Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pewnej ciemnej zimowej nocy w wypadku samochodowym w Lulea, na północy Szwecji, ginie dziennikarz miejscowej gazety. Jego śmierć budzi zainteresowanie Anniki Bengtzon, która ostatnio współpracowała z dziennikarzem w związku ze sprawą pewnego ataku na bazę lotniczą w latach 60. ubiegłego wieku.
Szybko okazuje się, że wypadek był upozorowany, a dziennikarz został zamordowany. Annika zostaje wciągnięta w sieć intryg. Podejrzewa, że zabójstwo ma coś wspólnego ze sprawą, którą razem się zajmowali, ale nikt nie chce jej wierzyć. Kiedy jej szef wręcz zakazuje jej zajmowania się sprawą, Annika postanawia działać na własną rękę. Ślady prowadzą do działającej wówczas grupy maoistycznej.
Sprawa nabiera przyspieszenia, gdy odkrywa, że jedna z ówczesnych członkiń grupy, tytułowa Czerwona Wilczyca, jest ministrem w obecnym rządzie. Annika walczy teraz nie tylko z terrorystami sprzed lat, ale i z obecnym politycznym establishmentem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 438
ZAWSZE Z TRUDEM ZNOSIŁ widok krwi. Miało to coś wspólnego z jej konsystencją. Była gęsta, pulsowała. Zdawał sobie sprawę, że to nieracjonalne, zwłaszcza w jego sytuacji. Ostatnio krew zaczęła pojawiać się w jego snach, zaskakiwała go obrazami, które wymykały się spod kontroli.
Spojrzał na swoje ręce i stwierdził, że ma na nich ciemnoczerwoną ludzką krew. Kapała mu na spodnie, jeszcze ciepła i lepka. Czuł jej zapach. Cofnął się i w panice próbował ją z siebie strząsnąć.
− Jesteśmy na miejscu.
Głos dotarł do niego przez cienką błonkę snu, krew nagle znikła. Nadal jednak było mu niedobrze. Przez otwarte drzwi autobusu wtargnęło do środka zimne powietrze. Kierowca uniósł ramiona w daremnym geście obrony przed chłodem.
− A może chce mi pan towarzyszyć do garażu?
Pozostali pasażerowie opuścili już jadący z lotniska autobus. Wstał z trudem, zgięty wpół z bólu. Sięgnął po leżący obok worek marynarski i wymamrotał:
– Merci beaucoup.
Dotknął stopami ziemi, poczuł uderzenie, jęknął. Oparł się na moment o oszronioną karoserię pojazdu, przeciągnął ręką po czole.
W stronę przystanku zmierzała kobieta. Na głowie miała robioną na drutach wełnianą czapkę. Mijając go, zatrzymała się, stanęła tuż obok jego marynarskiego worka. Spojrzała na niego, autentycznie zaniepokojona. Pochyliła się nad nim, jej plecy wygięły się w łuk.
− Coś się stało? Potrzebuje pan pomocy?
Zareagował gwałtownie, machnął jej ręką przed nosem.
− Laissez moi! – powiedział zdecydowanie za głośno. Dyszał z wysiłku.
Kobieta nie poruszyła się. Zamrugała oczami, usta wciąż miała na wpół otwarte.
− Êtes-vous sourde? J’ai déjà dit laissez-moi!
Kobieta posłała mu pełne urazy spojrzenie, jej twarz się skurczyła. Patrzył na jej przysadzistą, szeroką sylwetkę, kiedy z wyładowanymi plastikowymi torbami ruszyła ciężkim krokiem w stronę przystanku trójki.
Ciekawe, czy tak właśnie brzmię, przeszło mu przez myśl. Kiedy mówię po szwedzku.
Nagle uświadomił sobie, że formułuje myśli w ojczystym języku.
Indépendance, pomyślał, zmuszając mózg do powrotu do francuskiego. Je suis mon propre maître…
Kobieta burknęła coś gniewnie i wsiadła do autobusu.
Kolejne autobusy ruszały w drogę, opróżniając Storgatan z ludzi, a on stał w oparach spalin i wsłuchiwał się w chłodną ciszę, chłonął pozbawione cieni światło.
Nigdzie na ziemi kosmos nie wydawał mu się tak bliski jak tutaj, za kręgiem polarnym. Gdy dorastał, uważał tę pustkę za coś oczywistego. Nie pojmował, co jest takiego niesamowitego w tym, że się mieszka na dachu świata. Teraz już wiedział. Widział samotność i niekończące się przestrzenie tak wyraźnie, jakby były wyryte w tych ulicach, w blaszanych domach i zamarzniętych świerkach. Tak dobrze mu znane, a jednocześnie tak obce.
Trudno tu żyć, pomyślał, znów po szwedzku. Zamarznięte miasto, żyjące z państwa i ze stali.
I zaraz potem: Tak jak ja.
Ostrożnie przerzucił pasek worka przez ramię i pierś i ruszył w stronę Hotelu Miejskiego. Fasada budynku z przełomu wieków wyglądała dokładnie tak, jak ją pamiętał. Czy coś się zmieniło w środku, nie był w stanie ocenić. Kiedy ostatnio był w Luleå, nie miał okazji odwiedzić tej ostoi mieszczaństwa.
Recepcjonista przywitał starszego pana z roztargnioną grzecznością. Dał mu pokój na drugim piętrze, poinformował, o której podają śniadanie, wręczył plastikową kartę z paskiem magnetycznym otwierającym drzwi i natychmiast o nim zapomniał.
W morzu ludzi człowiek staje się niemal niewidoczny, pomyślał. Podziękował łamaną angielszczyzną i skierował się w stronę wind.
Pokój miał jakiś oryginalny, nieco wstydliwy urok. Lokalizacja i cena miały świadczyć o luksusie i tradycji, ale lodowato zimne kafle i kopie stylowych mebli stanowiły jedynie dekorację, zza której widać było brudne okna i wyblakłe tapety.
Usiadł na chwilę na łóżku, wpatrzony w zapadający zmrok. Czy może to już świt?
Widok na morze, którym hotel chwalił się na stronie internetowej, okazał się widokiem na szarą wodę, drewnianą budę w porcie, neon i duży dach z czarnej papy.
Zaczął go morzyć sen; otrząsnął się, żeby odzyskać jasność umysłu. I znów sobie uświadomił, że z jego wnętrza sączy się odór. Wstał i otworzył worek. Podszedł do biurka i zaczął na nim ustawiać lekarstwa, zaczął od tabletek przeciwbólowych. Potem położył się na łóżku i mdłości zaczęły powoli ustępować.
Więc nareszcie jest na miejscu.
La mort est ici.
Śmierć jest tutaj.
ANNIKA BENGTZON zatrzymała się w progu redakcji, zamrugała oczami w ostrym białym świetle jarzeniówek. Uderzyły ją znane dźwięki: szum faksów, skanerów, lekkie uderzenia krótko obciętych paznokci o klawiaturę. Ludzie karmili maszyny tekstami, obrazami, literami, poleceniami, napełniali ich cyfrowe brzuchy bez nadziei, że kiedykolwiek się nasycą.
Zaczerpnęła tchu i ruszyła przed siebie. Przy stole redakcyjnym w dziale wiadomości pracowano w milczącym skupieniu. Gwóźdź, szef wydania, siedział z nogami skrzyżowanymi na stole i przeglądał papiery. Jego zastępca przelatywał wzrokiem migoczący tekst na monitorze komputera i miał coraz bardziej czerwone oczy. Reuters, francuska agencja AFP, Associated Press i TTA, i TTB, serwisy krajowe i zagraniczne, sport, gospodarka, niekończący się strumień informacji i telegramów z całego świata. Jeszcze nie było słychać podnieconych okrzyków, głośno obwieszczanego entuzjazmu ani jęków przerażenia, bo gdzieś na świecie stało się coś złego, ani przerzucania się argumentami za takim czy innym pomysłem.
Minęła ich, nie zauważając nikogo. Sama też pozostała niezauważona.
I nagle głos, pytanie przecinające naelektryzowaną ciszę:
− Znów gdzieś jedziesz?
Wzdrygnęła się i odruchowo zrobiła krok w bok. Rzuciła Gwoździowi niepewne spojrzenie, oślepiło ją światło energooszczędnej żarówki.
− W grafiku jest napisane, że po południu lecisz do Luleå.
Róg redakcyjnego stołu wbił jej się w udo, gdy zbyt gwałtownie skręciła w stronę swojego szklanego boksu. Zatrzymała się i zamknęła na chwilę oczy. Poczuła, jak torba ześlizguje się jej z ramienia, odwróciła się.
− Może, a co?
Ale Gwóźdź zdążył już zniknąć, zostawiając ją samą na środku redakcyjnego morza, wśród rozbieganych spojrzeń i jęków elektroniki. Oblizała wargi, podciągnęła torbę, poczuła ironiczne spojrzenia przyklejone do jej nylonowej kurtki.
Rozwinąć żagle i przeć do przodu. Szklane akwarium było coraz bliżej. Otworzyła rozsuwane drzwi i z ulgą skryła się za zmiętymi zasłonami. Zasunęła drzwi i oparła głowę o chłodne szkło.
Pokój jej zostawili.
Trwałe elementy rzeczywistości nabierały z czasem coraz większego znaczenia, czuła to wyraźnie. Zresztą nie odnosiło się to tylko do niej, ale do większości ludzi. Gdy powstawał chaos, gdy wojna zmieniała charakter, trzeba było spojrzeć w przeszłość i wyciągnąć wnioski.
Położyła torbę i kurtkę na kanapie dla gości i włączyła komputer. Dziennikarstwo informacyjne wydało jej się nagle odległe, mimo że przecież znajdowała się w samym środku jego pulsującego elektronicznego serca. Sprawy, które dzisiaj były na ustach wszystkich, jutro zostaną zapomniane. Nie miała siły śledzić informacji AP ENPS, informacyjnego monstrum epoki cyfrowej.
Przeciągnęła ręką po włosach.
Może po prostu jest zmęczona?
Oparła brodę na dłoniach i czekała spokojnie, aż programy się załadują. Potem wybrała potrzebne jej materiały. Uważała, że są interesujące; niestety redakcyjna wełniana ławica nie zawsze podzielała jej entuzjazm.
Przypomniała sobie Gwoździa, jego głos unoszący się nad redakcyjnym morzem.
Zebrała notatki i zaczęła szykować prezentację.
Klatka schodowa była pogrążona w mroku. Chłopiec zamknął za sobą drzwi i nasłuchiwał w napięciu. Na piętrze, na którym mieszkali Anderssonowie, wiatr jak zwykle zawodził w nieszczelnych oknach, gdzieś grało radio. Poza tym było cicho.
Jesteś cykor, pomyślał. Tu nic nie ma. Głupek.
Chwilę stał bez ruchu. W końcu zdecydowanym krokiem ruszył do wyjścia.
Prawdziwy wojownik nie przejmowałby się takimi pierdołami. On był w tym mistrzem. Cruel Devil był bliski przeobrażenia się w Teslatron God. Wiedział, że podczas walki nigdy nie wolno się wahać.
Otworzył bramę, żałosny jęk zawiasów. Niekończące się opady śniegu sprawiły, że już po kilkudziesięciu centymetrach drzwi napotkały opór; najwyraźniej nikt jeszcze nie odśnieżał. Sam prześlizgnął się z łatwością, ale plecak utknął w drzwiach; nieoczekiwane szarpnięcie rozzłościło go tak bardzo, że omal się nie rozpłakał. Ciągnął, aż poczuł, że coś pękło. Do diabła z tym!
Ruszył i natychmiast się poślizgnął, zamachał wściekle rękami, żeby utrzymać równowagę. Wylądował na końcu schodków, spojrzał w górę przez padające płatki śniegu i zamarł.
Niebo rozjaśniło niebieskie światło. Wirowało nad czarną otchłanią, pojawiało się nad nią i znikało, pojawiało się i znikało.
Już tu są, pomyślał, i poczuł, jak coś go ściska za gardło. Są tu, naprawdę.
Wstał i podszedł do zepsutej kosiarki, niemal niewidocznej pod śniegiem. Czuł, jak mu wali serce, coraz szybciej i szybciej, łup, łup, łup. Zacisnął powieki z całych sił.
Nie chciał widzieć. Nie odważy się podejść i spojrzeć z bliska.
Stał i nasłuchiwał. Czuł, jak żel w jego włosach sztywnieje na mrozie. Płatki śniegu padały mu na nos. Dźwięki spowijała biała miękkość śniegu, huk stalowni niemal tu nie docierał.
I wtedy usłyszał głosy. Ktoś rozmawiał. Odgłos silnika, samochód, jeden, może dwa.
Otworzył oczy najszerzej, jak potrafił, i zerknął przez płot na boisko.
Policjanci, pomyślał. Policjanci nie są groźni.
Zanim odważy się wyjść na drogę, musi trochę ochłonąć. Rozejrzał się ostrożnie.
Dwa radiowozy i karetka. Mężczyźni: pewni siebie, wyprostowani, szerocy w ramionach. W mundurach, z pasami.
Broń, pomyślał chłopiec. Pistolety. Pach, pach i zostaje tylko popiół.
Stali i rozmawiali, chodzili, coś sobie pokazywali. Jeden z nich miał taśmę, właśnie zaczął ją rozwijać. Jakaś dziewczyna zamknęła drzwi karetki i usiadła na miejscu pasażera.
Spodziewał się, że zaraz usłyszy syrenę, ale nic takiego nie nastąpiło.
Nie ma sensu się spieszyć do szpitala.
Przecież on nie żyje, pomyślał chłopiec. Nie mogłem nic zrobić.
Teraz przyspieszający autobus było słychać wyraźniej. Zobaczył, jak jedynka przejeżdża za płotem, i pomyślał, że, kurczę, uciekł mu autobus, a facet od matmy zawsze się złości, kiedy ktoś się spóźnia.
Powinien się pospieszyć. Powinien biec.
Ale wciąż stał. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa, może wiedziały, że nie powinien wychodzić na drogę, bo mogą nadjechać samochody, te duże, w kolorze złota.
Padł na kolana, ręce mu drżały, zaczął płakać. Cykor, cykor. Ale nie mógł przestać.
− Mamo – wyszeptał. – Nie chciałem na to patrzeć.
Redaktor naczelny Anders Schyman rozwinął wydruk z danymi o nakładzie gazety i położył go przed sobą na stole konferencyjnym. Był podniecony, dłonie miał lekko wilgotne. Wiedział, co za chwilę zobaczy. Znał wyniki analiz i był poruszony. Aż się zarumienił.
To naprawdę działa. Poradzili sobie.
Powoli zaczerpnął powietrza. Położył dłonie na stole, wychylił się do przodu i jeszcze raz spokojnie wszystko przemyślał.
Nowy kierunek działalności informacyjnej znalazł odzwierciedlenie zarówno we wzroście nakładu, jak i w sytuacji finansowej. Miał to przed sobą czarno na białym. Redakcja funkcjonowała, rozczarowanie po wprowadzeniu oszczędności minęło, ludzie byli zmotywowani, zespół zgrany.
Obszedł lśniący drewniany stół z orzecha, przeciągnął palcami po blacie. Ładny mebel. Ale zasłużył na niego. Jego nowa polityka personalna okazała się słuszna.
Ciekawe, czy ktoś inny by sobie z tym poradził, zastanawiał się. I wiedział, że nie. Jego kompetencje w końcu na coś się przydały.
Umowa, którą wynegocjował z drukarnią, obniżyła koszty o osiem procent. W skali roku oznaczało to dla właścicieli koncernu milionowe oszczędności. Koniunktura wpłynęła na obniżkę cen papieru, co w żadnej mierze nie było jego zasługą, ale przyczyniło się do rozwoju firmy. Zatrudnienie nowego szefa sprzedaży przyniosło wzrost liczby ogłoszeń. W ciągu ostatnich trzech kwartałów udało im się odebrać klientów zarówno prasie porannej, jak i mediom elektronicznym.
A kto przeforsował zwolnienie starego ramola, który się zachowywał tak, jakby nadal sprzedawał ogłoszenia w lokalnej gazecie w Borås?
Uśmiechnął się do siebie.
Najważniejszy jest jednak wzrost sprzedaży, między innymi wydań specjalnych. Nie chciał się cieszyć na wyrost, żeby nie zapeszyć, ale wyglądało na to, że za rok mogą przegonić „Konkurrenten”. No, może jeszcze nie za rok, ale za dwa na pewno.
Redaktor naczelny przeciągnął się, rozmasował dół kręgosłupa. Po raz pierwszy od chwili, kiedy przeszedł do „Kvällspressen”, był naprawdę zadowolony. Tak właśnie wyobrażał sobie swoją pracę.
Zajęło mi to prawie dziesięć lat, pomyślał. Cholera.
− Mogę wejść? − spytała Annika Bengtzon przez redakcyjny telefon.
Schyman poczuł, że nagle serce zamiera mu w piersi, magia pryska. Wziął kilka głębokich oddechów, wrócił do biurka, wcisnął czarny guzik i odpowiedział:
− Jasne.
Patrząc w stronę rosyjskiej ambasady, czekał, aż usłyszy za drzwiami nerwowe kroki reporterki. Sukces gazety przyniósł mu szacunek pracowników. Przestali go bez przerwy nachodzić w gabinecie, po części wynikało to pewnie z nowej organizacji pracy. Czterech wszechmogących kierowników wydania pracowało na zmiany, szefując wszystkim działom. Dokładnie tak, jak to sobie wymyślił. Przekazanie władzy w dół nie osłabiło go, ale paradoksalnie wzmocniło jego pozycję. Zamiast bez przerwy besztać ludzi, sprawował teraz władzę przez swoich namiestników.
Annika Bengtzon, była szefowa działu kryminalnego, dostała propozycję wejścia do czwórki. Odmówiła. Strasznie się wtedy pokłócili. Już wcześniej dał jej do zrozumienia, że ma wobec niej poważne plany. Widział ją w trójce swoich zastępców, chciał jak najszybciej włączyć ją do specjalnego projektu, który miał przynieść dalszy rozwój gazety. Stanowisko szefa wydania miało być jedynie pierwszym krokiem, ale Annika się nie zgodziła.
− Nie zmuszę cię – powiedział jej wtedy, wyraźnie niezadowolony.
− Próbować zawsze możesz – odpowiedziała, patrząc na niego swoim nieprzeniknionym wzrokiem.
Należała do tych niewielu osób, które nadal miały swobodny dostęp do jego gabinetu. Jej szczególna pozycja wiązała się z medialnym cyrkiem, który rozpętał się w Boże Narodzenie zeszłego roku. Jakiś szaleniec wziął ją za zakładniczkę i przetrzymywał w tunelu. I wtedy sprzedaż wreszcie przestała spadać, wszystkie analizy pokazywały to wyraźnie. Czytelnicy wrócili do „Kvällspressen”, zwabieni historią matki dwojga dzieci, która przez całą noc była zakładniczką Zamachowca. Nic dziwnego, że po tej historii długo obchodzono się z nią bardzo delikatnie. To, jak sobie poradziła, i zainteresowanie mediów jej uwolnieniem zrobiło wrażenie nawet na zarządzie. Nie tylko sobie poradziła, ale także zażądała, żeby konferencja prasowa odbyła się w redakcji „Kvällspressen”. Prezesowi zarządu Hermanowi Wennergrenowi opadła szczęka, kiedy zobaczył logo gazety w nadawanej na żywo audycji CNN. Schyman doskonale pamiętał tę scenę. Stał w świetle reflektorów, tuż za Anniką. A potem niekończące się powtórki we wszystkich kanałach.
Pamiętał, jak wpatrywał się w jej niesforną czuprynę, widział jej sztywne ramiona. W telewizorze wyglądała blado, jakby jej się kręciło w głowie; na pytania odpowiadała monosylabami, poprawną szkolną angielszczyzną. Na szczęście była opanowana. Żadnych gwałtownych uczuciowych reakcji, powiedział Wennergren przez komórkę, rozmawiając z przedstawicielem właścicieli. Dzwonił z jego gabinetu.
Pamiętał też, jak się przeraził, gdy stojąc u ujścia tunelu, usłyszał strzały. Tylko nie to, nie chcę martwej reporterki, pomyślał.
Odwrócił wzrok od bunkra ambasady rosyjskiej i usiadł na krześle.
− Któregoś pięknego dnia załamie się pod tobą – powiedziała Annika Bengtzon, zasuwając za sobą drzwi.
Nie miał siły się roześmiać.
− Stać mnie na nowe. Gazeta chodzi jak w zegarku.
Annika rzuciła szybkie, nieco nieśmiałe spojrzenie na leżące na stole tabelki. Schyman odchylił się do tyłu i przyglądał się jej uważnie. Usiadła w jednym z jego obszernych foteli dla gości.
− Mam pomysł na nową serię artykułów – odezwała się po chwili, wbijając wzrok w swoje notatki. – W przyszłym tygodniu przypada rocznica zamachu na bazę F21 w Luleå. Pora podsumować to, co się wtedy stało, przedstawić znane wszystkim fakty. Prawdę mówiąc, nie ma ich wiele, ale zamierzam trochę poszperać. Minęło już co prawda trzydzieści lat, ale część z tych ludzi nadal pracuje w lotnictwie. Może ktoś się zdecyduje coś powiedzieć. Kto nie pyta, nie dostaje odpowiedzi…
Schyman pokiwał głową i skrzyżował ręce na brzuchu. Kiedy minęło największe zamieszanie, Annika jeszcze na trzy miesiące została w domu. Śmiała się, że ma urlop od komputera. Gdy w kwietniu wróciła do redakcji, uparła się, że zostanie samodzielną reporterką. Od tamtego czasu donosiła z różnych miejsc o aktach terroru. Jedenastego września nadawała z Ground Zero. Pisała o bombie podłożonej w fińskim supermarkecie, rozmawiała z ludźmi, którzy przeżyli zamach na Bali.
Właściwie nie było tego wiele. Teraz zamierzała wrócić do terroryzmu. Pytanie brzmiało: czy temat jest dostatecznie nośny i czy należy go poruszać właśnie teraz.
− Jasne – odpowiedział powoli. – To może być ciekawe. Odkurz nieco nasze narodowe traumy: porwanie samolotu na lotnisku Bulltofta, wysadzenie w powietrze zachodnioniemieckiej ambasady, dramat na Norrmalmstorg…
− I zabójstwo Palmego. Tak, wiem. Ale z tych pięciu zdarzeń zamach na F21 jest najmniej znany.
Annika pozwoliła, żeby kartka z notatkami spadła jej na kolana, i pochyliła się do przodu.
− Ministerstwo Obrony położyło na wszystkim łapę, powołują się na tajemnicę państwową i tajny charakter sprawy. W tamtych czasach sztab nie miał rzecznika prasowego i biedny szef floty powietrznej musiał osobiście pofatygować się do dziennikarzy i wykrzyczeć, że muszą mieć wzgląd na bezpieczeństwo kraju.
Schyman uznał, że może jej pozwolić mówić dalej.
− Co właściwie wiemy? – spytał.
Annika zerknęła w notatki najwyraźniej jedynie z poczucia obowiązku. Wszystkie argumenty znała na pamięć.
− W nocy z siedemnastego na osiemnasty listopada 1969 roku na lądowisku bazy F21 w Kallaxheden niedaleko Luleå doszło do eksplozji myśliwca typu Draken. Jeden mężczyzna został poparzony. Obrażenia były na tyle poważne, że zmarł – recytowała.
− Jeśli dobrze pamiętam, był to żołnierz służby zasadniczej.
− Zgadza się. Przetransportowano go śmigłowcem do Uppsali, do szpitala akademii medycznej. Spędził tam tydzień, zawieszony między życiem a śmiercią, aż w końcu umarł. Rodzinie zakneblowano usta, ale kilka lat później podniosła larum, ponieważ resort obrony nie wypłacił odszkodowania.
− I nigdy nikogo nie złapano?
− Policja przesłuchała tysiące osób, Säpo zapewne jeszcze więcej. Wzięto pod lupę wszystkie lewicowe organizacje z Norrbotten. I nic. Sytuacja nie była prosta. Lewica zwarła szeregi. Nikt nic nie wiedział, nie padły żadne nazwiska, zresztą wszyscy mieli pseudonimy.
Schyman uśmiechnął się z nostalgią. Sam przez jakiś czas występował jako Per.
− Na dłuższą metę takich rzeczy nie da się ukryć.
− Nie do końca, to prawda, ale o ile wiem, nawet dzisiaj są w Luleå ludzie, którzy nadal ukrywają się pod pseudonimami, jakich używali, kiedy w latach sześćdziesiątych działali w ruchu lewicowym.
Jej nie było wtedy na świecie, pomyślał redaktor naczelny.
− Więc kto to zrobił?
− Co?
− Kto wysadził w powietrze samolot?
− Pewnie Rosjanie. Przynajmniej resort obrony tak uważa. Pamiętaj, że wtedy wszystko wyglądało inaczej. Wyścig zbrojeń trwał w najlepsze, zimna wojna też.
Zamknął na chwilę oczy, próbował przywołać w myślach obrazy z tamtych czasów.
− Rozpętała się dyskusja na temat nadzoru nad obiektami wojskowymi – przypomniał sobie nagle.
− Właśnie. Nagle opinia publiczna, to znaczy media, zaczęła żądać, żeby każdy obiekt wojskowy w Szwecji był strzeżony lepiej niż sama żelazna kurtyna. Było to oczywiście całkowicie nierealistyczne, ale rzeczywiście zaostrzono przepisy. Po jakimś czasie na lotniskach wojskowych wprowadzono wewnętrzne strefy bezpieczeństwa, a hangary otoczono wysoką siatką i wyposażono w dodatkowe systemy alarmowe.
− I właśnie tam chcesz jechać? Z którym z szefów o tym rozmawiałaś?
Annika zerknęła na zegarek.
− Z Janssonem. Mam otwartą rezerwację na samolot, na dzisiaj. Chcę się tam spotkać z dziennikarzem z „Norrlands-Tidningen”. Facet dokopał się podobno do nowych informacji, a w piątek wyjeżdża do południowo-wschodniej Azji i wróci dopiero po Bożym Narodzeniu. Stąd ten pośpiech. Muszę mieć twoją zgodę.
Schyman był coraz bardziej zirytowany. Może dlatego, że tłumaczyła się tak niezręcznie.
− Nie mogłaś poprosić Janssona?
Annika zrobiła się czerwona.
− W zasadzie mogłam – przyznała, wytrzymując jego spojrzenie. – Ale sam wiesz, jak jest. Jansson woli mieć twój podpis, żeby w razie czego nie ponosić konsekwencji.
Schyman pokiwał głową.
Annika wyszła, ostrożnie zasuwając za sobą drzwi. Patrzył za nią dłuższą chwilę. Jest nieprzewidywalna. Właściwie zawsze to wiedziałem, pomyślał. Nie uznaje żadnych granic, nie ma instynktu samozachowawczego. Naraża się w sposób dla większości ludzi niewyobrażalny. Jakby jej czegoś brakowało. Jakby coś znikło gdzieś po drodze, zostało wyrwane z korzeniami. Otwarta rana z czasem się zabliźniła, ale Annika pozostała wrażliwa na otaczający ją świat, na siebie samą. Zawsze dokładnie przestrzegała prawa, jej drogowskazem w ciemności była prawda. Nie potrafiła działać inaczej.
Niekiedy bywało to niewiarygodnie uciążliwe.
Euforia kierownika redakcji wywołana wzrostem sprzedaży podczas pamiętnego Bożego Narodzenia szybko się skończyła, kiedy się dowiedział, że Annika w areszcie przeprowadziła wywiad z mordercą. Spisała wszystko na komputerze ofiary. Schyman przeczytał tekst i uznał go za prawdziwą sensację. Ale Annika nie wyraziła zgody na publikację.
− Temu łajdakowi właśnie o to chodziło – stwierdziła. – Ponieważ to ja mam do niego prawa, mogę się nie zgodzić.
I wygrała. Gdyby puścili artykuł mimo jej sprzeciwu, zaskarżyłaby ich. Powiedziała to wyraźnie. Nawet jeśli w sądzie w końcu by wygrali, a zapewne tak by się stało, wolał nie rzucać jej wyzwania. Zwłaszcza że i tak dużo na tym wszystkim zyskali.
Nie jest głupia, pomyślał, ale możliwe, że straciła instynkt.
Wstał i wrócił do swoich tabelek.
Cóż, prędzej czy później przyjdzie czas na kolejne cięcia.
Zachodzące słońce zalewało pokład samolotu ognistą czerwienią, choć była dopiero druga po południu. Annika usiłowała wypatrzyć szparkę w kłębach bitej śmietany pod sobą, ale bez powodzenia. Siedzący obok niej tęgi mężczyzna z westchnieniem rozłożył „Norrlands-Tidningen” i wbił jej łokieć między żebra.
Annika zamknęła oczy, zapadła się w sobie. Jakby zaciągnęła firanki. Miały stłumić szum wentylacji, złagodzić ból po uderzeniu, wyciszyć głos kapitana informującego o temperaturze na zewnątrz i pogodzie w Luleå. Przemieszczała się w przestrzeni z prędkością tysiąca kilometrów na godzinę; skupiła się na ubraniu uciskającym jej ciało. Czuła się lekko oszołomiona. Zaskoczyła ją własna reakcja na wysokie dźwięki, było to dla niej nowe doświadczenie. Otwarte przestrzenie przerażały ją, małe sprawiały, że zaczynała się dusić. Zauważyła, że jej postrzeganie przestrzeni jest zakłócone. Miała kłopoty z oceną odległości; zawsze była poobijana, wpadała na meble, ściany, samochody na ulicy, potykała się o krawężniki. Czasem miała wrażenie, że brakuje jej tlenu. Inni go zużyli, nie zostawiając nic dla niej.
Ale to nie było niebezpieczne. Wiedziała o tym; wiedziała, że musi po prostu odczekać chwilę, że to minie: dźwięki i kolory powrócą. To nie było niebezpieczne.
Odsunęła od siebie ponure myśli, pozwoliła się ukołysać. Broda opadła jej na pierś i natychmiast zobaczyła anioły.
„Deszczowe włosy – śpiewały. – Światła promień i letniego wiatru powiew…”.
Wzdrygnęła się i usiadła przerażona, wyprostowała się tak gwałtownie, że uderzyła o tackę. Sok pomarańczowy opryskał ścianę kabiny. Bicie serca wypełniło jej głowę, zamykając dostęp wszystkim innym dźwiękom. Tęgi mężczyzna coś powiedział, ale nie zrozumiała co.
Nic nie przerażało jej bardziej niż śpiew aniołów.
Dopóki trzymały się snów, było jej wszystko jedno. Ich głosy kołysały ją do snu, pocieszały, zawodząc cicho. Słowa bez znaczenia, ale w jakiś nieokreślony sposób piękne. Ostatnio jednak słyszała je także na jawie i to nie było przyjemne.
Otrząsnęła się, odchrząknęła, przetarła oczy.
Sprawdziła, czy sok nie zmoczył torby z komputerem.
Metalowy korpus samolotu przedzierał się przez masy chmur. Tuż przed lądowaniem otoczyły go wirujące kryształki lodu. Przez zamieć dostrzegła w oddali lodową szarość Zatoki Botnickiej, poprzetykaną gdzieniegdzie wysepkami i skałami w różnych odcieniach brązu.
Lądowaniu towarzyszyły drgania i wstrząsy, podmuchy wiatru kołysały maszyną.
Wyszła jako ostatnia. Przestępowała z nogi na nogę, czekając, aż tęgi mężczyzna zdejmie z półki bagaż i zacznie się mozolnie ubierać. Potem minęła go szybkim krokiem i z zadowoleniem zauważyła, że w kolejce do wypożyczalni samochodów stoi za nią.
Z kluczykami w ręku minęła pospiesznie stojących przy wyjściu z lotniska taksówkarzy: masa mężczyzn w ciemnych mundurach, śmiejących się głośno i bez skrępowania taksujących ewentualnych klientów.
Wyszła z terminalu i zaskoczyło ją zimno. Wciągnęła ostrożnie powietrze, poprawiła torbę na ramieniu. Rząd granatowych taksówek przywołał wspomnienie poprzedniego pobytu w tym mieście. Wtedy z Anne Snapphane jechały do Piteå. To musiało być dobre dziesięć lat temu. Boże, jak ten czas leci, pomyślała.
Parking znajdował się na dole, po prawej stronie za przystankiem autobusowym. Jej goła dłoń, w której trzymała laptop, szybko zrobiła się lodowata. Dźwięk dobiegający spod jej stóp przypominał chrzęst potłuczonego szkła i budził jej czujność.
Szła do przodu, zostawiając za sobą wątpliwości i strach. Znów była w drodze, miała cel, robiła coś sensownego.
Samochód stał na samym końcu parkingu. Musiała odgarnąć śnieg z tablicy rejestracyjnej, żeby się upewnić, że to ten.
Zmrok zapadał nieskończenie powoli, pochłaniając światło, które właściwie nie zdążyło się na dobre przebić. Padający śnieg zacierał kontury niskiego sosnowego lasu okalającego parking. Annika pochyliła się do przodu i mrużąc oczy, wyjrzała przez szybę.
Luleå, Luleå. W którą stronę skręcić?
Gdy jechała długim mostem w stronę miasta, śnieżyca nagle ustała. Gdzieś w oddali zamajaczyło ujście rzeki, białej, zamarzniętej. Przęsła mostu zdawały się lekko falować. Powoli zza śniegu zaczęło się wyłaniać miasto. Po prawej stronie wznosiły się czarne kontury fabryk.
Huta i port, w którym ładują rudę, pomyślała.
Gdy po chwili otoczyły ją zabudowania, zareagowała natychmiast. Déjà vu. Powróciły obrazy z dzieciństwa. Luleå to arktyczne Katrineholm. Zimniejsze, bardziej szare i odludne. Niskie domy w rozmytych kolorach, blacha, eternit, kamień albo cegła. Ulice szerokie, ruch niewielki.
Bez trudu znalazła Hotel Miejski. Stał przy Storgatan, głównej ulicy, tuż obok ratusza. Ze zdziwieniem zauważyła, że na parkingu przed wejściem są wolne miejsca.
Z pokoju rozciągał się widok na teatr i zatokę, dziwnie bezbarwną, jakby ołowianoszara powierzchnia wody wchłonęła całe światło. Annika odwróciła się plecami do okien. Torbę z laptopem oparła o drzwi łazienki, wyjęła szczoteczkę do zębów, położyła ubrania na łóżku, żeby nie nosić wszystkiego ze sobą.
Usiadła przy biurku i z hotelowego telefonu zadzwoniła do redakcji „Norrlands-Tidningen”. Usłyszała sygnał, czekała. Już miała odłożyć słuchawkę, kiedy usłyszała znudzony kobiecy głos.
− Szukam Benny’ego Eklanda – powiedziała, wyglądając przez okno. Zdążyło się już całkiem ściemnić. Przez kilka sekund wsłuchiwała się w niemy szum w słuchawce.
− Halo? Czy zastałam Benny’ego Eklanda? Halo?
− Halo – odpowiedziała kobieta cicho.
− Mieliśmy się spotkać w tym tygodniu. Jestem Annika Bengtzon – przedstawiła się. Wstała i zaczęła szukać w torbie czegoś do pisania.
− Nie słyszała pani? – spytała kobieta.
− O czym?
Annika sięgnęła po notatki.
− Benny nie żyje. Dzisiaj rano dostaliśmy wiadomość.
W pierwszym odruchu Annika chciała się roześmiać, rzucić coś w rodzaju: takie żarty są wysoce niestosowne, ale powstrzymała się.
− Co pani mówi? – powiedziała ze złością.
− Nie wiemy, co się właściwie stało. Podobno wypadek. Wszyscy jesteśmy w szoku − odpowiedziała kobieta zduszonym głosem.
Annika zastygła. Z notatkami w jednej ręce, słuchawką i ołówkiem w drugiej przyglądała się swojemu odbiciu w szybie. Przez chwilę miała wrażenie, jakby nadal unosiła się w powietrzu.
− Halo? – usłyszała głos kobiety. – Połączyć panią z kimś?
− Ja… − zaczęła Annika. − Bardzo mi przykro – dokończyła po chwili. − Co się właściwie stało? – spytała, przełykając ślinę.
− Nie wiem – odpowiedziała kobieta przez łzy. – Przepraszam, ale muszę odebrać drugi telefon, a potem idę do domu. To był straszny dzień, straszny…
Znów słychać było tylko szum. Annika się rozłączyła. Położyła się na łóżku i usiłowała powstrzymać nagłe mdłości. Na nocnym stoliku zauważyła książkę telefoniczną. Sięgnęła po nią, znalazła numer komisariatu, wybrała go i połączyła się z Centrum Prawnym.
− Chodzi o tego dziennikarza, tak? – upewnił się dyżurny, gdy spytała o Benny’ego Eklanda. – Jakiś wypadek, w okolicach Svartöstaden. Komisarz Suup z wydziału kryminalnego będzie wiedział więcej.
Annika zakryła dłonią oczy. Czekając, aż dyżurny ją przełączy, wsłuchiwała się w odgłosy hotelu: płynącą w rurach wodę, hałasujący gdzieś na zapleczu wentylator i dochodzące z sąsiedniego pokoju odgłosy spółkowania na płatnym kanale.
Komisarz Suup z wydziału kryminalnego zdawał się być w wieku, kiedy już niewiele może człowieka zadziwić.
− Przykra historia – westchnął ciężko. – Przez ostatnie dwadzieścia lat rozmawialiśmy ze sobą niemal codziennie. Ciągle wydzwaniał, ciągle chciał coś wiedzieć. O wszystko nas wypytywał, wszystko sprawdzał, wnikał w rzeczy, które tak naprawdę nie powinny go obchodzić. Słuchaj, Suup, mówił do mnie. Coś mi się tu nie zgadza. Może byś to sprawdził? Co wy tam robicie całymi dniami? Stołki wam się do tyłków poprzyklejały? – Komisarz roześmiał się smutno.
Annika przeciągnęła dłonią po czole; zza ściany usłyszała jęk gwiazdy porno udającej orgazm.
− Będzie mi go brakować – odezwał się Suup po dłuższej chwili.
− Byłam z nim umówiona. Mieliśmy porozmawiać i porównać to, czego się dowiedzieliśmy. Co było przyczyną śmierci?
− Nie ma jeszcze raportu z sekcji. Nie chcę zgadywać, jaka była bezpośrednia przyczyna.
Ostrożność policjanta zaniepokoiła ją.
− Ale co się stało? Został zastrzelony? Cios nożem?
Komisarz westchnął ciężko.
− Cóż, wkrótce i tak wszyscy się dowiedzą. Podejrzewamy, że ktoś w niego wjechał.
− Zginął w wypadku samochodowym? Wpadł pod samochód?
− Przejechał go jadący z nadmierną prędkością pojazd, najprawdopodobniej duży samochód osobowy. W porcie znaleźliśmy skradzione volvo z uszkodzoną karoserią. Możliwe, że prowadził je sprawca.
Annika zrobiła kilka kroków, sięgnęła po torbę i wyjęła z niej bloczek.
− Kiedy będziecie wiedzieć na pewno?
− Wczoraj je tu przyholowaliśmy. Technicy już się nim zajęli. Jutro albo w środę powinienem wiedzieć coś więcej.
Annika usiadła na łóżku z bloczkiem na kolanach. Próbowała coś zapisać, ale zsunął jej się z nóg.
− Wiecie, kiedy to się stało?
− W niedzielę wieczorem albo wcześnie rano w poniedziałek. W niedzielę widziano go w pubie, pewnie wrócił do domu autobusem…
− Mieszkał w…
− W Svartöstaden. Tam się chyba urodził.
Długopis zastrajkował. Annika zaczęła kreślić koła, żeby znów zaczął pisać.
− Kto go znalazł i gdzie?
− Ciało leżało przy parkanie od strony nasypu, naprzeciwko huty żelaza. Przeleciał w powietrzu jak rękawiczka. Zawiadomił nas facet, który rano skończył zmianę.
− Sprawca zwiał i ślad po nim zaginął?
− Samochód został skradziony w Bergnäs, w sobotę…
Komisarz zamilkł. Annika znów słyszała tylko jednostajny szum. Sąsiad zmienił kanał na MTV.
− A co pan osobiście o tym sądzi? – spytała po chwili.
− Pewnie jakiś narkoman, ale proszę mnie nie cytować. Naćpali się, było ślisko, potrącili go i zwiali. Zabili człowieka. Złapiemy ich. Może pani być tego pewna.
Annika usłyszała głosy w tle. Był normalny dzień pracy, współpracownicy domagali się uwagi komisarza.
− Mam jeszcze jedno pytanie. Pracował pan w Luleå w listopadzie 1969 roku?
Roześmiał się.
− Jestem na tyle stary, że rzeczywiście mógłbym, ale wybuch w F21 mnie ominął. Mieszkałem wtedy w Sztokholmie. Przyjechałem tu w maju 1970 roku.
Kiedy Annika włożyła kurtkę i rękawiczki, zadzwoniła jej komórka. Numer zastrzeżony, wyświetliło się na ekranie. To znaczy, że albo z redakcji, albo Thomas, albo Anne Snapphane.
Zawahała się, wcisnęła „odbierz” i zamknęła oczy.
− Siedzę właśnie na swoim dyrektorskim krześle z Ikei i trzymam nogi na blacie biurka Priorytet. A ty gdzie jesteś? – powitała ją Anne.
Annika odprężyła się: żadnego poczucia winy, żadnych żądań.
− Tajemnica – odpowiedziała, pozwalając kurtce i rękawiczkom opaść na podłogę. – Co powiedział lekarz?
Przyjaciółka westchnęła ciężko.
− Sprawiał wrażenie bardziej zmęczonego ode mnie, ale nawet go rozumiem. Chodzę do niego już dziesięć lat, każdy byłby wykończony. Ale ja przynajmniej wiem, że jestem hipochondryczką.
− Hipochondrycy też mogą mieć raka mózgu – wtrąciła Annika.
Ciszę na linii zastąpiło przerażenie.
− Do licha! Nigdy o tym nie pomyślałam – odezwała się przyjaciółka po dłuższej chwili.
Annika roześmiała się, przepełniła ją fala radosnego ciepła.
− To co mam, do diabła, robić? Jak mam się nie stresować, skoro jutro jest konferencja prasowa, na której mam prezentację? Mam przedstawić profil właściciela, zapewnić obsługę techniczną, załatwić pozwolenie na emisję i inne takie bzdury.
− Dlaczego ty? – dopytywała się Annika. – Jesteś szefem programowym. Niech twój zastępca się tym zajmie.
− Jest w Nowym Jorku. Posłuchaj i powiedz, co o tym sądzisz: TV Scandinavia jest własnością konsorcjum, w skład którego wchodzą amerykańscy inwestorzy z wieloletnim doświadczeniem w kierowaniu stacjami telewizyjnymi. Zamierzamy nadawać w systemie cyfrowym w Finlandii, Danii, Norwegii i Szwecji. Siedziba firmy i studia będą się mieścić w Sztokholmie. Właściciele oceniają, że kraje skandynawskie i Finlandia, z łączną liczbą widzów odpowiadającą mniej więcej jednej dziesiątej liczby widzów w Stanach Zjednoczonych, są potencjalnie interesującą widownią. Minister kultury Karina Björnlund w styczniu zaproponuje, żeby sieć cyfrowa działała na takich samych zasadach jak pozostałe podmioty na tym rynku. Rozdział koncesji znajdzie się więc w gestii Poczty Szwedzkiej. I co ty na to?
− Straciłam wątek po konsorcjum – przyznała Annika szczerze. – Nie możesz tego skrócić?
Anne Snapphane westchnęła ciężko.
− Nie masz pojęcia, jaki się zrobi szum. Rzucamy wyzwanie wielkim kanałom, to będzie rewolucja. Będziemy nadawać w sieci, co pozwoli nam dotrzeć do wszystkich gospodarstw w Skandynawii. Wszyscy nas znienawidzą.
− Nie wspominaj o tym − przestrzegła ją Annika, zerkając na zegarek. – Opowiedz o programach dla dzieci, które przygotowaliście, o tym, że stawiacie na programy oświatowe, na kulturę, na programy informacyjne i własne filmy dokumentalne o Trzecim Świecie.
− Ha, ha, ha, bardzo zabawne – skwitowała Anne kwaśno.
− Muszę lecieć.
− A ja muszę się napić – odparowała przyjaciółka.
Redakcja „Norrlands-Tidningen” zajmowała trzy piętra kamienicy stojącej między ratuszem a rezydencją wojewody. Annika spojrzała w górę na żółtą ceglaną fasadę budynku, zapewne z lat pięćdziesiątych.
Równie dobrze mogła to być redakcja „Katrineholms-Kuriren”, budynki były niemal identyczne. Wrażenie to pogłębiło się, kiedy nachyliła się w stronę szklanych drzwi, zasłoniła dłońmi oczy, chroniąc je przed rażącym światłem umieszczonej nad drzwiami lampy, i zajrzała do recepcji. Wydała się jej pusta i ponura. Podświetlony napis „Wyjście awaryjne” rzucał zielony cień na stojak z gazetami i krzesła dla gości.
W głośniku nad przyciskiem „Recepcja” coś zatrzeszczało.
− Tak?
− Annika Bengtzon z redakcji „Kvällspressen”. Byłam umówiona z Bennym Eklandem, ale właśnie się dowiedziałam, że nie żyje.
Cisza wypełniła zimowy mrok. Annika spojrzała na niebo. Chmury się rozproszyły, pokazały się gwiazdy. Temperatura szybko spadała, Annika potarła dłonie w rękawiczkach.
− Tak? – zatrzeszczało znów w głośniku. Podejrzliwość zagłuszyła kiepską technikę.
− Miałam mu przekazać materiały, zamierzaliśmy przedyskutować kilka spraw.
Tym razem odpowiedź padła szybko.
− W zamian za co?
− Proszę mnie wpuścić, to porozmawiamy.
Trzy sekundy wahania, cichy szum i Annika otworzyła drzwi. Uderzył ją powiew ciepłego powietrza wymieszanego z kurzem. Zaczekała, aż drzwi się za nią zamkną, a oczy przyzwyczają do zielonego światła.
Prowadzące do redakcji schody znajdowały się po lewej stronie; zniszczone szare linoleum z gumowymi listwami.
Przy kopiarce czekał na nią potężnie zbudowany mężczyzna w białej koszuli. Rozjeżdżała mu się w pasie. Miał czerwoną twarz i oczy.
− Proszę przyjąć wyrazy współczucia – powiedziała Annika, wyciągając do niego rękę. – Benny Ekland był legendą. Także u nas.
Mężczyzna skinął głową i przedstawił się: Pekkari, szef nocnej zmiany.
− Mógł dostać pracę w każdej gazecie, w Sztokholmie, gdziekolwiek, ale zawsze odmawiał, chciał pracować tutaj.
Annika usiłowała się uśmiechnąć, żeby zatuszować swoje niewinne kłamstwo sprzed chwili.
− Wiem – wymamrotała.
− Napije się pani kawy?
Poszła za nim do niewielkiej kuchenki, małego pomieszczenia bez okna z kuchenną płytą wciśniętą między sobotni dodatek a środkową stronę dziennika.
− To pani ugrzęzła w tym tunelu − nie tyle spytał, ile stwierdził.
Annika skinęła głową i zdjęła kurtkę, a mężczyzna zaczął lać gęsty jak smoła płyn do dwóch niezbyt czystych kubków.
− Jakimi materiałami mieliście się wymienić? – spytał w końcu.
Podał jej miseczkę z cukrem, Annika podziękowała gestem.
− Ostatnio sporo pisałam o terroryzmie. W zeszłym tygodniu rozmawiałam z nim o zamachu w F21. Mówił, że wpadł na jakiś trop. Miało to być coś naprawdę ważnego.
Szef nocnej zmiany postawił miseczkę z cukrem na stole i poplamionymi nikotyną palcami zaczął wyjmować kostki.
− Daliśmy to w piątek.
Annika była zdziwiona. Nie słyszała, żeby gdziekolwiek ukazał się taki materiał. Pekkari wrzucił do kubka trzy kostki cukru.
− Wiem, co pani myśli – powiedział. − Ale pani pracuje w gazecie ogólnokrajowej, nie ma pani pojęcia, jak funkcjonuje prasa lokalna. Agencje interesują się tylko Sztokholmem. Nasze artykuły są dla nich gówno warte.
Nieprawda, odezwał się głos w jej głowie. To zależy od jakości tekstu. Ale nie powiedziała tego głośno. Spuściła wzrok i wpatrywała się we własne kolana.
− Pracowałam kiedyś w „Katrineholms-Kuriren”. Wiem, jak to jest – powiedziała.
Pekkari otworzył szeroko oczy.
− To może pani zna Mackego?
− Z działu sportowego? Jasne. To instytucja. – Nieznośny alkoholik. Już wtedy taki był, pomyślała, uśmiechając się do rozmówcy.
− Co miała mu pani dać? – spytał Pekkari, siorbiąc kawę.
− Głównie materiały z lat siedemdziesiątych, teksty, trochę zdjęć.
− Wszystko jest w sieci – stwierdził Pekkari.
− Tego nie ma.
− A nie chciała pani przypadkiem podebrać mu tematu?
Jego oczy przyglądały się jej bacznie znad kubka. Wytrzymała jego spojrzenie.
− Mam wiele talentów, ale w myślach nie czytam. To Benny do mnie zadzwonił. Skąd miałabym wiedzieć, nad czym pracował?
Szef nocnej zmiany wziął kolejną kostkę cukru i zaczął ją ssać. Popijał kawą i zastanawiał się.
− Ma pani rację – stwierdził po dłuższej chwili, przełykając głośno. – Czego pani potrzebuje?
− Muszę zdobyć artykuły Benny’ego o terroryzmie i przeczytać je.
− Proszę iść do archiwum i pogadać z Hansem.
Redakcyjne archiwa w całej Szwecji wyglądają tak samo, pomyślała. Hans Blomberg też nie odbiegał wyglądem od przeciętnego archiwisty. Mały, zakurzony mężczyzna w szarym swetrze, w okularach i z resztką włosów zaczesanych na pożyczkę. Nawet tablica informacyjna na ścianie wyglądała tak, jak się spodziewała. Wisiał na niej dziecięcy rysunek przedstawiający żółtego dinozaura i cytat: „Zamiast PIĘKNY wolałbym być BOGATY”. I jeszcze kalendarz, w którym ktoś odliczał dni do jakiejś bliżej nieokreślonej daty. Napisał: „WYTRZYMAJ!”.
− Benny był cholernie uparty – westchnął starszy pan, siadając przed komputerem. – Nigdy się nie poddawał. Produkował niezliczoną ilość materiałów, jakby miał biegunkę. Zna pani ten typ?
Spojrzał na nią znad okularów. Annika nie mogła powstrzymać uśmiechu.
− Benny nie żyje, a o zmarłych mówi się albo dobrze, albo wcale. Czasem jednak można chyba pozwolić sobie na szczerość, prawda? – spytał, mrużąc oczy, jakby z przyzwyczajenia.
− Rozumiem, że jego śmierć jest dla redakcji dotkliwą stratą – powiedziała Annika.
Hans Blomberg westchnął.
− Był naszą gwiazdą, ulubieńcem szefów, obiektem nienawiści kolegów. To był facet, który wpadał do redakcji i wołał: „Zróbcie mi miejsce na pierwszej stronie, bo dzisiaj stanę się nieśmiertelny!”.
Annika wybuchnęła śmiechem. Nie on jeden, pomyślała, a przed oczami stanął jej Carl Wennergren.
− A teraz proszę mi powiedzieć, czego właściwie pani szuka.
− Serii artykułów o terroryzmie, przede wszystkim ostatniego tekstu o F21.
Archiwista podniósł głowę, w jego oczach pojawił się błysk.
− No proszę, kto by pomyślał, że taka miła dziewczyna interesuje się takimi niebezpiecznymi sprawami.
− Nie przesadzaj, wujku – odpowiedziała Annika. – Mam męża i dwójkę dzieci.
− Rozumiem, feministka. Wydruk czy wycinki?
− Najchętniej wycinki, jeśli to nie za duży kłopot.
Mężczyzna westchnął i znów wstał.
− Tyle się mówi o tych komputerach, że niby to takie ułatwienie, ale to nieprawda. Podwójna praca. Tak to jest z tą komputeryzacją – powiedział.
Zniknął wśród metalowych szafek, mamrocząc „t, t, terroryzm”. Wyciągnął jakąś szufladkę, znów westchnął.
− Ha – odezwał się kilka sekund później, wyciągając triumfalnie brązową kopertę. Cienkie włosy spadły mu z czubka głowy, obnażając łysinę. − Terroryzm à la Ekland. Może pani tu usiąść. Nie wychodzę przed szóstą.
Annika wzięła kopertę, otworzyła ją wilgotnymi palcami i podeszła do wskazanego biurka. Wycinki miały zdecydowaną przewagę nad wydrukami. Na monitorze komputera wszystkie teksty wyglądały mniej więcej tak samo: teksty były jednakowej długości, zdjęcia małe. Na stronie gazety teksty i zdjęcia żyły, łapały oddech, tytuły krzyczały albo wdzięczyły się do czytelników. Już sam wybór czcionki wiele mówił o tym, co redaktor chciał zasygnalizować czytelnikowi. Wielkość zdjęcia, obróbka i jakość techniczna mówiły jeszcze więcej: wskazywały, czy informacje zawarte w tekście oceniono jako istotne, czy to, co się stało, uznano za wyjątkowe, czy po prostu za jedno z wielu zdarzeń. Wszystkie te zabiegi, będące owocem zawodowego kunsztu całej masy ludzi, na monitorze komputera przestawały się liczyć.
Tutaj miała do czynienia z prawdziwym dziennikarstwem.
Wycinki były posortowane według dat, najstarsze na wierzchu. Pierwszy tekst został opublikowany pod koniec kwietnia i dotyczył pikantnych szczegółów z historii szwedzkiego terroryzmu. Opowiadał między innymi o wynalazcy i doktorze filozofii Martinie Ekenbergu z Töreboda, który miał na koncie tylko jeden wynalazek: list z bombą. Annika przetarła oczy ze zdumienia, kiedy stwierdziła, że w kilku miejscach Ekland użył dokładnie takich samych sformułowań jak ona kilka tygodni wcześniej w artykułach na ten sam temat. Najwyraźniej szukał inspiracji w tekstach kolegów, pomyślała.
Przerzuciła stos wycinków. Część była stara, ich treść była jej dobrze znana. Inne zawierały nowe informacje. Z coraz większym zainteresowaniem czytała o zamieszaniu na północy, w Norrbotten, wiosną 1987 roku, kiedy to wojsko dzień i noc poszukiwało wśród szkierów okrętów podwodnych i żołnierzy obcych armii. Plotka głosiła, że szwedzki oficer postrzelił w nogę rosyjskiego nurka. Pies oficera zaczął nagle szczekać, węszył w kierunku krzaków. Oficer oddał strzał, a potem znaleziono tam ślady krwi; prowadziły na brzeg i kończyły się w wodzie. Benny Ekland ograniczył się do opowiedzenia anegdotki, nadal żywej wśród miejscowej ludności. To, co naprawdę się wtedy wydarzyło, zdawało się mniej go interesować. Zacytował krótką wypowiedź przedstawiciela sztabu armii, który zwrócił uwagę, że ogólna atmosfera końca lat osiemdziesiątych była inna niż obecna, że wszystkim się zdarza popełniać błędy, także szwedzkiemu wojsku, i że właściwie nigdy do końca nie stwierdzono, czy na tym terenie kiedykolwiek doszło do naruszenia wód terytorialnych.
Na samym spodzie znalazła artykuł, którego szukała. To, co w nim przeczytała, było dla niej nowością.
Pod koniec lat sześćdziesiątych stare maszyny floty powietrznej stacjonującej w Norrbotten, tak zwane lanseny, zostały wymienione na nowoczesne drakeny, pisał Eklund. Wtedy właśnie baza lotnicza kilkakrotnie padła ofiarą sabotażu: ktoś włożył zapałki do rurek Pitota. Były to niewielkie rurki, przypominające nieco strzały, umieszczone z przodu maszyny, służące przede wszystkim do pomiaru prędkości.
Wszyscy uznali za oczywiste, że stoi za tym lewica. Głównymi podejrzanymi były organizacje maoistowskie. Uszkodzenia nigdy nie okazały się naprawdę poważne, nigdy też nie złapano nikogo na gorącym uczynku. Eklund cytował jednak tajne źródła z F21, potwierdzające, że te mało znaczące akty sabotażu były wstępem do późniejszego zamachu. Maoiści odkryli coś, co okazało się tragiczne w skutkach.
Po każdym locie, gdy maszyny stały już na lądowisku, na płytę za samolotem wylewano środki absorbujące lub stawiano wiadro ze stali nierdzewnej. Silniki nie spalały całego paliwa i po każdym locie trzeba było opróżnić zbiornik.
Wieczorem w dniu, kiedy doszło do zamachu, czyli osiemnastego listopada 1969 roku, cała flotylla uczestniczyła w wieczornym locie. Terroryści uderzyli, kiedy maszyny wróciły na lotnisko.
Zamiast jednak jak zwykle włożyć zapałki w rurki Pitota, wrzucono płonące zapałki do wiader z resztkami paliwa. Natychmiast doszło do potężnego wybuchu.
Mając na uwadze to, co się działo wcześniej, najprościej było przyjąć, że również za tą akcją stały ugrupowania maoistyczne. Różnica polegała na tym, że tym razem były ofiary śmiertelne, pisał Ekland.
Pisze beznadziejnie, stwierdziła Annika. Ale sprawa wydaje się cholernie interesująca.
− Mogę dostać kopię? – spytała.
Archiwista nie spuszczał wzroku z monitora, jego palce nie przestały tańczyć po klawiaturze.
− Zaciekawił panią?
− Owszem. To dla mnie coś nowego. Może warto pociągnąć ten temat.
− Kopiarka stoi przy schodach. Proszę ją ładnie poprosić i pogłaskać, to może zadziała.
Mężczyzna niemal unosił się bezgłośnie nad czarnymi ulicami. Ból został poskromiony, ciało znów miał sprawne. Jego myśli odbijały się echem od zmarzniętych ścian.
Miasto Luleå z upływem czasu się skurczyło.
Pamiętał je sprzed lat. Duże, tętniące życiem i handlem, pewne siebie, dumne.
Teraz nie czuł tej pewności. Może nigdy jej nie było? To miasto nie miało potencjału. Główna ulica została zamknięta dla ruchu kołowego i zmieniła się w długi, nudny, smagany wiatrem, okolony karłowatymi brzózkami plac rozrywki. Tutaj ludzie odbierali nagrodę za swój trud, tutaj mogli się zająć konsumpcją i zapomnieć o strachu.
Przekleństwo wolności, pomyślał. Przeklęty człowiek renesansu obudził się pewnego ranka w XIII wieku we Florencji i wynalazł kapitalizm. Siadając na łóżku, pojął możliwości swojego ego, zrozumiał, że państwo jest organizmem, który można nie tylko kontrolować, ale którym można też manipulować.
Mężczyzna usiadł na ławce przed biblioteką, by nieco ochłonąć z morfinowego rauszu. Wiedział, że nie powinien długo siedzieć na takim mrozie, ale akurat w tej chwili chłód mu nie przeszkadzał.
Chciał siedzieć i patrzeć na swoją świątynię, na budynek, w którym założył swoją dynastię. Na tę brzydką kamienicę na rogu ulicy bez nazwy, która tu, na ziemi, była jednym z jego domów. W środku paliło się światło. Pewnie odbywało się jakieś zebranie, jak wtedy.
Ale takich spotkań jak nasze już nigdy nie będzie, pomyślał.
Z budynku wyszły dwie młode kobiety. Zatrzymały się na chwilę w holu przy tablicy i pilnie studiowały ogłoszenia.
Może jeszcze jest otwarte, pomyślał lekko zamroczony. Może wejść?
Dziewczyny rzuciły mu szybkie ukradkowe spojrzenie, kiedy minęli się kilka metrów od drzwi. Jak zwykle na prowincji, pomyślał. Nie znamy go, więc udajemy, że go nie ma. Pomyślał, że w większych miastach ludzie się nie zauważają. To mu odpowiadało.
Biblioteka rzeczywiście była otwarta. Stanął na środku holu i pozwolił wrócić wspomnieniom. Czas przestał istnieć. Znów miał dwadzieścia lat, było lato, upał, a obok niego stała jego dziewczyna, jego ukochana Czerwona Wilczyca, której wszystko miało się powieść bardziej, niż ktokolwiek przypuszczał. Przyciągnął ją do siebie, objął i poczuł zapach henny w jej miedzianoczerwonych włosach. Nie mógł powstrzymać szlochu.
Nagły przeciąg wokół nóg przywrócił mu poczucie rzeczywistości.
− Coś się stało? Potrzebuje pan pomocy?
Jakiś starszy mężczyzna przyglądał mu się z niepokojem.
Zdawkowa troska, pomyślał. Pokręcił głową i przełknął swoją francuską odpowiedź.
Hol ukazał mu się w całej swej pretensjonalnej krasie. Starszy pan ruszył dalej, wszedł tam, gdzie było ciepło, zostawiając go sam na sam z tablicą ogłoszeń: Salon Literacki, jasełka, koncert Håkana Hagegårda i festiwal feministyczny.
Wyrównał oddech i przygładził włosy. Ostrożnie zrobił krok w stronę wewnętrznych drzwi, dyskretnie zajrzał przez szklaną taflę do środka. Po chwili szedł szybkim krokiem przez hol, a potem na dół, tylnymi schodami.
Boże, pomyślał, znów tu jestem. Naprawdę tu jestem.
Spojrzał na zamknięte drzwi, przywołał w pamięci obraz tego, co się za nimi kryło. Pamiętał to dokładnie: dębowe panele, kamienne stopnie, składane stoliki, kiepskie oświetlenie. Uśmiechnął się na wspomnienie własnego cienia, obrazu młodego mężczyzny, który rezerwował lokal w imieniu Towarzystwa Wędkarskiego, a potem organizował trwające do późnej nocy spotkania maoistów.
Dobrze zrobił, że tu przyjechał.
ANDERS SCHYMAN włożył marynarkę i wypił ostatni łyk kawy. Ciemność zmieniła szyby w lustra. Poprawił kołnierz widoczny na tle zarysu rosyjskiej ambasady. Potem stał jeszcze chwilę, wpatrując się w dziury w miejscu, gdzie powinny być jego oczy.
Nareszcie, pomyślał. Przestał być jedynie przydatnym kretynem, mógł zacząć działać. Na rozpoczynającym się za kwadrans zebraniu zarządu zostanie w końcu zaakceptowany, zyska szacunek.
Więc dlaczego nie był w euforii? Nie był zadowolony? Co się stało z nerwowym szczęściem, które odczuwał, gdy przed chwilą patrzył na leżące przed nim słupki i tabelki?
Przyglądał się swoim oczom, ale nie znalazł w nich odpowiedzi.
− Anders – zatrzeszczał głos w telefonie. – Herman Wennergren jest w drodze na górę – poinformowała go sekretarka, wyraźnie podniecona.
Czekając na prezesa zarządu, poczuł, że dzień zaczyna nabierać tempa.
− Jestem pod wrażeniem – oświadczył Wennergren z tym swoim charakterystycznym chrząknięciem, chwytając jego dłoń w obie ręce. − Czyżbyś znalazł czarodziejską różdżkę?
Przez te wszystkie lata prezes zarządu rzadko komentował pracę redakcji. Gdy wyniki okazały się o czternaście procent lepsze, niż zakładano, nakład wzrastał, a dystans do „Konkurrenten” malał, zaczynał się rozglądać za czarodziejską różdżką.
Anders się roześmiał i wskazał mu miejsce na kanapie dla gości. Usiedli naprzeciwko siebie.
− Wprowadziliśmy zmiany strukturalne, które najwyraźniej zdały egzamin – stwierdził Schyman, uważając, żeby nie wymienić nazwiska Torstenssona, swojego poprzednika i dobrego znajomego Wennergrena.
− Kawa? Może lekki lunch?
Prezes uniósł dłoń w odmownym geście.
− Zebranie będzie krótkie. Muszę niedługo wyjść, mam jeszcze kilka spraw do załatwienia – powiedział, zerkając na zegarek. – Ale jest coś, o czym chciałbym z tobą porozmawiać. Sprawa jest dość pilna.
Schyman usiadł wygodniej, podparł kręgosłup poduszką i przybrał obojętny wyraz twarzy.
− Działałeś kiedyś w TU? – spytał Wennergren, przyglądając się swoim paznokciom.
Schyman drgnął. Nie miał wiele wspólnego z TU, szwedzkim Stowarzyszeniem Wydawców Prasy.
− Byłem zastępcą członka zarządu, to wszystko.
− Ale wiesz, na czym to polega? Rozmowy na korytarzach. Zakulisowe gry.
Wennergren potarł paznokciem o lewą nogawkę spodni; przyglądał mu się spod krzaczastych brwi.
− Nie mam właściwie żadnych takich doświadczeń – powiedział Schyman, czując, że stąpa po kruchym lodzie. – Mam wrażenie, że to dość skomplikowane sprawy. Oczekuje się, że właściciele koncernów prasowych, którzy na co dzień ostro ze sobą konkurują, nagle usiądą obok siebie i wspólnie zaczną rozwiązywać problemy. To nie takie proste.
Herman Wennergren pokiwał powoli głową i zaczął czyścić paznokcie.
− To prawda. Koncerny prasowe, wydawnictwa Bonniers i Schibsted, prasa lokalna, między innymi göteborski „Hjörnes”, „Nerikes Allehanda” i filia w Jönköpingu, no i oczywiście my. Dużo różnych interesów do pogodzenia.
− Czasem jednak coś się udaje, jak w przypadku podatku od reklam – wtrącił Schyman.
− To prawda – zgodził się Wennergren. – W Domu Prasy działa grupa, która trzyma rękę na pulsie, ale decyzje podejmuje przewodniczący zarządu.
Schyman siedział bez ruchu i czuł, że jeżą mu się włosy na karku.
− Jak zapewne wiesz, jestem przewodniczącym komisji wyborczej Stowarzyszenia – ciągnął dalej Wennergren. – W połowie grudnia mamy przedstawić kandydatów do nowego zarządu. Pomyślałem, że na stanowisko przewodniczącego zaproponuję ciebie. Co ty na to?
W głowie Schymana huczało jak w ulu; myśli odbijały mu się od czaszki, wpadały na siebie.
− Zwykle to stanowisko przypada któremuś z dyrektorów.
− Nie zawsze. Zdarza się, że przewodniczącym zostaje redaktor naczelny. Tylko nie zrozum mnie źle. Nie chcę, żebyś zapomniał o redakcji i poświęcił się wyłącznie Stowarzyszeniu, jak to się niestety zdarza. Uważam po prostu, że świetnie się na to stanowisko nadajesz.
W kłębowisku myśli rozległ się ostrzegawczy dzwonek.
− Dlaczego? – spytał Schyman. – Bo łatwo mną manipulować? O to chodzi?
Herman Wennergren westchnął głośno. Pochylił się do przodu, położył dłonie na kolanach, jakby zamierzał wstać.
− Schyman, naprawdę myślisz, że gdybym chciał umieścić tam swojego człowieka, to przyszedłbym do ciebie? – Wstał z trudem, wyraźnie poirytowany. − Nie rozumiesz, że jest dokładnie odwrotnie? Jeśli mi się uda przeforsować twoją kandydaturę, co przecież wcale nie jest pewne, to po to, żeby w kierownictwie Stowarzyszenia był ktoś, kto oprze się wszelkim naciskom. Właśnie tak cię widzę, Schyman – powiedział, kierując się do drzwi. − Nie opóźniajmy zebrania – dodał, odwracając się do Schymana plecami.
Annika minęła zjazd na autostradę w stronę lotniska i jechała dalej, w stronę Kallaxby. Krajobraz był całkowicie pozbawiony barw. Sosny jak ciemne duchy, czarno-biała ziemia, ołowianoszare niebo. Białe welony śnieżnej zadymki tańczyły nad ciemnoszarym asfaltem. Termometr w wynajętym samochodzie wskazywał jedenaście stopni w środku i cztery poniżej zera na zewnątrz.
Minęła kawałek pola i trzy miliony karłowatych sosen i w końcu dotarła do drogi skręcającej w stronę lądowiska w Norrbotten.
Pas prowadzący do bazy lotniczej wydawał się nieskończenie długi. Ziemia po obu stronach była goła, bez roślinności, poza pokrzywionymi przysadzistymi sosnami. Lekki skręt w prawo i nagle wyrosło przed nią ogrodzenie, a chwilę potem brama, budka wartownika, domy i parking po drugiej stronie ogrodzenia. Annika poczuła się nagle, jakby podglądała, jakby była szpiegiem, który dostał do wykonania wstydliwe zadanie. Tuż za bramą stały dwa myśliwce, jeden wyglądał na drakena.
Za ogrodzeniem droga wiła się dalej. Annika pochyliła się, żeby lepiej widzieć. Minęła parking dla żołnierzy służby zasadniczej i dojechała do ogromnej strzelnicy. Kilkunastu mężczyzn w mundurach polowych biegało po placu, każdy z pistoletem automatycznym w ręku i karabinem przewieszonym przez ramię. Drogowskaz pokazywał, że droga ciągnie się aż do cypla Lulnäs, ale stojący jakieś sto metrów dalej znak zakazu zmusił ją do zawrócenia. Ubranych na zielono żołnierzy nie było już widać.
Zatrzymała się przy budce wartownika; zawahała się, w końcu jednak wyłączyła silnik i wysiadła. Idąc wzdłuż ściany blaszanego baraku z lustrzanymi szybami w oknach, nie widziała nikogo, nie zauważyła żadnego dzwonka, niczego, była sama. Nagle, gdzieś po lewej, usłyszała głos z głośnika.
− Jakiś problem?
Przerażona spojrzała w stronę, skąd dochodził głos, ale widziała jedynie blachę i chrom.
− Szukam… Petterssona – powiedziała do swojego odbicia w szybie. − Oficera prasowego.
− Kapitana Petterssona, chwileczkę – odpowiedział głos, należący zapewne do młodego żołnierza.
Odwróciła się plecami do błyszczącego budynku i spróbowała coś dostrzec przez sztachety parkanu. Między drzewami spostrzegła szarozielone hangary i rząd wojskowych pojazdów. Z zewnątrz trudno jej było ocenić wielkość bazy.
− Proszę przejść przez bramę, a potem pierwsze drzwi na prawo – rozległ się znów głos z zaświatów.
Annika zrobiła, co jej kazano. Dobry obywatel i szpieg.
Oficer, który ją przyjął, wyglądał na prototyp zadowolonego z siebie żołnierza: proste plecy, szpakowaty, wysportowany.
− Jestem Annika Bengtzon – przedstawiła się. − W zeszłym tygodniu rozmawialiśmy przez telefon. O rocznicy zamachu…
Mężczyzna przytrzymał jej dłoń w swojej o sekundę za długo. Dała się uwieść jego jasnemu spojrzeniu i miłemu uśmiechowi.
− Tak jak mówiłem przez telefon, mamy tylko to, co już zostało opublikowane. Możemy pani przekazać naszą analizę sytuacji i wnioski, do których wówczas doszliśmy. Chętnie pokazalibyśmy pani nasze muzeum, ale niestety Gustaf, któremu podlega, jest dzisiaj chory. Zapraszam jutro, na pewno już będzie na nogach.
− Mogłabym obejrzeć miejsce, gdzie doszło do zamachu?
Mężczyzna uśmiechnął się jeszcze szerzej.
− Sądziłem, że ten szczegół wyjaśniliśmy sobie przez telefon. Informacje o miejscu, w którym doszło do zamachu, nie zostały podane do wiadomości publicznej.
− Czytał pan artykuł Benny’ego Eklanda w piątkowym numerze „Norrlands-Tidningen”?
Mężczyzna wskazał na krzesło przy stoliku i zaproponował, żeby usiadła. Annika zdjęła kurtkę i wyłowiła z torby notes.
− Mam tu kopię artykułu, więc jeśli pan ma ochotę…
− Wiem, o jaki artykuł chodzi – powiedział, spoglądając na żołnierza, który właśnie wszedł do pokoju. – Może pani podpisać się na liście?
Annika potwierdziła swoją obecność w bazie nieczytelnym gryzmołem i podziękowała za kawę.
− Jest w tym coś z prawdy? – spytała, wracając do artykułu.
Oficer prasowy nalał sobie hojnie do kubka z Bruce’em Springsteenem.
− Niewiele – odpowiedział.
Annika poczuła, że gaśnie ostatnia iskierka nadziei.
− Dla mnie było tam kilka nowych informacji. Możemy to razem przejrzeć? Zdanie po zdaniu. Chciałabym wiedzieć, co jest zgodne z prawdą, a co nie.
Wyciągnęła z czeluści torby kopię artykułu, papier zaszeleścił.
Kapitan Pettersson podmuchał i ostrożnie wypił łyk kawy.
− Pod koniec lat sześćdziesiątych zaczęto sukcesywnie wymieniać lanseny na myśliwce typu Draken. To się zgadza. Wersja zwiadowcza samolotu pojawiła się w 1967 roku, a myśliwce latem 1969 roku.
Annika znała artykuł na pamięć.
− Czy to prawda, że dochodziło do prób sabotażu przez wkładanie zapałek w różne otwory i rury?
− W tamtych czasach kręciło się tu wielu lewaków – przyznał oficer prasowy. − Ogrodzenie nie stanowiło poważnej przeszkody. Chłopcy z zapałkami byli zapewne przekonani, że umieszczając coś w rurce Pitota, uszkodzą maszynę, ale nie ma żadnych dowodów, że to właśnie te grupy miały cokolwiek wspólnego z zamachem z 1969 roku.
Annika notowała.
− A resztki paliwa? Czy informacja o metalowych wiadrach, do których je zlewano, jest prawdziwa?
− Owszem – potwierdził. − Ale to paliwo niskooktanowe, nie można go podpalić zapałką. Trzeba by je porządnie rozgrzać, żeby zaczęło płonąć. Tak więc i ta informacja nie jest do końca prawdziwa. W każdym razie w listopadzie w Luleå byłoby to niemożliwe – powiedział, uśmiechając się beztrosko.
− A czy tamtego wieczoru odbywały się jakieś ćwiczenia? Czy maszyny stały na zewnątrz?
− To była noc z wtorku na środę. Zawsze latamy we wtorki, wszystkie eskadry w kraju, od dziesięcioleci. Trzy zmiany, lądowanie o dwudziestej drugiej. Potem zwykle maszyny stoją jeszcze godzinę na płycie, zanim je wprowadzimy do hangarów. Do zamachu doszło o pierwszej trzydzieści pięć. O tej porze wszystkie maszyny zawsze są już w hangarach.
Annika przełknęła ślinę i pozwoliła kopii artykułu opaść na kolana.
− Miałam nadzieję, że rzuci pan nieco więcej światła na tę historię – powiedziała, uśmiechając się do niego.
Odpowiedział jej uśmiechem intensywnie niebieskich oczu. Annika pochyliła się do przodu.
− Minęło trzydzieści lat. Może mi pan chociaż powiedzieć, co spowodowało wybuch?
Zaległa cisza. Annika nie próbowała jej przerwać. Teraz jego ruch. Niestety kapitan Pettersson zdawał się w ogóle nie przejmować tym, że pokonała tysiąc kilometrów. Musiała się poddać.
− Dlaczego doszliście do wniosku, że za zamachem stali Rosjanie? – zadała ostatnie pytanie.
− Zastosowaliśmy metodę wykluczania – odpowiedział.
Odchylił się do tyłu i zaczął stukać długopisem w kubek.
− Nie byli to lewacy. Miejscowe grupy można od razu skreślić. Säpo wie, że wtedy nie działali tu żadni inni aktywiści, ani z lewej, ani z prawej strony.
− Skąd ta pewność?
Oficer po raz pierwszy spoważniał, przestał stukać.
− Po zamachu miejscowe grupy zostały poddane wnikliwej obserwacji. Dochodziły do nas różne plotki. Wiemy na pewno, kto ganiał z zapałkami, ale o zamachu nikt nic nie wspominał. Gdyby rzeczywiście za tym stali, wiedzielibyśmy o tym.
− Przesłuchania prowadziła policja czy wy?
Mężczyzna znów się roześmiał.
− Powiedzmy, że sobie pomagaliśmy.
Annika analizowała różne argumenty, wpatrywała się niewidzącym wzrokiem w notatki.
− To, czy ludzie milczą, czy nie, zależy chyba od stopnia ich fundamentalizmu. Skąd pewność, że nie było żadnego twardego jądra terrorystycznego, którego nie dostrzegliście, bo oni nie chcieli, żebyście je dostrzegli?
Mężczyzna milczał o sekundę za długo, potem znów się roześmiał.
− Co? Tutaj, w Luleå? Baader-Meinhof na Mlecznym Cyplu? To byli Rosjanie. Na pewno.
− Dlaczego zadowolili się jedną maszyną? – spytała Annika, zbierając swoje rzeczy. − Dlaczego nie wysadzili całej bazy?
Kapitan Pettersson pokręcił głową, westchnął ciężko.
− Pewnie chcieli tylko pokazać, że są w stanie to zrobić. Chcieli zburzyć nasze poczucie bezpieczeństwa. Na pewno chętnie zajrzelibyśmy do ich mózgów i poznali tok ich rozumowania. Może wtedy dowiedzielibyśmy się też, dlaczego wysyłali polskich sprzedawców obrazów do naszych oficerów. Albo dlaczego ich okręt podwodny osiadł na skałach w pobliżu Karlskrony. To też chcielibyśmy wiedzieć. A teraz proszę wybaczyć, ale za dziesięć minut mam apel.
Annika wzięła torbę, zasunęła zamek błyskawiczny, wstała i włożyła kurtkę.
− Dziękuję – powiedziała. – Proszę pozdrowić Gustafa i przekazać mu, że nie wiem, czy zdążę jutro wpaść do muzeum. Mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia, a po lunchu wracam do domu.
− Proszę się nie spieszyć. To bardzo ciekawa ekspozycja.
Annika spuściła wzrok i wymamrotała coś, co sama nie bardzo rozumiała.
Guzik się dowiedziałam, pomyślała, jadąc z powrotem do miasta. Nie mogę wrócić do redakcji i oświadczyć, że wyprawa okazała się niewypałem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki