macie, malec pod­ska­ki­wał niczym gumowa piłeczka.

– Jesz­cze, dziadku!

– Pozwól dziad­kowi usiąść, w końcu nie jest już mło­dzie­niasz­kiem – ode­zwał się Mar­kus, poda­jąc ojcu otwartą butelkę piwa.

Wiking opadł na ławę w kuchni, a chło­piec natych­miast wdra­pał mu się na kolana.

– Możemy poje­chać na Vallbomsvägen? Pro­szę pro­szę pro­szę…

– Elliot, zro­bi­łeś już siu­siu? – spy­tała Jose­fin, która weszła do kuchni z córeczką na ręku. Maja Maria Helena, ochrzczona i pobło­go­sła­wiona w kościele w Stenträsk.

– Jestem Drajl – powtó­rzył chło­piec. – Nie mam czasu.

Drajl był pry­wat­nym super­bo­ha­te­rem Wikinga i Elliota. Miesz­kał na końcu Vallbomsvägen, która kie­dyś, dawno temu, łączyła Holmträsk i Arne­mark. Teraz jed­nak była w tak złym sta­nie, że stała się nie­mal nie­prze­jezdna, przy­naj­mniej w wer­sji Wikinga i Elliota. By tam dotrzeć, Elliot musiał sie­dzieć na kola­nach dziadka i dobrze się trzy­mać. Wiel­kie kamie­nie i głę­bo­kie dziury spra­wiały, że podróż na kola­nach dziadka prze­bie­gała nie­kiedy bar­dzo gwał­tow­nie i czę­sto koń­czyła się w rowie, co Elliot uwiel­biał.

– Idź z mamą zro­bić siku – powie­dział Wiking, posta­wił chłopca na pod­ło­dze i się­gnął po klu­czyki do samo­chodu.

Jose­fin uści­skała go szybko, oboje mieli już za sobą covid, więc nie musieli się oba­wiać. Przed urlo­pem macie­rzyń­skim Jose­fin zaj­mo­wała się HR-em dla gminy, prawdę mówiąc, nikt nie miał poję­cia, na czym to pole­gało.

– Spraw­dzi­łeś, co z twoim gar­dłem? – spy­tała. – Jeśli to angina, to pew­nie powi­nie­neś wziąć anty­bio­tyk.

Wiking odchrząk­nął, musi im powie­dzieć.

– W zeszłym tygo­dniu zro­bi­łem bada­nia w szpi­talu.

– W ponie­dzia­łek Karin wydaje przy­ję­cie. Zamó­wi­łam tort kanap­kowy. Odbie­rzesz go od Holm­dahla?

– Oczy­wi­ście, zro­bię to po dro­dze.

Mar­kus wypił łyk piwa.

– Zła­pie­cie ich?

Wiking wypił porządny haust, prze­łknął i spoj­rzał na syna. Był bar­dzo do niego podobny, wszy­scy tak mówili.

– Cho­dzi ci o kra­dzież broni? Nie wiemy nawet, kiedy to się stało.

– Johan jest zała­many. Chce sprze­dać dom i się wypro­wa­dzić.

– To dość powszechna reak­cja w takiej sytu­acji – powie­dział Wiking. – Poproś, żeby jesz­cze tro­chę się wstrzy­mał.

W wewnętrz­nej kie­szeni Wikinga zadzwo­niła komórka, wycią­gnął ją i rzu­cił szyb­kie spoj­rze­nie na ekran. Roland Lars­son. Wstał, prze­pro­sił gestem i ruszył do drzwi.

– Sia­damy do stołu za pięć minut – rzu­cił Mar­kus, pod­cho­dząc do kuchenki.

– Zna­la­złeś coś? – spy­tał Wiking, zamy­ka­jąc za sobą drzwi.

– Nic nad­zwy­czaj­nego. Zło­dzieje umie­ścili skrzy­nię na wózku widło­wym i wywieźli do cze­ka­ją­cego na zewnątrz samo­chodu.

– Ilu ich było?

– Co naj­mniej trzech, tylu potrzeba, żeby unieść skrzy­nię. Ale nie dla­tego dzwo­nię. Sły­sza­łeś, co wyda­rzyło się w Ten­ście w środę?

W Ten­ście? Nazwa przed­mie­ścia wywo­łała w nim wspo­mnie­nia, ale w środę?

– Nie, a co?

– Strze­la­nina gan­gów, piz­ze­ria?

Szcze­góły zwią­zane z ostat­nimi strze­la­ni­nami w szcze­gól­nie nara­żo­nych obsza­rach nie utkwiły mu w pamięci: czte­rech face­tów strze­lało w piz­ze­rii? Trzy osoby zostały ranne?

– Mogli użyć broni z Pålberget – powie­dział Roland.

– Cho­lera. Skąd te przy­pusz­cze­nia?

– Kole­dzy w Järvie zatrzy­mali dzi­siaj po połu­dniu szcze­niaka. Pod jego łóż­kiem zna­leźli kolek­cję broni, która znik­nęła z domu Björkmana.

– Dokład­nie taką samą?

– Na to wygląda. Björkman ćwi­czył strze­la­nie, celu­jąc w sto­dołę za domem, wyję­li­śmy kilka kul ze ściany dla porów­na­nia. Zoba­czymy, co zro­bią z tym w Linköpingu.

Wiking poki­wał głową. Kra­jowe Cen­trum Kry­mi­na­li­styki mogło porów­nać kule wyjęte ze ściany sto­doły z tymi z piz­ze­rii. Roland Lars­son był zna­ko­mi­tym śled­czym. Rze­czowy i meto­dyczny. Być może nieco nudny, ale on też taki był.

– Ktoś z nas musi tam jechać?

– Nie sądzę. Wła­śnie wysła­łem kule. Ode­zwą się, jeśli będą mieli jakieś pyta­nia.

Roland Lars­son pora­dzi sobie beze mnie, ude­rzyło go nagle. Może prze­jąć moje zada­nia bez żad­nego pro­blemu. Komi­sa­riat będzie mógł pra­co­wać dalej, rów­nie spraw­nie jak dotąd.

– Sły­sza­łeś ten hałas? – spy­tał.

– Ostrze­gano przed lotami ponad­dźwię­ko­wymi, ale nie będę cię dłu­żej zatrzy­my­wał. Widzimy się w ponie­dzia­łek.

Zakoń­czyli roz­mowę. Wiking scho­wał komórkę do wewnętrz­nej kie­szeni i rozej­rzał się po oko­licy. Deszcz prze­stał padać, od zachodu się prze­ja­śniało. Zza chmur wyj­rzało słońce.

Willa syna leżała na obrze­żach mia­steczka: dom typu Älvsby z lat osiem­dzie­sią­tych. Carina Bur­strand, recep­cjo­nistka w komi­sa­ria­cie, miesz­kała na sąsied­niej ulicy. To dobra oko­lica, przy­ja­zna dzie­ciom, huś­tawki, tram­po­liny. Dla­czego on ni­gdy o tym nie pomy­ślał? Stać go było na kupno nie­wiel­kiego domu. Ale on tego nie zro­bił, tylko prze­niósł swoje łóżko do salonu, kiedy Mar­kus stał się nasto­lat­kiem, tak żeby każde z dzieci miało wła­sny pokój.

Trzy­dzie­ści lat. I co mu one przy­nio­sły? A teraz być może umrze.

Wszedł na traw­nik, zro­bił kilka kro­ków, po czym osu­nął się na zie­mię. Poło­żył się z rękami wycią­gnię­tymi wzdłuż ciała i patrzył w niebo. Wil­goć prze­ni­kła przez ubra­nie, na nie­bie odrzu­to­wiec zosta­wił białą kre­skę.

– Jeśli jesteś gdzieś tam, daj mi znak. Teraz masz szansę. Umrę? To już koniec?

Nic się nie wyda­rzyło. Na nie­bie nie poja­wił się żaden samo­lot, nawet liście na drze­wach nie zasze­le­ściły.

Wes­tchnął i wstał. Był prze­mok­nięty. Pró­bo­wał strze­pać z sie­bie źdźbła trawy, zanim wróci do syna.

Mar­kus i Jose­fin przy­go­to­wali pie­czeń z jele­nia z pod­sma­żaną cebulą, pie­czar­kami i sosem śmie­ta­no­wym. Do tego goto­wane ziem­niaki i ogórki. Chrupki chleb, bre­gott z solą mor­ską. Gala­retka z żura­winy, gla­zu­ro­wane mar­chewki i dżem z boró­wek. Wiking nie wie­dział, kto co przy­go­to­wał, syn i jego part­nerka zwy­kle poma­gali sobie nawza­jem. Z jakie­goś powodu poczuł ukłu­cie w piersi: wsty­dliwa zazdrość.

Elliot jadł z ape­ty­tem. Lubił wszyst­kie potrawy. W pobliżu miej­skiej biblio­teki kilku Tajów otwo­rzyło nie­dawno restau­ra­cję azja­tycką, poda­wano dania z woka, sushi i nowość: poke­bowl. Malec jadł wszystko, w odróż­nie­niu od swo­jego dziadka. Wiking nie prze­pa­dał za surową rybą.

Jose­fin dała małej pierś, tak jak kie­dyś robiła to Helena. Nie powinna już prze­stać kar­mić ją pier­sią? Mała sie­działa już i racz­ko­wała.

– Masz jakieś wia­do­mo­ści od Elin? – spy­tał syna po zje­dze­niu dwóch por­cji pie­czeni.

– Dzwo­niła dzi­siaj po połu­dniu. Pra­cuje na noc­nej zmia­nie, ale potem ma wolny week­end.

Córka była pie­lę­gniarką w szpi­talu Karo­lin­ska w Sol­nie. Do nie­dawna pra­co­wała z cho­rymi na nowo­twory w Radium­hem­met, ale zgod­nie z duchem czasu dobrze dzia­ła­jąca jed­nostka została zli­kwi­do­wana i prze­ro­biona na coś nowego. Teraz Elin pra­co­wała na oddziale inten­syw­nej opieki dla pacjen­tów covi­do­wych. To było praw­dziwe pie­kło. Wiking nie widział się z nią od świąt Bożego Naro­dze­nia.

– Jak ona się czuje?

– Chyba lepiej. Egzema mniej jej doku­cza.

– Pla­nuje jakiś urlop?

– Dla­czego nie zadzwo­nisz i sam z nią nie poroz­ma­wiasz?

Jose­fin wstała z córeczką na bio­drze i wycią­gnęła rękę do synka.

– Chodź, Elli, wymy­jesz zęby, a potem ci poczy­tam.

Chło­piec skrzy­żo­wał rączki na piersi.

– Dzia­dek mi poczyta!

– Nie dzi­siaj, skar­bie. Chodź.

– Poczy­tam ci innym razem – obie­cał Wiking. – A teraz idź już z mamą.

Chło­piec zapro­te­sto­wał gło­śno, ale ruszył do sypialni.

Mar­kus wes­tchnął.

– Prze­pra­szam, nie chcia­łem cię kry­ty­ko­wać…

– Masz rację – przy­znał Wiking. – Zadzwo­nię do niej. Po pro­stu nie chcę jej prze­szka­dzać.

– Nie prze­szka­dzasz jej. Jeśli będzie zajęta, to ci to powie. Będziesz musiał zadzwo­nić jesz­cze raz. Po pro­stu.

Wstał i zaczął zbie­rać tale­rze. Wiking śle­dził syna wzro­kiem. Kiedy dzieci były małe, sta­rał się jak mógł, i chyba mu się udało. Jego dzieci wyro­sły na porząd­nych oby­wa­teli, oboje byli sza­no­wani, lubiani. Byli empa­tyczni i odpo­wie­dzialni.

Jose­fin kłó­ciła się z Ellio­tem w łazience o umy­cie zębów, Maja gawo­rzyła.

Mar­kus napeł­nił zmy­warkę i włą­czył ją. Jose­fin znik­nęła z dziećmi w sypialni, sły­szał, jak zamyka drzwi. Mar­kus wytarł ręce w ścierkę i podą­żył wzro­kiem za dźwię­kiem zamy­ka­nych drzwi.

Wiking uznał, że przy­szła pora. Musiał to z sie­bie wyrzu­cić.

– Jest coś, co muszę ci poka­zać – uprze­dził go Mar­kus.

Znik­nął w swoim gabi­ne­cie i wró­cił z roz­ciętą kopertą.

– Przy­szła dzi­siaj pocztą.

Podał kopertę Wikin­gowi. Była podłużna, biała, z logo hotelu Inter­na­tio­nal w lewym dol­nym rogu. Wiking prze­czy­tał napi­sany ręcz­nie adres.

Mar­kus Storm­berg

Tornvägen 12

975 90 Stenträsk

Wiking poczuł, jak prze­strzeń wokół niego się kur­czy. To pismo.

– To stary kod pocz­towy – powie­dział Mar­kus. – Z czasu, zanim je zmie­niono. Wcze­śniej całe Stenträsk miało jeden kod, prawda? Teraz my mamy 975 93.

Wiking odwró­cił kopertę. Nie było nadawcy. Poczuł suchość w ustach. Chwilę ważył list w dłoni, w końcu spoj­rzał na Mar­kusa.

– Czy­taj, synu – powie­dział.

W środku była tylko jedna kartka, papier listowy hotelu Inter­na­tio­nal, zapi­sana ręcz­nie. Nie­bie­skim dłu­go­pi­sem. To samo, nieco kan­cia­ste pismo co na koper­cie, Wiking poczuł smak metalu w ustach.

Mar­kus Storm­berg,

Nie wolno ci przy­jąć sta­no­wi­ska szefa pro­jektu sys­temu QATS.

Łączy się to z dużym nie­bez­pie­czeń­stwem.

MUISISZ odmó­wić. Wymyśl jakiś powód,

Pokaż ten list swo­jemu ojcu, Wikin­gowi.

W dol­nym pra­wym rogu była nary­so­wana ręcz­nie figura, nie­re­gu­larna pię­cio­ra­mienna gwiazda.

Wiking upu­ścił list na pod­łogę i wstał. Krze­sło zako­ły­sało się, chwy­cił się blatu stołu, żeby nie upaść.

Daj mi znak, teraz masz szansę.

Mar­kus pod­szedł do niego.

– Tato, co z tobą?

Usie­dli obok sie­bie na ławie. Wiking wpa­try­wał się w leżący na pod­ło­dze list.

Nie, to nie­moż­liwe.

– Tato, do licha, co się stało?

Wiking zamknął oczy i zasło­nił twarz dłońmi, zagryzł mocno wargi. Widział duchy, rze­czy, które nie ist­niały.

– Tato, powiedz coś, prze­stra­szy­łeś mnie.

Począt­kowo cały czas cho­dził spięty, cze­ka­jąc na jakiś znak życia. Zamie­rał, kiedy sły­szał kroki na klatce scho­do­wej, gdy jakiś samo­chód hamo­wał i zatrzy­my­wał się obok drzwi na klatkę albo gdy po dru­giej stro­nie ulicą szła blon­dynka. Potem poczu­cie ulgi: to wszystko było jedy­nie kosz­ma­rem. Jest tutaj, zaraz przyj­dzie! A przycho­dziła rze­czy­wi­stość i tra­fiała go pię­ścią w splot sło­neczny. Dużo czasu minęło, zanim wszystko się wyci­szyło i prze­stał wycze­ki­wać.

Zaczerp­nął głę­boko powie­trza, opu­ścił ręce i ramiona. Spoj­rzał na syna.

– Dzi­siaj przy­szedł? – spy­tał.

– Może wczo­raj, nie pamię­tam, czy wczo­raj odbie­ra­li­śmy pocztę.

– Ile osób doty­kało tej koperty?

Mar­kus wyglą­dał na zdez­o­rien­to­wa­nego.

– Doty­kało? Tylko ja. No i listo­nosz, oczy­wi­ście, nie wiem, do cho­lery. Nie mówi­łem nic Jose­fin, uzna­łem, że to nie­przy­jemna sprawa.

– Co to jest sys­tem QATS?

Mar­kus wstał i pod­niósł kopertę z pod­łogi.

– Wiesz, że nie wolno mi…

– Nie doty­kaj listu, połóż go na stole.

Syn puścił kartkę, jakby nagle zaczęła go parzyć. Wylą­do­wała w miej­scu, gdzie przed chwilą stał talerz Wikinga.

– Nie wolno mi roz­ma­wiać o spra­wach służ­bo­wych.

– Teraz będziesz musiał.

Mar­kus zaczął tar­gać włosy w taki sam spo­sób, w jaki robił to Wiking.

– Nie wolno mi. To tajne infor­ma­cje, obo­wią­zuje mnie tajem­nica, dobrze wiesz.

Tak, znał ustawę o tajem­nicy pań­stwo­wej.

– Naj­wy­raź­niej już wycie­kła. Autor listu ją znał. Teraz cho­dzi o cie­bie i twoje bez­pie­czeń­stwo.

– Co? Myślisz, że coś jest na rze­czy?

Wiking zaci­snął pię­ści. Czy anio­ło­wie naprawdę ist­nieli?

Syn spo­glą­dał na list przez kilka dłu­gich sekund.

– Kto to może być, do cho­lery? – powie­dział cicho. – I dla­czego…?

– Powiedz, o co tu cho­dzi. Co to jest QATS?

Mar­kus zagryzł dolną wargę.

– Komu miał­bym to powie­dzieć – prze­ko­ny­wał go Wiking. – Myślisz, że zro­bił­bym coś, co mogłoby ci zaszko­dzić? Mnie możesz powie­dzieć. Wszystko zosta­nie mię­dzy nami.

Syn prze­łknął ślinę, po czym poki­wał głową.

– To nowe bomby natow­skie, amu­ni­cja kase­towa – powie­dział bar­dzo cicho, patrząc na swoje dło­nie. – Zdal­nie ste­ro­wane, oparte na sztucz­nej inte­li­gen­cji. Zle­cono mi popro­wa­dze­nie tego pro­jektu. To awans. Wyż­sza pen­sja, więk­sza odpo­wie­dzial­ność, tydzień urlopu wię­cej…

– Nie podej­muj się tego – powie­dział Wiking.

Mar­kus zer­k­nął z nie­do­wie­rza­niem na ojca, jego twarz wokół oczu zro­biła się czer­wona.

– Co się z tobą dzieje, do licha? Oczy­wi­ście, że się tego podejmę! Pra­co­wa­łem na to…

– Jose­fin wie o tym?

– O QATS? Zde­cy­do­wa­nie nie. Wie tylko, że zapro­po­no­wano mi nowy pro­jekt, ale nie wie, czego doty­czy. Ni­gdy nie mówię jej takich rze­czy.

Wiking pochy­lił się i dalej przy­glą­dał się listowi. Gwiazda w rogu krzy­czała, a krzyk odbi­jał się echem w jego gło­wie.

– Mogę go zatrzy­mać?

– List? Po co?

– A kopertę?

– Jasne, zrób z nią, co chcesz. Zacze­kaj, zro­bię zdję­cie.

Mar­kus zro­bił zdję­cie listu komórką. Wiking wstał, czuł, że pod­łoga pod nim się koły­sze. Wziął list ze stołu w kuchni. Na logo hotelu wylą­do­wała kapka sosu śmie­ta­no­wego. Obcią­gnął rękawy koszuli, zło­żył kartkę, nie doty­ka­jąc jej pal­cami, i wsu­nął do koperty.

– Kiedy musisz dać odpo­wiedź w tej spra­wie?

– Już się zgo­dzi­łem, pod­pi­sa­łem umowę.

Wiking zro­bił krok w kie­runku syna.

– Musisz odmó­wić – powie­dział, głos mu się łamał. – Nie podej­muj się tego zada­nia. Wyco­faj się. Znajdź jakieś uspra­wie­dli­wie­nie.

– W życiu! Jeśli teraz się wyco­fam, będę miał prze­chla­pane. I dla­czego? Z powodu ano­ni­mo­wego listu?

– Nie jest ano­ni­mowy – odparł Wiking, się­gnął po ple­cak i kurtkę, wło­żył ją, a list scho­wał do wewnętrz­nej kie­szeni.

– Poże­gnaj ode mnie Jose­fin i podzię­kuj za kola­cję.

– Już idziesz?

Wiking pozwo­lił wzro­kowi powę­dro­wać za okno, na pół­nocny zachód, ku zacho­dzą­cemu słońcu. Za Pålberget i rzeką roz­cią­gały się góry, mile igla­stych lasów i gór­skich masy­wów: Sarek i Stora Sjöfallet, gra­nica z Nor­we­gią i Lofoty. I dalej: Atlan­tyk i Gren­lan­dia. Nie widział ich, ale wie­dział, że tam są. Cho­ciaż czy mógł być tego pewien? Mógł mieć pew­ność, że ist­nieje jakiś świat poza jego hory­zon­tem?

– To ja przy­go­to­wa­łem kola­cję – powie­dział Mar­kus.

SOBOTA, 22 SIERPNIA 2020 ROKU

wiking obu­dził się, czu­jąc pustkę w całym ciele. Była w nim od pierw­szego świa­do­mego odde­chu, gdy otwo­rzył oczy i wyj­rzał przez listewki żalu­zji w sypialni. Się­gnął po komórkę i spoj­rzał na zega­rek. Kwa­drans po pią­tej.

Zawsze budził się wcze­śnie. Od czasu stu­diów w jego stu­denc­kim pokoju w Luleå, trzy­na­ście metrów kwa­dra­to­wych powierzchni, sąsia­du­ją­cym z jakimś rodza­jem cen­trali grzew­czej. Ni­gdy nie dowie­dział się, czy był tam po pro­stu kocioł, czy wen­ty­la­cja, czy tylko pod­grze­wacz do wody, czy jakieś inne urzą­dze­nie, które zaczy­nało dzia­łać wła­śnie o tej porze. Nie­za­leż­nie od przy­czyny to wła­śnie wtedy jego orga­nizm został zapro­gra­mo­wany na całe jego póź­niej­sze życie: nie­ważne, czy pano­wała polarna noc, czy lato. Na wszyst­kie dni w roku.

Zaczął się zasta­na­wiać, czy ktoś ją jesz­cze pamię­tał.

Pamię­tano, że zagi­nęła w okre­sie, kiedy doj­rze­wały moroszki, to wła­śnie po nie wybrała się na bagna. Jed­nak pamięć o niej zaczęła z cza­sem bled­nąć, zamie­nia­jąc się w kolek­tywną nie­chęć: Idziesz na jagody? Tylko uwa­żaj, żebyś nie uto­nęła, jak żona szefa poli­cji.

Trzy­dzie­ści lat. Całe życie.

Wiele rze­czy się zmie­niło. Nie­które jed­nak nie zmie­niły się w ogóle. Jak na przy­kład ich trzy­po­ko­jowe miesz­ka­nie na Kvarndammsvägen. Meble i wypo­sa­że­nie kuchni w więk­szo­ści pozo­stały takie same. Kiedy Elin zaczęła potrze­bo­wać wła­snego pokoju, jego matka opróż­niła gar­de­robę z ubrań Heleny. Pamię­tał, że było to w cza­sie ata­ków ter­ro­ry­stycz­nych na World Trade Cen­ter we wrze­śniu 2001 roku. Jego miej­sce pracy też pozo­stało nie­zmie­nione, tylko jego pozy­cja była dzi­siaj inna.

Nie­kiedy dzi­wił się, że pozo­stał takim samym czło­wie­kiem jak daw­niej. W mło­do­ści sądził, że sta­rze­nie się ozna­cza, że czło­wiek auto­ma­tycz­nie się zmie­nia. Tak jed­nak nie było. Był dokład­nie taki sam jak chło­piec na zdję­ciach z lat sześć­dzie­sią­tych robio­nych przez jego matkę z oka­zji Bożego Naro­dze­nia. Jedyna róż­nica to zdo­byte doświad­cze­nie i w pew­nym sen­sie znu­dze­nie życiem.

Prze­cią­gnął się, zało­żył ręce za głowę. Ość uwie­rała go w gar­dle. Poczuł na knyk­ciach zimno wez­gło­wia. Takie samo jak tam­tego ranka, tego ostat­niego. Wymie­nił dno łóżka i mate­race, kiedy jesie­nią 2006 roku IKEA otwo­rzyła swój sklep w Hapa­ran­dzie, ale stare wez­gło­wie zacho­wał. Zamknął oczy. Pamię­tał, jak poło­żyła małą do łóżeczka ze szcze­bel­kami, pod­peł­zła do niego, poca­ło­wała go i zdjęła koszulę. Jej cięż­kie piersi, kar­miła, jej gorącą skórę. Pamię­tał, jaki był zdzi­wiony, jaki szczę­śliwy. Pod­nie­cone dło­nie, pamię­tał wszystko wyraź­nie. Córeczka gawo­rzyła coś w swoim łóżeczku, naje­dzona i prze­wi­nięta, pod­czas gdy oni się kochali. Na samo wspo­mnie­nie obu­dził się Apollo mię­dzy jego nogami.

I potem, on w drzwiach już w dro­dze do pracy, a ona z dziec­kiem przy piersi przy stole w kuchni. Powie­działa, że poje­dzie zbie­rać moroszki.

Ale chyba nie na bagnach? Wiesz, prze­cież…

Jej oczy, mętne ze zmę­cze­nia.

To bzdury, Wiking. Nie ma bagien bez dna.

Apollo skur­czył się i znik­nął.

Chciał jej powie­dzieć, żeby spró­bo­wała odpo­cząć, zadbała o sie­bie. Nie­kiedy budził się, sły­sząc, jak pła­cze w nocy. Począt­kowo pró­bo­wał ją pocie­szać, ale wtedy robiło jej się wstyd, więc prze­stał.

Teraz uśmie­chała się do niego, nie­pew­nie.

Miłego dnia.

Pomy­ślał, że coś się w niej prze­ła­mało. Że naj­gor­sze już za nimi.

W samo­cho­dzie, w dro­dze na komi­sa­riat, słu­chał radia, wia­do­mo­ści. Geo­rge Bush i jego żoł­nie­rze w Zatoce Per­skiej. Niemcy Wschod­nie i Zachod­nie miały się połą­czyć.

Pamię­tał to, takie rze­czy.

Tego popo­łu­dnia on i Lars-Ivar Pek­kari, dawny part­ner ojca, spraw­dzali trzeź­wość kie­row­ców na dro­dze 374. Zatrzy­mali jed­nego pija­nego kie­rowcę i dru­giego za prze­kro­cze­nie pręd­ko­ści.

Wró­cił do domu o zwy­kłej porze, nie­długo po pią­tej. Kartka na stole w kuchni.

Kocha­nie,

Poszłam zbie­rać moroszki. Musia­łam wyjść z domu.

Mar­kus jest u Karin.

I gwiazdka w pra­wym rogu, pię­cio­ra­mienna, nie­re­gu­larna, która wyglą­dała jak bli­zna na jej brzu­chu, tuż obok tej po cię­ciu cesar­skim. Jej znak szcze­gólny.

Prze­wró­cił się na bok na wil­got­nym prze­ście­ra­dle, nagi poszedł do kuchni, nie zapa­la­jąc gór­nej lampy. Anja Ber­glund, która miesz­kała naprze­ciwko niego, też wcze­śnie wsta­wała. Kilka razy przy­ła­pał ją, jak przy­glą­dała mu się, kiedy cho­dził nago po miesz­ka­niu. Otwo­rzył lodówkę, drzwi zasła­niały okno i jego nagość, nalał sobie szklankę soku poma­rań­czo­wego. Pijąc, spo­glą­dał ponad drzwiami lodówki. W oknie kuchen­nym Anji paliło się świa­tło. Pra­co­wała z Mar­ku­sem w bazie, z cza­sem stała się jed­nym z ele­men­tów wypo­sa­że­nia.

Usiadł przy stole, na krze­śle, na któ­rym sie­dział tam­tego ranka.

Miłego dnia.

Karin, jego matka, pro­po­no­wała, żeby skon­tak­to­wali się z medium, odpo­wie­dział jej krótko i nie­zbyt grzecz­nie.

Nie wie­rzył w duchy, ani wtedy, ani teraz.

Kto wie­dział coś o tym sys­te­mie? I o tym, że Mar­kus ma być sze­fem pro­jektu? Mar­kus z nikim o tym nie roz­ma­wiał, tego mógł być pewien, ale oczy­wi­ście w bazie było wiele osób, które miały wie­dzę na temat pro­jektu. Ale kto z per­so­nelu bazy, mający dostęp do taj­nych doku­men­tów, wie­dział o bliź­nie Heleny? O tym, jak trzy­dzie­ści lat temu pod­pi­sy­wała kartki zosta­wiane mu na stole w kuchni? Coś tu się nie zga­dzało. A teraz Mar­kusowi naj­wy­raź­niej coś gro­ziło. Skąd autor listu o tym wie­dział? Kto mógł wie­dzieć tyle o czymś, co jesz­cze się nie wyda­rzyło?

Spra­wiało to wra­że­nie dzia­ła­nia sił nad­przy­ro­dzo­nych, ale tak nie było. Ktoś wie­dział i praw­do­po­dob­nie znaj­do­wał się w pobliżu.

Wiking wstał i prze­szedł się po miesz­ka­niu. Coś wyło w jego gło­wie, dźwięk pozo­stał mu po strze­la­niu pod­czas stu­diów, przy­bie­rał na sile, kiedy się dener­wo­wał. Teraz wyło całe jego ciało, prze­gry­wał z nim. Lampa w kuchni Anji Ber­glund po dru­giej stro­nie podwó­rza zga­sła.

Ość uwie­rała go w gar­dle. Rak pła­sko­na­błon­kowy skóry. Umrze. Za dzie­więć dni cze­kała go ope­ra­cja.

Nie mógł tu tak sie­dzieć.

Komi­sa­riat był zamknięty, w oknach było ciemno. Rzadko się zda­rzało, żeby coś działo się tu w nocy. Jedy­nie kwe­stie pasz­por­towe wyma­gały, żeby komi­sa­riat był czynny we wszyst­kie dni powsze­dnie, ale to zada­nie pod­le­gało Cari­nie Bur­strand. Spra­wami czy­sto poli­cyj­nymi poza godzi­nami pracy zaj­mo­wali się przede wszyst­kim kole­dzy z Älvsbyn, co oczy­wi­ście bar­dzo paso­wało miej­sco­wym prze­stęp­com. Obie miej­sco­wo­ści dzie­liło dobre czter­dzie­ści kilo­me­trów, wystar­cza­jąco dużo. Zanim patrol dotarł na miej­sce, prze­stępca był już w poło­wie drogi do Gällivare.

Wiking skrę­cił na par­king w momen­cie, kiedy słońce dotarło do Pålberget. Postawi swoje volvo XC70 obok samo­chodu służ­bo­wego, który przy­pad­kiem był dokład­nie takim samym mode­lem. Wiking nie lubił nie­spo­dzia­nek. Wolał sie­dzieć za taką samą kie­row­nicą, nie­za­leż­nie od oko­licz­no­ści.

Uczu­cie kosz­maru odpu­ściło nieco, kiedy szyb­kim kro­kiem ruszył przez par­king. Cho­dził tędy nie­mal codzien­nie przez trzy­dzie­ści dwa lata. To poma­gało. Wiatr z pół­nocy przy­brał na sile. Powie­trze było cięż­kie od wil­goci. Otwo­rzył tylne drzwi. Wyłą­czył alarm, ale nie zapa­lił świa­tła. Nie potrze­bo­wał go, znał kory­ta­rze na pamięć. Minął kuch­nię i ruszył do swo­jego gabi­netu. Zamknął za sobą drzwi, cho­ciaż nie było takiej potrzeby. Pod­szedł do okna wycho­dzą­cego na par­king i kościół po dru­giej stro­nie ulicy. Wszę­dzie zale­gała cisza, jak po ude­rze­niu bomby. Nikt go nie widział, ale on tu był i miał niczym nie­ogra­ni­czony widok na par­king i ulicę w dole. Powoli się roz­wid­niało, ale dnie sta­wały się już krót­sze. Jesz­cze dwa mie­siące temu słońce świe­ciło przez całą dobę, a teraz cho­wało się za hory­zon­tem już kwa­drans po dzie­wią­tej wie­czo­rem.

Opu­ścił żalu­zje. Włą­czył lampę na biurku, wyspa świa­tła na zasy­pa­nym papie­rami bla­cie.

Kto mógł wie­dzieć?

W cza­sie, kiedy miesz­kała w Stenträsk, Helena pra­co­wała tylko w jed­nym miej­scu, w pen­sjo­na­cie o naj­dziw­niej­szej nazwie na świe­cie: Stone Swamp Inn. Począt­kowo stała za barem w pubie, potem została sze­fową sali w restau­ra­cji. To roz­wią­za­nie nie zda­wało egza­minu, kiedy uro­dziły się dzieci. Przy­jęła pracę w recep­cji hotelu, mimo że była gorzej płatna. Nie­kiedy brała zastęp­stwa i sprzą­tała kuch­nię lub poma­gała w przy­go­to­wa­niu posił­ków. Wszę­dzie bar­dzo ją ceniono, a ona miała moż­li­wość poznać wszyst­kich pra­cow­ni­ków.

Ilu z nich pra­co­wało tam do dzi­siaj? Musiał się tego dowie­dzieć. I czy ktoś z nich miał jakiś zwią­zek z bazą. Part­ner, dziecko, sąsiad, ktoś z rodziny? Na pewno ktoś się znaj­dzie. Z kim w Stenträsk spo­ty­kała się poza kole­gami z pracy? Wiking przy­po­mniał sobie kilka kobiet w jej wieku, zwy­kle nie uczest­ni­czył w tego rodzaju spo­tka­niach.

Pod­szedł do sto­ją­cej w rogu szafki z archi­wa­liami. Była nie­po­zorna, star­szy model z bla­sza­nymi szu­fla­dami, które zawsze się zaci­nały. W pliku klu­czy zna­lazł ten wła­ściwy i otwo­rzył przed­ostat­nią szu­fladę. Zawie­rała tylko jeden doku­ment i była to kopia. Ory­gi­nał znaj­do­wał się w reje­strze zagi­nio­nych Szwe­dów w Kra­jo­wym Dziale Ope­ra­cyj­nym, NOA, w Sztok­hol­mie.

Teczka była cienka, lekka jak piórko.

Helena Kri­stina Storm­berg, z domu Isaks­son, 621130-1261 Zagi­niona 900814

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki